Dziennik - 18 sierpnia 2008

 

Gruzińscy żołnierze wracają z Cchinwali w trumnach

 

Paweł Reszka

Żałoba zamiast zwycięstwa

 

 

W sobotę o godz. 16 spod osetyjskiej stolicy Cchinwali wolno ruszyły dwie szczelnie zamknięte ciężarówki. Kolumnę otwiera ciemnostalowy land-rover. Za kierownicą siedzi ubrany w czarny podkoszulek Koki, funkcjonariusz gruzińskiego MSW, którego poznałem kilka dni wcześniej. Obok niego rosyjski podpułkownik z 76. Pskowskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej. W drugim osobowym aucie dwóch zakonników i dwóch starszych mężczyzn. Jeden z nich w zbielałych palcach ściska małą ikonę.

"Co przewozicie w ciężarówkach?" - spytałem

"Nic" - odparł i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem.

"Koki, czy to są ciała?" - zapytałem. Po chwili wahania potwierdził: "Trupy naszych żołnierzy. Pierwszy transport z Osetii".

1.

Na tę wojnę gruzińskie wojsko szło z uśmiechem na ustach. Malowani chłopcy w świeżutkich kamizelkach kuloodpornych, w lśniących nowością hełmach, z wyczyszczonymi na błysk kałasznikowami. Pomykali w kupionych od Turcji nowoczesnych transporterach Cobra, w terenowych jeepach i zwykłych wojskowych ciężarówkach.

Wojna miała być szybka i zwycięska. Mała armia Osetii Południowej powinna była zostać rozbita w puch. Rosyjskie siły stacjonujące na terenie zbuntowanej republiki miały zaskoczone wycofać się bez walki.

Ofensywa rozpoczęta nocą z 7 na 8 sierpnia układała się bardzo pomyślnie. Przed północą gruzińska armia błyskawicznie zajęła pozycje wokół osetyjskiej stolicy Cchinwali. Zaczął się zmasowany ostrzał miasta przy użyciu wyrzutni rakiet, haubic i moździerzy. Rankiem Gruzini wkroczyli na przedmieścia. Po południu kontrolowali już całe Cchinwali.

Zapanował entuzjazm. Centrum prasowe w przyfrontowym Gori organizowało wycieczki dziennikarzy na pierwszą linię. Młodzi mężczyźni zgłaszali się do boju na ochotnika. Po ulicach stolicy jeździły roztrąbione samochody z powiewającymi flagami.

"Zwycięstwo! Nie będą już bezkarnie ostrzeliwali naszych wiosek. Osetia znów naprawdę stanie się częścią Gruzji" - radowali się ludzie na ulicach.

Nie trwało to długo. Rosja - jakby czekając na taką okazję - odpowiedziała żelaznym uderzeniem. Czołgi 58. armii, komandosi z 76. dywizji, samoloty szturmowe i helikoptery obracały w proch kolejne oddziały gruzińskiej armii. Po 20 godzinach Cchinwali zostało odbite. Atak było tak silny, że w ciągu kilku następnych godzin Gruzini musieli wynosić się z całej południowej Osetii. W walkach ponieśli ciężkie straty.

2.

Tradycja każe chować zmarłych na trzeci dzień od śmierci. Ale Rosjanie ciągle posuwali się do przodu. Zajęli Gori, Poti, Zugdidi. Martwi żołnierze pozostali daleko za linią frontu. Minęły trzy dni, tydzień, dziesięć dni. W końcu za poległymi ujął się Eliasz II, katolikos - patriarcha Wszechgruzji. Dostojny, siwobrody, 75-letni duchowny osobiście pojechał do Gori prosić rosyjskiego komendanta miasta o wydanie zwłok. Generał Wiaczesław Borysow zgodził się, by z Tbilisi przysłano dwie ciężarówki. Niedługo potem kpił bezlitośnie, tak by słyszeli go dziennikarze: Gruzini nie potrafią nawet pozbierać swoich nieboszczyków. My nie zostawiamy nikogo. Wolelibyśmy nieść ciała kolegów na plecach, niż je porzucić.

3.

Kierowcy Walera i Givi jechali powoli. Po rosyjskiej stronie zatrzymywano ich na kolejnych wojskowych posterunkach.

"Stop! Otwierać drzwi chłodni. Zamykać drzwi chłodni. Jechać! I tak dziesiątki razy" - wspomina Walera.

W końcu dotarli do wioski Szindizi, opodal Cchinwali. Tam Rosjanie zatrzymali konwój. Wokoło walały się trupy gruzińskich żołnierzy, oderwane kończyny, bezgłowe korpusy.

"Zbieraliśmy i układaliśmy z Walerą na pace. Dwa spalone ciała wyciągnęliśmy z samochodu. Resztę z przydrożnych rowów, chodników i z ulicy. Nie liczyłem, ale myślę, że to szczątki 19 - 20 osób" - opowiadał Givi.

Kiedy skończyli, Rosjanie kazali im zawrócić. "Mogliśmy załadować więcej, ale nie przepuścili nas dalej" - dodaje Walera.

Towarzyszący kierowcom wysłannik patriarchy Eliasza, ojciec Davit Szaraszenidze, był pytany potem przez reporterów, ile porzuconych trupów widział jeszcze po drodze. " Zbyt wiele" - odparł.

4.

Kolumna ruszyła na południowy wschód. Minęła okupowane przez Rosjan miasto Gori. Wspięła się pod górę ku Tbilisi. Po drodze rosyjskie czołgi, wyrzutnie rakietowe, transportery opancerzone wyprzedzały wlokące się pogrzebowe ciężarówki. Wysłana przez Moskwę armia niepowstrzymywana przez nikogo kierowała się na stolicę Gruzji. Rosyjscy żołnierze wyglądali jak zdobywcy. Pokazywali filmującym ich dziennikarzom znak wiktorii. Przygotowali się, że zostaną tu na długo - niektórzy z nich na gruzińską wojnę zabrali nawet szachy.

Kiedy Givi i Walera podążali na północ, Rosjanie umacniali swoje pozycje. Solidnie okopywali i maskowali gałęziami ciężki sprzęt na otaczających drogę wzgórzach. Główna linia umocnień przebiegała na południe od miasteczka Igoeti. Zaledwie kilkaset metrów dalej na północ stacjonowali gruzińscy komandosi i policja.

5.

Ci komandosi i policjanci zachowywali się tak, jakby wojna była gdzieś daleko stąd. Nie kopali transzei, nie budowali schronów. Leżeli beztrosko na trawie pod chroniącymi przed upałem gałęziami drzew. Nie mieli pojęcia, co przewożą mijające ich ciężarówki Giviego i Walery. Zawartość ładowni mógł zdradzić tylko ciągnący się za wozami coraz bardziej intensywny trupi odór.

Chyba przez przypadek kilka kilometrów od Tbilisi Walera i Givi zatrzymali swoje auta u podnóża majestatycznego monastyru Dżwari, symbolu chrześcijańskiej Gruzji, najstarszej świątyni w kraju.

6.

W stolicy ciężarówki wmieszały się w zwyczajny ruch uliczny wielkiego miasta. Nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ludzie mieli głowy zajęte czym innym - Tbilisi od kilku dni żyło plotkami o zbliżających się rosyjskich zagonach pancernych. Entuzjazm wojenny gdzieś znikł. W jego miejsce pojawił strach. Ludzie zaczynali rozumieć, że ich armia została rozbita i losów wojny nie da się łatwo odwrócić. Szkoły, przedszkola, remizy strażackie i pensjonaty zapełniły się już wygnańcami wojennymi.

Givi i Walera skręcili do dzielnicy Saburtalo i sprawnie dojechali na ulicę Vaża Pszawela 27, gdzie mieści się Szpital Republikański. Wozy wjechały dyskretnie, boczną bramą od razu na tyły szpitalnej kostnicy. Władzom nie zależało na rozgłosie. Po co siać panikę, obniżać i tak nadszarpnięte morale.

Uchylono drzwi od ciężarówek. Odór rozszedł się w promieniu kilkudziesięciu metrów. Żandarmi i policjanci pracujący przy zwłokach założyli maski przeciwgazowe. Ci, którzy nie musieli podchodzić blisko, dostali maski chirurgiczne. Za szpitalną kostnicą rozstawiono cztery namioty. W pierwszym żandarmi rozbierali ciała z kamizelek kuloodpornych, hełmów, ładownic. Poszukiwali też granatów i amunicji. Potem szczątki przenosili na żelaznych noszach do prosektorium, gdzie oglądali je lekarze. Stamtąd do drugiego namiotu, gdzie żandarmi identyfikowali ciała, szukając dokumentów i żelaznych blaszek nieśmiertelników. W trzecim i czwartym namiocie składali poległych do cynkowych trumien wypełnionych lodem. Wieka pozostawały otwarte. Można je będzie zamknąć dopiero, gdy zgodzi się na to rodzina.

7.

Za operację przyjmowania i rozpoznawania martwych żołnierzy odpowiadał doktor Ilia Tawzaraszwili. Patolog z 31-letnim stażem nie był zaskoczony, że mundurowi z trudem wytrzymywali widok i smród. Niektórzy ledwie po kilku minutach pracy już wychodzili przerażeni, na chwiejnych nogach. Wojna pokazała im swoją prawdziwą twarz. Zajrzała prosto w oczy. Nie byli już zuchowaci. Nie chciało im się śpiewać marszowych piosenek, machać flagą i zgłaszać na ochotnika. Marzyli tylko, żeby uciec do domu i napić się wódki. A przede wszystkim wyrzucić na śmietnik przesiąknięte trupim jadem mundury. To zresztą nic nie da, bo zapach będzie ich prześladował miesiącami i latami. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek go poczuł.

"Nic dziwnego. Zwłoki leżały 7 - 8 dni w słońcu. Nastąpił czwarty stopień rozkładu. Wydzielają trujące gazy i żerują na nich robaki. Tak naprawdę to nie jest robota dla mnie, lekarza patologa, ale dla eksperta medycyny sądowej" - wyjaśniał doktor Tawzaraszwili.

Po dokładnym badaniu okazało się, że przywieziono szczątki nie 20, ale ledwie 14 osób. 9 ciał udało się rozpoznać. 5 pozostałych lekarz skierował do analizy DNA.

8.

Kiedy po mieście rozniosła się wieść, że spod Cchinwali przywieziono pierwszych poległych, przed prosektorium zaczęły pojawiać się rodziny zaginionych w walce. Wychodził do nich doktor Tawzaraszwili z wypisaną na kartce listą zidentyfikowanych.

Rodzina Walerija Gognadze, sierżanta 21. Batalionu z Senaki, zgłosiła się do niego około 10 wieczorem. "Gognadzego nie ma na liście" - powiedział lekarz, ale kobiety zamiast się uradować, zaczęły zawodzić. Kontakt z sierżantem Gognadze urwał się 9 sierpnia, kiedy gruzińska armia była już w pełnym odwrocie. Wtedy po raz ostatni zadzwonił do rodziny z komórki.

"Jak długo będzie walał się i gnił na polu gdzieś pod Cchinwali? A może on tu już jest, wśród tych 5 ciał, które jadą na DNA" - załamywała ręce siostra sierżanta. Próbowałem pocieszać: "Słyszałem od wojskowych, że wielu z waszych ukrywa się jeszcze w lasach po tamtej stronie frontu. A może sierżant jest w niewoli? Skończą się walki, cały i zdrów wróci do domu".

Rozdygotana kobieta podziękowała, ale chyba nie uwierzyła w ani jedno słowo. Podobnie jak nikt tu w Tbilisi nie wierzy w oficjalne dane, według których od początku wojny Gruzja straciła jedynie 115 żołnierzy.