Gazeta Wyborcza - 11/08/2007
ROK 1937. "OPERACJA POLSKA" NKWD
POLAKÓW SETKAMI BRAĆ!
WACŁAW RADZIWINOWICZ
Bolesław Włastowski pracował jako zwykły urzędnik w elektrowni w Swierdłowsku. W 1937 r. skazany został na śmierć jako "szpieg". Był jednym ze 111 tys. Polaków zamordowanych w czasie stalinowskiej Wielkiej Czystki
Zebrali nas, oficerów NKWD, na Łubiance i przeczytali rozkaz nr 00485 narkoma Jeżowa. Że teraz trzeba brać Polaków, i to nawet bez żadnych materiałów obciążających, bez konkretnych podejrzeń. Dlaczego, na jakiej podstawie? Nie rozumieliśmy. Wtedy naczelnicy oznajmili, że Stalin i Biuro Polityczne o wszystkim wiedzą, wszystko zatwierdzili. Dotarło do nas, że po prostu mamy gromić Polaków na całego.
Tak Arkadij Postel, oficer Oddziału NKWD Obwodu Moskiewskiego, wspominał dzień 11 sierpnia 1937 r., kiedy to zgodnie z rozkazem nr 00485 ludowego komisarza NKWD Nikołaja Jeżowa rozpoczęła się kolejna faza trwającej już od miesiąca Wielkiej Czystki - "polska operacja" NKWD. W ciągu niecałych dwóch lat do aresztów trafiło prawie 144 tys. Polaków mieszkających w ZSRR i innych obywateli radzieckich, którzy mieli coś wspólnego z Polską. Większość rozstrzelano.
Zmasakrowany przez niedawnych kolegów, półprzytomny z niewyspania Postel odpowiadał w wewnętrznym więzieniu Łubianki na pytania oficerów śledczych NKWD. Składał szczegółowe wyjaśnienia, sypał nazwiskami. 11 grudnia 1939 r. drżącą ręką podpisał protokół przesłuchania. Rozumiał, że karta historii znowu się odwróciła i teraz przyszedł czas "gromić na całego" ludzi Jeżowa. Liczył na to, że pomagając śledczym, uniknie rozstrzelania. Choć kto jak kto, ale oficer z jego doświadczeniem i dorobkiem powinien wiedzieć, że nieuchronnie czeka go kula w tył głowy.
Wszechpotężny do niedawna Jeżow siedział już w więzieniu, czekając na wyrok i egzekucję. NKWD, kierowane od niedawna przez Ławrentija Berię, rozprawiało się z "jeżowszczyną", zwalając całą winę za zbrodnie Wielkiej Czystki na "Jeżowika", jak Stalin lubił nazywać krwawego narkoma.
Wymuszać wszelkimi środkami
Rozkaz nr 00485 i dołączona do niego tajna instrukcja wywołały wątpliwości Postela i jego kolegów. Tym razem kazano im wziąć się nie za ludzi podejrzanych o popełnienie konkretnych czynów uznawanych w ZSRR za przestępstwo, lecz za ludzi określonych według kryterium narodowego. Arystokratów, kułaków, sabotażystów, trockistów czekiści "gromili na całego" od bez mała 20 lat. Ale Polaków, konkretną grupę etniczną? Przecież internacjonalizm był częścią ich bolszewickiej ideologii. Nie mogli wiedzieć, że za "polską falą" represji wkrótce pójdą następne - niemiecka, łotewska. Że w przyszłości NKWD będzie deportować całe narody - Niemców nadwołżańskich, Tatarów krymskich, Czeczenów, Inguszów.
Enkawudziści zadawali sobie pytanie: A gdyby żył Feliks Edmundowicz?
Gdyby żył Dzierżyński, twórca czerwonego terroru, "polska operacja" sięgnęłaby i do niego. Straciłby swe miejsce w historii, tytuły "patrona" i "ojca wszystkich czekistów". Przed gmachem na Łubiance nigdy nie stanąłby pomnik "żelaznego Feliksa". Ale Dzierżyński szczęśliwie umarł 11 lat wcześniej. Żyli za to i pracowali w "organach" jego rodacy, dawni protegowani i pupile. Do nich właśnie należało się zabrać w pierwszym rzędzie.
Tajna instrukcja Jeżowa kazała natychmiast aresztować ludzi związanych z Polską Organizacją Wojskową, której tajna siatka miała rzekomo działać w NKWD i armii. Kolejne kategorie przeznaczone do likwidacji to wszyscy polscy jeńcy, którzy dostali się do niewoli radzieckiej w czasie wojny 1919-20, a potem zostali w Rosji, oraz osoby, które wyemigrowały lub uciekły z Polski do ZSRR - czyli cała czołówka podporządkowanej Moskwie Komunistycznej Partii Polski. W tajnym dokumencie był też paragraf, zgodnie z którym "gromić" należało Polaków stanowiących "najbardziej aktywną część miejscowych elementów antyradzieckich i antysocjalistycznych". To oznaczało, że jako zwierzynę łowną enkawudzistom wskazano po prostu ludzi pochodzenia polskiego.
Wszyscy aresztowani Polacy musieli przyznać się do szpiegostwa, zdrady, sabotażu czy spiskowania. - Przełożeni powiedzieli nam wyraźnie: "Wydano dyspozycję. Wymuszać przyznanie się wszelkimi środkami" - zeznawał Postel.
W Lefortowie wolno bić
Było to trudne w więzieniu na moskiewskiej Tagance. Tam bowiem obowiązywała dziwna zasada - oficerowie śledczy musieli prosić na piśmie dowódców regionalnego NKWD o zgodę na bicie każdego przesłuchiwanego.
Postel i jego koledzy starali się więc wszelkimi sposobami kierować swoich podopiecznych do moskiewskiego więzienia NKWD Lefortowo. Tam, jak zeznał Postel, "można było bić skolko ugodno". Tortury były nie tylko dozwolone, ale i pochwalane przez zwierzchników.
Sam Jeżow nocami przyjeżdżał do Lefortowa, by kontrolować, czy oficerowie śledczy pracują z dostatecznym entuzjazmem i rozmachem. Malutki (miał zaledwie 153 cm wzrostu), bardzo ruchliwy, biegał labiryntem korytarzy prowadzony przez milczących dyżurnych wskazujących mu drogę czerwonymi chorągiewkami.
Zaglądał do każdego pokoju przesłuchań. Zbiegał do piwnicy, gdzie krzyki zagłuszał huk silników specjalnie wstawionych tam traktorów. To tu działała drużyna katów kierowana przez Łotysza, skromnego z wyglądu okularnika Piotra Maggo. Ten pracował, nie szczędząc sił. W Moskwie do dziś można wysłuchać opowieści, jak kiedyś w znakomitym tempie rozstrzelał jednego po drugim 20 skazańców. I wtedy taśmociąg śmierci raptem stanął, bo niespodziewanie zabrakło ofiar. Ogarnięty szałem strzelania w potylice Maggo wrzasnął do stojącego obok kolegi, oficera NKWD: - Rozbieraj się! Teraz ciebie zastrzelę!
Przestoje machiny śmierci wyprowadzały z równowagi także Jeżowa. Rugał swych podwładnych z Łubianki za opieszałość. Za wzór stawiał im kolegów z Wielkiego Domu, jak nazywano nową, ogromną centralę NKWD w Leningradzie, gdzie Polaków rozstrzeliwano setkami. Obiecywał: - Żaden drań z prokuratury nie będzie się wtrącał do waszych śledztw.
I rozkazywał: - Z Polakami się nie certolić.
- Ofiary "operacji polskiej", podobnie jak wszyscy ludzie żyjący w czasach Wielkiej Czystki, nie rozumiały, co się dzieje. W działaniach władz nie dostrzegały żadnej logiki. Dla nich to był niepojęty, przerażający obłęd, w jaki wpadł Stalin i jego ludzie. Wy w Polsce do dziś też nie rozumiecie, czym była "operacja polska". Uważacie, że nie warto o niej pamiętać, bo ginęli tylko polscy komuniści, którym Moskwa była bliższa od Warszawy. A to nieprawda. Wtedy zginęło nie więcej niż 3 tys. osób związanych z KPP. A ofiar było w sumie 111 tys. - wylicza Arsenij Rogiński, przewodniczący zarządu stowarzyszenia Memoriał, które bada historię represji stalinowskich.
- W strefie ryzyka znaleźli się wtedy wszyscy Polacy i inni obywatele ZSRR, których coś z Polską łączyło. Ale nie wszyscy stali się ofiarami. Represje NKWD spadły na mniej więcej co czwartego Polaka, zginął mniej więcej co piąty. Pod ścianę szli przede wszystkim ci, których uznano za potencjalnie najbardziej niebezpiecznych. Ci, którzy byli najbliżej władzy radzieckiej, czyli komuniści związani z Kominternem. Pracownicy organów i wojskowi, pracownicy zakładów ważnych dla obronności. Mieszkańcy stref nadgranicznych. Polak oficer NKWD z Mińska był w centrum strefy ryzyka. Polak kołchoźnik spod Irkucka miał duże szanse ocaleć - dodaje Rogiński.
Zagłada Włastowskich
Z 34-letnim urzędnikiem Bolesławem Włastowskim czekiści w uralskim Swierdłowsku rzeczywiście się "nie certolili". Wzięli go z mieszkania 22 października zmasakrowali, zanim jeszcze przywieźli go do aresztu. Na zdjęciu zrobionym podczas rejestracji więźnia wyraźnie widać siniaki, podbite oko.
Dostał, bo się stawiał. Na pierwszym przesłuchaniu próbował kpić z zarzutów. Tłumaczył, że do Rosji nie przysłała go żadna Polska Organizacja Wojskowa, lecz zupełnie malutkiego przywieźli go tu rodzice zesłani za działalność w PPS. A było to na długo przed wojną światową, kiedy jeszcze nie było żadnej Polski, a tym bardziej żadnego polskiego wywiadu.
Na kolejnym przesłuchaniu, prowadzonym przez podporucznika NKWD Borowskiego, zeznawał już zupełnie inaczej: "Zdając sobie sprawę z bezsensowności wypierania się, postanowiłem opowiedzieć śledczym całą prawdę o prowadzonej przeze mnie działalności przestępczej". Przyznał się, że na zlecenie POW zbierał wiadomości o elektrowni w Swierdłowsku, w której pracował, i podał nazwiska dziesięciu ludzi, których miał zwerbować. Większość nazwisk brzmiała z polska.
Półtora miesiąca później został rozstrzelany.
"Operacja polska" rozrzuciła po bezimiennych zbiorowych mogiłach w całej Rosji prawie wszystkich bliskich Stefanii Włastowskiej - żony robotnika z Mińska Mazowieckiego zesłanego na Syberię po rewolucji 1905 r. Bolesław leży gdzieś na Uralu. Ciało jego brata Grzegorza - urzędnika kolejowego, skazanego za "szpiegostwo na rzecz Japonii" i rozstrzelanego na Łubiance - zostało spalone w krematorium na moskiewskim Cmentarzu Dońskim. Kolejny brat, Marian - zastępca kierownika magazynu warzyw - skazany na 10 lat łagru, zmarł w jednym z obozów pod Iżewskiem na południowym Uralu. Lewitas Abram, mąż ich siostry Wandy, skonał w trakcie przesłuchiwania przez NKWD w syberyjskim Barnaule.
Do zbrodniarza po sprawiedliwość
Kilkanaście lat później Stefania Włastowska odważyła się wysłać skargę do marszałka Klimenta Woroszyłowa, ówczesnego przewodniczącego Rady Najwyższej.
Pisała, że dla jej rodziny, "rodziny prostych obywateli radzieckich pochodzenia polskiego, którzy nie zajmowali się żadną polityką", rok 1937 był czasem "strasznych nieszczęść i niezasłużonego cierpienia". Skarżyła się, że po aresztowaniu Grzegorza zabrali też jego żonę Adę. Ada za "związek ze swoim mężem" trafiła na osiem lat do AŁŻIR-a (Akmolinskij Łagier Żen Izmiennikow Rodiny - Obóz Żon Zdrajców Ojczyzny w Akmole, czyli Astanie, dzisiejszej stolicy Kazachstanu).
Stefania wraz z wnukiem, pięcioletnim Elmarem, została wyrzucona na ulicę. Ich mieszkanie zajął oficer NKWD, rzeczy przepadły. Teraz prosiła przewodniczącego Rady Najwyższej o pomoc w odzyskaniu dobytku i o powtórzenie procesów niewinnie osądzonych synów.
Trudno powiedzieć, czy Woroszyłow osobiście przeczytał list pani Stefanii. Jeśli tak, to przy słowie "procesy" pewnie uśmiechnął się ironicznie. To przecież on w tymże samym 1937 r. sądził i skazał na śmierć marszałka Michaiła Tuchaczewskiego i innych dowódców Armii Czerwonej. Kiedy Stalin na prośbie o ułaskawienie jednego ze skazanych na śmierć, komendanta armii Jony Jakira, napisał: "Łajdak i prostytutka", przyklasnął wodzowi, dopisując: "Absolutnie słuszne określenie". A przecież musiał zdawać sobie sprawę, że Jakir został skazany niewinnie, że żadnym szpiegiem nie był. Tenże sam Woroszyłow w marcu 1940 r. znalazł się w gronie dygnitarzy radzieckich, którzy skazali na śmierć 25 700 polskich jeńców osadzonych w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Nie było żadnego śledztwa, nie było procesu. Woroszyłow wespół z innymi członkami Biura Politycznego WKP(b) - Stalinem, Mołotowem, Mikojanem - po prostu podpisał się pod zbrodniczą uchwałą o likwidacji Polaków.
Albumy dla "dwojki"
By przyspieszyć wydawanie wyroków w ramach "operacji polskiej", Jeżow ze Stalinem wprowadzili nowatorski pomysł. Zdecydowaną większość ofiar posłały pod ścianę albo do łagrów tzw. dwojki po pobieżnym przekartkowaniu "albumów".
Rozkaz nr 00485 stwierdzał, że oficer prowadzący dochodzenie po zakończeniu śledztwa ma obowiązek sporządzić notatkę "z krótkim opisem przesłuchań i materiałów agenturalnych charakteryzujących winę oskarżonego". Te notatki zbierano co dziesięć dni w każdym obwodowym wydziale NKWD i zszywano w jeden "album". "Album" trafiał w ręce "dwojki" - oficera bezpieczeństwa i przedstawiciela prokuratury.
Postel w grudniu 1939 r. opowiedział przesłuchującym go śledczym z NKWD, jak pracowała moskiewska "dwojka" zajmująca się Polakami.
"Albumy" zszywał oficer Izossimow. On też przeglądał je wespół z prokuratorem Diejewem, Chołodowem czy Kremieniem - "zawsze przy dobrej kolacji z owocami".
Postel kilka razy wypominał "dwojce" te owocowe uczty. Mieszkańcy Moskwy w swoich pamiętnikach piszą, że w 1937 r. jadło się głównie kartofle z kwaśnym mlekiem. Owoców nie było - choć rok wcześniej sam Stalin, ogłaszając zniesienie kartek na chleb, zapewniał, że "żyje się lepiej, żyje się weselej".
Gryząc jabłka, Izossimow z jednym z prokuratorów pobieżnie kartkowali pękaty "album". Na każdej stronicy pisali "R", "10" lub "8".
"R" - to rastrieł, czyli rozstrzelanie, "10" oznaczało dziesięć lat łagru, "8" - osiem lat.
Do stawiania znaczków w "albumach" przysłali kiedyś prokuratora Bierzina, z pochodzenia Łotysza. Bierzin nie umiał docenić uroków "dobrych kolacji z owocami". Próbował sumiennie rozpatrywać każdą ze spraw, zadawał pytania, wskazywał na sprzeczności w notatkach oficerów śledczych. - Szybko znalazło się coś i na niego. Rozstrzelali - Postel lapidarnie opisał koniec kariery zbyt dociekliwego prokuratora.
Głos ma towarzysz Mauzer
Po opracowaniu albumów "dwojka" sporządzała trzy listy. Na pierwszej, najdłuższej, umieszczała nazwiska ze znaczkiem "R", na następnej - "dziesiątki", na trzeciej - "ósemki". Listy podpisywali Jeżow i prokurator generalny Andriej Wyszynski. Rozkaz nr 00485 nie przewidywał żadnych apelacji. Gdy Jeżow i Wyszynski zostawili swe podpisy, głos miał już tylko - jak by powiedział Majakowski - "towarzysz Mauzer".
A mimo to przełożeni enkawudzistów irytowali się, że praca z Polakami idzie zbyt wolno. - Nie dziesiątkami. Setkami macie brać! - Postel na przesłuchaniu powtarzał rozkaz, który wciąż słyszał od naczelników. Pod takim naciskiem prowadzący śledztwa zaczęli aresztować ludzi, którzy mieli kontakty z pracownikami polskich placówek dyplomatycznych. Sięgnęli też po byłych żołnierzy Armii Czerwonej, którzy w czasie wojny 1919-20 trafili do niewoli polskiej, a potem wrócili do ZSRR.
Na początku października 1937 r. Jeżow rozkazał im wziąć się także za żony i dzieci skazanych w ramach "operacji polskiej". "Żony zdrajców" miały - według ustalonych przez niego norm - dostawać od pięciu do ośmiu lat łagru. Dzieci powyżej 15. roku życia trafiały do łagrów na zesłanie albo do specjalnych domów dziecka prowadzonych przez NKWD. Młodsze - do domów małego dziecka albo domów dziecka podlegających Ludowemu Komisariatowi Oświaty.
Mamo, już się nie zobaczymy
Alfreda Stolarskiego, działacza KPP, aresztowano jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem "operacji polskiej". Sądziło go i skazało na śmierć jako szpiega i dywersanta Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego. Nie był bowiem płotką, szarym obywatelem ZSRR, jak Włastowscy, lecz grubą rybą, szefem wydziału w Profinternie (komunistyczna międzynarodówka związków zawodowych). Jego ciało - podobnie jak zwłoki szefów partii i najwyższych dowódców Armii Czerwonej, z którymi rozprawił się Stalin - spłonęły w krematorium na Cmentarzu Dońskim.
Żonę Irenę zabrali na początku października. Zarzut: CzSIR (Czlen Semii Izmiennika Rodiny - Członek Rodziny Zdrajcy Ojczyzny). Wyrok mógł być tylko jeden - AŁŻIR w Kazachstanie. Na osiem lat. Dla niej okazał się dożywociem.
W Moskwie została ich córka, ośmioletnia Danusia. Też zakwalifikowana do kategorii CzSIR. Przez wiele lat tułała się po domach dziecka na radzieckiej prowincji.
Po latach w obszernym wywiadzie przeprowadzonym przez Alonę Kozłową ze stowarzyszenia Memoriał opisała noc, kiedy mamę zabrali z domu:
- Mama w czasie rewizji mówiła, żebym się nie denerwowała, że wszystko będzie dobrze. Ale ja nie wierzyłam. Bo z tych, których zabrali wcześniej z naszego domu, nikt nie wrócił. Uczepiłam się jej z całych sił i krzyczałam: "Mamo, nigdy się już nie zobaczymy!". Ona powoli, delikatnie rozprostowała moje palce, jeden po drugim. A mnie dusił straszny krzyk. W ustach, gardle, w piersiach. Nigdy w życiu tak nie krzyczałam. Potem wsadzili nas do dwóch różnych samochodów i powieźli w różne strony.
Mnie do punktu przerzutowego dzieci w centrum. Już przy wejściu poraziło mnie straszne zawodzenie. Tam było mnóstwo dzieci. Siedziały na podłodze, kiwały się. Wszystkie płakały, krzyczały. Wszystkie wzywały swoje mamy. Ja już nie płakałam. Wiedziałam, że w tym kraju nie mam nikogo, że nikt nie przyjdzie, nikt się mną nie zainteresuje. Wiedziałam, że mama nie wróci.