Przesławne lanie!
Markowski kontra Libera!!!
Tygodnik Powszechny - 31-10-2006
Michał Paweł Markowski
Rozmowa z Wielkim Pisarzem
Tym razem wasz felietonista podjął się naprawdę trudnego zadania. Postanowił przeprowadzić wywiad z Wielkim Pisarzem. Jak wiecie, nie jest on - wasz felietonista - wielkim zwolennikiem polskiej literatury, którą jednak, z powodu rozmaitych obowiązków, musi czytać. Nie jest wtedy wprawdzie szczęśliwy, ale doświadczenie i nabyta z wiekiem umiejętność radzenia sobie z depresją nauczyły go rezygnować ze szczęścia, kiedy nie jest ono w zasięgu ręki. Wasz felietonista myślał jednak, być może naiwnie, że z tego pesymistycznego poglądu na świat może go uleczyć spotkanie z Wielkim Pisarzem. Myślał sobie, na pewno naiwnie, że spotkanie z wielkością jest krzepiące i daje nadzieję słabnącemu duchowi.
Zaczął więc gorączkowo szukać Wielkiego Pisarza, ale że żaden sposób na znalezienie go w krótkim czasie nie dawał rezultatu, postanowił zamieścić ogłoszenie treści następującej: "Spotkam Wielkiego Pisarza. Dyskrecja zapewniona". Nawet nie wiedział, jak szybko los obdarzy go ułamkiem szczęścia. O świcie, gdy tylko pierwsze egzemplarze gazety znalazły się w kioskach, obudził go telefon. "Czy to pan chce się spotkać z Wielkim Pisarzem?". "Tak, to ja. A kto mówi?". "Jak to, kto mówi? To chyba jasne, że mówi Wielki Pisarz. Spotkajmy się natychmiast, bo później nie mam czasu. Za kwadrans u mnie". Było zimno, ponuro, ale nad przykrością wstawania o świcie zwyciężyła obietnica szczęścia. Wasz niestrudzony felietonista pobiegł co tchu na spotkanie, choć Wielki Pisarz nie podał mu adresu, uznając, słusznie zresztą, że nie po to jest wielkość, by pod korcem stała.
Ze trzy godziny wasz utrapiony felietonista latał z wywalonym językiem po miejscach, które odpowiadałyby wielkości Wielkiego Pisarza, aż wreszcie usłyszał przecudne dźwięki dobywające się z przecudnej willi stojącej na przecudnym osiedlu. "Ani chybi tu", pomyślał bliski omdlenia i wszedł przez uchylone drzwi. I rzeczywiście, za fortepianem siedział Wielki Pisarz i niebiańskie dźwięki spływały z jego klawiatury. Wasz bliski omdlenia felietonista usiadł czym prędzej, by znieść inwazję niepowtarzalnego blasku.
Wielki Pisarz dokończył spokojnie koncert, szybciutko wyrecytował poemat Yeatsa w oryginale i z komentarzem trudniejszych miejsc mitologicznych, od niechcenia namalował cudowną kopię prerafaelickiego mistrza, odbył krótką rozmowę telefoniczną, w której ustalił obowiązujące od następnego wtorku kryteria smaku, po czym spojrzał na osłupiałego felietonistę i powiedział: "Ma pan dużo szczęścia. Jutro już by pan mnie nie zastał, bo zaczynam próby mojej sztuki, w której też występuję, śpiewam, tańczę, maluję dekoracje, ustawiam światło, a nawet jestem inspicjentem. Wie pan, dziś tak niewielu jest fachowców, że wszystko trzeba robić samemu. Na nikim nie można polegać, tylko na sobie". Wasz oszołomiony felietonista zgodził się skwapliwie i już chciał zadać pierwsze pytanie, ale Wielki Pisarz był - czego można się było domyślić - szybszy. "Ach, chce pan zapewne zapytać o moją ostatnią książkę. Wspaniała, nieprawdaż? Cóż za frapujący wybór, co za finezja w doborze tekstów, co za przemyślna struktura! Niezręcznie mi o tym mówić, bo ktoś mógłby pomyśleć, że to ja ją ułożyłem, ale miły panie, jeśli nawet tak się stało, to czy to znaczy, że przez to jest to książka mniej wspaniała? Dość relatywizmu! Trzeba wrócić do klasycznej koncepcji prawdy, zapomnianej w dzisiejszym świecie nieporządku i bezformia. Ta książka doskonale, wręcz idealnie odpowiada mojemu intelektowi, więc jest prawdziwa, a jeśli jest prawdziwa, to - przypominam podstawową zasadę średniowiecznej teologii - musi też być piękna, a piękna jest niewątpliwie, bo to przecież ja ją ułożyłem i dlatego posiada finezyjną strukturę, a skoro posiada finezyjną strukturę, to znaczy, że jest odbiciem finezyjnego umysłu, a przecież jest tylko jeden finezyjny umysł w tym zakątku Europy, opuszczonym przez Bogów, jak wynika to z mojego kapitalnego tłumaczenia wspaniałego poety niemieckiego, które uznano powszechnie za lepsze od oryginału i dlatego przyjęto za wersję podstawową w kolejnych edycjach".
Wielki Pisarz spojrzawszy dyskretnie w lustereczko poprawił niesforną czuprynę i gdy tylko wasz przygwożdżony erudycją felietonista chciał otworzyć usta, ciągnął dalej. "Chciałbym się tu wtrącić (wasz oniemiały felietonista oniemiał jeszcze bardziej, bo przecież nie zdążył do tej pory powiedzieć ani słowa) i powiedzieć rzecz, którą powiedział mi mój kolega, którego utwór zamieściłem w mojej książce, otóż ten kolega powiedział rzecz wprawdzie oczywistą, ale którą może powinienem powtórzyć, bo jemu nie wypada i mógłby się czuć zakłopotany, otóż ten kolega powiedział, że skoro niekwestionowaną ozdobą tej książki jest moje skromne dziełko (nie wiadomo czemu Wielki Pisarz popatrzył dyskretnie w tym momencie na reprodukcję Stworzenia świata), to jasne jest, że oni, wybrani przecież przeze mnie autorzy, nie mogą myśleć o niej jak o swojej, więc uznali, że to jest moja książka, co przecież, pan przyzna, było tylko oczywistością i wspaniałym gestem z ich strony, bo fakty mówią same za siebie wprawdzie, ale mogliby przecież domagać się jakiegoś uznania, poklasku albo Bóg wie jeszcze czego, a przecież każdemu z nas powinno zależeć na skromności, bo powiem panu, jak ja strasznie cierpię na tym, że autorzy nic, tylko o sobie mówią i tylko siebie mają na myśli. Ja myślę, że to jest zaraza, trawiąca współczesną kulturę, taki relatywizm postmodernistyczny, takie zaczynanie każdego zdania od Ja. Ja nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwolił, bo to zjadanie swojego ogona, takie zaczynanie i kończenie każdego zdania od Ja".
To mówiąc Wielki Pisarz dyskretnie przyczesał swoje brwi, świadczące o duchowym pokrewieństwie z Czesławem Miłoszem i Samuelem Beckettem. "A już najgorsza ta polityczna poprawność. Nie mogę już żadnej kobiecie powiedzieć, że pisze gorzej ode mnie, bo zaraz mnie oskarży o molestowanie seksualne. A przecież już z góry wiadomo, że pisze gorzej, to wszyscy moi koledzy mogą potwierdzić, nawet ci, których opowiadań nie umieściłem w antologii, więc kiedy ona mówi, że nie pisze ode mnie gorzej, to wiadomo, że jest w szponach matriarchalnej ideologii, która przecież nie wydała niczego dobrego w literaturze, bo gdyby wydała, to na pewno bym to przetłumaczył, a skoro nie przetłumaczyłem, to znaczy, że nie było warto". Po czym stanął na środku pokoju, dygnął i na poparcie swojej tezy zaczął recytować wszystkie swoje tłumaczenia ze wszystkich możliwych (i niemożliwych) języków świata w porządku alfabetycznym. Wasz skołatany felietonista wolał jednak nie czekać na koniec tego fenomenalnego spektaklu i cichutko wymknął się z pokoju, bo musiał już wysłać felieton do redakcji. Gdy jednak po czterech godzinach przypadkiem przechodził koło willi Wielkiego Pisarza i zajrzał przez otwarte okno, zobaczył budującą scenę. Na środku pokoju, zalany łzami, z ręką na sercu, Wielki Pisarz niewzruszenie kontynuował dzieło ustalania prawdziwych wartości. Wasz wyczerpany felietonista odetchnął z ulgą. Świat, który już, już wydawał się wylecieć z zawiasów, wrócił na swoje dawne miejsce i bezszelestnie zmierzał ku powszechnemu szczęściu. Oczy waszego sentymentalnego felietonisty pokryła delikatna mgiełka, której nie czuł już od dawna. "Dziękuję ci Wielki Pisarzu" - wyszeptał łamiącym się głosem i zniknął w wieczornej szarówce.
Dziennik - 30-10-2006
Krytyk napadł na pisarza
Grzegorz Sobaszek, Maciej Tramer
Kraków. Libera spoliczkowany
Kto twierdzi, że literatura nie budzi dziś namiętności, ten nie był w niedzielę [29 października] wieczorem w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Tam w obecności zespołu teatru krytyk Michał Paweł Markowski uderzył w twarz Antoniego Liberę, reżysera spektaklu, znanego pisarza (autora powieści "Madame") i tłumacza.
Tuż przed napaścią Markowski miał powiedzieć do Libery: - Gdyby to było w innych czasach, to bym pana wyzwał na pojedynek i zabił. Wszystko zaczęło się od literackiej debaty na łamach Dziennika. Uczestniczyli w niej m.in. Libera oraz Anna Burzyńska, kierownik literacki krakowskiego Teatru im. Słowackiego, prywatnie żona Markowskiego. Czas przed odjazdem pociągu do Krakowa Burzyńska spędziła w towarzystwie Libery, który prezentował jej swoje poezje. Wrażeniami z wizyty u pisarza podzieliła się z mężem, ten zaś bez skrupułów wyszydził Liberę na łamach Tygodnika Powszechnego [w felietonie Rozmowa z Wielkim Pisarzem]. Gdy zaatakowany Libera dal odczuć Burzyńskiej swe niezadowolenie, wzburzony Markowski zapowiedział zemstę. Wtargnął na spotkanie zespołu z dyrekcją teatru i Liberą, by brutalnie raz jeszcze zaatakować pisarza. Tym razem jednak przeszedł od słów do czynów. Po gwałtownej wymianie zdań i Markowski podszedł do Libery i z całej siły uderzył go w twarz. Po czym wyszedł, pozostawiając osłupiały zespół teatru oraz mdlejącą małżonkę.
Choć za napaść Markowskiemu grozi nawet więzienie, naczelny Tygodnika, ks. Adam Boniecki, bierze go w obronę. - Według Kodeksu Boziewicza mąż jest pierwszym, który powinien bronić honoru żony. Jako dobry chrześcijanin głoszę raczej, by nadstawić drugi policzek, ale nie każdy felietonista "Tygodnika Powszechnego" musi być dobrym chrześcijaninem... (...)
Pani dyrektor Anna Burzyńska była obecna na debacie w naszym piątkowym dodatku Kultura TV z 27 października, gdzie m.in. Libera i Zbigniew Zapasiewicz dyskutowali na temat inscenizacji Becketta. Markowski tak tłumaczy swoje zachowanie: - Łączenie mnie jako felietonisty z moją żoną jako kierownikiem literackim jest karygodne. Pan Libera dopuścił się do nadużycia i zbezczeszczenia jej honoru jako kierownika literackiego, w związku z czym sytuacja wydała mi się karygodna. To wydarzenie nie ma nic wspólnego z krytyką literacką, to była obrona honoru kobiety.
Tłumaczenia o honorze nie przekonują niektórych świadków: - Obrona godności tak nim wstrząsnęła, że po uderzeniu Libery wybiegł, pozostawiając roztrzęsioną żonę, którą musieli pocieszać przyjaciele Libery - ironizuje jeden z nich.
A jak komentują sprawę inni świadkowie zajścia? - To skandaliczne. Obym ja nigdy nie spotkała na swej drodze kogoś takiego jak pan Markowski - mówi Dominika Bednarczyk, aktorka Teatru im. Słowackiego. Wtóruje jej reżyser Józef Opalski: - Czym innym jest polemika na łamach prasy, a czym innym dopuszczenie się rękoczynów. Jak jestem 40 lat w teatrze, to czegoś podobnego nie widziałem! Z kolei poeta Bronisław Maj komentuje: - Uważam to za haniebne, żeby profesor uniwersytetu i felietonista Tygodnika Powszechnego zachowywał się jak odpustowy chuligan. W cywilizowanym kraju byłby to dla niego koniec kariery.
A mówiono już, że skandale w życiu literackim dawno się skończyły. Ostatnim okresem sławnym ze skandali było dwudziestolecie międzywojenne. Ale skandalu nie wynalazło. Wręcz przeciwnie, korzystało z pojęcia utrwalonego w świadomości. Stereotyp sytuuje skandale w środowisku "wyższych sfer". I słusznie - nie upadnie bowiem ten, kto wcześniej nie stal wysoko.
Gdy w marcu 1918 roku wybuchła awantura wokół wiersza "Wiosna" Juliana Tuwima, głównym stawianym mu zarzutem - pomijając nacjonalistyczne napaści - było zgrzeszenie przeciwko pięknu w tym utworze. Skamandryci znieważali się publicznie i byli znieważani. W1921 Jarosław Iwaszkiewicz spoliczkował Stanisława Pieńkowskiego za napastliwy artykuł o Skamandrze, nacjonalista Zygmunt Ipohorski Antoniego Słonimskiego za "Dwie ojczyzny", oskarżając go o głoszenie antypolskich treści. Słonimski pojedynkował się w 1924 roku z Mieczysławem Szczuką "w obronie polskiej sztuki przed futurystami". Skończyło się na postrzelonym kolanie malarza. Ten przykład na początku lat 20. był bodaj najbardziej drastyczny. Dopóki kontrowersje dotyczyły sztuki, dopóty starano się ograniczyć się do ostrych polemik. Arystokratyczny model skandalu bardzo szybko zaczął jednak ustępować wybrykom chuligańskim. Szybko zapomniano o Kodeksie Boziewicza, który i tak znalazł zastosowanie tylko raz w sprawie Słonimskiego i Szczuki. Publicyście Adolfowi Nowaczyńskiemu w 1931 roku wybito nawet oko za wystąpienia anty-piłsudczykowskie.
Czterdzieści sześć lat temu w swoim "Dzienniku" Witold Gombrowicz zanotował: "W naszych czasach rewolucja przeniknęła wszystko i już nic nie jest gorszące. Skandal się wyczerpał". Jak widać dziś już wszystko można.
Dziennik - 02-11-2006
Uczestnicy incydentu w Teatrze Słowackiego odmiennie tłumaczą jego powody
Kraków-Warszawa. Markowski i Libera oświadczają
Co się wydarzyło w Krakowie w ubiegłą niedzielę w Teatrze im. Juliusza Słowackiego informowaliśmy w naszym poprzednim wydaniu. Dzisiaj publikujemy nadesłane nam oświadczenie Michała Pawła Markowskiego, a także odpowiedź Antoniego Libery.
Libera mnie sprowokował
Michał Paweł Markowski
krytyk i teoretyk literatury
W związku z publikacjami "Krytyk napadł na pisarza" oraz "Profesor wybrał rękoczyny" w "Dzienniku" z dnia 31.10.2006 oświadczam, co następuje.
Sytuacja, jaka zaistniała między mną a Antonim Liberą w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie w dniu 29.10.2006, sytuacja, która wzbudziła taką sensację wśród ludzi, którzy nie byli jej świadkami, nie ma nic wspólnego ani z teatrem, ani z literaturą, ani z krytyką literacką.
Spoliczkowałem Antoniego Liberę w sprawie honorowej, za to, że publicznie nazwał mnie "oficerem prowadzącym agenta", którym miałaby rzekomo być moja żona Anna Burzyńska, kierownik literacki Teatru im. Słowackiego. Agenturalność mojej żony miała polegać na tym, że goszcząc w domu Antoniego Libery, przekazała mi następnie - zapewne wkładając do dziupli w parku Jordana - tajne informacje na temat fortepianu w domu pisarza i jego wierszy. "Donos" ten miałem podobno wykorzystać w moim felietonie "Rozmowa z Wielkim Pisarzem", w którym rzekomo "brutalnie wyszydziłem Antoniego Liberę", a w którym to felietonie, niezwykle zresztą łagodnym w stylu, nie padło żadne nazwisko. Zarzut jest osobliwy, biorąc pod uwagę fakt, że mój felieton powstał przed debatą na temat Becketta, przy okazji której spotkali się Anna Burzyńska i Antoni Libera. Czuję niesmak w tłumaczeniu, że nikt, w tym moja żona, nie ma najmniejszego wpływu ani na treść, ani na formę mojej felietonistyki. Antoni Libera nie "dał odczuć" - jak pisze "Dziennik" - "swego niezadowolenia", lecz oskarżył ją za jej plecami o donosicielstwo i podważył publicznie jej moralność. To właśnie spowodowało moją gwałtowną reakcję, a nie - jak znowu sugeruje gazeta - chęć zemsty za niezadowolenie Libery z powodu mojego felietonu. Gdy domagałem się od niego publicznych przeprosin Anny Burzyńskiej, nazwał mnie ubeckim oficerem, moją żonę zaś - agentem. W takiej sytuacji, nie mogąc pozwolić na tak haniebne zachowanie wobec mojej żony i mnie samego, postąpiłem tak, jak dawniej postępowali ludzie honoru. Ta żenująca sytuacja nie ma więc nic wspólnego z jakąkolwiek dyskusją literacką. Chodziło mi jedynie o wyraz całkowitej dezaprobaty dla nikczemnych zachowań, które - osobom wpatrzonym ślepo w polityczne przykazania - pozwalają bezkarnie szkalować niewinnych ludzi. Nie byłem wtedy ani krytykiem, ani profesorem, tylko po prostu uczciwym człowiekiem.
Do teatru zostałem zaproszony przez jego dyrektora, Krzysztofa Orzechowskiego, by - za jego zgodą - odczytać moje oświadczenie w sprawie publicznego znieważenia Anny Burzyńskiej przez Antonino Liberę. Bronisławowi Majowi chciałbym natomiast wyjaśnić, że policzkowanie jest gestem symbolicznym i nie ma nic wspólnego ze zwykłą bijatyką czy chuligaństwem, którego w życiu nie uprawiam. Wolałbym zresztą, żeby świadkowie tej sceny, tak chętnie potępiający moje zachowanie, wykazali wcześniej swoją godność i święte oburzenie, kiedy w ich obecności Antoni Libera znieważał ich przyjaciółkę, nazywając ją donosicielką.
Oświadczam stanowczo, że gdyby Antoni Libera postąpił honorowo i przeprosił moją żonę, nigdy nie zachowałbym się tak drastycznie. On tymczasem nie tylko nie miał takiego zamiaru, ale posunął się w swojej bezczelności znacznie dalej, nazywając nas oboje ubekami, po czym - zamiast się bronić osobiście, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, pobiegł na skargę do gazety. Za takie podłe zachowanie policzek jest najłagodniejszą z możliwych odpowiedzi.
Oświadczam także, że nie jestem dumny ze swojego zachowania, napawa mnie ono głęboką przykrością i wstydzę się tego, że dałem się publicznie sprowokować i wyprowadzić z równowagi Antoniemu Liberze, którego nikczemnej postawy nic nie usprawiedliwia. W żadnym wypadku nie popieram takich rozwiązań. Moje zachowanie nie było zaplanowane - było spontaniczną reakcją na niespodziewaną napaść Antoniego Libery, od którego oczekiwałem jedynie przeproszenie mojej żony.
Michał Paweł Markowski
***
Markowski należy do rasy panów
Antoni Libera
pisarz, tłumacz, reżyser teatralny
Śledząc ostatnie zachowania i wypowiedzi prof. Markowskiego, w tym jego oświadczenie złożone po zajściu w Teatrze Słowackiego 29 października, utwierdzam się w przekonaniu, że mam do czynienia z człowiekiem poważnie niezrównoważonym nerwowo. Zdaje się on żyć w jakimś własnym, kreowanym przez umysł świecie, który jednak oddziałuje na niego z mocą rzeczywistości i wywołującej najzupełniej realne skutki.
Ten wewnętrzny świat jest dlań prawdopodobnie okropny, stanowiąc źródło niewysłowionych udręk. Oto geniusz - Michał Paweł Markowski - profesor prześwietnej "Jagiellonki", autor niezliczonych prac naukowych, człowiek o niespotykanych możliwościach intelektualnych i zaletach moralnych, orzeł i rycerz bez skazy - wyrokiem losu zesłany został do smętnej krainy karłów. Otaczają go same miernoty i kreatury, istoty bez czci i honoru, słowem, "ciemni, mali ludzie". Którzy w dodatku - kiedy chce ich uzdrowić, oczyścić ich nędzne, niemyte duszyczki - odpłacają mu się wrogością, urągowiskiem, potwarzą. O docenieniu jego herkulesowej misji nie ma nawet co marzyć.
Nie powinno więc dziwić, że ktoś, kto na co dzień żyje w takim psychicznym piekle, przestaje trzeźwo postrzegać otaczającą go rzeczywistość i zaczyna narzucać jej własny, urojony sens. A jednak to, co wydarzyło się w zeszłym tygodniu w Krakowie, wywołuje zdumienie, jeśli nie zgrozę.
Oto prof. Markowski w dniu poprzedzającym próby generalne przedstawienia, które reżyseruję i w które zaangażowana jest również jego żona, Anna Burzyńska, kierownik literacki w Teatrze Słowackiego, publikuje na łamach "Tygodnika Powszechnego" felieton obliczony na ośmieszenie mojej osoby. Nie jest to - trzeba podkreślić - żadna polemika z jakimiś moimi poglądami ani krytyka jakichś moich dokonań, lecz wyłącznie drwina z mojej rzekomej megalomanii. Nie pada tam wprawdzie moje nazwisko, rzecz jednak utkana jest z aluzji i peryfraz jednoznacznie wskazujących na moją osobę, jak choćby passus, że nie wystarcza mi już komentowanie i reżyserowanie tłumaczonych przez siebie sztuk, lecz że muszę jeszcze sam w nich występować. Że felieton wymierzony był we mnie, dla nikogo nie ulegało wątpliwości, przynajmniej w środowisku literackim i teatralnym (o czym świadczą m.in. licznie rozsyłane deszyfrujące SMS-y); a przecież do innych środowisk nie był on adresowany, bo dla innych środowisk musiał być kompletnie niezrozumiały.
Każdy, kto zajmuje się jakąkolwiek działalnością twórczą, zwłaszcza sztuką teatru, doskonale wie, jak delikatna jest to materia, ile kosztuje zmierzenie się z publicznością i wystawienie na jej ocenę, i jak bardzo zniechęcają wrogie, zwłaszcza nafaszerowane szyderstwem opinie. Wie o tym również doskonale prof. Markowski, niebywale czuły na swym punkcie, niepuszczający nikomu płazem choćby najdelikatniejszej krytyki pod swoim adresem. Nie mogłem przeto pojąć, dlaczego w takiej chwili ogłasza on swoje złośliwości, tym bardziej że w danej sytuacji uderzały one również w przedsięwzięcie, w które zaangażowana jest jego żona, wywołując nieprzychylną atmosferę przed premierą. Nie rozumiejąc tego, wyraziłem przed zespołem swoje zdziwienie i rozgoryczenie, dopatrując się w postawie Anny Burzyńskiej nielojalności i dwulicowości.
Wkrótce okazało się, że jestem w błędzie. Anna Burzyńska, bynajmniej nie żywiąc do mnie urazy, sama do mnie podeszła i wyjaśniła, że felieton jej męża ukazał się wbrew jej woli i wiedzy, ku jej przykrości, i wyraziła ubolewanie, że nie powiedziała mi o tym wcześniej. Wobec tego wyjaśnienia zrozumiałem, że mam do czynienia z jakąś przewrotną grą prof. Markowskiego, i natychmiast pogodziłem się z Anną Burzyńską, podając jej rękę. Wydawało się, że sprawa jest zamknięta: ot, typowe zadrażnienie przedpremierowe wynikłe w dodatku z nieporozumienia.
Niestety prof. Markowski uroił sobie, że doszło do niewybaczalnej zniewagi jego żony i zażądał satysfakcji. Zaszantażował dyrekcję, że jeśli mu jej nie umożliwi, zrobi skandal na premierze. Wreszcie w toku żenujących negocjacji ustalono, że do konfrontacji dojdzie po trzecim i ostatnim z serii spektaklu. Nie zostałem jednak o tym powiadomiony. Postawiono mnie wobec faktu dokonanego. Dyrektor teatru po wygłoszeniu pojednawczego przemówienia stracił panowanie nad sytuacją i opuścił salę. Wtedy prof. Markowski przystąpił do finalnego ataku. Naprzód oświadczył, że gdyby było to dopuszczalne, "wyzwałby mnie na pojedynek i by mnie zabił", następnie zażądał, abym przeprosił jego żonę, bo w przeciwnym razie wyciągnie stosowne konsekwencje, a w obliczu mojego uporczywego milczenia (nie odezwałem się do tej pory ani słowem), zwrócił się do mnie w formie, w jakiej dotychczas zwracali się do mnie jedynie funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, a mianowicie: "No, proszę, panie Libera!" Odpowiedziałem na to, że z czasów PRL-u wyniosłem zasadę, że z ludźmi o pokroju oficerów prowadzących nie podejmuję rozmowy. Prof. Markowski zapytał wtedy, czy nazwałem go agentem. Odpowiedziałem: "Nie, porównałem pana do oficera prowadzącego". Wtedy prof. Markowski wstał, podszedł do mnie i z całej siły uderzył mnie w twarz. Pozostałem niewzruszony, nie wykonując żadnego gestu ani nie wypowiadając żadnego słowa (teraz okazuje się, że zachowaniem tym wzbudziłem w prof. Markowskim - który oczekiwał, że będę się z nim bił - jeszcze większą pogardę).
Po incydencie Anna Burzyńska zasłabła i długo nie mogła do siebie dojść. Tymczasem prof. Markowski niezwłocznie opuścił teatr, zostawiając żonę z przywróconym po rycersku honorem.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że prof. Markowski, wybitny znawca i wielbiciel Nietzschego, należy do rasy panów. Podziwiam go i głęboko mu współczuję, że musi mieć do czynienia z takimi nikczemnymi niewolnikami i tchórzami jak ja. W każdym razie nie zdziwię się, gdy któregoś dnia nie wytrzyma i uwolni świat od mego nędznego istnienia.
Na zakończenie oświadczam, że z Anną Burzyńską nie dzieli mnie żaden uraz czy animozja. Pozostajemy w normalnych, koleżeńskich stosunkach.
Gazeta Wyborcza - 02-11-2006
Miłada Jędrysik
Nietzsche Kontra Beckett
Że Kraków huczy od plotek, to zrozumiale. Że od plotek huczy Warszawa, też, bo wbrew pozorom wcale się pod względem plotkowania tak nie różnią. Ale w naszym coraz bardziej podzielonym kraju fakt, że pewien znany krytyk uderzył pewnego znanego pisarza, jest prawie sprawą polityczną.
Prof. Michał Paweł Markowski, znawca Nietzschego, kierownik Katedry Międzynarodowych Studiów Polonistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, opublikował w "Tygodniku Powszechnym" bardzo kąśliwy felieton o zapatrzonym w siebie Wielkim Pisarzu, w którym wiele osób rozpoznało Antoniego Liberę, tłumacza i znawcę Samuela Becketta, autora głośnej powieści "Madame".
Żona Markowskiego jest kierownikiem literackim Teatru im. Słowackiego w Krakowie, gdzie właśnie miała się odbyć premiera trzech jednoaktówek Becketta w reżyserii Libery.
W teatrze na przedpremierowym spotkaniu z zespołem Libera zaatakował żonę Markowskiego, która niedawno gościła w jego domu i przekazała mężowi informacje o jego narcystycznym zachowaniu się podczas tej wizyty. Wszystko wskazuje na to, że nie wiedziała, jak te opowieści zostaną wykorzystane.
Już po premierze w obecności zespołu teatru Markowski zażądał, by Libera przeprosił jego żonę. Ten odparł, że nie będzie rozmawiał "z oficerem prowadzącym" agenta (w domyśle: swojej żony). I dostał po twarzy.
Prywatny spór zakończył się rękoczynami, które nie mają nic z kulturą wspólnego - i w sensie kulturalnego zachowania, i literackiej debaty.
"Dziennik" zrobił z tego sensację na pierwszą stronę w artykule, z którego wynika, że Markowski to prawie szaleniec, nie zająkując się, za jaki epitet Libera oberwał. Markowski to felietonista "Tygodnika", pisma "lże-elity".
Za to krakowski oddział "Gazety Wyborczej", z zapałem godnym lepszej sprawy, poparł Markowskiego, pisząc, że za "agenta" i "oficera prowadzącego" można tylko w twarz dawać.
Sam Markowski w oświadczeniu dla "Dziennika" wyraził żal z powodu fizycznego ataku na adwersarza, ale tak się wytłumaczył: "Chodziło mi jedynie o wyraz całkowitej dezaprobaty dla nikczemnych zachowań, które - osobom wpatrzonym ślepo w polityczne przykazania - pozwalają bezkarnie szkalować niewinnych ludzi".
Ludzie, czy myśmy wszyscy powariowali? Choć może nie powinno dziwić, że ciężka atmosfera oskarżeń i pomówień prowadzi do tego, że niektórym puszczają dziś nerwy. Jeszcze jakiś czas temu słów "agent" czy "oficer prowadzący" można było używać w żartach. Wygląda na to, że dziś to zniewaga wymagająca krwi. Ale jeszcze smutniejsze jest to, że media tak bardzo się zagalopowały w politycznych podziałach, że nawet kwestię honorową, jaką jest prawdziwa lub domniemana zniewaga i reakcja na nią, im podporządkowują.
Gazeta Krakowska - 3.11.2006
Magda Huzarska-Szumiec
O krewkim profesorze, jego żonie i przewrażliwionym pisarzu
Emocje w teatrze sięgnęły w pewnym momencie zenitu. Były tak rozgrzane, że siłą lawiny zaczęły toczyć się ku katastrofalnemu rozwiązaniu. Przyczyną wszystkiego był felieton prof. Markowskiego, opublikowany w najbardziej niefortunnym momencie. Gdyby on ukazał się dwa tygodnie wcześniej lub dwa tygodnie później, sprawy w ogóle by nie było - mówi Bronisław Maj a całą sprawe opisuje Magda Huzarska-Szumiec w Gazecie Krakowskiej.
Prof. Michał Paweł Markowski spoliczkował pisarza Antoniego Liberę. Kraków huczy od plotek
Prolog
- Słyszała pani, co się stało? Taka afera to chyba ostatnio w Krakowie była przed wojną - fryzjer układając mi włosy nie kryje podniecenia. - Proszę sobie wyobrazić, że pewien szacowny profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego dał w mordę znanemu pisarzowi. Może to nie był pisarz, tylko reżyser. No, wszystko jedno. Poszło o żonę tego profesora, co to niby ten pisarz czy reżyser ją obraził. No to on go na pojedynek chciał wyzwać, ale w końcu go tylko spoliczkował.
- Co też pan mówi? - wtrąciła się klientka, czekająca na trwałą ondulację. - Ta żona to aktorka, więc oczywiste jest, że musiała być kochanką tego reżysera. Nie wie pan, jak to jest w tych teatrach?
Akt I
Rzecz dzieje się w Teatrze im. J. Słowackiego. Trwają próby do przedstawienia "Urodził się i to go zgubiło" według Samuela Becketta. Przedstawienie będzie miało charakter wydarzenia towarzyskiego, bo zaangażowano do niego dwie znane w Krakowie postaci: Bronisława Maja i Józefa Opalskiego. Aktorzy podchodzą do swoich ról niezwykle poważnie, tym bardziej że pracują z najlepszym znawcą irlandzkiego dramaturga - Antonim Liberą. Wspiera ich świeżo upieczona kierownik literacki Słowackiego, prof. Anna Burzyńska.
Profesjonalne spotkania - jak to często w teatrze bywa - przenoszą się na grunt towarzyski. Burzyńska z Opalskim, po debacie na temat Becketta, zorganizowanej w stolicy, idą kontynuować dyskusję do warszawskiej willi Libery. W jednym z pokoi pisarza stoi jego ukochany fortepian. Odegra on w tym dramacie niebagatelną rolę. Jednak jeszcze nic nie wskazuje na to, że niebawem nastąpi gwałtowny zwrot akcji.
Akt II
Kraków, mieszkanie profesora UJ Michała Pawła Markowskiego, męża Anny Burzyńskiej. Właśnie przy śniadaniu żona opowiedziała mu, że była u Libery w domu, a w jednym z pokoi stał fortepian. Profesor Markowski zamierza wysłać do "Tygodnika Powszechnego" swój felieton, poświęcony książce "Pokaz prozy". Zebrano w niej teksty współczesnych polskich pisarzy, wśród których znalazł się utwór Libery. Profesorowi tom niezbyt się podoba, czego nie zamierza ukrywać. Przyjmuje więc dozwoloną felietoniście ironiczną poetykę "Rozmowy z Wielkim Pisarzem".
"Ach, chce pan zapewne zapytać o moją ostatnią książkę. Wspaniała, nieprawdaż? Cóż za frapujący wybór, co za finezja w doborze tekstów, co za przemyślna struktura! Niezręcznie mi o tym mówić, bo ktoś mógłby pomyśleć, że to ja ją ułożyłem, ale miły panie, jeśli nawet tak się stało, to czy to znaczy, że przez to jest to książka mniej wspaniała? Dość relatywizmu! Trzeba wrócić do klasycznej koncepcji prawdy, zapomnianej w dzisiejszym świecie nieporządku i bezformia. Ta książka doskonale, wręcz idealnie odpowiada mojemu intelektowi, więc jest prawdziwa, a jeśli jest prawdziwa, to - przypominam podstawową zasadę średniowiecznej teologii - musi też być piękna, a piękna jest niewątpliwie, bo to przecież ja ją ułożyłem i dlatego posiada finezyjną strukturę, a skoro posiada finezyjną strukturę, to znaczy, że jest odbiciem finezyjnego umysłu, a przecież jest tylko jeden finezyjny umysł w tym zakątku Europy, opuszczonym przez bogów, jak wynika to z mojego kapitalnego tłumaczenia wspaniałego poety niemieckiego, które uznano powszechnie za lepsze od oryginału i dlatego przyjęto za wersję podstawową w kolejnych edycjach" - pisze prof. Markowski.
I choć nie pada tu żadne nazwisko, nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o Antoniego Liberę. Pisarza rozsierdzą jednak inny fragment felietonu. A "Ze trzy godziny wasz utrapiony felietonista latał z wywalonym językiem po miejscach, które odpowiadałyby wielkości Wielkiego Pisarza, aż wreszcie usłyszał przecudne dźwięki dobywające się z przecudnej willi stojącej na przecudnym osiedlu. Ani chybi tu, pomyślał bliski omdlenia i wszedł przez uchylone drzwi. I rzeczywiście, za fortepianem siedział Wielki Pisarz i niebiańskie dźwięki spływały z jego klawiatury. Wasz bliski omdlenia felietonista usiadł czym prędzej, by znieść inwazję niepowtarzalnego blasku" - kpi Markowski, pomny na rzucone od niechcenia słowa żony o pięknym domu i fortepianie.
Felieton się ukazuje. Burza wisi w powietrzu.
AKT III
Libera wraca do Krakowa. Niebawem ma się odbyć premiera sztuki. Reżyser nie ma jednak dobrego humoru. Zwołuje zespól aktorski i techniczny, by oświadczyć, że Anna Burzyńska jest wobec niego nielojalna. Wnioskuje to z faktu, iż pani kierownik zaszkodziła teatrowi, w którym pracuje, donosząc swojemu mężowi podstępem zdobyte, tajne informacje o rzeczonej willi i fortepianie reżysera. W teatrze robi się nieprzyjemnie, tym bardziej że Burzyńska o zebraniu, na którym padły przeciwko niej oskarżenia, dowiaduje się ostatnia, gdy wszyscy rozchodzą się do domów. W tym momencie nad bohaterami dramatu zawisł już miecz Damoklesa. Jednak do premiery dojść musi, a jak wiadomo, to w teatrze największe święto. Więc na popremierowym bankiecie wszyscy dobrze się bawią, choć niektórzy czują duży niesmak po tym, co się stało. Markowski chce wygłosić oświadczenie w sprawie swojej żony, ale po negocjacjach odstępuje od tego zamiaru. Ale wszystko jeszcze przed nami.
Akt IV
Ostatnie przedstawienie "Urodził się i to zgubiło" przed dłuższą przerwą. Po spektaklu zespół poproszony jest o pozostanie w teatrze, w którym zjawia się także zaproszony na zebranie prof. Markowski. Teraz w końcu ma złożyć oświadczenie w sprawie żony. Akcja nabiera tempa. Dochodzi do gwałtownej wymiany zdań między nim a Liberą. Markowski staje w obronie honoru żony, twierdząc, że gdyby żył w innych czasach, wyzwałby pisarza na pojedynek. Libera powtarza zarzut o agenturalnych zapędach Burzyńskiej i rzuca w twarz Markowskiemu: "Ty oficerze prowadzący". Dochodzi do kulminacyjnego momentu. Markowski zrywa się i policzkuje Liberę.
-
Epilog
- Słyszała pani? Jeżeli ten pisarz pozwie naszego profesora, to on pójdzie siedzieć - ekspedientka w spożywczym zagaduje niezdecydowaną klientkę, grzebiącą wśród różnych gatunków sera. - Co też w tych teatrach się wyprawia. Nigdy w życiu jeszcze tam nie byłam. Z tego wszystkiego chyba pójdę na tego Becketta.
***
KOMENTUJĄ
Bronisław Maj: Emocje w teatrze sięgnęły w pewnym momencie zenitu. Były tak rozgrzane, że siłą lawiny zaczęły toczyć się ku katastrofalnemu rozwiązaniu. Przyczyną wszystkiego był felieton prof. Markowskiego, opublikowany w najbardziej niefortunnym momencie. Gdyby on ukazał się dwa tygodnie wcześniej lub dwa tygodnie później, sprawy w ogóle by nie było. Jest kilka ofiar całej tej sytuacji. Oprócz, oczywiście. Antoniego Libery, ofiarą jest Anna Burzyńska i samo przedstawienie "Urodził się i to go zgubiło". Jeżeli wierzyć recenzjom, to jest to bardzo dobry spektakl i wolałbym, żeby ludzie wybierali się na niego z tej przyczyny, a nie z powodu skandalu, jaki wokół niego wybuchł.
Józef Opalski: Według mnie polemiki literackie powinny odbywać się na łamach gazet a nie przy pomocy rękoczynów. Bicie przeciwnika nie jest żadną metodą rozwiązywania sporów wśród cywilizowanych ludzi.
Anna Burzyńska: Mój mąż pojawił się feralnego dnia w teatrze tytko po to, żeby przeprosić zespół za felieton, który ukazał się w najmniej odpowiednim momencie i zdementować pomówienie, że miałam wpływ na jakiekolwiek użyte przez niego w tekście stwierdzenia. Zostałam w tę sprawę wmanewrowana, całkowicie wbrew mojej woli i intencjom. Rozgłos medialny wokół tego wszystkiego napawa mnie głębokim niesmakiem.
Życie Warszawy - 03-11-2006
Artur Górski
Czekając na Gołota
Antoni Libera wraca w wielkim stylu: reżyseruje spektakle Becketta, a podczas prób pada ofiarą "boksera". Prowadzi także ożywione spory ideowe na łamach gazet i znajduje czas, by pisać wiersze. Krakowskie salony wstrzymują oddech: czy w osobie Libery i jego adwersarzy odradza się duch Młodej Polski?
O Antonim Liberze zrobiło się w ostatnim czasie głośno. Ten najbardziej znany popularyzator twórczości Samuela Becketta w Polsce był niedawno gwiazdą "gali bokserskiej", jaka odbyła się w krakowskim Teatrze imienia Słowackiego. Nie był to wprawdzie boks zawodowy, a raczej literacki, ale trudno wymagać od Libery, aby krzyżował rękawice z Andrzejem Gołota czy Krzysztofem "Diablo" Włodarczykiem. Jego przeciwnikiem (a raczej - agresorem) był recenzent literacki oraz felietonista "Tygodnika Powszechnego" Michał Paweł Markowski. Jak twierdzą znawcy rodzimej sceny sportowo-literackiej, między oboma panami iskrzyło już od dłuższego czasu i pojedynek wydawał się nieunikniony. Nie wdając się w szczegóły tej nieźle udokumentowanej przez media walki, wypada jedynie wspomnieć, że poszło - jak to często bywa - o kobietę. Konkretnie zaś o Annę Burzyńską, kierownika literackiego wspomnianego teatru, prywatnie żonę Markowskiego. Konflikt osiągnął kulminację, gdy wyszło na jaw, iż Libera pozwolił sobie przeczytać Burzyńskiej swoje wiersze. W sytuacji sam na sam! Trochę to przypomina sławetną scenę z filmu "Pulp fiction", gdy płatni zabójcy dyskutują o okrutnej karze, jaka spotkała człowieka, który wymasował stopy zamężnej kobiecie. - Masowanie niby nie seks, ale coś jest na rzeczy - twierdził jeden z bohaterów kultowego filmu Quentina Tarantino, i sytuacja ta pasuje jak ulał do kameralnego wieczoru poetyckiego Libery. Przez pewien czas obaj panowie szydzili z siebie na łamach rozmaitych gazet, a potem Markowski dopadł Liberę w teatrze (podczas spotkania z zespołem) i wyprowadził sierpowy. Albo prosty. Prawdopodobnie ani bijący, ani zgorszona publiczność nie byliby w stanie określić, jakie to by ło uderzenie. Libera nie padł, ale na ziemię osunęła się obecna przy walce pani Burzyńska.
Cios ten był kolejnym aktem postępującej brutalizacji życia kulturalnego w naszym kraju i można się spodziewać kolejnych gali - wszak spory ideowe w sztuce przybierają często gwałtowne formy i aż się prosi, aby adwersarze wyszli na ring.
Żywot człowieka namaszczonego
Do bójki doszło wkrótce po premierze przedstawienia złożonego z trzech jednoaktówek Becketta pod wspólnym, wiele mówiącym tytułem: "Urodził się i to go zgubiło". W zasadzie bardziej odpowiedni byłby tytuł: "Czytał wiersze (niewłaściwej osobie) i to go zgubiło".
Spektakl był jednym z ważniejszych punktów wielkiej krakowskiej fety - tamtejsze teatry postanowiły festiwalem uczcić setną rocznicę urodzin Becketta. A trudno organizować w naszym kraju jakąkolwiek imprezę poświęconą autorowi "Czekając na Godota", nie angażując Antoniego Libery. W ciągu wielu lat swej pracy reżysera, tłumacza i komentatora dzieł Becketta stał się on niekwestionowanym autorytetem w tej dziedzinie.
Pracy Libery towarzyszyła zawsze legenda przyjaźni, jaką Beckett miał darzyć pana Antoniego - rzeczywiście, przez lata korespondowali ze sobą, polski reżyser wielokrotnie spotykał się z mistrzem europejskiej dramaturgii, dzięki czemu więcej niż inni wiedział o genezie powstawania poszczególnych utworów. W gruncie rzeczy trudno znaleźć jakąkolwiek książkę Becketta wydaną po 1980 roku, w której przygotowanie nie byłby zaangażowany Libera. Dotyczy to zarówno dramatów, jak i prozy. Co więcej - w stanie wojennym Beckett, poruszony trudną sytuacją Polaków, przysyłał Liberze paczki z podstawowymi produktami, trudno dostępnymi nad Wisłą.
Kiedy Libera zadebiutuje jako prozaik swą powieścią "Madame", odnajdziemy w niej odwołania do Becketta. W ogóle reżyserowi udało się przekonać rodzime salony, że jego twórczość i działania na polu sztuki naznaczone są błogosławieństwem Becketta (który ponoć określił Liberę swoim Ambasadorem w Europie Wschodniej) - że jest autentycznym kontynuatorem pewnej tradycji, i to z namaszczenia samego twórcy "Molloya". Nikt z tym nie dyskutuje, bo właściwie czemu duchowy spadkobierca Becketta nie mógłby być Polakiem. Kilka lat temu ukazała się książka Libery pt. "Błogosławieństwo Becketta i inne wyznania literackie", która nie pozostawia u czytelnika żadnych złudzeń: mistrz przekazał pałeczkę intelektualiście z Warszawy.
Warto pamiętać, że Libera inscenizował Becketta także w Irlandii, co z pewnością było nie tylko wyrazem uznania dla Polaka, ale też wielką próbą. Czy zwycięską? Chyba tak. Podobnie jak praca z teatralnymi zespołami w Londynie i Nowym Jorku.
Paryski testament
Antoni Libera urodził się w kwietniu. Tak samo jak Beckett, tyle że 43 lata później. Zainteresowania humanistyczne odziedziczył po rodzicach - jego ojcem był słynny znawca literatury romantycznej, profesor Zdzisław Libera. Matką - filolog klasyczny Helena Liberowa, nauczycielka języka łacińskiego w jednym z warszawskich liceów (niżej podpisany był jej uczniem). Trudno oprzeć się wrażeniu, że bohaterka powieści "Madame" Libery, nauczycielka francuskiego, miała swój archetyp w matce pisarza. Studia ukończył on na Uniwersytecie Warszawskim, a doktoryzował się w Polskiej Akademii Nauk.
Irlandzkim noblistą zainteresował się jeszcze w latach 70. Jak wspomina w "Błogosławieństwie Becketta", był on dla młodego Libery najważniejszym z żyjących pisarzy europejskich. Dlatego postanowił poświęcić się popularyzowaniu jego twórczości w Polsce. W latach 80. opublikował wiele tekstów Irlandczyka we własnym tłumaczeniu na łamach miesięcznika "Dialog". Między innymi: "Partię solową" i "Ohio impromptu". Jako tłumacz, a następnie reżyser dramatów Becketta pozostawał z nim w stałym kontakcie telefonicznym i listownym. Do pierwszego spotkania doszło już w latach 80. Potem były kolejne. Oto jak Libera wspomina ostatnie z nich, które miało miejsce w Paryżu w 1986 roku: "Umówiliśmy się na tradycyjne spotkanie. Beckett zaproponował, jak zwykle, Cafe Francais w hotelu PLM, który znajduje się naprzeciwko jego domu przy Boulvard Saint Jacques. Przybyłem na miejsce nieco wcześniej i zająłem stolik, przy którym siedzieliśmy poprzednim razem, kilka lat temu. Beckett przyszedł z właściwą sobie punktualnością, punkt dwunasta, ani minuty później. Na spotkania niezwiązane z projektami czy przedsięwzięciami artystycznymi przychodził zazwyczaj bez niczego, z pustymi rękami, jak lubił to określać. Tym razem trzymał w ręce jakąś niewielką książkę. Jak się wkrótce okazało, było to stare, mocno zaczytane wydanie Effi Briest Teodora Fontane. Przyjaciele Becketta i znawcy jego twórczości wiedzą, że była to jedna z jego ulubionych powieści, do której nieraz wracał i do której nawiązywał również w swoich utworach".
Podczas tego spotkania Irlandczyk wyznał, że ma poczucie, jakoby urodził się za późno (jedyny wyłom w jego punktualności). Wydaje się, że Libera przyjął to wyznanie jako motto własnego życia - skoro autor "Kołysanki" przybył na świat za późno, to i on powinien być emisariuszem minionych dekad. Trzy lata później Beckett zmarł.
Kariera pewnej Madame
W1998 roku ukazał się wspomniany manifest literacki Libery - "Madame". Książka została okrzyknięta wydarzeniem, a jej autor z pewnością brał pod uwagę możliwość otrzymania nagrody Nike'99. Jeśli tak, to trudno się Liberze dziwić - ironiczna opowieść o dorastaniu młodego człowieka w ponurych latach PRL triumfującej i jego fascynacji dystyngowaną (aż 32-letnią) nauczycielką języka francuskiego to naprawdę proza wysokiej próby, wyraźnie nawiązująca do tradycji XIX-wiecznej. Po przetłumaczeniu powieści na język angielski recenzent "Los Angeles Times" napisał: "Madame zdaje się lekka jak muzyka Chopina". Dlatego żadnych wątpliwości nie mieli jurorzy Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego, którzy przyznali ów laur Liberze. Gdy jego "Madame" dotarła do finału Nike, wydawało się niemal pewne, że statuetka wyrzeźbiona przez Gustawa Żemłę trafi do Libery. Zwycięzcą został jednak Stanisław Barańczak, co nikogo nie oburzyło, bo on też był poważnym (i cenionym) kandydatem.
Tę porażkę Libera wkrótce sobie powetował - po przetłumaczeniu przez Agnieszkę Kołakowską powieści, na angielski, w 2002 roku, zdobył jedną z prestiżowych nagród IMPAC (główny laur otrzymał Michel Houellebecq). Czy należy upatrywać jakiegoś znaczenia w fakcie, że nagrodę IMPAC przyznaje miasto Dublin, z którym Libera tak bardzo związał swoje losy? Mówiąc wprost, czy dostał ją za zasługi na polu "beckettyzowania" Polski? Może tak, może nie - "Madame" przetłumaczona na osiemnaście języków (!!!) zasłużyła na uznanie. Trudno znaleźć innego polskiego autora, który osiągnąłby taki międzynarodowy sukces. Choć, oczywiście, informacje podane przez portal www.culture.pl, jakoby książka Libery była traktowana na świecie z takim samym nabożeństwem co "Imię róży" Umberto Eco, należy potraktować jako sympatyczną naiwność.
Wschodnie obietnice
Na marginesie - kilka lat przed "Madame" Libera napisał dla jednego z londyńskich teatrów sztukę "Eastern promises", która została następnie wystawiona (nie mylić z powstającym właśnie filmem Davida Cronenberga pod tym samym tytułem). Dialog o przyszłości Europy, pomiędzy konserwatywnym pesymistą Phobem a lewakiem optymistą Philem, jako żywo nasuwa skojarzenia z rozmową Didiego i Goga w "Czekając na Godota". Tak chyba jednak miało być.
Antoni Libera nie zwalnia. W tym roku na deskach warszawskiego Teatr i Powszechnego pojawiło się jego przedstawienie "Zapasiewicz gra Becketta". Z kolei w Narodowym można obejrzeć kolejną inscenizację "Godota". Wiadomo, w czyjej reżyserii. Jeśli dodać do tego krakowski festiwal, otrzymujemy wizerunek człowieka niezwykle zajętego, wręcz opętanego pracą. I jeśli nie będzie on znów czytał swoich wierszy w niesprzyjających okolicznościach literatury, można liczyć na kolejne książki, sztuki i polemiki.
Życie Warszawy - 02-11-2006
Iza Natasza Czapska
Spóźniona lekcja od humanisty
W Zaduszki przywołujemy zwykle wartych dobrego wspomnienia zmarłych. Zdarza się jednak, jak dziś, odnotować śmierć cywilną: odszedł Michał Paweł Markowski. Profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, polonista, tłumacz. Zawinął się w kilka dni.
Jeszcze w poniedziałek, 23 października, opublikował w "Tygodniku Powszechnym" felieton "Rozmowa z Wielkim Pisarzem" poświęcony Antoniemu Liberze, autorowi bestellerowej powieści "Madame". Wyobrażając sobie, że jest mu dane rozmawiać z Liberą próbował ośmieszyć to, co w jego biografii raczej rechotu nie wzbudza: że jest wybitnym pisarzem, pracującym właśnie nad tłumaczeniem poezji Yeatsa, mającym na koncie znakomite przekłady Hoelderlina, Becketta, Szekspira, człowiekiem formy i dyscypliny. Warte ośmieszenia wydało się mu również jego muzyczne wykształcenie - nic, tylko walić się po udach, taki ubaw. Przez koślawe, z mozołem klecone zdania przezierał rozpaczliwy krzyk: "Dlaczego to nie ja?!". W tym samym, agonalnym, tekście, na kilka dni przed premierą, Markowski szydził z przygotowywanego przez Liberę w krakowskim teatrze im. Słowackiego spektaklu. Szydził z przedstawienia, nad którym pracowała również jego żona, Anna Burzyńska, kierownik literacki tego teatru. Choć stawiał małżonkę w kompromitującym świetle, nie udało mu się, mimo chwilowego napięcia, doprowadzić do skłócenia jej z zespołem i reżyserem. Powstał znakomity, wyjątkowej urody spektakl. W niedzielę, po przedstawieniu, Markowski przy całym zespole i z całej siły dał Antoniemu Liberze w twarz. Po czym uciekł. Marny koniec, jak na humanistę, laureata nagrody im. Kościelskich, filozofa idei moralnych. Pomodli się za niego ks. Adam Boniecki, redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego", duchowny, który w przemocy, jakiej dopuścił się Markowski nie dostrzegł nic niestosownego ( "Dziennik" z 31 października). W Krakowskim Salonie Poezji anegdoty o nim snuć będzie dyrektor teatru im. Słowackiego, Krzysztof Orzechowski, który całą sprawę w oficjalnych wypowiedziach obrócił w żart, że o to krytyk bije artystę, a nie na odwrót. Mnie zaś, absolwentce Uniwersytetu Jagiellońskiego, jest głupio. Tyle czasu spędziłam jako studentka nad książkami, na podglądaniu prób w teatrze, na rozmowach z wykładowcami, m.in. z ks. prof. Tischnerem, o szacunku dla drugiego człowieka i dla sztuki. Mam dyplom teatrologa, a nie odebrałam podstawowej lekcji prof. Michała Pawła Markowskiego: "Jeśli się z artystą nie zgadzasz, a tym bardziej jeśli cię nie zauważa - lej w ryj." Dziś na lekcję już za późno. Profesor - jak sam proroczo napisał w swoim ostatnim przed mordobiciem felietonie - zniknął w wieczornej szarówce.
02-11-2006
Jacek Żakowski
Zaimponował mi prof. Markowski
Zaimponował mi prof. Markowski. I to nie raz. Może nawet w programie bardziej mi zaimponował, niż w historii z Teatru Słowackiego. Bo dać w zęby impertynentowi w obronie honoru kobiety i własnego, to jedno (czasem niestety trzeba), a umieć mówić o tym z dystansem, bez maglowych tonów bez zacietrzewienia i bez zakłamania, to drugie. Wątpię, czy bym tak potrafił.
Natomiast to, czego przy okazji dowiedziałem się o Antonim Liberze, lekko mnie poraziło (że użyję ulubionej frazy kręgów ministerialno-żandarmeryjnych). Autor antologii, który publicznie wygłasza pean na jej cześć (cytaty z dyskusji w Dzienniku poniżej) to jednak zjawisko, które nie powinno przejść niezauważone. Pisarz oczywiście musi mieć jakąś dawkę samouwielbienia. Ale żeby aż tyle i aż tak otwarcie demonstrowanej... To rzeczywiście zasługuje na felieton Markowskiego, albo jakiegoś jeszcze bardziej krwiożerczego felietonistycznego potwora. A swoją drogą, kiedy się przegląda antologię wydaną przez Wydawnictwo Literackie ("Pokaz prozy", Kraków 2006), trudno się nadziwić. Dlaczego wydawca nie ujawnił, kto dokonał tego doskonałego, przez Antoniego Liberę wynoszonego pod niebiosa wyboru? I dlaczego anonimowy (przynajmniej dla słabiej zorientowanych czytelników) pozostał autor wstępu.
"Mogę chwalić wydawnictwo za wybór samych tekstów, bo jest on, według mnie, nadzwyczaj pomysłowy i frapujący (...) uważam, że jest to antologia niezwykle pomysłowa i barwna. Na tle innych antologii tego typu z pewnością się wyróżnia" (Antoni Libera "Dziennik" 14-15.10.2006).
05-11-2006
Maciej Orłoś
W obronie Antoniego Libery
Śledzę medialną zawieruchę wokół sprawy pobicia mojego przyjaciela Antoniego Libery przez profesora UJ Michała Pawła Markowskiego. W zasadzie nic nowego, w wielu przypadkach tak właśnie się dzieje: zdarzenie zostaje tak przekształcone przez różne media, żeby było atrakcyjnie, sensacyjnie i żeby się dobrze sprzedało. Zwykle kosztem bohaterów. Szczerze mówiąc, nie mogę się z tym pogodzić. A kiedy sprawa dotyczy ludzi mi bliskich, za których dałbym sobie rękę uciąć - to już w ogóle szlag mnie trafia.
Najbardziej zszokował mnie Tok2Szok. Domyślam się, że zasadniczym celem tego programu jest wywołanie szoku, ale czy dla poważnych dziennikarzy szokowanie widzów może być nadrzędnym celem, kosztem zdrowego rozsądku, uczciwości czy odnoszenia się do prawdy? Cel został osiągnięty - program był dla mnie szokiem. Panowie Żakowski i Najsztub wychwalali pod niebiosa postawę profesora. I wspólnie byli dumni z tego co zrobił. Przedstawienie racji drugiej strony zdarzenia? Nic z tych rzeczy. No i jeszcze komentarz Jacka Żakowskiego na blogu programu Tok2Szok, w portalu gazeta.pl - kolejny szok.
A co takiego zrobił pan Markowski? Brutalnie pobił Antoniego Liberę. W Teatrze Słowackiego w Krakowie. W obecności zespołu tego teatru.
Czym sobie Libera na to zasłużył? Znam jego relację z przebiegu zdarzeń i nie znajduję usprawiedliwienia dla zachowania Markowskiego. Nie znajduję też usprawiedliwienia dla programu, który przyklaskuje zwykłemu chamstwu.
I jeszcze przytoczę słowa Ryszarda Kapuścińskiego, które trafiają w sedno: "Do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo, przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem. Źli ludzie nie mogą być dobrymi dziennikarzami. Jedynie dobry usiłuje zrozumieć innych, ich intencje, ich wiarę, ich zainteresowania, ich trudności, ich tragedie."
05-11-2006
Maciej Rybiński
Policzkowaniem mając obrzękłą prawicę
Nie wiem, czy szeroko omawiany incydent literacko-towarzyski, polegający na bohaterskim uderzeniu w twarz Antoniego Libery przez Michała Pawła Markowskiego zdarzył się rzeczywiście. W końcu nie trasmitowała tego żadna stacja telewizyjna, nie było nawet ukrytej kamery, co w dzisiejszych czasach musi budzić podejrzenia co do autentyczności całej sprawy. Relata refero.
Człowiek przyzwyczajony do nowej obyczajowości w polityce musi sobie zadawać pytanie, jak to było naprawdę, czy Markowski uderzył Liberę ręką w twarz, czy Libera policzkiem w dłoń Markowskiego. Ale może w świecie kultury wysokiej w przypadku mordobicia dialektyka wciąż nie ma zastosowania i było tak, jak zostało to opowiedziane.
A skoro tak było, to trzeba przyznać, że Michał Paweł Markowski zachowal się zgodnie z najchlubniejszymi tradycjami literackimi. Może być dumny. Uderzył Liberę i uciekł. To zupełnie jak Ipohorski, który przed wojną spoliczkował w IPSie Antoniego Słonimskiego i też spiesznie się oddalił, zanim Słonimski mógł mu oddać. A po co czekać?
Jak powiadali kupcy z Nalewek, gdybym miał rewolwer, to bym pana spoliczkował. Markowski nie miał rewolweru, więc uderzył i uciekł. Wszystko w obronie honoru, kobiety i własnego. Honor, zapomniana dziś kategoria, zastąpiona przez honorarium. Jeszcze tylko na Podhalu zachowały się resztki honoru, jako tak zwana honorność. Jasiek, ja cię w mordę biję. Jak ty mnie, to ja ciebie. Ale nikt nie ucieka, dopóki nie przyjedzie policja i pogotowie.
W czasach mojej młodości pisarze byli bardzo honorowi. Niektórzy już po drugiej setce. Pamiętam, jak jeden poeta liryczny wybił drugiemu oko. Andrzej Brycht, który koniecznie chciał być drugim Hłaską szukał ciągłe kogoś, kto mógł stwarzać wrażenie, że nadepnął pisarzowi na honor, aby go skarcić za nikczemną postawę.
Był taki młody pisarz, ostatni faworyt Iwaszkiewicza Andrzej Pastuszek, który wdał się w spór honorowy z Piotrem Gąsiorowskim, mniej zdolnym bratem poety Krzysztofa. Zostałem wezwany na sekundanta. Poszliśmy na łączkę za warszawską siedzibą SARP przy Foksal. Po drodze Pastuszek opowiadał, że boksował w Czarnych Radom, a po przybyciu na miejsce przyjął postawę bokserską i zaczął obskakiwać Gąsiorowskiego, który patrzył na to spokojnie a potem wyrżnął Pastuszka raz w szczękę i cuciliśmy go dobry kwadrans.
Tak wtedy wyglądały sprawy honorowe w literaturze i Markowski może mówić o szczęściu, że honorem odbiło mu dopiero dziś. Chociaż gdyby przypadkiem poczuł urazę honorową do Marka Nowakowskiego, już Nestora literatury radzę mu, mimo wieku prezesa SPP, uciec jeszcze przed policzkowaniem.
Podobno Markowski uciekając, zostawił na pastwę Libery kobietę, w której obronie wystąpił. Ale ja w to nie wierzę. Jest w końcu, jak sam pisze, człowiekiem honoru.
Tygodnik Powszechny - 12.11.2006
Spór Antoniego Libery i Michała Pawła Markowskiego
Z przykrością publikujemy poniższe oświadczenia. Z przykrością, bowiem konflikt pomiędzy Antonim Liberą a Michałem Pawłem Markowskim przybrał kształt cokolwiek groteskowy i powinien naszym zdaniem pozostać ich sprawą prywatną. Niestety redakcja "Dziennika" uznała, że sprawę tę należy uczynić publiczną, i w dodatku początkowo przedstawiła ją (patrz numer z 31 października) w sposób zdecydowanie jednostronny.
Owszem, rozstrzyganie sporów za pomocą rękoczynów, choćby i symbolicznych, nie jest rzeczą właściwą. Owszem, ktoś, kto odnajdzie w wykreowanej przez felietonistę postaci własne rysy, ma prawo czuć się dotknięty. Prawem felietonisty jest jednak pokazywanie rzeczywistości w sposób ostry, a nawet przejaskrawiony, a odpowiedzią na tekst powinien być - inny tekst, nie zaś atakowanie żony autora czy sięganie po inwektywy z modnego dziś repertuaru lustracyjnego.
Oddając głos obu stronom, mamy nadzieję, że ich konflikt zakończy się mimo wszystko pojednaniem. My w każdym razie gorąco do tego Antoniego Liberę i Michała Pawła Markowskiego namawiamy.
***
Dlaczego porównałem prof. Markowskiego do oficera prowadzącego?
W ostatnią niedzielę, 29 października br., po spektaklu trzech jednoaktówek Becketta w mojej reżyserii w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie doszło do incydentu, wywołanego przez prof. dr. hab. Michała Pawła Markowskiego. Wskutek jego zachowań i wypowiedzi porównałem go do funkcjonariusza SB (dosł. "oficera prowadzącego") i, zgodnie z wyznawaną przez siebie zasadą, odmówiłem rozmowy z nim. Wtedy prof. dr hab. Markowski, współpracownik katolickiego pisma społeczno-kulturalnego, kierownik Katedry Międzynarodowych Studiów Polonistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor rozprawy habilitacyjnej "Nietzsche. Filozofia interpretacji", podszedł do mnie i z całej siły mnie uderzył.
Wymaga to kilku słów komentarza, tj. głównie wyjaśnienia, dlaczego powiedziałem to, co powiedziałem. Otóż porównałem prof. dr. hab. Markowskiego do oficera prowadzącego:
- po pierwsze dlatego, że rozpowszechniał na mój temat (niestety na łamach "Tygodnika Powszechnego") tekst pełen insynuacji. Jego felieton pt. "Rozmowa z Wielkim Pisarzem" ("TP" nr 44) nie jest bowiem ani polemiką z jakimiś moimi poglądami, ani krytyką jakichkolwiek moich dokonań, lecz szyderczym atakiem, mającym na celu wyłącznie zdezawuowanie i ośmieszenie mojej osoby jako groteskowego narcyza cierpiącego na manię wielkości. Markowski nie wymienia mnie wprawdzie z nazwiska, posługuje się jednak aluzjami i peryfrazami, jednoznacznie wskazującymi, że chodzi właśnie o mnie. Resztę, czyli ostateczne dopowiedzenie, zrobiła szeptanka, którą w dzisiejszym świecie znakomicie ułatwia telefonia komórkowa (rozsyłanie esemesów);
- po drugie dlatego, że w spreparowanym przez siebie materiale wykorzystał dane uzyskane drogą prywatną, a mianowicie z relacji własnej żony, która - wedle jej zapewnień - w dobrej wierze opowiedziała mu o wizycie w moim domu w Warszawie, dostarczając informacji, gdzie i jak mieszkam (np. że mam fortepian), i czym się ostatnio zajmuję (np. że przełożyłem wiersz Yeatsa). Co więcej, wykorzystał te dane - znów wedle jej zapewnień - wbrew jej woli i wiedzy, a zatem paląc w ten sposób "osobowe źródło informacji". Dowodzi to, w jaki sposób traktuje on własną żonę, w obronie czci której rzekomo występuje;
- po trzecie dlatego, że otwarcie wyrażał wolę pozbawienia mnie życia, oświadczając, iż gdyby było to dopuszczalne, wyzwałby mnie na pojedynek i "by mnie zabił". Warto dodać, że przesłuchujący mnie w przeszłości ubecy nie posuwali się wprawdzie tak daleko, niemniej ich pragnienia względem mojej osoby były zbliżone;
- po czwarte dlatego, że zwracał się do mnie per "panie Libera", w której to formie zwracali się do mnie dotychczas jedynie funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa.
Że moje porównanie nie było pozbawione celności, świadczy sposób, w jaki prof. dr hab. mnie uderzył. Nie był to bowiem umowny gest mający na celu znieważenie, był to potężny cios, którego nie powstydziłby się wytrawny spec od brudnej roboty.
Antoni Libera
***
Zakończmy to smutne widowisko
Policzek, który wymierzyłem Antoniemu Liberze, odbił się głośnym echem w Polsce, stając się łatwym łupem medialnego cyrku. Chciałbym jak najprędzej przerwać to smutne widowisko, którym od paru dni pasjonują się, z różnych powodów, niemal wszyscy - od redaktorów telewizyjnych po taksówkarzy. Jako że Antoni Libera nadal jest - jak widać z powyższego oświadczenia - pewny swoich racji, nie pozostaje mi nic innego, jak przeprosić wszystkich, którzy zostali wciągnięci w tę sprawę wbrew ich woli.
Przede wszystkim przepraszam moją żonę, Annę Burzyńską, za niezbyt fortunny dobór terminu publikacji felietonu o Wielkim Pisarzu oraz za to, że mój gest postawił ją w trudnej sytuacji środowiskowej. Przepraszam Dyrektora Krzysztofa Orzechowskiego za to, że to nieplanowane wydarzenie spowodowało napięcia w jego życiu zawodowym. Przepraszam ks. Adama Bonieckiego, że musiał wysłuchiwać słów potępienia za to, że mnie nie potępił. Przepraszam też wszystkich moich kolegów uniwersyteckich, którzy mogliby - zachęcani do tego przez media - niefrasobliwie pomyśleć, że moje zachowanie ma jakikolwiek związek z pracą naukową czy dydaktyczną. Jednocześnie dziękuję wszystkim moim przyjaciołom - w tym mojemu Rektorowi, prof. Karolowi Musiołowi, i mojemu Dziekanowi, prof. Jackowi Popielowi - którzy w obliczu medialnego absurdu zachowali zdrowy rozsądek. Tym samym wyrażam gotowość pojednania z Antonim Liberą.
Michał Paweł Markowski
Gazeta Wyborcza - Kraków - 08-11-2006
Piotr Marecki
Plotka o... "cytowaniu Profesora Markowskiego"
"Wyprawa nocna, wyprawa nocna, czy na niej byłeś? Wyprawa nocna, wyprawa nocna, czy dobrze się bawiłeś? Wyprawa nocna, wyprawa nocna, powiedz mi chłopaku, czy taką zaliczyłeś?" - cytowałem sobie słowa mojego ulubionego krakowskiego składu hiphopowego, czyli Firmy, wracając w niedzielę o 6 nad ranem z prawdziwej "wyprawy nocnej" po klubach Archipelagu Rynek.
I chociaż w przeciągu 9 godzin odwiedziłem zaledwie 3 knajpy (Pauzę, Psa i Folię), to łatwiej byłoby mi wymienić osoby, których nie spotkałem, niż galerię person, które przez ww. miejsca się przewinęły.
Kiedy nazajutrz na własny użytek starałem się ustalić, o czym owej nocy rozmawiało się w Krakowie, uświadomiłem sobie, że tematem numer jeden było najsłynniejsze w XXI wieku spoliczkowanie Wielkiego Pisarza. I właściwie mógłbym napisać elaborat o jakości i sile argumentów za i przeciw wytaczanych przez bywalców ww. knajp, zarówno tych, którzy wskazywali na upadek wartości w IV RP w najwyższych inteligenckich sferach, po tych, którzy powołując się na honor kobiety, rozgrzeszali użycie nawet najniższych środków. Mniejsza o to, bo słynne spoliczkowanie to temat, na który miałem się nie wypowiadać, nie zabierać zdania, nie wyrażać opinii, gdyby nie pewna zabawna anegdota poboczna...
I o niej słów kilka, nie o samym z Teatru Słowackiego zdarzeniu. Z sobotniej wyprawy nocnej przywlokłem określenie, które - zważywszy na medialną popularność gestu bohatera - być może wejdzie do powszechnego użycia. Chodzi o związek frazeologiczny "zacytować Profesora Markowskiego". I znów próbuję sobie przypomnieć scenę z "wyprawy nocnej", kiedy rzeczone hasło padło. Na pewno było już późno, na pewno było ciemno i głośno, i nawet wytężając bardzo pamięć, nie potrafię sobie przypomnieć, komu należy się copyright. Zresztą jak się po chwili okazało, wszyscy już to gdzieś wcześniej słyszeli, więc o żadnych prawach autorskich mowy być nie może.
Zatem ktoś rzucił hasło o "cytowaniu Profesora Markowskiego" i w tym samym momencie przystawił zaciśniętą pięść do zębów siedzącego obok, tzn. z całej siły ze sporym zamachem uderzył kamrata, ale zrobił to na niby. Raptem przy ogromnym stoliku każdy po kolei zaczął przystawiać zaciśniętą pięść do współtowarzysza i cały stolik "cytował". "Cytowano" już tak od czasu do czasu do samego rana. I nawet nie wiem, czy ci, którzy "cytowali", byli po stronie upadku obyczajów w IV RP czy bronienia honoru kobiety. Jedno jest pewne: ta zabawa rozładowała napięcie wojny na argumenty.
A przywołuję ów gest nie od rzeczy. Być może zważywszy na fakt, że stał się on gestem medialnym (próżno wymieniać media, gdzie się go nie "cytowało"), będzie tak słynny jak np. gest Kozakiewicza? Co może zatem oznaczać "cytowanie Profesora Markowskiego"? Stawiam na: słowo w czyn przyobleczone!
Życie Warszawy - 06-11-2006
Warszawa. Twórcy w obronie Libery
My, niżej podpisani, stajemy w obronie dobrego imienia i godności Antoniego Libery, który 29 października br. został w Teatrze im. Słowackiego uderzony przez profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Michała Pawła Markowskiego.
Potępiamy przemoc, jak i człowieka, który się jej dopuścił. Człowieka, który reprezentując środowisko ludzi kultury, wystawia im fatalne świadectwo. Za niebezpieczne uważamy, że ktoś przedkładający rękoczyny nad słowa i argumenty ma kontakt ze studentami i swoją postawą może im wpajać podobne wzorce. Że nie jest to tylko obawa, lecz faktyczne zagrożenie, świadczy to, że M.P. Markowski pyszni się swoją agresją w światłach kamer (w programie "Tok2Szok" Jacka Żakowskiego i Piotra Najsztuba) i podkreśla publicznie, że dumny jest z tego, co zrobił.
Dla tego rodzaju zachowań nie może być przyzwolenia.
Erwin Axer, reżyser; Andrzej Brzoska, reżyser dźwięku; Adam Ferency, aktor; Maja Komorowska, aktorka; Wojciech Malajkat, aktor; Janusz Opryński, reżyser; Maciej Orłoś, aktor; Maria Pakulnis, aktorka; Olga Sawicka, aktorka; Ewa Starowieyska, scenograf; Magda Umer, reżyser; Adam Woronowicz, aktor; Krzysztof Zaleski, dyrektor Teatru Polskiego Radia; Zbigniew Zamachowski, aktor; Janusz Zaorski, reżyser; Zbigniew Zapasiewicz, aktor; Wanda Zwinogrodzka, dyrektor Teatru Telewizji
Dziennik - 06-11-2006
Co nie przystoi profesorowi
Jako uczestnicy polskiego życia kulturalnego i uniwersyteckiego, a także przyjaciele Antoniego Libery wyrażamy publiczne oburzenie aktem przemocy, jakiego dopuścił się Michał Paweł Markowski - profesor UJ i felietonista "Tygodnika Powszechnego" - wobec naszego kolegi. Smuci nas i dziwi postawa redaktora naczelnego "Tygodnika" zmierzająca do zlekceważenia gorszącego wybryku felietonisty - czytamy w zbiorowym liście do redakcji Dziennika.
Niepokojem napawają nas także próby usprawiedliwienia tego wybryku ze strony niektórych innych środków przekazu próbujących zatrzeć różnice między atakującym i atakowanym, pomiędzy pospolitym chamstwem a ofiarą takiego chamstwa. Przypominamy więc, że przemoc fizyczna i chamstwo nie są do pogodzenia z pozycją uniwersytetu.
Ryszard Bugajski, Krzysztof Dorosz, Wojciech Duda, Mirosław Dzień, Paweł Huelle, Agnieszka Kołakowska, Zdzisław Krasnodębski, Jan Piotr Lasota-Hirszowicz, Ryszard Legutko, Zbigniew Mentzel, Anna Karoń-Ostrowska, Wojciech Ostrowski, Jan Skórzyński, Grzegorz Sowula, Janusz Szuber, Andrzej Zawada.
Dziennik Zachodni - 05-01-2007
Magda Huzarska-Szumiec
Jak polują polscy paparazzi
(...)
W Polsce szerokim echem odbiło się kilka miesięcy temu spoliczkowanie znanego reżysera Antoniego Libery przez profesora Michała Pawła Markowskiego. Poszło o felieton zamieszczony w Tygodniku Powszechnym i znajdujące się w nim stwierdzenia, o których mogła opowiedzieć Markowskiemu jego własna, pracująca z Liberą, żona. Na łamach bulwarówki spór o literaturę zmienił się w spór o kobietę, z którą reżyser miał mieć - według dziennikarzy - romans.
- Jak nie ma fotek, to nie ma story - twierdzą redaktorzy szukających sensacji gazet. Dlatego też krakowscy paparazzi wybrali się do domu profesorstwa w celu zrobienia atrakcyjnego zdjęcia. Zadzwonili do drzwi, przedstawili się jako doręczyciele przesyłek i usiłowali zrobić Annie Burzyńskiej zdjęcie w szlafroku. Nic im jednak z tego nie wyszło, bo pani profesorowa wykazała się większym refleksem niż fotograf i zatrzasnęła drzwi.
- W gazecie ukazało się zdjęcie z jakiejś oficjalnej imprezy - mówi bohaterka wymyślonego skandalu, która na szczęście podchodzi do całej historii z dystansem.