Jacek Żakowski
Rewanż pamięci
Pochód szkieletów idzie przez świat. Wydarzenia sprzed 50 i 100
lat ku zaskoczeniu Azjatów, Europejczyków i Amerykanów znów
trafiły na pierwsze strony gazet. Oczy ludzi Zachodu, więc dziś
także nasze oczy, coraz częściej zwracają się ku przeszłości -
zbrodnia w Jedwabnem, rola Wehrmachtu na Wschodzie,
wykorzystywanie przez Japończyków koreańskich "niewolnic miłości",
francuska kolaboracja i zbrodnie w Algierii, amerykańskie
niewolnictwo i rasizm południowców, ormiański holocaust... Dokąd
nas zaprowadzą te idące coraz dalej historyczne rewizje i
rachunki? Aż wszystko będzie legendą I wtedy po
wielu latach Na nowym Campo di Fiori Bunt wzbudzi
słowo poety (Czesław Miłosz, "Campo di Fiori", Warszawa
1943) Po wielu latach" wszystko już było tak ładnie
poukładane. Wszystko było wiadome i ocenione. Ordery rozdano,
piętna wypalono, roszczenia popłacono, prawdy ogłoszono, dzieje
opisano, podręczniki zatwierdzono i wydrukowano. Do ustalenia
zostały drobiazgi, nieznaczne korekty, nad którymi ślęczeli
adiunkci, a czasem także członkowie dość zgodnie powoływanych
międzyrządowych komisji podręcznikowych. W świecie
opisanym każdy miał swoją rolę. W Polsce wszystkiemu winni byli
Sowieci i hitlerowcy, ewentualnie także szmalcownicy i
stalinowscy oprawcy. We Francji Niemcy i kolaboranci z Vichy. W
Ameryce Sowieci i kryptokomuniści, czasami rasiści i kompleks
militarno-przemysłowy. W Japonii militaryści (ale w żadnym razie
nie cesarz), ewentualnie imperializm Euroamerykanów. W Hiszpanii
generał Franco. W Austrii Niemcy odpowiedzialni za Anschluss.
Niemcy byli w najtrudniejszej sytuacji, ale po awanturach końca
lat 60. powrócił powojenny konsens obarczający winą głównie
Hitlera, NSDAP, gestapo i SS. Z punktu widzenia miłośników
porządku i spokoju jeszcze kilka lat temu świat był naprawdę
piękny. Mogliśmy spokojnie zajmować się naszą i naszych dzieci
wspaniałą, szczęśliwą, wirtualną przyszłością. A dziś?
Pochód szkieletów idzie przez Europę. Nie tylko przez Europę. Od
Stambułu po Madryt, Vancouver i Tokio słychać skrzypienie drzwi
przez dziesiątki lat nieotwieranych szaf, w których starannie
chowano rozmaite szkielety. Wydarzenia sprzed 50, 100, 200 lat
ku zaskoczeniu Azjatów, Europejczyków i Amerykanów znów trafiły
na pierwsze strony gazet, do serwisów agencyjnych i
telewizyjnych dzienników, stały się przedmiotem burzliwych obrad
kolejnych parlamentów i tematem książkowych bestsellerów.
Nie tylko w polskiej debacie publicznej spory o przeszłość
zajęły znaczną część uwagi dotychczas poświęcanej różnym wizjom
przyszłości. Nie tylko polscy wydawcy zwracają uwagę, że w
księgarniach futurologia przegrywa z historią. Oczy ludzi
Zachodu (więc dziś także nasze oczy) coraz częściej zwracają się ku
przeszłości. Nie tylko wtedy, gdy nieoczekiwanie pojawiają się
nowe okoliczności. Częściej, gdy nagle ożywają sprawy od dawna
już znane, ale dotychczas niedyskutowane lub nieprzetrawione -
jak zbrodnia w Jedwabnem, rola Wehrmachtu na Wschodzie,
wykorzystywanie przez Japończyków koreańskich "niewolnic
miłości", francuska kolaboracja i zbrodnie w Algierii lub
amerykańskie niewolnictwo i rasizm południowców czy ormiański
holocaust. I nie tylko w Polsce od przeszłości i
odpowiedzialności zdaje się już nie być donikąd ucieczki. Ale
nieoczekiwana zmiana dotyczy nie tylko kierunku, w którym
patrzymy. Zmienia się także sposób, w jaki postrzegamy
przeszłość. Uprawiana na uniwersytetach i nauczana w szkołach
historia pozytywna, budująca, integrująca, państwowo- czy
narodowotwórcza (często z myślą o tej roli pisana), ukazująca
głównie zwycięstwa albo przynajmniej tak zwane dominujące nurty,
jest dzisiaj w regresie. Na naszych oczach stara, dobra historia
zdaje się rozpadać, a może raczej zostaje rozbita, zmieciona czy
zdewastowana przez nowe nurty społeczne i prądy intelektualne
dezawuujące dotychczas obowiązujące obrazy przeszłości.
Historia wybuchowa Nie tylko w Polsce "nowa
historia" (często nazywana grupową lub zbiorową pamięcią)
rozbija mity, przełamuje niepamięć i niszczy zbiorowe
samozadowolenie. Tym razem jest to chyba jednak coś więcej niż
"odbrązowienie" tradycyjnie uprawiane przez rozmaitych
wolnomyślicieli. Trzy historyczki amerykańskie pokolenia
powojennego we wspólnej książce "Powiedzieć prawdę o historii"
nie kryją swojego oburzenia historią, jaką zastała ich
generacja. "Jako członkinie - piszą - tego pokolenia pytamy
zdecydowanie, a nawet gniewnie: czyja to historia? czyja nauka?
czyim interesom służą te koncepcje i takie dziejopisarstwo?".
Historia historii i krytyczna analiza różnych szkół
historycznych prowadzą Joyce Applery, Lynn Hunt i Margaret Jacob
do wniosku, że żadna "historia niczego nie odzwierciedla, lecz
buduje forum, na którym dochodzi do legitymizacji władzy i
interesów". Ich pogląd nie jest specjalnie nowy. Wcześniej
pytanie "komu to służy" zwyczajowo zadawali nie tylko marksiści
analizujący prace "burżuazyjnych uczonych". W latach 60. w
historii i teorii nauki zaczął upowszechniać się pogląd tzw.
eksternalistów utrzymujących, że o naukowych poglądach badaczy
decydują ich interesy, wartości, konwencje językowe. W skrajnym
ujęciu przyjęcie tej tezy prowadziło do zakwestionowania nie
tylko każdego historycznego sądu, lecz także każdego opisu, to
bowiem "kierujący się swoimi racjami historyk decyduje o doborze
faktów" używanych w opisie. Historia broniła się, m.in.
zawierając metodologiczne sojusze z innymi naukami umiejącymi
weryfikować mity i stereotypy. Nowa metodologia nauk ekonomicznych
zastosowana w wyróżnionych ekonomiczną Nagrodą Nobla pracach
Roberta Fogla pozwoliła mu np. podważyć odwieczne tezy
amerykańskiej historii, że kolej ucywilizowała Zachód, a
niewolnicy żyli jak zwierzęta i byli mało wydajni. Okazało się,
że znaczenie kolei było daleko mniejsze, niż wcześniej sądzono, a
niewolnicy byli nie mniej wydajni niż robotnicy w fabrykach, zaś
ich osiągnięcia kulturalne i materialny poziom życia były nie
gorsze niż w wielu środowiskach wolnych pracowników najemnych.
Wynikało z tego, że Zachód podbito dlatego, że ludzie tego
chcieli, a nie dlatego, że zbudowano kolej, zaś niewolnictwo
zniesiono dlatego, że stało się moralnie nie do przyjęcia, a nie
dlatego, że się przestało opłacać. Wniosek najważniejszy był
jednak taki, że historia (zwłaszcza stosunkowo współczesna) mimo
wszystko może stać się nauką silniejszą od przesądów i
stereotypów. Trzeba ją tylko naprawdę rzetelnie uprawiać.
A jednak metodologia Fogla nie znalazła wielu naśladowców.
Historia, w każdym razie historia uprawiana masowo i
kształtująca zbiorową świadomość, poszła w odmiennym kierunku.
Trzy historyczki wyjaśniają to prosto. Ich zdaniem "sceptycyzm i
relatywizm (...) w historii i polityce są owocem systematycznej
demokratyzacji", a "demokratycznie uprawiane dziejopisarstwo,
będące chórem różnobrzmiących głosów, jest najlepszą drogą do
znajdowania sensu świata". Skoro tak, oczywisty jest wniosek, że
we współczesnych pluralistycznych społeczeństwach, które coraz
bardziej stają się "federacjami mniejszości", zaś coraz mniej są
"uporządkowanymi wspólnotami", jednolita nauka, a już zwłaszcza
historia, traci rację bytu. Co więcej, także państwa, które
tradycyjną historię mogły negocjować (np. w ramach "komisji
podręcznikowych"), nad "nową historią" już zapanować nie mogą.
Bez względu na to, kto sobie czego życzy, w historii (podobnie
jak sto lat wcześniej w psychologii) coraz większą rolę odgrywa
więc pełne emocji odkrywanie tego, czego poprzednio się głośno
nie mówiło albo co było zepchnięte w społeczne zapomnienie -
pamięć przemilczana czy raczej uciszona. Nic dziwnego, że w
takim intelektualnym - ale i społecznym czy politycznym -
klimacie w wielu miejscach świata historia przestaje spajać, a
zaczyna rozsadzać porządek (społeczny, polityczny,
międzynarodowy) oparty na (czasem odwiecznym) konsensie
przemilczeń, mitów, zapomnień, kompromisów. Nowa historia, która
w zachodniej kulturze nieoczekiwanie przestała być sprawą
historyków, dość radykalnie zmieniła oblicze przeszłości.
Miejsce jednej "wynegocjowanej" historii, historii pisanej i
upowszechnianej przez "uprawnione" autorytety uniwersyteckie w
imieniu zwycięzców i uprzywilejowanych, zajmują historie ofiar,
zapisy indywidualnej czy grupowej pamięci. Historia pozytywna
(często zakłamana, ale "spajająca", "społecznie użyteczna"),
której legendy i fałsze nie tylko w Ameryce (przykłady niemiecki,
francuski, turecki czy polski są pewnie równie dobre) służyły
budowaniu społeczeństw, państw i narodów, zostaje wyparta przez
różne, często negatywne historie, przez dzieje krzywd,
nieprawości, wyzysku i zbrodni. Trauma business
Dominacji wątku tragicznego sprzyja dziś i to, że publiczną
świadomość historyczną w coraz mniejszym stopniu kształtują
uniwersyteckie syntezy, a w coraz większym "historie prywatne" -
pamiętniki, dzienniki, listy. Tak jak historia "większości" jest
wypierana przez historie mniejszości, tak historia akademicka
jest wypierana przez historię amatorską lub historyczną komercję.
Jeżeli nawet Finkelsteinowska metafora "przemysłu
holocaustowego" jest trafna tylko w niewielkim stopniu, to
przecież faktem jest boom globalnego "przemysłu historycznego"
zdominowanego przez czarną, ponurą, depresyjną pamięć. Także w
polskich księgarniach historyczni pisarze "budujący" - Brandys,
Łojek, Kamiński (nie mówiąc o dawno odbrązowionym Sienkiewiczu)
zostali wypchnięci z pierwszego szeregu na długo przed
pojawieniem się "Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa. W latach 90.
wypchnęli ich pamiętnikarze, autorzy listów i dzienników oraz
publicyści w rodzaju Henryka Pająka sprzedający najczarniejszą i
najbardziej "konfliktową" z możliwych do wyobrażenia wersję
polskich dziejów (chociaż dotychczas winni byli obcy).
Częściowo dzieje się tak zapewne dlatego, że (przynajmniej w
historii dla mas) "czarne karty" były wcześniej przeważnie
zacierane, wygładzane, cenzurowane w imię pokrzepiania serc,
społecznego pokoju, interesów władzy albo po prostu - spokoju.
Dziś zwycięża pogląd, że prawdą nie można płacić za spokój i np.
gen. MacArthur, który w imię budowania pokoju społecznego w
powojennej Japonii włożył dużo wysiłku w oczyszczenie cesarza
Hirohito z odpowiedzialności za japońskie zbrodnie, nie może
raczej liczyć na zrozumienie współczesnych autorów. Ale nie bez
znaczenia jest także to, że rynek woli ponure dramaty i nic się
tak dobrze nie sprzedaje jak zbiorowa trauma. There is not business
like trauma business - można powiedzieć, parafrazując tezę prof.
Yaffy Eliach. I nie musi to być trauma ludobójstwa czy zbrodni
wojennych. Nośna jest także trauma grup etnicznych, klas
upośledzonych, kobiet, mniejszości seksualnych albo odrzuconych
przez społeczeństwo chorych (trędowatych w Japonii,
upośledzonych umysłowo w Szwecji). Nowa historia pisana
jest często także jako deklaracja "nowej polityki" odrzucającej
(przynajmniej w odniesieniu do przeszłości) postawę MacArthura.
Zanim polski Sejm przyjął uchwałę na temat roli WiN-u, parlament
francuski wydał nie mniej kontrowersyjną (chociaż z innych
powodów) rezolucję w sprawie ludobójstwa, którego 85 lat temu
dopuścili się Turcy wobec tureckich Ormian, parlament
australijski rozważał winy wobec Aborygenów, Bundestag debatował o
tym, co żołnierze Wehrmachtu robili na Wschodzie 60 lat temu, a
parlament Japonii (gdzie wciąż dominuje dziedzictwo MacArthura)
o tym, jak należy nazwać to, co podczas II wojny robili japońscy
żołnierze w Chinach i Korei. Oczywiście, historia pisana
uchwałami różnych parlamentów i deklaracjami czy decyzjami
wysokich urzędników z reguły jest bardziej wyważona (co nie znaczy,
że bardziej prawdziwa) niż eksplodująca nagle pamięć świeżo
wyzwolonych, ale od dawna stosunki francusko-tureckie nie były
tak napięte jak po rezolucji ormiańskiej, i od wielu lat
napięcie ideowe między niemiecką prawicą a lewicą nie było tak
intensywne jak w czasie debaty o roli Wehrmachtu, a reputacja
Japonii w Chinach i Korei poniosła ogromny uszczerbek. Ale cena,
jaką się płaci za rewizję historii, nie powstrzymuje rewanżu
pamięci. Pamięć ofiar Po angażującej najwyższe
autorytety francuskiej debacie na temat milczącej większości
Vichy, po przetoczeniu się przez Niemcy wielkiej debaty wokół
zbrodniczej roli niemieckich "zwyczajnych żołnierzy", kilka
miesięcy po rozpoczęciu polskiej debaty na temat zbrodni w
Jedwabnem ruszyła w Turcji narodowa debata na temat ormiańskiego
holocaustu dokonanego w 1915 roku przez Turków otomańskich.
Wywołał ją pisarz Taner Akcam, wiele godzin opowiadając przed
kamerami tureckiej telewizji o tym, jak na rozkaz Talata Paszy
tureccy żołnierze przy spontanicznej pomocy cywilów w krótkim
czasie zamordowali półtora miliona swoich ormiańskich sąsiadów.
Mężczyzn zarzynano bagnetami, dzieci roztrzaskiwano o kamienie
lub ściany, kobiety gwałcono i głodzono na śmierć. Dziesiątki
tysięcy Ormian zginęły w marszach głodowych przez pustynię albo
podczas transportu w bydlęcych wagonach. Jednak gotowość
dużej części społeczeństw zachodnich do podejmowania kolejnych
historycznych rewizji sprawia, że potężne debaty wywołują dziś
nie tylko "uciszone" dotychczas wielkie zbrodnie przeszłości,
lecz także wychodzące na światło dzienne incydenty ilustrujące
zjawiska już wcześniej uświadomione i dyskutowane. Tak jest w
przypadku trwającej teraz amerykańskiej debaty wokół
zamordowania 32 lata temu 13 wietnamskich kobiet i dzieci przez
oddział amerykańskich komandosów pod dowództwem późniejszego
gubernatora i senatora Roberta Kerry'ego. Podobnie jest w
przypadku toczącej się równolegle francuskiej debaty wywołanej
przyznaniem się gen. Paula Aussaresses'a do torturowania i
zamordowania 24 jeńców w czasie wojny algierskiej 45 lat temu.
Impulsem tych debat nie są przeważnie ani współczesne
konflikty, ani nowe, wstrząsające odkrycia dotyczące
przeszłości, lecz świeże, odważne, często prowokacyjne
przedstawienia faktów wcześniej znanych, ale niedocenionych,
nieuświadomionych publicznie albo zatopionych w jakiejś
skostniałej przez lata poprawności. I to nie historycy dokonują
przełomów w pamięci narodów. Sprawę Kerry'ego uruchomił reportaż
opublikowany w niedzielnym magazynie "New York Timesa", sprawę
Aussaresses'a - wywiad z nim ogłoszony w "Le Monde". Niemiecką
debatę wywołali autorzy fotograficznej wystawy (eksponowanej w
latach 1995-99) ukazującej ofiary zbrodni wojennych, podobnie
jak amerykańską debatę o winie wobec czarnych rozpalili autorzy
wystawy zdjęć ukazujących lincze dokonywane przez białych. W
Turcji zaczęło się od programu telewizyjnego. W Hiszpanii
podobną rolę odegrała papieska decyzja wyniesienia na ołtarze
233 ofiar republiki - męczenników wojny domowej. I
pamięć katów W Japonii impuls dały wypowiedzi byłego
ministra obrony, który stwierdził, że w czasie II wojny
światowej armia japońska wykorzeniła w Azji europejski
kolonializm. Oliwy do ognia dolało zatwierdzenie przez władze
przygotowanego pod patronatem nacjonalistycznego Stowarzyszenia
na rzecz Reformy Podręczników nowego podręcznika historii dla
gimnazjalistów, autorstwa profesorów Tadae Takuby i Nabukatsu
Fujioki. Japońskie zbrodnie wojenne popełnione w czasie II wojny
światowej przedstawiane są w nim jako wymysł propagandy zwycięzców.
W rezultacie Korea Południowa wezwała na konsultacje swojego
ambasadora w Tokio, odwołała japońsko-koreańskie manewry i
zażądała wprowadzenia do podręcznika 35 poprawek, zaś czterech
koreańskich deputowanych złożyło w tokijskim sądzie pozew o
zakaz rozpowszechniania tego oraz siedmiu innych nowych
podręczników. Chińska agencja prasowa stwierdziła, że "starania
[japońskiej] ultraprawicy zmierzające do zanegowania
odpowiedzialności [Japończyków] za agresję" będą miały poważny
wpływ na stosunki między oboma krajami. Kak Soo Shin, dyrektor
koreańskiego MSZ, w specjalnym komentarzu dla "International
Herald Tribune" napisał, że historyczne rewizje "będą dla
Japonii bolesne, gdyż podważą jej wiarygodność w Azji i mogą
wzmocnić nacjonalizm w Chinach, tworząc dodatkowe źródło
niestabilności w regionie". Ostatnio Korea i Chiny zawarły
porozumienie, by wspólnie wywierać nacisk na Japonię, by ta
dokonała zmian w szkolnych podręcznikach. Japońscy
dyplomaci prywatnie deklarują ubolewanie, a historyk Hisao Ishiyama
należący do komitetu przeciwników nowego podręcznika wyraża
obawę, że "stanowi on zagrożenie dla przyszłości japońskiego
społeczeństwa". Prof. Fujioka z Uniwersytetu Tokijskiego
przekonuje jednak dziennikarza "Washington Post", że "każdy
naród ma prawo interpretować historię na swój własny sposób (...) to
jest element suwerenności". A prof. Takubo dodaje, że pół wieku
po wojnie przyszedł czas, by odrzucić "historię spreparowaną
przez zwycięzców" i ogłosić prawdę, której "Japończykom nigdy
wcześniej nie pozwolono przedstawić". Nie ma chyba jednej
przekonywającej odpowiedzi na pytanie, dlaczego japońska rewizja
wybuchła akurat teraz. Zdaniem Kak Soo Shina powodem tokijskich
rewizji jest wieloletni japoński kryzys gospodarczy, który "w
połączeniu z uzyskaniem dominującej pozycji przez generację
powojenną, pozbawioną historycznej pamięci, dał skrajnej prawicy
podatny grunt dla promowania szowinizmu". Inaczej japońskie
rewizje tłumaczy Francis Fukuyama, amerykański politolog o
japońskich korzeniach. Jego zdaniem Japończycy, od których
państwa Azji Wschodniej przez pół wieku wciąż domagały się
przeprosin i wyznawania winy, "mieli poczucie, że stali się
zakładnikami" historii, a niechętnie wygłaszane, ale jednak
coraz dalej idące przeprosiny, a także wyrazy ubolewania (wobec
brytyjskich jeńców wojennych, chińskich ofiar japońskiej agresji i
koreańskich "niewolnic miłości") składane przez kolejne rządy
oraz ciągłe przywoływanie przeszłości "wywoływały w Japonii
narastający sprzeciw", który doprowadził do dominacji postaw
rewizjonistycznych. Nie chcę już słuchać o Trzeciej Rzeszy!
Postawie Japończyków Fukuyama przeciwstawia doświadczenie
zachodnich Niemiec, które (w odróżnieniu od Japonii
korzystającej z wielkoduszności gen. MacArthura) po wojnie bez
zastrzeżeń uznały zbrodniczość nazizmu i przyjęły
odpowiedzialność za hitlerowskie zbrodnie. Ale i w Niemczech
rewanż pamięci niesie dziś rewanż amnezji, sprawia, że spod
poprawnościowej przykrywki wydobywa się to, co Chantall
Millon-Delsol określa jako europejski "czarny rynek idei",
ułatwia formowanie się nacjonalistycznej prawicy. Mimo
diametralnie odmiennej tradycji także większość Niemców deklaruje
dziś niechęć do dźwigania ciężarów przeszłości. W tegorocznym
sondażu "Spiegla" 61 proc. popiera twierdzenie, że "powinno się
już zaprzestać rozdrapywania starych ran i zostawić nazistowską
przeszłość w spokoju", 60 proc. deklaruje "brak poczucia winy i
odpowiedzialności za zbrodnie nazistów", a 45 proc. twierdzi, że
"nie chce już więcej słyszeć niczego na temat Trzeciej Rzeszy".
Podobnie jak w Japonii, także w Niemczech ewolucja postaw
dotyczy nie tylko zwykłych Niemców, lecz także niemieckich elit.
Kiedy w odpowiedzi na hasło skinheadów "Ich bin stolz Deutscher
zu sein" ("Jestem dumny, że jestem Niemcem") prezydent Johannes
Rau powiedział, że "dumnym można być tylko z tego, co się
zrobiło samemu", przewodniczący FPD Guido Westewelle odpowiedział
mu, że on "dumny jest także ze swoich rodziców, chociaż ich nie
zrobił". A poza tym - jego zdaniem - "ludzie w Niemczech nie
chcą już dłużej iść koślawym krokiem z nieczystym sumieniem i
pochyloną głową tylko dlatego, że są Niemcami". Jeszcze
dalej poszedł Martin Welser w swojej głośniej mowie, którą wygłosił,
odbierając dwa lata temu niezwykle prestiżową Pokojową Nagrodę
Księgarzy Niemieckich. "Żaden poważny człowiek nie zaprzecza
Oświęcimiowi - mówił - ale jeżeli w mediach co dnia ta
przeszłość jest mi przedstawiana, czuję, że coś się we mnie
zaczyna bronić przed stałą prezentacją naszej hańby. Zamiast być
wdzięczny, (...) zaczynam odwracać wzrok. Chcę zrozumieć,
dlaczego akurat w tym dziesięcioleciu przeszłość jest obecna jak
jeszcze nigdy dotąd". Rywalizacja uświęconych krzywd
Nie tylko Japończycy i Niemcy stawiają sobie tego rodzaju
pytanie. Dlaczego Turcy zaczęli właśnie teraz, po 85 latach,
mówić o holocauście Ormian? Dlaczego właśnie teraz, po 60
latach, Żydzi i Polacy przerwali milczenie i zaczęli głośno
mówić o zbrodni w Jedwabnem, chociaż wśród jednych i drugich byli
historycy od dawna znający świadectwa tej tragedii? Dlaczego we
Francji właśnie teraz podniosło się żądanie cofnięcia uchwalonej
w latach 60. amnestii dla sprawców zbrodni popełnionych w
Algierii? Dlaczego Japończycy właśnie teraz od nowa piszą
historię? Częściowej odpowiedzi udziela Peter Novick,
emerytowany profesor uniwersytetu chicagowskiego. W wydanej dwa
lata temu głośnej książce "Holocaust in American Life" Novick
nawiązuje do koncepcji Maurice'a Holbwachsa, francuskiego
socjologa, który opisując - jako pierwszy jeszcze w latach 20. -
zjawisko "zbiorowej pamięci" budującej "zbiorową tożsamość",
zauważył, że "o tym, co pamiętamy z przeszłości, decydują nasze
dzisiejsze problemy". Rozważając "jako Żyd i Amerykanin" źródła
oraz skutki rosnącej roli Holocaustu w Ameryce lat 90., Novick -
obok kryzysu religijności, która zawsze konstytuowała żydowską
(ale przecież nie tylko żydowską) tożsamość - wymienia m.in.
dotykające wszystkich zmiany zachodzące w zachodniej kulturze,
m.in. "słabnięcie etosu integracyjnego (...) zastępowanego przez
etosy grupowe" oraz wypieranie "kulturowego wzoru silnego,
cichego bohatera przez bezbronnego i krzykliwego antybohatera".
Charles Maier, historyk z Harvardu, opisał skutek tej
ewolucji jako powszechną "rywalizację uświęconych krzywd", która
powoduje, że "każda grupa domaga się uznania i publicznego
wsparcia, podkreślając swoje upośledzenie i krzywdy, jakich
zaznała". "Kiedyś mówiono - pisze Novick - że życie Żydów ma być
>światłem narodów< - nośnikiem uniwersalnej nauki - dziś jest
ono >mrokiem narodów<, z którego ma płynąć nauka".
Z pewnością zagrożone przez zmiany cywilizacyjne poczucie
tożsamości, rosnąca rola Holocaustu w pamięci nie tylko Żydów i
Amerykanów, ale całego Zachodu, i nasilająca się "rywalizacja
krzywd" czy też "mroków", wypierająca "rywalizację historycznych
zasług", na której wcześniej opierało się poczucie grupowej
godności, są ważnymi źródłami powszechnego rewanżu pamięci.
Zapewne jest też sporo racji w twierdzeniu, że źródłem
gwałtownego przyspieszenia rewanżu w ostatnich dwóch latach był
rachunek sumienia zapoczątkowany przez Papieża w Kościele
katolickim. Zapewne jednak ma również trochę racji czytelnik
"Frankfurter Allgemeine Zeitung" piszący w liście do redakcji, że
wystawa o zbrodniach Wehrmachtu nie powstała np. w 1955 roku
m.in. dlatego, iż "wtedy żyło jeszcze zbyt wielu byłych członków
Wehrmachtu, którzy nie pozwoliliby na taką kampanię. Dziś
niewielu nas już zostało i nie wolno nam dziś się bronić".
(Podobne listy drukuje "Nasz Dziennik" w odpowiedzi na sprawę
Jedwabnego.) Ale i to chyba nie jest istota problemu, choć
zmiana pokoleniowa ma oczywiście również takie znaczenie, że w
debacie o okrucieństwach XX wieku dominują dziś ludzie, którzy
sami ich nie doświadczyli. Giną z horyzontu porządni ludzie
Być może ważnym źródłem powszechnej rewizji i intensyfikacji
historycznych debat jest poczucie bezpieczeństwa uzyskane po
zakończeniu trwającej pół wieku konfrontacji globalnych
supermocarstw. Ale gdyby było to główne źródło, rewanż pamięci
szybko by się skończył, bo nieoczekiwanie ożywiona przeszłość niemal
wszędzie odtwarza stare, często już zapomniane konflikty i
podziały, intensyfikuje napięcia, wzmacnia postawy
nacjonalistyczne stanowiące dotychczas margines życia
publicznego. Już w czasie pierwszego programu Tanera Akcama
w tureckiej telewizji telefony oburzonych widzów po prostu się
urywały (podobnie jak wiele stron dyskusyjnych polskiego
Internetu zostało zalanych głosami oburzonych rozgłosem wokół
Jedwabnego). Jako jedna z pierwszych zadzwoniła Semra Ozal,
wdowa po byłym prezydencie, która zażądała, by Akcamowi
"natychmiast zamknięto gębę". Ale mimo gwałtownych ataków Akcam
udźwignął cały sześciogodzinny program. I mimo oburzenia dużej
części opinii publicznej nazajutrz otrzymał wsparcie części
tureckich mediów. Jeden z dzienników napisał o sprawcach
masakry: "Ci ludzie są naszymi Pol Potami, Beriami i Stalinami i
im szybciej rozliczymy te zbrodnie, tym większe będą nasze
szanse na uwolnienie się od zmory oskarżeń o ludobójstwo". Ale
Akcam nie zapomniał też o sprawiedliwych Turkach, m.in. o
gubernatorze Tashin Beyu, który odmówił wykonania rozkazów i
uratował życie wielu tysięcy Ormian. Także w Hiszpanii
przeszło ćwierć wieku po śmierci gen. Franco i dokładnie 25 lat
po referendum demokratycznym publicysta "El Pais" Alvaro Espina
czuje nagle potrzebę przekonania swoich czytelników, że "nawet w
atmosferze plemiennej przemocy, która zapanowała w Hiszpanii po
zbrojnym powstaniu, (...) po obu stronach było wielu Hiszpanów,
którzy nie dali się porwać fali nienawiści i przemocy". To brzmi
uderzająco podobnie do coraz częściej padających w Polsce
deklaracji, że wszędzie są ludzie uczciwi i nieuczciwi.
Skąd jednak właśnie teraz - blisko 70 lat po wojnie domowej
- w Hiszpanii, która uchodzi za wzór rekoncyliacji, na łamach
poważnego dziennika to stwierdzenie tak oczywiste, że niemal
banalne? Zapewne stąd, że odtworzenie podziałów to jeszcze nie
wszystko. Równie ważne jest niemal uniwersalne rozszerzenie
kręgu obwinionych (albo "odpowiedzialnych"). Nowa pamięć, która
pojawiła się w latach 80., a może nawet 70., ale eksplodowała w
latach 90., zrywa bowiem z powojenną tradycją ostrożnej
dystrybucji winy i odpowiedzialności. Potężna po wojnie obawa
przed stosowaniem jakkolwiek rozumianej odpowiedzialności
zbiorowej i ożywieniem płytko zakopanych upiorów prowadziła do
obwiniania jedynie bezpośrednich sprawców. Przeszło pół wieku po
wojnie pytania o rolę tych, których nazwiska nie znalazły się w
aktach prokuratorów ani w podręcznikach historii, nie są już
wyklęte. Powojenna ostrożność przestała obowiązywać.
Ta zmiana ma swoje odbicie w języku. Miejsce
nazistów i hitlerowców stopniowo zajmują Niemcy, miejsce
rasistów - biali, a miejsce Sowietów - Rosjanie. Niemieccy
antyfaszyści, amerykańscy abolicjoniści i rosyjscy dysydenci czy
"biali" stopniowo znikają z horyzontu, podobnie jak polscy
"sprawiedliwi" i "porządni Polacy" mniej czy bardziej
niesłusznie dominujący w dotychczasowej historii. Znikają także
okoliczności lokujące zło w historycznym kontekście. W
amerykańskiej debacie na temat niewolnictwa nie ma już miejsca
na komplikujące obraz badania profesora Fogla - tak jakby samo
moralne odrzucenie zbrodni niewolnictwa było niewystarczające,
aby je potępić. W niemieckiej debacie maleje nie tylko rola
Staufenberga, ale też pamięć o niemieckich więźniach
Buchenwaldu, jakby ich obecność mogła zagrozić bezwzględnemu
potępieniu zbrodni nazistowskich. W debacie francuskiej
Resistance okazuje się marginesem okupowanej Francji. Podobnie w
debacie polskiej marginalizuje się tradycję tolerancji, dobrego
sąsiedztwa i państwa podziemnego, które szmalcowników skazywało
na śmierć i wykonywało wyroki, a w Hiszpanii giną z horyzontu
zwykli, porządni ludzie. Zło przestaje być postrzegane
jako wybryk historii. W coraz większym stopniu staje się
dominującą treścią historycznej debaty. W tradycyjnej historii
dominowała duma z bohaterów (Wolnej Francji, "Polski
podziemnej", "sprawiedliwych", abolicjonistów etc.), "chociaż
były też ciemne strony". W rewanżu pamięci dominuje krzywda i
wstyd (z powodu kolaboracji, niewolnictwa, Holocaustu), "choć
przecież byli również bohaterowie". Retroaktywna rewizja
Przesunięciu wahadła w sferze faktografii sprzyja niesiona
przez rewanż pamięci postępująca zmiana etyki historycznej, w
której przeszłość coraz powszechniej oceniana jest według dziś
obowiązujących kryteriów. Jim Hoagland, analizując w "Washington
Post" amerykańską debatę na temat Kerreya i francuską na temat
Aussaresses'a, nazywa to zjawisko moralnością retroaktywną,
"ponieważ rozważa ona trudne pytania przeszłości w jasnym
świetle współczesności, kiedy przetrwanie nie jest zagrożone,
emocje nie są rozpalone i wrażliwość nie jest tak stępiona jak
wówczas, gdy okropieństwa były dokonywane" - w imię wspólnoty,
która posłała zbrodniarzy na wojnę. Może to jest klucz
do zrozumienia bulwersującej postawy gen. Aussaresses'a, który
mówi, że nie czuje się winny, bo torturował za wiedzą swoich
przełożonych - m.in. ówczesnego ministra François Mitterranda -
i nie mógł w inny sposób zdobyć informacji koniecznych, by
zmniejszyć liczbę ofiar algierskiego terroru. Może rację ma -
także weteran z Wietnamu - senator John McCain mówiący, że
"ludzie, którzy sami nie byli na tej wojnie, nigdy nie
zrozumieją" Kerreya? Ta przestroga przed retroaktywnym myśleniem
o historii jest chyba konieczna, by przyjąć do wiadomości opinię
byłego oficera armii południowowietnamskiej, który
dziennikarzowi "New York Timesa" mówi dziś: "Myślę, że Kerrey
postąpił właściwie, (...) sam wiele razy spotykałem się z takimi
sytuacjami". Esej w tygodniku "Time" na temat Kerreya kończy
zdanie "Kiedy sądzimy Boba Kerreya, sądzimy także nasz naród".
To brzmi uderzająco podobnie do wyznań narratora "Lektora"
Bernharda Schlinka - chyba najważniejszej niemieckiej powieści
rozliczeniowej lat 90. - który, relacjonując proces strażniczek z
Oświęcimia, pisał: "Przed sądem stało pokolenie, które posłużyło
się strażnikami i oprawcami". Te dwa zdania mają
fundamentalne znaczenie, bo coraz częściej retroaktywna rewizja
etyczna idzie jeszcze dalej. Potępienie, wina i odpowiedzialność w
rosnącym stopniu obejmują nie tylko zło uczynione, lecz także
nieuczynione dobro - obojętność, brak współczucia, bezczynność
lub niedostatek sprzeciwu. Ogół pomagał, ile mógł Ta
zmiana nie spadła teraz z nieba. Niepokój związany z nieuczynionym
dobrem długo krążył w kulturze, a zwłaszcza w literaturze - jak
w słynnym "Campo di Fiori" Miłosza - i musiał wreszcie trafić do
historii. Tezę Daniela Goldhagena o odpowiedzialności zwykłych
Niemców i niemieckiej kultury za zbrodnie Holocaustu poprzedziła
między innymi o dziesięć lat wcześniejsza teza Jana Tomasza
Grossa o odpowiedzialności "bezczynnych Polaków", sformułowana w
eseju "Ten jest z ojczyzny mojej, ale go nie lubię", który
pisał, że "gdyby jeden Polak na pięciu czy na dziesięciu (...)
pomagał jakiemuś Żydowi, gestapo byłoby bezradne". W logice
rewanżu pamięci "Gorliwi kaci Hitlera" (jak swoją książkę o
odpowiedzialności "zwykłych Niemców" i niemieckich "zwykłych
żołnierzy" mordujących na Wschodzie zatytułował Goldhagen) to
już bowiem nie tylko ci stosunkowo nieliczni, którzy "trzymali
topór" lub pociągali za cyngiel, i nie tylko ci, którzy z
ciekawości lub nienawiści dla ofiar gromadzili się pod szafotem,
lecz także ci, którzy beztrosko kręcili się na karuzeli stojącej
pod murem warszawskiego getta lub obojętnie czy lękliwie
pozostali w domach. "Skazywaliśmy naszych rodziców na wstyd,
nawet gdy mogliśmy ich oskarżyć tylko o to, że po 1945 roku
tolerowali u siebie, w swoim gronie przestępców" - notuje
narrator "Lektora" Schlinka. W odróżnieniu od "tradycyjnej
historii" pamięć nie będzie dochodziła, gdzie i dlaczego byli
ci, którzy nie uczestniczyli w zbrodni. Pamięć zanotuje tylko, że
nie udzielili pomocy, gdy byli potrzebni. Od człowieka stojącego
na szafocie pośród wrogiego lub obojętnego tłumu trudno przecież
oczekiwać, że będzie klasyfikował obecnych na mniej i bardziej
nieżyczliwych lub że będzie szukał usprawiedliwienia dla tych,
którzy mu nie pomogli. Podobnie od tych, którzy jego pamięć
dziedziczą z wyboru lub wychowania. W logice "rewanżu
pamięci" sformułowana wprost w "New Yorkerze" teza Jana Tomasza
Grossa, że w Jedwabnem "polska połowa ludności wymordowała żydowską
połowę", jest tak samo uprawniona jak zakorzeniona w zupełnie
odmiennej pamięci Polski Walczącej teza prof. Tomasza
Strzembosza, że w zbrodni (podobnie jak w ruchu oporu) wzięła
udział tylko część poddanej surowym represjom polskiej
populacji, więc nie można mówić o odpowiedzialności ogółu, który
pomagał, ile mógł, ale nie był w stanie udzielić skutecznej
pomocy, podobnie jak nie był w stanie odzyskać utraconej
wolności. Ten spór ilustruje w jakimś sensie groźne,
nieuniknione i być może nieprzezwyciężalne intelektualnie, a
zwłaszcza emocjonalnie, napięcie powstające, gdy miejsce
historii, która podlega ważeniu i negocjowaniu, zajmuje zbiorowa
pamięć, której z natury rzeczy ważyć ani negocjować się nie da.
"Pamięć zbiorowa" - co zauważył już Halbwachs - jest bowiem "z
natury ahistoryczna lub wręcz antyhistoryczna", odrzuca upływ
czasu, reprezentuje jeden punkt widzenia, upraszcza, tworzy
tożsamość opartą z reguły na tragicznym przeżyciu.
Dramat tego napięcia staje się tym większy, że w obliczu
świadectw potworności XX wieku wszelkie ważenie wydaje się
niestosowne. Biskup Życiński przekuł to odczucie w jasną
dyrektywę: "Nie poszukujmy dokumentów historycznych, które by
mogły tragedie Jedwabnego zamienić w błahy epizod". Ale z
drugiej strony negowanie "ważenia" i "poszukiwania" musi
prowadzić do zastąpienia starych fałszów nowymi, a niechęć do
publicznego negocjowania obrazu przeszłości rodzi nowe,
destrukcyjne napięcia. Zwłaszcza że rewanż pamięci sprawia,
iż "Gorliwymi katami Hitlera" okazują się nie tylko Niemcy. Ten
sam tytuł nosiła recenzja "Sąsiadów" w "New York Timesie". Z
pewnością jednak na swego Goldhagena czekają nie tylko "gorliwi
kaci Hitlera" mówiący w rozmaitych europejskich językach, lecz
także "gorliwi kaci" Stalina, Mao, Bieruta (a może również
Kennedy'ego, Mitterranda i królowej Wiktorii). Rewanż pamięci
coraz powszechniej lansuje bowiem pogląd, że rachunek za XX wiek
(a czasem i za poprzednie stulecia) trzeba przeprowadzić wszędzie,
konsekwentnie, do końca... Wiek XXI - chce tego czy nie chce -
ma temu podołać. Od symboli do rachunków Ten
rachunek ma jednak nie tylko moralny czy historyczny wymiar. Ma też
swój nurt materialny, który bez wątpienia zaburza klarowność
postaw w historycznych debatach. I nie chodzi wyłącznie o
symboliczne, wypłacane po przeszło półwieczu odszkodowania za
pracę przymusową, szwajcarskie depozyty czy nieruchomości
znacjonalizowane przez rządy komunistyczne. Rewanż pamięci
odkrywa i będzie odkrywał kolejne niepopłacone rachunki
zepchnięte w zapomnienie albo objęte dotąd konsensem milczenia.
W gruncie rzeczy bardzo niewiele krzywd zostało bowiem
dotychczas wyrównanych. Dopiero teraz na przykład, przeszło
60 lat od wkroczenia hitlerowców do Wiednia, austriacki
parlament zdecydował się zapłacić za majątek utracony po
Anschlussie przez austriackich Żydów. Nie dało się tego już
dalej odkładać nie tylko dlatego, że po sukcesach Heidera
sytuacja międzynarodowa Austrii stała się delikatna, lecz
również z tego powodu, że "nowa historia" (obecna także w
Wiedniu) w odróżnieniu od "starej" uważa Austrię nie tyle za
"pierwszą ofiarę", ile raczej za "pierwszego sojusznika"
Hitlera. Ale tym bardziej na uchwalonych już 500 milionach
dolarów nie musi się skończyć. Jeden z liderów austriackich
Żydów Ariel Muzicant mówi dziennikarzowi "International Herald
Tribune", że nie jest zadowalające wypłacenie "trzech czy
czterech centów z dolara licznych żydowskich strat". Jak jednak
liczyć te straty? Z czego je kompensować? Ile centów z dolara
byłoby zadowalające po 60 latach? Inny lider austriackich
Żydów, antagonista Muzicanta pochodzący z rodziny od pokoleń
mieszkającej w Wiedniu, Peter Schrovsky uważa, że Muzicant,
"idiotycznie eskalując roszczenia", prowadzi "do wojny, zamiast
budować dobre życie i dobre relacje między Żydami i nie-Żydami
mieszkającymi w Austrii" (zwłaszcza że coraz więcej wśród nich
Jugosłowian, wschodnich Europejczyków i Turków). Podobną
wątpliwość można by podnieść w odniesieniu do większości z
niezliczonych czekających na wyrównanie europejskich rachunków,
nie mówiąc o rachunkach, jakie zostawił kolonializm, ormiański
holocaust czy zbrodnie japońskie w kontynentalnej Azji. Ale czy
to jest wystarczający powód, by rezygnować z wyrównania
materialnych (skoro innych wyrównać nie można) nieprawości
mijającego stulecia? Co Ameryka winna jest czarnym
Europejskie rozliczenia dotyczą głównie wydarzeń lat 30. i
40., ale gdzie indziej rewanż pamięci sięga znacznie dalej. Rząd
Indii domaga się od Korony Brytyjskiej zwrotu diamentu
Koh-i-noor, rząd Grecji domaga się od Luwru Nike z Samotraki, a
w USA Afroamerykanie coraz poważniej podnoszą postulat odszkodowań
za wieki niewolnictwa. Może ten ostatni, najdalej idący postulat
brzmi dziś szokująco, ale Randall Robinson, autor książki "The
Debt: What America Owes to Blacks" ("Dług: Co Ameryka winna jest
czarnym"), uważa, że "biali w końcu uznają, iż ze względów
moralnych i praktycznych odszkodowania opłacą się całemu
społeczeństwu". To nie jest tylko polityczny folklor.
Robinson jest człowiekiem wpływowym, odegrał dużą rolę w
przywracaniu demokracji na Haiti i w kształtowaniu amerykańskiej
polityki wobec RPA, a popiera go m.in. Charles Olgetree -
dyrektor prestiżowego Instytutu Prawa Karnego Uniwersytetu
Harvarda i organizator Odszkodowawczego Komitetu Koordynacyjnego
domagającego się odszkodowań za niewolnictwo w wysokości
przeszło czterech bilionów dolarów. Jack E. White - czarnoskóry
publicysta "Time'a", który afroamerykańskie roszczenia oszacował
na 24 biliony dolarów - uważa, że postulat odszkodowań jest
"moralnie słuszny, ale nierealistyczny". Pięć lat temu
niemal każdy przyznałby rację tezie konserwatywnego publicysty
Davida Horovitza, że biali, których przodkowie w zdecydowanej
większości przybyli do Ameryki już po zniesieniu niewolnictwa,
nie będą chcieli płacić tylko z tej przyczyny, że właściciele
niewolników też byli białymi Amerykanami, mówili tym samym
językiem i żyli pod rządami tej samej konstytucji. Ale dziś
pojawia się jednak wątpliwość, że być może White i Horovitz nie
doceniają narastającego klimatu rewanżu pamięci, w którym coraz
trudniej jest stawiać opór takim postulatom, uzyskującym
poparcie nawet wśród umiarkowanych Afroamerykanów jak Jessie
Jackson. Zwłaszcza że na początku maja, po dwóch latach debat,
francuski parlament uznał niewolnictwo za zbrodnię przeciwko
ludzkości i teraz, odrzucając roszczenia, trudniej będzie się
powoływać na ich przedawnienie. Zresztą autorka uchwalonej w
Paryżu ustawy, deputowana z Gujany Francuskiej Christian
Taubira-Delannon, już domaga się powołania komisji
odszkodowawczej, a przykład francuski może być zaraźliwy.
Czas zdaje się więc grać na korzyść profesora Olgetree. Bill
Clinton nie zgodził się wprawdzie nawet przeprosić
Afroamerykanów za zbrodnie niewolnictwa, podobnie jak premier
Australii nie chciał przeprosić Aborygenów (choć wyraził im
ubolewanie), ale poprzedni gubernator Florydy jednak (po 70 latach!)
zapłacił odszkodowania Afroamerykanom uratowanym z pogromu,
który miał miejsce w roku 1923, sąd najwyższy Australii uznał
prawo Aborygenów do ziemi zabranej im przed wiekami, a rząd
Kolumbii Brytyjskiej niedawno podpisał z Indianami Ninga traktat
oddający im ziemię wyłudzoną 200 lat temu... Zapewne gdyby
nie gwałtownie narastająca fala rewanżu pamięci, także japoński
sąd nie przyznałby po pół wieku odszkodowań chorym bez potrzeby
przetrzymywanym w leprozoriach, a towarzystwo New York Life nie
przerwałoby trwających 85 lat uników i nie wypłaciłoby
odszkodowań rodzinom Ormian zamordowanym przez Turków w latach I
wojny światowej. William Shernoff, jeden z prawników amerykańskich
Ormian, uważa, że teraz także europejskie towarzystwa
ubezpieczeniowe będą musiały wypłacić zaległe odszkodowania, i
zapewne ma rację. Podobnie rację mają zapewne amerykańscy
prawnicy, którzy - jak pisze na pierwszej stronie "New York
Times" - namówili Meksykanów zatrudnionych podczas II wojny w
Stanach Zjednoczonych, by domagali się zwrotu potrącanej 60 lat
temu części wynagrodzeń, stosując taką samą prawną taktykę jak
uratowani z Holocaustu Żydzi. I ty możesz być ofiarą
Seria sądowych sukcesów ofiar Holocaustu oraz upływ czasu
sprawiają, że grzechy historii coraz rzadziej rozpatrują sądy
karne, a coraz częściej cywilne. Każda właściwie historyczna
rewelacja, niemal każda odkryta lub nagłośniona
niesprawiedliwość poprzedniej epoki czy epok, niezwłocznie
przekuwane są na coraz bardziej skuteczne roszczenia
odszkodowawcze. Na swoje odszkodowania robotnicy przymusowi III
Rzeszy czekają z górą pół wieku, ale o odszkodowania dla
algierskich ofiar gen. Paula Aussaresses'a i wietnamskich ofiar
senatora Roberta Kerreya zaczęto się dopominać już w kilka dni
po ujawnieniu ich zbrodni. Skutek jest niewiadomy, bo
eskalacja roszczeń, podobnie jak eskalacja oskarżeń i
samooskarżeń, wywołuje oczywiście narastający opór i np. ostatnio
amerykańska administracja zażądała od sądu odrzucenia wniosku
odszkodowawczego koreańskich "niewolnic miłości" wzorowanego na
pozwach europejskich robotników przymusowych i reprezentowanego
przez tych samych amerykańskich prawników. Ale - mimo wszystko -
nie da się dziś wykluczyć takiego rozwoju zdarzeń, który
spowoduje, że profesor Olgetree stanie kiedyś na czele
najpotężniejszego w dziejach funduszu odszkodowawczego, który
odmieni oblicze Ameryki i społeczne położenie Afroamerykanów.
Być może. Ale co nas czeka po drodze? Nie będę udawał, że
mam olśniewającą odpowiedź na to pytanie, nad którym od paru lat
łamią sobie głowę różne tęgie umysły Zachodu. Jest bowiem coś
bardzo pięknego i pociągającego w bezkompromisowej pamięci,
która nareszcie realizuje zapowiedź, że "spisane będą czyny i
rozmowy", która nie chce "wybaczać w imieniu zdradzonych o świcie",
nie godzi się zapomnieć zła, jakie uczyniono, ani zostawiać
niepopłaconych rachunków. Ta pamięć może być wieczystą
przestrogą. Ale pamięć może też stać się przekleństwem, kiedy
nie oddziela przeszłości od współczesności. Pamięć wypowiedziana
może być zbawienna i oczyszczająca, ale może także infekować
przyszłość, czego narastające symptomy mamy też w naszej debacie
o polsko- żydowskiej przeszłości. Nie wiadomo więc,
dokąd nas zaprowadzą idące coraz dalej historyczne rewizje i
rachunki, podobnie jak nie ma jednej dobrej odpowiedzi na
pytanie o źródła rewanżu pamięci ani nawet na pytanie, jak
głęboko we współczesnej kulturze tkwią jego korzenie. To znaczy
są, oczywiście, różne odpowiedzi - często dobre, mądre i
głębokie - ale trudno je ze sobą pogodzić. Być może tę niejasność
czy niejednoznaczność musimy na razie po prostu przyjąć do
wiadomości. Tak jak musimy chyba przyjąć do wiadomości, że czas
przyjemnej, budującej historii, którą dobrzy rodzice opowiadali
swoim grzecznym dzieciom, chwilowo się skończył. Bo okazało się,
że rodzice nie byli tacy dobrzy, jak dzieciom wmawiali, a dzieci
- gdy dorosną - pewnie też na ogół nie będą takie grzeczne, jak
by rodzice chcieli. Nowy pęd historii? Musimy też
jednak przyjąć do wiadomości, że wbrew odwiecznym marzeniom historia
ludzkości nie prowadzi donikąd, a wobec tego nie da się
zrozumieć. Nie ma żadnego wyobrażalnego i dającego się opisać
czy choćby nazwać ziemskiego szczęśliwego finału - nie tylko
takiego, jaki wyobrażali sobie naziści czy komuniści, ale także
takiego, jaki wyobrażają sobie liberałowie, globaliści,
socjaldemokraci czy choćby liberalni demokraci skłonni uwierzyć
w tezę Fukuyamy, że nic lepszego od liberalnej demokracji
wymyślić się nie da, więc nastał koniec historii. A skoro nie ma
takiego dającego się objąć rozumem kierunku ani celu, powinniśmy
nieustannie pamiętać, że historię nie tylko staramy się poznać i
próbujemy oceniać, ale także tworzymy każdym słowem i czynem.
Kryzys historii, który jeszcze 20 lat temu trudno było sobie
wyobrazić, może bowiem oznaczać nowy pęd historii - chociaż
oczywiście nie musi. Tego po prostu nie wiemy. I, niestety, nie
mamy pojęcia, dokąd miałby nas ten pęd prowadzić, zwłaszcza w
obliczu pełzającej recesji i napięć cywilizacyjnych, które zawsze
sprzyjają radykalizacji postaw. Na razie dla wielu z nas
fascynująca jest odwaga, z jaką cały niemal Zachód (ale nie
tylko Zachód) wchodzi na pola minowe pamięci zamknięte wcześniej
przez lęk i poprawność. Zwłaszcza że nikt nie wie, jakie na tych
polach czekają nas niespodzianki i niebezpieczeństwa, ani nawet
jak daleko chcemy się na tej drodze poruszać. Dziś wiemy tylko
tyle, że ta odwaga dostarcza naszym debatom dawkę adrenaliny,
której dawno w życiu publicznym nie było. Nie umiem
powiedzieć, czy to źle, czy dobrze. Z dużym prawdopodobieństwem
można natomiast przewidzieć, że epoka rewanżu pamięci może nam
jeszcze przynieść całą falę wstrząsów. Czy wyjdziemy z nich
lepsi? Tego także nikt dziś nie może na pewno powiedzieć. Ale
warto pamiętać, że wielkie emancypacje XX wieku oparte na
wyzwoleniu grupowych pamięci i tożsamości - narodów, klas, płci
- miały nie tylko budujące skutki. Dziewiętnastowieczna
emancypacja narodów wyrodziła się w szowinizm i w nazizm, a
emancypacja warstw upośledzonych - w komunizm i w bolszewizm.
Odkrywaniu i afirmowaniu swojej stłamszonej tożsamości i własnej
"uciszonej" pamięci nie towarzyszyło bowiem zrozumienie dla również
przeżywającej renesans tożsamości i pamięci innych. Przeciwnie.
Uznanie własnej tożsamości łączyło się z postępującym
odrzuceniem i pogardą dla tożsamości oraz pamięci odmiennych.
Walka o własne prawa była rozumiana jako legitymacja do deptania
praw innych, a fascynacja własną nowo odkrytą zbiorową tożsamością
łączyła się z postrzeganiem innych głównie przez pryzmat ich
przynależności - narodowej, klasowej, państwowej, politycznej.
Czy tym razem będziemy mądrzejsi? Tego też nie wiadomo.
Doświadczenie bałkańskie pokazuje, jak może wyglądać najgorszy
scenariusz. Ale nie tylko tam powróciła zadziwiająca skłonność
do postrzegania ludzi przez pryzmat ich przynależności i
beztroska afirmacja wielkich kwantyfikacji. Etyka bez
kodeksu Ta optyka także w Polsce przeżywa swój zadziwiający
renesans. Zaszedł on tak daleko, że ziemia się już nie trzęsie,
gdy polski hierarcha mówi w telewizji, że rozmowy z Żydami o
wspólnej przeszłości to są - wiadomo - "rozmowy o interesach",
ani gdy nowojorski rabin (w tamtejszej telewizji) mówi, że Polaków
nie można zatrudniać ani z nimi handlować, bo to antysemici.
Zupełnie tak, jakbyśmy nie mieli w pamięci potwornej przeszłości
- nazizmu, wojen, komunizmu. Jakbyśmy, dzięki rewanżowi pamięci
na nowo przeżywając historyczne dramaty, nie umieli
zidentyfikować ani nazwać ich mentalnościowych źródeł tkwiących w
nacjonalistycznej (lub szerzej - szowinistycznej) koncepcji
tożsamości, która nie może istnieć bez niezmywalnych
historycznych grzechów oraz chwał pierworodnych, pozwalającej
oceniać siebie oraz innych (uwielbiać, nienawidzić lub
pogardzać) z tytułu urodzenia, nie wdając się w złożoność osobistych
zasług czy win. Jakbyśmy radykalnie odrzucili (a może nie
przyswoili) jakąś ważną część przestrogi poprzedniego wieku.
To odrzucenie bywa tak radykalne i nagłe, że ma czasem
humorystyczną formę, gdy jeden z uczestników publicznej debaty,
nie mogąc się zdobyć na zanegowanie moralnego i intelektualnego
autorytetu, którego poglądy nie dadzą się pogodzić z ideą
historycznego grzechu pierworodnego, po prostu stwierdza, że
autorytet nie mógł takich poglądów głosić, albo gdy tym, w
których żyłach płynie krew dwóch (czy więcej) narodów,
"plemienna odpowiedzialność" każe wybierać, czy mają się czuć
podwójnie winni, czy też w dwójnasób skrzywdzeni. Ale jest
też coś symptomatycznego w fakcie, że w wielkiej polskiej debacie o
odpowiedzialności zbiorowej i winie historycznej całkowicie
nieobecna jest pamięć zmagań Leszka Kołakowskiego z "etyką bez
kodeksu", chociaż tekst jest powszechnie znany i dla wielu
dyskutantów był niewątpliwie tekstem formacyjnym. "Etyka bez
kodeksu" - którą trudno anihilować nie tylko ze względu na osobę
autora - opiera się na założeniu, że "jesteśmy dłużnikami we
wszystkich miejscach, gdzie cokolwiek jest do spłacenia na
świecie, obchodzi nas wszystko, co może być zmienione, wszystkie
rewindykacje i wszystkie wierzytelności", zarazem jednak
podkreśla, że "wartości moralne powstają w rezultacie asymetrii,
(...) ktoś decyduje się uznać za swoją powinność coś, czego mu
nikt trzeci nie ma prawa jako powinności przypisać". 20 lat temu to
mogłoby wystarczyć, żeby zamknąć temat, ale dziś nie ma
wielkiego znaczenia. Dziś dominuje duch późniejszego o
blisko 40 lat minieseju "O odpowiedzialności zbiorowej", gdzie
Kołakowski pisze, że "nie jesteśmy osobiście odpowiedzialni za
swoich przodków, ale jeśli wierzymy w to, że naród jest całością
duchową i moralną, że przechowuje w czasie swoją tożsamość,
chociaż pokolenia wymierają, a inne przychodzą na ich miejsce,
to chyba jest dobrze wierzyć, że obok odpowiedzialności
jednostkowej jest i zbiorowa, tj. narodu jako całości ciągłej".
Dług, który 40 lat temu obejmował "wszystko", teraz dotyczy
gównie narodu. Ale i tu wraca kwestia "etycznej asymetrii".
"Żądać od innych tego nie można - pisze Kołakowski - ale żądać
od samych siebie można i należy, bo to się przyczynia do naszego
zdrowia duchowego". Jednak w odróżnieniu od większości
uczestników współczesnej debaty prof. Kołakowski pamięta, że
życie społeczne to nie jest uniwersyteckie seminarium z etyki,
którego uczestnicy o intelektach wyostrzonych jak skalpel
precyzyjnie odcinają "słuszne" od "niesłusznego". "W
rzeczywistości - dodaje - dzieje się, rzecz jasna, zazwyczaj
odwrotnie: żądamy od innych, sobie wybaczamy na mocy odrzucenia
idei odpowiedzialności zbiorowej". I tu jest pies pogrzebany
- nie w "obsesji niewinności", nie w "nienawiści do ofiar", nie
w "zrozumiałości mordu". Gdy bowiem w publicznej debacie
rehabilitujemy instytucję zbiorowej odpowiedzialności, w istocie
nie promujemy tego, "w co dobrze jest wierzyć", lecz to, co "w
rzeczywistości" się dzieje. A "w rzeczywistości" społecznych
emocji niełatwo jest oddzielić szlachetne poczucie własnego
udziału, także w mrocznym dziedzictwie wspólnoty, od groźnego
obwiniania innych za grzechy ich przodków. To doskonale widać
nie tylko w polskiej debacie. I zapewne właśnie z roztropności,
a nie z umiłowania "poczucia nieodpowiedzialności", oraz nie z
niechęci do "międzypokoleniowej narodowej wspólnoty" (cokolwiek
o niej sądzili) Ingarden i Tischner skłonni byli ograniczać
zakres odpowiedzialności do "granic możliwości skutecznego
działania". Mając bowiem w pamięci nieszczęścia XX wieku i
obserwując to, co dokoła nas dzieje się z pamięcią,
świadomością, poczuciem tożsamości (nie tylko Polaków i Żydów),
lepiej czasem poświęcić "słuszne" w imię "bezpiecznego". Ja w każdym
razie po smutnych przygodach "braterstwa", "równości" i
"sprawiedliwości" na to, co najsłuszniejsze, patrzę zawsze ze
sporą obawą. I coraz bardziej niepokoi mnie nasilający się brak
tej obawy u innych. W Europie (zwłaszcza w Europie
Środkowej, ale też np. w Ameryce oraz na Bliskim i Dalekim
Wschodzie) pamięć dzieli ludzi nie tylko na niemal każdej granicy,
lecz także wewnątrz niemal wszystkich społeczeństw. Ta dzieląca
nas pamięć była uciszona przez lata. Wydawało się, że umiemy już
nad nią zapanować. Ale teraz gwałtownie ożywa i chyba nam się
wymyka, stanowiąc zagrożenie nie tylko dla zbudowanego na
przemilczeniach konsensu, lecz także dla misternie tkanych
zbliżeń i rekoncyliacji. Jak daleko pójdziemy tą drogą?
I co z tego wyniknie? Czy to można przewidzieć? Każda odpowiedź
wydaje się wątpliwa. Ale tym bardziej skoro już na tę ryzykowną
drogę weszliśmy, trzeba się po niej poruszać z ostrożnością
sapera, bacznie obserwując, co się dzieje dokoła: jak ta nowa
świadomość zmienia świat, którego dotyka, i jak - zwłaszcza! -
my się pod jej wpływem zmieniamy.