Gazeta Wyborcza - 06/05/1999
AGATA TUSZYŃSKA
PORA BIGOSU, PORA INTYMNA
O salonie Ireny Krzywickiej, istniejącym w latach 1955-1962, wiele osób ma dużo do powiedzenia. Jacek Kuroń napisał, że był to jedyny salon godny swego miana w dziejach powojennej Warszawy. Leopold Tyrmand stworzył literacki portret salonu, a raczej pamflet, w swojej powieści "Życie towarzyskie i uczuciowe". Żaden z nich nie znalazł się nigdy wśród gości Ireny Krzywickiej. Jan Garewicz, jej kuzyn, pojawiał się tam regularnie. Pamięta salon jako "targowisko próżności", gdzie przychodzono, aby otrzeć się o sławy kolejnych sezonów.
Pierwszy salon, w jakim znalazła się Irena Krzywicka w końcu lat dwudziestych, był modnym paryskim salonem lichej literatki Madame Aurel [1]. Legenda głosi, że posłużyła Proustowi za pierwowzór pani Verdurin, postaci z "W poszukiwaniu straconego czasu". Niska, tęga kobieta o wyłupiastych oczach siedziała w fotelu jak na tronie. Trzymaną w ręku pałeczką dyrygowała skupionymi wokół niej gośćmi. Wypowiadali się kolejno na ustalony zawczasu temat: "Zagadnienie małżeństwa w literaturze XIX wieku". Młodej Krzywickiej wydało się to wszystko sztuczne i nienaturalne.
Salon urządzony był antykami. Podawali lokaje w perukach i strojach z XVIII stulecia. Całość przypominała jej skrzyżowanie "jakiegoś prowincjonalnego kongresu z przedszkolem". Nie mogła zrozumieć, na czym polega potęga środowiskowej władzy Madame Aurel.
Zanim sama zaczęła przyjmować, jeszcze przed wojną, w domu na Fredry, bywała u innych.
Jej teść, sławny uczony, zapraszał do siebie regularnie, raz na tydzień. Podawano tylko herbatę.
Tadeusz Boy-Żeleński również przyjmował raz w tygodniu, w sobotę. Zbierali się u niego literaci, ładne aktorki i znani aktorzy, czasem ktoś z rządu, trochę lekarzy i prawników.
Nastrój panował swobodny, umiejętnie podsycali go ludzie teatru. Leon Schiller śpiewał przy fortepianie stare piosenki, Teofil Trzciński - francuski repertuar Aristide'a Bruanta, Chat Noir i Zielonego Balonika. Czasem pojawiał się Stefan Jaracz, by zadeklamować "Sokratesa tańczącego", niekiedy przychodziła Jadwiga Mrozowska, aktorka, dla której Boy napisał większość swoich erotyków.
Podawano kawę, herbatę oraz "boskie malutkie ciasteczka" na jeden kęs. Antoni Słonimski, który u Boya-Żeleńskiego bywał, twierdził, że jego żona, Zofia Pareńska, nie ustępowała Boyowi w atrakcyjności towarzyskiej.
Aniela Zagórska, tłumaczka i kuzynka Conrada, prowadziła jeden z najświetniejszych salonów w międzywojennej Warszawie. Miała wielki dar przyciągania ludzi. W dwóch niewielkich pokoikach, gdzie nie dało się usiąść, nie podawano nic do jedzenia i prawie nic do picia, tłoczyła się na stojąco tak zwana cała Warszawa.
Opowiadano, że każdy czuł się tam swobodnie. Zagórska z poświęceniem zabawiała wszystkich, potrafiła łączyć ludzi różnych środowisk i zawodów.
Wódka, rozrywka ludzi smutnych
Po wojnie salony znikły, a niektórzy twierdzili, że i maniery. Krzywicka wielokrotnie narzekała na zanikanie dwóch ważnych umiejętności - rozmowy i przyjmowania gości. Występowała piórem przeciwko, jak to nazywała, rocznicowo-obrzędowemu sposobowi przyjmowania gości: obżarstwu, nieuchronnym pijaństwom, nie zapowiedzianym najazdom tabunów. W tym była inna, przed wojną i po wojnie, od znacznej części jej środowiska.
Kontynuacją tradycji artystowskiej cyganerii przełomu wieków, młodopolskich peleryn, Przybyszewskiego i Witkacego stały się legendarne pijaństwa Światopełka Karpińskiego, wożącego ryby w windzie hotelu Bristol, "aby im się nie nudziło", alkoholowe czarne msze Tuwima i powojenna kultura Kameralnej i SPATiF-u. Wódka jest istotnym rekwizytem literackiej legendy XX-wiecznej Polski, nieodłącznym składnikiem pisarskiego natchnienia i facon d'*tre.
W zapisie powojennego życia literackiego, w domach pracy twórczej, w nocnych knajpach i na oficjalnych bankietach przechowała się pamięć pijaństw Broniewskiego i Andrzejewskiego, Ireneusza Iredyńskiego i Marka Hłaski, Józefa Prutkowskiego i Janusza Minkiewicza.
Krzywicka nie piła nigdy. Za jedyny cel towarzyskiego spotkania uważała rozmowę. Alkohol traktowała surowo, jako rozrywkę ludzi smutnych, nie mających sobie nic do powiedzenia.
Zaczęła urządzać swoje przyjęcia w 1955 roku, kiedy zachorował jej syn, Andrzej. Nie mógł wychodzić, miał ograniczony kontakt ze światem. Postanowiła to zmienić. Dla niego zaczęła ściągać do domu ludzi. W Warszawie w jej środowisku istniała nie zrealizowana potrzeba wzajemnych kontaktów, którą Krzywicka znakomicie wyczuła. Przychodzono do niej chętnie, była częścią warszawskiej elity intelektualnej, jej dom firmowały tradycje sięgające jeszcze Ludwika Krzywickiego.
Krzywicka miała doświadczenie. Przygotowywała wcześniej dyżurne tematy, by w razie potrzeby podsunąć je gościom. Staranną kompozycję towarzyskiego spotkania traktowała jak sztukę i z upodobaniem ją uprawiała. Ważne, by goście byli siebie ciekawi. Najcenniejszy jest nastrój.
Cenione akcesoria secesji
Autorem najsłynniejszego, a przy tym zabarwionego żółcią portretu literackiego salonu Ireny Krzywickiej był Leopold Tyrmand. Na Langiewicza nigdy nie był. Dosadność jego wizji można by od biedy tłumaczyć urażoną ambicją. Składał ów towarzyski afront na karb swego politycznego nonkonformizmu. Znacznie trudniej mu było pogodzić się z myślą, że w tamtym kręgu uważano go bardziej za kabotyna niż za wschodzącą gwiazdę literackiego parnasu. W środowisku Krzywickiej i jej gości żył obraz Tyrmanda jako bikiniarza w kolorowych skarpetkach, rażącego ostentacyjnym anykomunizmem.
Tyrmand, który wyjechał z Polski w 1965 roku, przed wyjazdem opublikował w warszawskim tygodniku "Kultura" fragment powieści "Życie towarzyskie i uczuciowe". Powieść była pamfletem na warszawskie środowisko artystyczno-literackie, a tekst zatytułowany "Salon pani Stoll" opisywał ulubione miejsce spotkań elity - salon Ireny Krzywickiej.
Pani Stoll - literackie alter ego Ireny Krzywickiej - miała wygląd "odchylonego od pionu drzewa".
"Dolna połowa jej całości - pisał - mniej więcej do pasa, utrzymywała się prostopadle do podłogi, górna, wraz z pojemnym biustem i złożonymi pod nim rękoma, odgięta była do tyłu i jakby zdawkowo uśmiechnięta". Wiedział, że miała kłopoty ze wzrokiem. U niego nosiła binokle, które "dawały jej aparycję sufrażystki, zgodnie z cenionymi ostatnio akcesoriami secesji". Pisał, że "wiedziała wszystko i zawsze lepiej" i na ogół "wszystkich miała za pętaków".
"Suma jej zasług, przymiotów i koneksji - pisał - przewyższała w każdym układzie obowiązującej sytuacji sumę jej pragnień, win i błędów. Nie ujawniała zresztą nigdy pogardy, którą przesiąkła, o ludziach mówiła z uznaniem".
Marian Brandys: "Taka była wtedy Irena - wyizolowana, wystraszona, nie związana z nikim. Była samotna i nieszczęśliwa, również szalenie podejrzliwa, czego nauczyła ją praca w ambasadzie. Miała ponadto uczucie wewnętrznej degradacji".
"Pewna siebie - zapisał w dzienniku Andrzej Kijowski - połączenie Ireny Szymańskiej z Anną Kowalską".
"Piętnaście lat działalności namiętnej i nie przerywanej przetworzyło ją w bastion - kontynuował Tyrmand - i dało pewną niezależność poglądów, nieustanne obcowanie z ludźmi trudniącymi się zawodowo posiadaniem własnego sądu wzbudziło w niej niezdrowe ambicje. Do nienaruszalności postanowiła dodać jeden laur: opinię człowieka przeciwstawiającego się. Pierwszym krokiem na nowej drodze było ufundowanie salonu".
Jego kolega, Andrzej Dobosz, również na Langiewicza nie bywał. Łączy go z Tyrmandem podobny, choć mniej szyderczy stosunek do autorki "Pierwszej krwi". Po latach nadal chętnie przytacza anegdotę z "Marchołta" o tym, jak Irena Krzywicka chce dzwonić do Pana Boga. Nie znajduje go jednak w warszawskiej książce telefonicznej. Rezygnuje, uznawszy, że nie istnieje.
Chwała rozkwitała raz w tygodniu
Andrzej Krzywicki: - Przychodzili ludzie, były interesujące rozmowy, miła atmosfera. Matka była raczej dumna ze swoich umiejętności towarzyskich. Twierdziła, że takie udane spotkania nie robią się same. Bardzo dobierała każdorazowy zestaw gości, tak żeby byli ludzie interesujący, ale również pewna liczba ludzi znanych, nie zapominając o paru ładnych paniach. Bawiło ją, czytelniczkę i admiratorkę Prousta, że zapanował snobizm, aby tam bywać. Dziwiło ją i trochę smuciło, że nikt z gości jej nie zapraszał w rewanżu, z wyjątkiem przyjaciół, którzy i tak to robili. Ludzie pchali się do niej, bywali, ale nie stawali się bliżsi. Ale globalnie rzecz biorąc, te spotkania nie odgrywały znów tak wielkiej roli w naszym życiu. To była po prostu rozrywka.
Zapraszała tych ciekawych i tych, którzy się w Warszawie liczyli. Bywali ludzie różni, bliscy z przeszłości, którym nie musiała tłumaczyć, kim jest, których kontakt z nią nobilitował, łącząc niewidzialną nitką z Ziemiańską i legendą tamtych lat, a także młodzi - nowi - sławni i ważni. Nastąpiło pokoleniowe odwrócenie snobizmów. Nie oni na nią, ale ona na nich zaczęła się snobować.
Tak to wygląda u Tyrmanda: "Chwała rozkwitała raz w tygodniu. [...]
Duży pokój wypchany był meblami i ludźmi, ciasno. [...] W powietrzu unosił się zapach parówek w sosie pomidorowym i niezłej wody kolońskiej. Na ścianach wisiał zbity tłum obrazów: od symbolistycznych, ostrych w konturach szarad, poprzez portrety różnych szkół i zielono-fioletowy gulasz polskiego post-impresjonizmu. [...]
Rozmawiający zbici byli dokoła w bezkształtną, zawiesistą pulpę. W ciasnym pomieszczeniu słowa odbijały się od obwieszonych obrazami ścian i więzły w kretonowych zasłonach okien. Słychać było: - Socjalizm!... Wolność słowa!... Prawdziwa sztuka!... Demokracja!... Kłamstwo!... Paryż!... Fałszywa poezja!... Włoskie obuwie!... Polski film!..."
Oceny salonu na Langiewicza są różne. Od przychylnych, nadających mu rolę wręcz kulturotwórczą, a na pewno silnie opiniotwórczą, do tych pełnych wyższości i pobłażliwego uśmieszku, traktujących go jako środowiskowe leczenie kompleksów i wzajemną pseudonobilitację.
W swoich wspomnieniach Irena Krzywicka poświęca salonowi jeden akapit. W inteligenckiej pamięci powojennej Polski, nie tylko w roman a clef Tyrmanda, zachowała się właśnie jako twórczyni tego salonu. Żaden inny nie zyskał podobnego rozgłosu. I tylko trudno dociec, dlaczego nie stał się przedmiotem dumy jego kreatorki, gotowej bez końca rozprawiać o zachwycie, jakim otaczali ją rozmaici znani lub wysoko postawieni mężczyźni, albo o kolejnej ciąży kolejnej kocicy.
Jan Garewicz, historyk filozofii: - Salon Krzywickiej miał charakter intelektualny. Nikt tam nie wygłaszał referatów, ale dobór gości gwarantował wymianę myśli. Bywał Iwaszkiewicz, sam, nigdy z żoną, czasami Maria Dąbrowska z Anną Kowalską, ale rzadko, nie bardzo lubiły się z Ireną. Słonimski zawsze. Często profesor Karol Estreicher albo inni historycy sztuki. Bywali fizycy: Jerzy Plebański, Wojciech Królikowski, Józef Werle. Tutaj Irena była trochę interesowna, przyhołubiała ich w pewnym sensie dla Jędrka. Bywał krytyk Henryk Bereza. I oczywiście zaprzyjaźniona z Ireną Wanda Telakowska.
Najpierw było oficjalne przyjęcie, potem goście rozchodzili się i zaczynały się plotki o gościach, ale już w wąskim gronie. Skromnie - kawa, herbata i małe kanapki. Nic więcej. Alkoholu nie było nigdy. Jakiś sok, coś zimnego do picia. Pewnie przynoszono kwiaty. Zwykle było około dwudziestu osób. Stały cztery duże fotele, Słonimski zawsze siedział w fotelu, trochę krzeseł, trochę osób na stojąco. Irena miała ogromne zdolności towarzyskie. Jeśli tylko zauważyła, że ktoś stoi sam, zaraz podchodziła, wdawała się w rozmowę, doprowadzała do kogoś innego, kojarzyła.
Irena Szymańska, wydawca: - Irena bawiła się w polską panią Recamier. W pierwsze czwartki miesiąca urządzała u siebie na Kolonii Staszica spotkania. Mówiło się, że bez zaproszenia, ale tak naprawdę tylko pewna garstka przychodziła bez zaproszenia. Byłam bardzo dumna, że ściągnęła mnie tam na stałe. "Masz przychodzić zawsze" - zobowiązała mnie.
Pamiętam jej mieszkanie: dwa pokoje. Jeden stół zastawiony, trochę kanapek, każdy przynosił butelkę alkoholu, przeważnie wódkę, jedyny trunek dostępny wtedy w Polsce. Myśmy lubili te czwartki. Szalenie to było paryskie.
Mira Michałowska, tłumaczka: - Krzywicka przyjaźniła się z Zofią Kaczorowską, moją szwagierką, siostrą Jurka, mojego męża. Zosia była tłumaczką z rosyjskiego i żoną Michała Kaczorowskiego, PPS-owca, ówczesnego ministra odbudowy Warszawy. Przez nich dostaliśmy się do salonu Krzywickiej. Właśnie wróciłam do Polski po szesnastu latach spędzonych za granicą, z czego siedem ostatnich z moim mężem ambasadorem, w ambasadzie polskiej w Londynie. Ten salon dał mi natychmiast możliwość przyjrzenia się środowisku, poznania czołówki intelektualnej kraju. To było niezwykle ciekawe. Atrakcyjni ludzie, wprawdzie zaściankowi, niewiele wiedzący o tak zwanym szerokim świecie, ale o niesamowitym potencjale intelektualnym. Dla mnie to było cenne, bo po powrocie z zagranicy nikogo nie znałam. A tu miałam tak zwany tout-le-monde. To był taki plotkarsko-intelektualno-towarzyski salon na wzór francuski. Mówiło się i o kieckach, i o książkach.
Ryszard Matuszewski, krytyk literacki: - Właściwie najbardziej historia tego saloniku u Krzywickiej utrwaliła mi się poprzez tak zwaną gafę stulecia.
W tym czasie mówiono w Warszawie o tym, że pewna młoda Amerykanka, która przyjechała na Festiwal Młodzieży w roku pięćdziesiątym piątym, zadurzyła się w dziennikarzu Zygmusiu Kałużyńskim, przeniosła się do niego i była jedną z jego licznych kobiet. Ale Zyzio nie był łatwym partnerem i znany był z tego, że wszystkie kobiety go rzucały.
Podobnie było z ową Eleanor, Eleonorą. Rzuciła Kałużyńskiego dla Aleksandra Forda, filmowca. Wyszła za niego potem za mąż, urodziła mu troje dzieci, razem z nim emigrowała. Otóż wtedy Warszawa szumiała na ten temat, że pewna kobieta rzuciła Zyzia dla Forda. Jednocześnie sprawą budzącą zainteresowanie była Fundacja Forda, stypendia bardzo łakome i cenione przez ludzi ze środowiska literackiego. Krzywickiej coś się obiło o uszy, coś, co kojarzyło Kałużyńskiego z Fordem. I kiedy Kałużyński zjawił się u niej, powiedziała: "Panie Zygmuncie, pan to zdaje się dostał Forda!".
Joanna Kulmowa, poetka, fragment książki "Ciułanie siebie": "...Nie mogę powiedzieć, żeby mi w owe piątki szczególnie bywało zabawnie: ot, mogłam się z bliska przypatrzeć całej śmietance towarzyskiej - Słonimskim, Michałowskim, dwóm parom Brandysów, Brezom, Kuśniewiczom, Międzyrzeckim, Pollakom, Marianowiczom, Brzechwom, Garewiczom, Lenicom, Toeplitzom, ba, nawet Holoubkom, Łapickim, Szczepkowskim, Warmińskiemu z "niewąską Aleksandrą Śląską", Kołakowskiemu, Mrożkowi, Axerowi, a szczególnie dobrze Woroszylskiemu, który kiedyś przyleciał z drugiego końca pokoju, żeby mi radośnie oznajmić:
- Czytałem pani wiersz w >>Nowej Kulturze<<.
- Tak?
- Tak. Bardzo niedobry!
Chętniej przeto wycofywałam się do kącika z Elą Sikorską, Jędrkiem i Tadkiem Gulikiem, Romkiem Cieślewiczem, Baśką Jonscher, aby z daleka kontemplować pokaźny tłumek osobistości krążących w niewielkiej przestrzeni ze szklankami kruszonu w dłoniach. Wieczorem większość gości odpływała i życie koncentrowało się przy wielkim tapczanie, ukochanym bastionie pani Ireny, obleganym przez Słonimskich, Michałowskich, Garewiczów i potężną Wandę Telakowską. Nadchodziła pora bigosu, pora intymna".
Tamara Kołakowska: - Kiedy kończyły się przyjęcia w jej salonie, rozchodzili się już goście, podchodziła do wybranych i mówiła: "Wy jesteście moi ukochani, zostańcie, dostaniecie fasolkę z parówkami i sosem pomidorowym". To było danie dla ukochanych.
Erwin Axer, reżyser teatralny: - Krzywicką znałem jeszcze ze Lwowa. Bywała w naszym domu, przyjechała jako sprawozdawca "Wiadomości Literackich" na proces Gorgonowej, której bronił mój ojciec. W końcu lat pięćdziesiątych byłem kilka razy z Zosią Mrozowską na czwartkowych popołudnio-wieczorach przy Langiewicza. Nie bardzo miałem czas na takie rzeczy. Byłem wówczas dyrektorem Teatru Współczesnego. Prowadzenie teatru to wielkie obciążenie, a spotkania u Krzywickiej nie ciekawiły mnie na tyle, by im poświęcać czas.
Pamiętam stamtąd dobrze państwa Parandowskich, pamiętam Andrzeja Szczepkowskiego z jego późniejszą żoną, a wtedy narzeczoną, chyba Halinkę Mikołajską, nie przysięgnę, ale tak mi się zdaje. Tak by mi się zgadzało towarzysko. Może jeszcze Brandysowie? Środowisko teatralno-literackie, dość snobistyczna publiczność. Krzywicka dawała po kieliszku wina, jakieś kanapki... Nie jestem pewien, czy te czwartki cokolwiek wniosły w życie artystyczne czy towarzyskie tego czasu. Salony XVIII-wiecznej Francji były nieporównanie ważniejsze.
Doskonale pamiętam jedną anegdotę związaną z Andrzejem Szczepkowskim, której byłem świadkiem. Szczepkowski nie wymyślał dowcipów, ale miał wielki dar - zwłaszcza w młodości - ogromnej gotowości do żartu. Jedna z tych historyjek zdarzyła się u Krzywickiej, gdzie właśnie go przedstawiono jako narzeczonego panny Parandowskiej. Miał wówczas długie włosy, był młodzieńcem o szlachetnie brzmiącym głosie, wyglądał romantycznie i grywał również w tym okresie takie role. Był trochę onieśmielony tym towarzystwem. Panie natychmiast go obstąpiły i zarzuciły pytaniami:
- Panie Andrzeju, takie piękne włosy, czym pan je myje? Jajkami?
- Nie, ręcami - odpowiedział .
Krzywicka zajmowała się też tłumaczeniami Frischa [2] i Duerrenmatta [3], nie najlepiej zresztą. Pamiętam, że "Biedermanna i podpalaczy" musieliśmy w całości przeorać podczas prób, tak powierzchownie to zrobiła. Zresztą tłumaczenie utworu teatralnego jest dość precyzyjną sprawą, to nie musi być dosłowny przekład, ale musi mieć wewnętrzną logikę. To nie jest to samo co zwykłe tłumaczenie prozy. Nie miałem nabożeństwa do przekładów Krzywickiej. Ot, jedna z takich pań, które się kręcą koło teatru.
Nie wydawała mi się specjalnie ciekawa, ani jako postać, ani jako pisarka. Nie sądzę, żeby była uzdolniona literacko. Co nie znaczy, że w obliczu Pana Boga nie będzie miała wysokich notowań. Za mało o niej wiem.
Paweł Hertz, eseista, tłumacz: - To była znajomość jak setki innych. Nie bardzo lubiłem to, co pisała. Nigdy nie byłem na Langiewicza. Nie ukrywałem, że mi się nie podoba jej działalność, ale w kręgach kawiarniano-towarzyskich przekomarzaliśmy się. Uczucia wzajemne raczej niechętne, chłodne. Nic mnie z nią nie łączyło. Ja nie żałuję.
To była banalna osoba w swojej naiwnej postępowości, chęci wykastrowania kobiet. Była nieszczęściem Boya, który może - gdyby nie ona - zająłby się czymś innym.
Juliusz Żuławski lubi opowiadać, jak Boy kiedyś nerwowo chodził po kawiarni od ściany do ściany. "Muszę iść do Ireny - powiedział w końcu - bo ona chce coś pisać, ale nie wie, o czym".
Banalne myśli to oświecanie, uświadamianie kobiet. Ale jej postawa matki budzi mój głęboki szacunek. Tamto było narzucone, że trzeba być modną, głośną. Dlatego nazywam to banalnym, ale jako matka była naturalna. Szczere nie jest banalne.
Leszek Kołakowski, filozof: - W sześćdziesiątych latach widywaliśmy się dosyć często w Warszawie. Urządzała regularnie swoje przyjęcia, na których bywało dużo ludzi: Słonimski, Dygat, Minkiewicz, Konwicki, Woroszylski, Bronisław Zieliński, Artur Międzyrzecki, Brandysowie. Iwaszkiewicz tam nie przychodził, o ile pamiętam. Oni się dobrze znali z przedwojennych czasów, Irena miała do niego dość ciepły stosunek, uważała go za porządnego człowieka mimo tego jego okropnego politycznego lojalizmu. Znając go od tylu lat, sądziła, że to jest w gruncie rzeczy człowiek dobry i uczynny, pomocny ludziom. Ona sama miała rodowód lewicowy, opowiadała mi nawet, że jako młoda dziewczyna uczestniczyła w założycielskim zjeździe Komunistycznej Partii Polski, razem z przyszłym ojcem filozofa Krzysia Pomiana. To był jedyny jej kontakt z tą ideologią, chociaż miała przyjaciół komunistów, niektórych lubiła.
Spotykaliśmy się u niej, rzadziej u nas w domu, albo przy różnych innych okazjach towarzyskich. Spotkania z nią były zawsze ekscytujące. Ja ją naprawdę ogromnie lubiłem, kochałem właściwie. To była osoba o takiej jakiejś - szukam odpowiedniego słowa, ale go nie znajduję, ona była taka "na wierzchu". Niczego nie ukrywała. Była obsesyjnie zaprzątnięta sprawą wolności ludzi we wzajemnych stosunkach. I tu nie chodziło tylko o polityczne sprawy. Te sławne batalie o swobodę seksualną były tylko częścią jej ogólniejszego nastawienia. Ludzie mają tendencję do zniewalania siebie wzajemnie, narzucania drugim swoich wyobrażeń czy swojego stylu życia. Ta skłonność jest w nas wszystkich. Irena była zawsze bardzo na to wyczulona. Miała w sobie swoisty liberalizm, nie chodzi mi o polityczny liberalizm, ale liberalizm w odniesieniu do osobistych czy prywatnych stosunków między ludźmi. To było dla niej niesłychanie ważne. Pisała o tym również.
Czy charakterologicznie odpowiadała temu, co sama głosiła, tego nie jestem pewien. Bo miała w sobie pewnego rodzaju władczość, co na pewno ludzie z jej rodziny czy bliżej z nią współżyjący wiedzą lepiej. Ja nigdy w żaden niemiły sposób tego nie doświadczyłem. Ale wyczuwałem swoistą władczość, która może nie całkiem była zgodna z jej ogólnym nastawieniem, z jej poglądami.
Po wojnie jeszcze trochę pisała, ale już nie tak wiele. Wszyscy wiedzieli, kim jest, jej poglądy nikogo już nie gorszyły, może poza środowiskami katolickimi, dla których była symboliczną figurą negatywną. Już nie uchodziła za potwora rozpusty. Żyła w środowisku literackim, gdzie była, o ile wiem, bardzo lubiana. Nikt nie jest lubiany przez wszystkich, ale przynajmniej wśród moich przyjaciół i kolegów odnoszono się do niej z wielką sympatią, mimo jej czasami ostrych sądów o ludziach.
Jan Garewicz: - Rzeczywiście bywanie u Krzywickiej stanowiło swego rodzaju nobilitację. Ludzie bili się, żeby się tam dostać. Najlepszy dowód, że pewnego dnia wprosiła się (bo nie została zaproszona, ale oświadczyła, że ma ochotę przyjść) Luna Brystygierowa, najsłynniejsza postać polskiego UB. Irena umiała to prowadzić, umiała dobierać ludzi, pięknie kierowała tym salonem. To rzeczywiście była ostatnia, która tak poloneza wodzi. Ten salon zawsze był mieszany. I pokoleniowo, i zawodowo.
Andrzej Krzywicki: - Jeszcze raz sprawdziłem z Tadkiem [Gulikiem] sprawę Brystygierowej. On też stanowczo twierdzi, że nie była na żadnym "żurku". Ja byłem na wszystkich po powrocie z Czech, Tadek był na wcześniejszych. Jest nie do pomyślenia, abyśmy zapomnieli tak sensacyjne zdarzenie. Jankowi się coś poplątało. Jedynymi gośćmi zajmującymi wysokie stanowiska byli Józef Winiewicz i Jerzy Michałowski. Jest prawdą, że bywali i Iwaszkiewicz, i Słonimski. Słonimski był stałym gościem, Iwaszkiewicz przychodził od czasu do czasu. Ich stosunki psuły się stopniowo. Przez pewien czas nie były aż tak złe, aby nie mogli się znajdować w jednym pokoju. Pod koniec życia Słonimski nie kłaniał się już Iwaszkiewiczowi.
Joanna Kulmowa, "Ciułanie siebie": "...Gorzej było z figlami Iwaszkiewicza, który nie mógł przeboleć fajfów u Krzywickiej, bo jakże mu było przychodzić na nie, skoro królował tam >>wuj Antoni<<, więc Prezes długo obmyślał antidotum, aż wyznaczył u siebie konkurencyjne przyjęcia w środy, a może to były wtorki. Oczywiście, o ile u Krzywickiej zbierali się twórcy niezbyt oddani władzy, o tyle u pana Jarosława luminarze wprost przeciwni i nawet, powiedziałabym, przedziwni, co nie przysparzało mu sławy i chwały, więc główkował, co by tu wymyślić jeszcze, aż pewnego dnia pani Irena przybiegła z miasta cała w ogniach:
- Słuchajcie, podobno Warszawa mówi, że umyślnie zapraszam rewizjonistów, żeby ubekom ułatwić rozpoznanie!
Jędrek roześmiał się pierwszy:
- Matek, założę się, że wiem, kto to powiedział.
To było łatwe do odgadnięcia, ale dość długo trwało, zanim Krzywicką zdołało się przekonać, iż to mały żarcik Jarosława".
Andrzej Krzywicki: - Jest prawdą, że pojawiło się w pewnym momencie takie pomówienie. Warszawka. Nie mogę potwierdzić, że źródłem tego pomówienia był Iwaszkiewicz i nie przypominam sobie cytowanej przez Kulmową myśli. Iwaszkiewicz był wiernym przyjacielem, ale był też bardzo złośliwy, z przyjemnością mógł powtórzyć krzywdzącą plotkę, aby najlepszemu przyjacielowi zrobić przykrość. To pomówienie nie miało dalszego ciągu. Pamiętam rozmowę na ten temat. Zastanawiano się, czy jest możliwe, aby wśród gości znajdował się konfident. Stwierdzono, że oczywiście jest to możliwe. Ale co z tego? Przecież to były czysto towarzyskie spotkania, a nie narady opozycyjnego klubu. UB nic z nich nie mogło wynieść, czego by nie wiedziało. Wzruszono ramionami i sprawa została prędko zapomniana. To jednak już nie były czasy stalinowskie i nikogo nie pociągano do odpowiedzialności karnej za to, co mówił na prywatnym spotkaniu. A stosunki matki z Iwaszkiewiczem się nie przerwały.
Mira Michałowska: - Jaka była Krzywicka? Czy miła? I tak, i nie. Nie budziła ciepłych uczuć, choć była szanowana. Niesłychanie bezpośrednia, narzucająca się wręcz, jakby o głowę wyżej od wszystkich. Do salonu przychodziło się ze względu na salon, czyli na innych - na gości, nie gospodynię. Przychodziłoby się wtedy i do kogokolwiek innego, gdyby wpadł na pomysł przyjmowania. Ale do tego trzeba było mieć, prócz chęci, także lokal i parę groszy na poczęstunek.
Udawało mi się, zawsze miałam jakiś salon, jakichś ludzi wokół. W Londynie również. Ale takiego ładunku intelektualnego nigdzie nie było. Zresztą jestem pewna, że to było możliwe tylko w prowincjonalnym kraju.
1. Marie Antoinette Aurel de Faucamberge (1882-1948) - dziennikarka, powieściopisarka, przyjmowała w czwartki w swoim domu w Paryżu. Marcel Proust odwiedził ją kilkakrotnie w 1921 roku.
2. Max Rudolph Frisch (1911-1991) - szwajcarski pisarz i dramaturg. Za przekład jego powieści "Homo faber" Irena Krzywicka otrzymała nagrodę stowarzyszenia Pro Helvetia.
3. Friedrich Duerrenmatt (1921-1990), szwajcarski dramaturg, tłumaczony na ponad 50 języków i niezwykle popularny w Polsce w latach 50. i 60., m.in. dzięki przekładom Krzywickiej i Garewicza.
Fragment książki Agaty Tuszyńskiej "Długie życie gorszycielki", która ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Iskry. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
Irena Krzywicka (1904-1944) pisarka, publicystka i tłumaczka.
Zdobyła popularność dzięki szkicom o emancypacji kobiet walczących z konwenansami mieszczańskiej moralności ("Sekret kobiecy, Sąd ostateczny") i powieściom psychologiczno-obyczajowym ("Pierwsza krew" i "Rodzina Martenów")