Polityka - 06-06-2009
Piotr Pytlakowski
Hejke kontra Hejke
Dlaczego alkowianym dramatem, jaki rozgrywa się między małżeństwem państwa Hejków a prezesem IPN Januszem Kurtyką, zainteresowała się Fundacja Helsińska? Bo w grę może wchodzić angażowanie organów państwa do prywatnych rozgrywek.
Najpierw przypomnijmy znane fakty. Przez prawie rok sprawa rozwodowa Katarzyny i Krzysztofa toczyła się bez rozgłosu. Ale kiedy w kwietniu 2009 r. prezydent RP odznaczył Krzyżem Komandorskim prezesa IPN Janusza Kurtykę, wybuchła obyczajowa bomba z politycznym tłem. Krzysztof Hejke publicznie ujawnił romans swojej żony z szefem IPN.
Bohaterowie dramatu:
Krzysztof Hejke, fotografik i operator, profesor łódzkiej szkoły filmowej, lat 46, przystojny, opalony, wysportowany; w "Gazecie Polskiej" do kwietnia 2009 r. nadzorował szatę graficzną;
Katarzyna Hejke, młodsza o 14 lat, dziennikarka "Gazety Polskiej", ładna, zgrabna, podczas debat telewizyjnych elokwentna i pewna siebie. Podobno szalenie ambitna.
W roli chóru występuje "Gazeta Polska" i jej środowisko. To tygodnik polityczny założony w 1993 r. przez Piotra Wierzbickiego. W 2005 r. w redakcji doszło do puczu. Odszedł Wierzbicki (twierdził, że dziennikarz Tomasz Sakiewicz proponował mu publikowanie sponsorowanych tekstów o pewnej firmie jako artykułów redakcyjnych), a rządy przejął Sakiewicz. Katarzyna Hejke jest jego zastępczynią. Z ostatniego wstępniaka redaktora naczelnego: "»GP« stała się oazą wolności dla środowisk patriotycznych". Według Sakiewicza, tygodnik sprzedaje 30 tys. egzemplarzy. Wydawany jest też miesięcznik "Niezależna Gazeta Polska" (20 tys.) i kwartalnik "Nowe państwo". Bez wątpienia "GP" i pozostałe tytuły sympatyzują z PiS.
Krzysztof i Katarzyna poznali się w 2001 r. w samolocie wiozącym ówczesnego premiera Jerzego Buzka do Brukseli. On był wtedy zatrudniony w Kancelarii Premiera, robił dokumentację fotograficzną. Ona leciała jako młoda reporterka "Gazety Polskiej". Była mężatką i matką rocznego dziecka. Rok później została żoną Krzysztofa. Uważano ich za zgodne małżeństwo. Urodziła drugie dziecko. - Krzysztof i to swoje, i Kasi z poprzedniego związku traktował tak samo. Opiekuńczy, kochający - wspomina znajoma Hejków. - Z Kasią stanowili wzorcową parę, tak się przynajmniej z daleka wydawało.
W 2007 r. Krzysztof dowiedział się, że żona romansuje z prezesem IPN. Odbyli poważną rozmowę. Obiecała, że znajomość zerwie. Według niego nie zerwała. Dlatego rok później wystąpił o rozwód. Na rozprawie rozwodowej nie padło nazwisko Janusza Kurtyki... Katarzyna zgodziła się, aby orzeczono rozwód z jej winy. Sąd uznał jednak, że to małżeństwo ma szanse przetrwać, przeżywa tylko kryzys, a nie trwały rozpad. Rozwodu nie orzeczono.
Ale w rzeczywistości małżeństwo rozsypało się. Ona kupiła dom, on został w starym, pod Warszawą. Rozdzielili majątek. Ponownie przystąpili do załatwiania formalności rozwodowych.
W kwietniu 2009 r. prof. Hejke wyjechał na 2 tygodnie do Etiopii. Dokumentował projekt filmowy. Tam dostał wiadomość, że Janusz Kurtyka otrzymuje od prezydenta order za swoją odwagę. Brzemienny w skutkach list-protest Hejke napisał tuż po powrocie: - Nie potrafiłem pogodzić się z sytuacją, że człowiek, który rozbił mi rodzinę, doczekał się zaszczytów w sferze moralnej. Moje poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło, abym nie zareagował, nie mogłem już milczeć - tłumaczy.
Kogo fotografował Krzysztof?
Bez wątpienia nie milczy. Czuje zagrożenie, więc zabezpiecza się opowiadając dziennikarzom o swoim dramacie. Obawia się, że padnie ofiarą jakiejś prowokacji. - Już słyszę, że jestem winien publicznego ataku na IPN - mówi. - Nie atakowałem IPN, ujawniłem jedynie prawdziwe oblicze prezesa tej instytucji.
Kiedy przebywał w Etiopii, Katarzyna prawie codziennie wysyłała mu e-maile. Zachował je. Pisała wyjątkowo ciepło, gdzie byli, co robili, co zjadło dziecko. - Potem e-maile przestały nadchodzić - opowiada Krzysztof Hejke. - A po czterech dniach od ostatniego dostałem urzędowo brzmiący e-mail z kancelarii adwokackiej.
16 kwietnia 2009 r.: "Szanowny panie! Uprzejmie informuję, że zaplanowane na najbliższy wtorek Pana spotkanie z synem Ksawerym nie będzie możliwe. Chciałbym spotkać się z Panem w celu omówienia Pańskich dalszych kontaktów z synem". - Później dowiedziałem się, że między jej ostatnim listem a informacją od adwokata, a więc między 12 a 16 kwietnia 2009 r., moja tak zwana małżonka (tak określa teraz Katarzynę) wynajęła firmę otwierającą sejfy, włamała się do mojego domu i wyniosła całą moją dokumentację.
Kiedy wrócił do Polski i zorientował się, że w domu ktoś buszował, wezwał policję. Funkcjonariusz spytał, czy ma gdzieś fotografie, na których uwiecznił wnętrze domu. Chciał porównać stan sprzed włamania z aktualnym. Krzysztof odrzekł, że oczywiście, ma dużo takich zdjęć. Otworzył jedną szufladę, drugą. Puste. - Moje życie dokładnie i pieczołowicie wyczyszczono. Zniknął cały materiał ilustracyjny, jaki gromadziłem przez kilkanaście ostatnich lat.
Jako fotografik uwieczniał Kresy Wschodnie, wydawał albumy. Ale fotografował też własne życie, dzień po dniu. Ludzi, u których bywał, i tych, którzy przychodzili do jego domu, a także siebie, Katarzynę i dzieci. Miał w głowie projekt albumu, w którym pokazałby kilka lat z życia rodziny. Teraz tych zdjęć nie było. Mówi, że być może właśnie zdobycie tej dokumentacji było celem włamania. Na fotografiach zanotował bowiem sytuacje, których ujawnienie byłoby kłopotliwe dla wielu osób. - W naszym domu spotykali się dziennikarze "Gazety Polskiej" z pewnymi politykami - ujawnia. - Obawiali się spotkań w redakcji, bo panowała obsesja podsłuchowa, sądzili, że w prywatnej willi będzie bezpieczniej.
Efektem tych toczonych w konspiracyjnej atmosferze spotkań były późniejsze demaskatorskie publikacje "Gazety Polskiej". - Nie mogę na razie ujawnić wszystkiego, co na temat wiem, na przykład, jak do mojej żony dotarły kwity na arcybiskupa Stanisława Wielgusa (z powodu oskarżeń o agenturalną przeszłość zrezygnował z funkcji metropolity warszawskiego podczas ingresu w 2007 r. ) albo Milana Suboticia (z tego samego powodu został zwolniony w 2006 r. z funkcji dyrektorskiej w TVN). Na podstawie tych kwitów z IPN napisała sensacyjne artykuły - mówi Krzysztof Hejke. - To moje ubezpieczenie, na wypadek gdyby ktoś próbował mnie uciszyć. Część materiałów przezornie ukryłem w innym miejscu.
Prowokacje, czaszki i chora psychika
Kiedy prof. Hejke mówi o uciszeniu, ma na myśli taktykę przyjętą przez jego żonę. Podczas kiedy on składał w prokuraturze doniesienie o włamaniu do domu, ona doniosła, że mąż maltretował fizycznie i psychicznie ją oraz dzieci. To poważna sprawa, prokuratura z miejsca zabrała się do pracy. Krzysztofa przesłuchano na razie w charakterze świadka. Z jego skargą na włamanie tak szybko nie poszło: dopiero 18 maja 2009 r. w domu Katarzyny zjawiła się ekipa, dokonano przeszukania. Sprawa nabrała nawet posmaku sensacji, bo zaraz po pojawieniu się funkcjonariuszy na miejsce zjechali dziennikarze telewizyjni i radiowi. Chcieli sfilmować, jak ABW krzywdzi dziennikarkę. Trochę zdziwiła ich wiadomość, że to policja kryminalna dokonuje rutynowej rewizji.
- Nie biłem jej ani dzieci, gdyby było inaczej, nie pozwalałaby mi zabierać syna na wypady w góry czy na Mazury - mówi Hejke. - Mam zostać zdyskredytowany. Jeżeli przyszłoby mi do głowy opowiedzieć coś o tajemnicach redagowania "Gazety Polskiej", będę niewiarygodny. Katarzyna i jej szef już przecież rozpowiadają, że jestem chory psychicznie i nie można mi wierzyć.
Katarzyna Hejke nie chce bezpośrednio rozmawiać z "Polityką". Podczas naszej rozmowy telefonicznej z redaktorem naczelnym "Gazety Polskiej" Tomaszem Sakiewiczem siedzi jednak obok niego i uzupełnia jego wypowiedzi. Sakiewicz: - Uważam go za złego człowieka. To prawda, że jest chory psychicznie, leczył się na oddziale zamkniętym. Miewał dziwne odloty, sypiał na cmentarzach, zbierał czaszki ludzkie. Jestem z wykształcenia psychologiem klinicznym, wiem, co mówię.
Według Sakiewicza opowieści prof. Hejke są niewiarygodne. - Włamanie do domu? Przecież Kasia miała klucze, była tam zameldowana, mogła wchodzić, kiedy chciała.
Sakiewicz uważa, że histeria, jaką rozpętał Hejke, to element większej prowokacji przeciwko "Gazecie Polskiej", której źródłem mogą być służby specjalne. Wylicza elementy układanki: najpierw zaatakował Hejke, potem wybuchła awantura z Januszem Miernickim, prezesem spółki wydającej "Gazetę Polską" (Miernicki miał zastrzeżenia do obiegu pieniędzy w spółce, twierdził, że Sakiewicz wyprowadza je na konto własnej spółki), następnie władze Warszawy nie dały zgody na coroczny koncert pieśni patriotycznych organizowany przez to pismo z okazji 3 maja, a w końcu "Gazeta Wyborcza" przypuściła frontalny atak, informując o poważnych oskarżeniach wobec podwładnej Sakiewicza, redaktor Doroty Kani.
Janusz Miernicki, udziałowiec "Gazety Polskiej" od pierwszej połowy lat 90., twierdzi, że Tomasz Sakiewicz to wysokiej klasy specjalista od manipulacji. - Wobec mnie użył tych samych metod, za pomocą których rozprawiał się kilka lat temu z firmą King&King, choć wcześniej sam ściągnął ich w charakterze inwestora - mówi. - Potem twierdził, że reprezentują rosyjskie służby. Teraz ja też jestem podobnie szkalowany.
Milczenie prezesa
Krzysztof Hejke jest dzisiaj faktycznie kłębkiem nerwów. Czy choruje psychicznie? - W stanie wojennym wcielono mnie do wojska. Aby uwolnić się od munduru, symulowałem przypadłości psychiczne. To był jedyny mój kontakt z psychiatrią - wyjaśnia. Do niedawna uczestniczył w wyprawach wysokogórskich. Wspinał się nawet na 8-tysięczniki. - Tam w ekstremalnych warunkach człowiek o chorej psychice nie dałby sobie rady - podaje argument. - To jest niegodziwe, że używają wobec mnie takich metod. Oto jaki obraz tworzą. Zdradzony mąż, chory psychicznie, a do tego sadysta maltretujący rodzinę. Czy komuś takiemu można ufać? Żona Sakiewicza nagle, po wielu miesiącach, "przypomniała sobie", że maltretuję Katarzynę. Od sierpnia zeszłego roku mieliśmy rozdzielność majątkową, nie miała prawa pod moją nieobecność wdzierać się do domu. Sejf rozwiercono. Więc była to wizyta towarzyska czy włamanie?
Obsesja cmentarna, o której mówił red. Sakiewicz, to, jak tłumaczy Hejke, jeden z jego fotograficznych projektów. Udokumentował na zdjęciach wiele cmentarzy, tych lwowskich i wileńskich. Miał też zdjęcia czaszek znalezionych w miejscach kaźni polskich oficerów zgładzonych przez Stalina.
Od prawie dwóch miesięcy pozbawiony jest kontaktu ze swoim kilkuletnim synkiem. Liczy, że rozstrzygnięcie sprawy rozwodowej unormuje wreszcie spotkania z dzieckiem, ale końca procesu nie widać. - Ona to przewleka, nie stawia się, składa zwolnienia lekarskie, chociaż w tym samym czasie pracuje - twierdzi.
Poprosił o pomoc Helsińską Fundację Praw Człowieka. - Gdyby ta sprawa rozgrywała się wyłącznie między nim a jego żoną, byłaby jedynie prywatnym dramatem dwojga osób, przypadkiem jakich wiele - mówi Maria Eichard z Fundacji. - Ale tu dzieje się zbyt wiele rzeczy w tle. Zainteresowaliśmy się tą historią, bowiem dostrzegamy tu groźbę uwikłania w osobisty dramat małżeński środowisk politycznych, a nawet organów państwa. Pojawiają się przecież wędrujące nieformalnie teczki z IPN i próby zdyskredytowania Krzysztofa Hejke. Dlatego będziemy bacznie się przyglądać.
Prof. Hejke w liście do prezydenta napisał: "Moja żona jest znaną dziennikarką prawicowej prasy, która w okresie romansu z panem Januszem Kurtyką napisała szereg artykułów dotyczących lustracji i zawierających treści dostępne jedynie w archiwach IPN. Wierzę, że gdyby nie nadużył on swojej funkcji, to nie byłby w stanie uwieść mojej żony". - Najbardziej mnie mierzi, że ta sama "Gazeta Polska", która demaskowała sposoby niszczenia ludzi w PRL i ujawniała esbeckich agentów, teraz przejęła tamte metody - mówi.
Osobą dramatu, która w tej sprawie milczy, jest prezes Kurtyka.