Gazeta Wyborcza - 27/02/1998

 

 

Stanisław Manturzewski

RONDO HIMILSBACHA

 

 

Opowiadał swoje życie za każdym razem trochę inaczej. A udzielił w swoim życiu siedmiuset wywiadów. W ten sposób gazetowy żywot Himilsbacha meandrował się i rozwidlał jak delta Missisipi. "No bo ile razy można pieprzyć wciąż jedno i to samo".

Zetknąłem się z Himilsbachem właściwie tylko dwa razy, za każdym razem całkiem na trzeźwo!

Pierwszy raz w Oborach, w Domu Pracy Twórczej Związku Literatów. Janek znajdował się dopiero na etapie pisania powieści socrealistycznej o Marianie Buczku, działaczu robotniczym. Był wtedy w Oborach młodziutki Mrożek, był Hen - młode orły.

Rządziła nami żelazną ręką Charcica Bizantyjska, "Caryca" lub "Cariewna", ponoć naturalna wnuczka Mikołaja, a może Aleksandra. Himilsbach, jako bękart, miał dla niej dużo sympatii - choć rządziła nami ostro. O wódce mowy być nie mogło, nawet mocnej herbaty na noc nie tolerowała: "Przecież pan nie będzie mógł zasnąć, a potem rano nie będzie pan mógł w ogóle pisać!".

Spod pieca do fortepianu

Trzymała rękę na pulsie, czytała wszystko, co jej pensjonariusze drukowali, a także wszystkie o nich recenzje na bieżąco: reagowała momentalnie, z mety przesadzając do gorszego lub lepszego stołu.

Mieszkaliśmy w czworakach, a na posiłki przechodziło się do pałacu. Mnie posadziła oczywiście przy najgorszym stole - przy piecu, pod drzwiami; najlepszy był koło fortepianu, przy brydżystach, koło Słonimskiego.

Siedzieliśmy z Himilsbachem, a z nami ogromna pani, niebywale dekoracyjna, "ze śladami wielkiej ongiś urody na licu" (jej własne sformułowanie) - Wanda Telakowska. Kobieta legendarna, kochał się w niej przed wojną cały Skamander, bardzo liczna grupa poetycka.

Aż tu nagle - przyjeżdża do Obór hrabina Potulicka i przysiada się nie do Mrożków, Henów, Mandalianów, tylko do nas! Hrabina znała prozę Himilsbacha!

Potulicka była przed wojną właścicielką Obór, fornale całowali ją po rękach.

Caryca momentalnie nas przesadziła spod pieca bliżej fortepianu, całą trójkę!

Himilsbach i Hłasko

Minęło mnóstwo lat, co najmniej dwadzieścia. I oto jest Łagów, festiwal w Łagowie, ciepły blady świt, piąta rano. No i wpadamy na siebie nagle na polnej miedzy. On idzie z góry, wyłania się z załomu terenu - najpierw głowa, potem ogromny snop maków polnych; ja idę pod górę, pnę się - widzę po obu stronach jego młodych fanów-adiutantów.

Na mój widok otworzył ramiona - rozdzielił ten snop na dwa bukiety i płynnie wręczył chłopaczkom, a mnie chwyta w wyswobodzone ramiona, ściska i powtarza: "Tak się cieszę, tak się cieszę, stary, wiesz, Marek Hłasko, Marek Hłasko mówił..."

Przez dłuższą chwilę sądzę, że mnie z kimś pomylił, że jest pijany. Ale nie! Jest trzeźwy jak świnia!

Zaczynam zwolna kapować: zapamiętał mnie jednak z tych Obór! A Hłasko? Marek już dawno nie żyje, ale dla Janka każdy, kto otarł się bodaj o Marka, to już był ktoś! Nie byliśmy ani trochę blisko. Pracowałem z nim jakiś czas w tej samej sławnej redakcji "Po prostu", ale byłem nędznym abstynentem, a Marek miał zwyczaj przepijać z mety całą pensję i wierszówkę. Wynajmował dryndziarza, pakował pełną dorożkę redakcyjnych wielbicieli i zaczynał się slalom-gigant od knajpy do knajpy, póki nie zniknęła ostatnia złotówka. Ale przecież była jedna taka rozmowa. Hłasko, chmurny i naburmuszony, gryzący zapałkę manierą Jamesa Deana, był wówczas kłębkiem kompleksów. Miał kompleks maminsynka, nienawidził matki i ojczyma, który był bardzo przyzwoitym facetem, wywiązywał się arcyprzyzwoicie ze swoich obowiązków wobec pasierba, więc nienawidził ich oboje jeszcze bardziej. Równocześnie bardzo tę matkę kochał; jest takie ładne słowo Has-Liebe - "miłościo-nienawiść", to było właśnie to.

Ci dwaj - Marek i Janek - byli skazani na wzajemną fascynację. Że Himilsbachowi imponował Hłasko, to łatwo zrozumieć - oszałamiająca, fajerwerkowa kariera, dwudziestoletni debiutant pasowany na pisarza całą gębą - jednym susem wdarł się na Parnas. Hłasko brzydził się zresztą sobą z tego powodu: mieszkanie z puli premiera Cyrankiewicza, posada w redakcji pisma "Europa", w zespole z czołówką: Rudnicki, Putrament, Różewicz, Kott, Jastrun, Iwaszkiewicz, Andrzejewski...

A za chwilę Andrzej Brycht miał go określić judaszowym donosem jako "zielonego głuptasa, marynowanego w czystej wyborowej".

Marek czternaście razy uciekał z domu, łapał posady w ramach londonowskiej pogoni za autentycznym życiem, został kierowcą (pamiętacie "Bazę sokołowską"?). Ale zaczynał jako 14-letni efeb, posłaniec bogów - goniec przy wrocławskim Kongresie Intelektualistów.

Ukochana-znienawidzona mamusia potrafi napisać później błagalny donos w obronie syna - już po jego ucieczce na Zachód: "To wina jego fałszywych przyjaciół! Nauczyli mego syna pić wódkę i chcieli nauczyć go wielu rzeczy ohydnych, mimo że okrytych szatą poezji, ale na szczęście jego zdrowa natura sprzeciwiała się temu".

Starczy wam bracia? Taki tekst wysłała mama na ręce ministra kultury i sztuki, wyobraźcie sobie młodzi przyjaciele minę sekretarki przepuszczającej list przez dziennik podawczy!

Marek serdecznie zazdrościł Jankowi wszystkiego - braku takiej mamy, braku chłopięco-dziewczęcej urody, autentycznie ochrypłego głosu, kryminalnych epizodów, tych paru lat "wojtków", poprawczaka, bękarciego losu, prawdziwego zagrożenia śmiercią i głodem. No więc ci dwaj, para gniadych, piją razem wódkę, leją się po pijaku serdecznie po mordach, zgarnia ich MO i lądują w legendarnym komisariacie na Bednarskiej, gdzie komendantem był szlachetny snob, który trzymał służbową flaszkę w szufladzie na taką okoliczność. (Pozdrowienia dla pana - cudowny komendancie!)

Ale jest zanotowany i taki moment: na Krakowskim, pod pomnikiem Kopernika Himilsbach recytuje z pamięci swój utwór "Opowieść sentymentalna", a Marek krzyczy z zachwytem i zazdrością: że też ja, kurwa, nie potrafiłem nigdy czegoś takiego napisać! (gdzie ten tekst? - profesorze Drewnowski Tadeuszu - podobno pan przy tym kibicował?).

Coś czuję w kościach, że ta zazdrość Marka o nędzny - ale autentycznie własny - życiorys zdecydowała, że Janek zobaczył ten swój własny żywot w całkiem innym świetle, jako godne uwagi tworzywo literackie. Może się mylę?

Książę naturszczyków

Himilsbach udzielił w swoim życiu siedmiuset (!) wywiadów dziennikarzom prasy centralnej i terenowej, bulwarowej, kulturalnej i filmowej. Zwykle odbywało się to przy wódce: dziennikarz stawiał, a Jaś, człowiek dobry i uczynny, opowiadał swoje życie, za każdym razem trochę inaczej, żeby Naczelny nie zarzucił rozmówcy-fundatorowi plagiatu. W ten sposób gazetowy żywot Himilsbacha meandrował i rozwidlał się jak delta Missisipi ("No bo ile razy można pieprzyć wciąż jedno i to samo").

Potem, kiedy go już zabrakło wśród żywych, zaczęły powstawać uczone dysertacje z zakresu himilsbachologii oraz maklakiewiczoznawstwa, prace seminaryjne i magisterskie, przyczynki i wspominki. Wszystko to ja przeczytałem, kazałem sobie zrobić ksero. I co się okazało?

Naukowcy - przeważnie bardzo młodzi - często gęsto urodzeni w czasach śmierci Maklakiewicza, którzy na własne oczy widzieli Himilsbacha przez szybę U Hopfera, powtarzali rzetelnie to wszystko, co panowie żurnaliści podawali w wywiadach i recenzjach, bo co mogli podawać?

Świat przedstawiony w utworach Himilsbacha

W powodzi małych i dużych traktatów himilsbachologicznych korzystnie wyróżnia się skromne magisterium pana Piotra Sławińskiego pod powyżej cytowanym tytułem.

Młody autor bierze tam po prostu pod skalpel postać za postacią, utwór za utworem, wszystkie kalejdoskopowe zbiorowiska ludzkie z himilsbachowego światka: defiluje przed nami Mańka Pędzel, Dziki Janek - znany zbój i złodziej, Markus Fajera, Kielak, Malesa, zezowaty Badowski, Heńka z krowią nogą, Stefan Cyculada itp., itd.

Sławiński przejechał się po prostu uczciwie przez pół setki nowel, gawęd, pikarejskich fantasmagorii zawartych w "Monidle", "Przepychance" i "Łzach sołtysa" i starał się metodą podobną do filmu animowanego uruchomić ten światek.

Bardzo pouczające. Najlepsze nowele Himilsbacha pisane są w pierwszej osobie i jakby z żabiej perspektywy. Narrator jest w samym środku i mówi o sprawach najzwyczajniejszych: - o piciu wódki, o śmierci, o więzieniu, o matce i jej kochankach, o własnym nieślubnym urodzeniu, o ojczymie (własnym?), który dał nazwisko nieślubnemu dziecku, o chrzcie, który ocalił go od śmierci, o pogrzebie matki, o wielu rozmaitych pogrzebach, o tym, jak grabarze pili na rozgrzewkę w barze Pod Trupkiem i jeden był tak pijany, że narrator zastąpił go. Jest tam jeszcze dużo o staczaniu się, złodziejstwie zawodowym, i o złodziejstwie jako jedynym sposobie uniknięcia śmierci głodowej. I o złodziejstwie patriotycznym - o okradaniu okupanta.

Teraz pozostałoby tylko przypasować Himilsbacha ankietowego - z tych siedmiuset wywiadów - do życia wpisanego w te pięćdziesiąt nowel i metodą cięć eliminacyjnych wypreparować fantasmagorię z literackiej fikcji.

Ale czy wolno się bawić w taką prosektoryjną analizę? Czy wolno ścierać pyłek ze skrzydeł motyla?

Na pół setki nowel połowa (najlepsze!) to jest po prostu "życiopisanie", mowa w nich o małym chudzielcu w za dużej czapce rogatywce wpadającej na uszy, w mundurze z pagonami sierżanta, w drewniakach firmy Bata. Jak echo wraca w kilku kolejnych wariantach hipoteza nieślubnego ojca, kochanków matki, tajemniczego ojczyma, który dał dzieciakowi nazwisko - bo dzieciak powinien mieć nazwisko; potem chrzest, w jedenastym roku życia!, dwie matki chrzestne, ojciec chrzestny na bani i dziewczyna wpisująca do księgi parafialnej pijana jak bela. Stąd ów fantastyczny dzień urodzin, 31 listopada, choć listopad ma tylko 30 dni.

Ten nie istniejący dzień urodzin figuruje jednak w Almanachu Filmu Polskiego i w Almanachu Literatury!

Ale czy to prawda?

Prawda! Dotarłem do akt (nikt z himilsbachologów gabinetowych przede mną!) i ze wzruszeniem przeczytałem:

"Działo się w Mińsku, dnia dwudziestego ósmego kwietnia, tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, o godzinie dziewiątej. Stawiła się Marianna Berkman, lat czterdzieści dziewięć mająca, przy mężu, z Mińska, w obecności Jana Płochockiego, robotnika i Jadwigi Frąckiewicz, przy mężu, obydwojga pełnoletnich, z Mińska i okazała dziecię płci męskiej, oświadczając, iż takowe urodziło się w Mińsku, dnia trzydziestego pierwszego listopada, roku tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego, o godzinie szesnastej z Marianny Himilsbach, lat trzydzieści pięć wówczas mającej, niezamężnej, robotnicy nieżyjącej. Dziecięciu temu na chrzcie świętym w dniu dzisiejszym nadane zostało imię Jan, a rodzicami jego chrzestnymi byli: Jan Płochocki i Jadwiga Frąckiewicz. Akt ten stawającej i świadkom przeczytawszy, łącznie z nimi podpisaliśmy: ks. Józef Brodała, Maryianna Berkman, Płochocki Jan, Frąckiewicz".

Tu wylazło pierwsze szydło z worka: analiza grafologiczna wykazała, że dziewczyna spisująca akt na pewno nie była pijana!

O sobie samym - do potomności

Zadać wypada pytanie: czy Jaś życzyłby sobie, abyśmy grzebali w jego życiorysie niby paparazzo z hotelu Ritz?

Otóż - życzyłby sobie. Skąd ja to wiem? Usłyszałem na własne uszy.

Tak, usłyszałem, bo Jaś sam osobiście zabrał głos (a mówił gardłem bardzo ściśniętym, krtanią schorowaną) i nagrał na taśmie magnetofonowej coś jakby życiorys-pożegnanie. Podobny testamentowi Franciszka Villona, który "u wszystkich szukał przebaczenia". W tym nagraniu przedśmiertnym powtarzają się gorączkowo nazwiska ludzi, którym Janek najwięcej zawdzięcza, bez których byłby sto razy umarł z głodu i zimna - zastrzelony, unicestwiony. Jan Płochocki, Prachecki, Sikorski Władek, bracia Nalazkowie - powtarza.

Czy wiecie, że nikt, ale to dosłownie nikt z himilsbachologów gabinetowych nie wybrał się nigdy do Mińska Mazowieckiego?

Pojechałem szukać śladów Jana Himilsbacha.

Korki w Mińsku jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu, mercedesy, tiry, tranzyt, przemyt, reketierzy, a wszystko to zagęszcza się w uliczce, która powinna być sześciopasmową autostradą; na drewniaczkach pamiętających cara Mikołaja aż gęsto od anten satelitarnych.

Miastem rządzi absolutnie luksusowy burmistrz, fachura z prawdziwego zdarzenia: inżynier budowlany, z praktyką inwestycyjną, do tego piszący ("Bal u burmistrza"), laureat nagrody pewnej fundacji eurosamorządowej w Bergen, no po prostu autentyczny Euro-Burmistrz. Trochę mu się tu podlizuję, mam w tym swój niski cel: może on przeforsuje w komisji nazewniczej rondo Himilsbacha? Partia anonimowych abstynentów jest przeciw, nikt nie jest prorokiem w ojczyźnie swojej. No ale w końcu ulica Piotrusia Skrzyneckiego (tego z Piwnicy pod Baranami) już jest, a przecie też nie wylewał za kołnierz.

Cyt - kominek już zgasł

Jeśli pokochałeś kobietę twoich marzeń i pragniesz otoczyć ją atmosferą zmysłowo-romantyczną - pamiętaj: prawdziwa miłość rozkwita w blasku kominka firmy Braci Dzienio. Jeśli zbudowałeś imperium handlowo-przemysłowe i brak ci tylko kropki nad "i" - pamiętaj, każdy interes załatwisz z partnerem w blasku kominka Braci Dzienio!

Co ma piernik do wiatraka, jaki to ma związek z Himilsbachem?

Otóż ma, i to bardzo ścisły.

Bez pana Mariusza Dzieni błąkalibyśmy się po labiryntach Himillandu jak ślepe kocięta. Bossem i szamanem od kominków jest senior rodu - Witek (braci jest cała plejada), ale najmłodszy, prawa ręka, słynie jako żywa kronika miasta i regionu, nie jakiś tam "historyk niedzielny", ale autentyczny, w pełni kompetentny specjalista. A przy tym - zapalony fan Himilsbacha! Ale pan Mariusz nie działa w pustce. 400 himilfanów skupia Towarzystwo Przyjaciół Mińska (osobny wielki temat!).

Lokalny wieszcz Chruścielewski, ptak co własne gniazdo kala, wybrzydzał: "Ten himilsbachowy Mińsk to miasto nieciekawe, o którym i pisać nie warto". Akurat! Pan Mariusz sypie jak z rękawa rewelacjami o mińskich oryginałach. Za caratu był tu mały Sybir Kongresówki. Ochrana zsyłała do Nowomińska niespokojne duchy, które podpadły pod paragraf na tyle dwuznacznie, żeby nie zarobić na Sachalin czy Bajkał. Nie wolno im było opuszczać miasteczka, musieli meldować się regularnie u oberpolicmajstra. Ulubiony pomysł - mieszanie kryminalnych i politycznych; oj nie było tu nudno! "Czudaki ukraszajut żyzń..." Cóż to był za tygiel! - pięć tysięcy mieszkańców (pół na pół katolików i starozakonnych), dwie setki "pobytowców", jeden hrabia Doria, no i do pilnowania tego - oberpolicmajster plus pułk władymirowski Jego Wieliczestwa Kniazia Michaiła.

Szukam pompki

W pijanych relacjach żurnalistów o rozmowach z nietrzeźwym Himilsbachem plącze się wielokrotnie jakaś "pompka". Ki diabeł? Oni sami nie wiedzieli, on o tym mówił zawsze na koniec, jakiś już zasypiający - jakby mu się wymskło poza kontrolą.

Pompka? Robi się "pompki" za karę, obok przysiadów, filmowcy między sobą nazywają "pompką" szybkie najazdy i odjazdy transfokatora, przeskoki planu bliskiego do szerokiego i vice versa. Ale "być na pompce"?

Rozmawiam z sześcioletnią dziewczynką, która znała dziesięcioletniego Himilsbacha. To znaczy: dziś to jest poważna pani. Ale mieszkała jeszcze za życia matki z Nim - po sąsiedzku, na facjatce próchniejącego drewniaczka w Mińsku. Po dwu stronach schodów prowadzących na stryszek były mieszkalne facjatki.

Matka Janka była olbrzymką, bardzo zgrabną i bardzo ładną - zapewne kiedyś, bo była bardzo zniszczona nędzą, harówką i alkoholem. Często odzywała się z ruska, było w niej coś wschodniego, "skuły", zaakcentowane kości policzkowe. Ale nie jak u Mongołki, jak u modelki.

Matka Jasia wołała na niego - Iwan...

A pompka? Nie, moja rozmówczyni nie zna żadnej pompki.

Pod tym stryszkiem był parter i tam mieszkały dwie młode dziewczyny, z których jedna miała na imię Wanda. Janek głodował, czasem zapraszany był na małe dokarmianie do matki tej sześciolatki (była wdową po oficerze i miała kilka córeczek). Czasem dawały mu coś jeść te dziewczyny z dołu.

To były granatowe policjantki, pracowały na gestapo - w sekretariacie szefa powiatowego, Schmidta.

Po wojnie okazało się, że te gestapówki mają drzewko zasadzone w Jerozolimie jako "Sprawiedliwe wśród narodów"; kradły blankiety, przybijały skrycie pieczątki gestapo i za pomocą tych fałszywych papierów wyciągały ludzi skazanych na śmierć.

Jak one się nazywały? Podobno obie żyją! W Warszawie!

Poszły w tej sprawie faksy do Izraela, no ale oni mają w tym momencie co innego na głowie.

Były obie szpiegami AK w gestapo, w pewnym momencie na ich szefa był zamach - udany! Zabił go niejaki Gielo z Podlasia. Jaś miał przyjaciela-kamieniarza-poetę Józefa Gielo; przypadkowa zbieżność nazwisk?

Dom spokojnej starości "Matuzalem"

"Ile mam lat? Wstyd się przyznać. My tu w sumie mamy dwa tysiące lat!"

Nestor "Matuzalema" często zapada w płytką drzemkę. Uśmiecha się do swoich myśli. Z lasu napływa żywiczne powietrze. Syn umieścił go tutaj, bo nieopodal pracuje, często odwiedza: ma blisko.

"Pompka? To było takie miejsce - tak je nazywali, nie wiem dlaczego. Na rzece Srebrnej był usypany w poprzek wał, tama, no i był przelew, a za nim cofka - takie spiętrzenie. No więc tam było głębiej. No i konie - wszystkie konie siódmego pułku, tysiąc koni dzień w dzień cwałem - galopem przelatywało do koszar, od stajni na pojenie, pławienie. Jasio musiał to oglądać jako bardzo mały chłopiec, to musiało mu się wbić w pamięć, może nawet jako pierwsze zapamiętane wrażenie..."

Nestor przymyka oczy. Uśmiecha się do swoich myśli.

Ułani, ułani! Malowane dzieci...

Jaś uważał się - niesystematycznie - za syna siódmego pułku. Naciągnął z tego tytułu kilkaset osób na drobną pożyczkę. - Kuzynko - atakował - czy pani ojciec (stryjek) nie służył w Mińsku Mazowieckim?

Miał kapitalne rozeznanie i jeszcze większą intuicję. Chociaż, z drugiej strony - gdyby interpretować genealogię Himilsbacha według okolicznościowych pożyczek...

Jak pan się właściwie nazywa?

Teraz już Himilsbach - tak odpowiadał natarczywym, nieznośnie wścibskim żurnalistom. Teraz - a więc wolno przypuszczać, że wprzódy zdarzało mu się nazywać inaczej. Jak? Pan Mariusz Dzienio miał w ręku akta ochrany - nazwisko Gimilsbach zjawiało się tam wśród "pobytowców".

Na pogrzebie młodo zmarłej matki Janka pojawiają się trzy tajemnicze familie tatarskie. Dlaczego? I Sybirak-zesłaniec, za młodu anarchista, który ongiś zastrzelił carskiego pułkownika, kiedy ten wybierał się do burdelu...

Więc szukam Tatarów. W latach dwudziestych zalśniła w szarym Mińsku jak meteor gwiazda pierwszej wielkości: muzułmański książę z Azerbejdżanu, Weli-Bej-Jediger. Uroczy człowiek, ozdoba salonów, kumpel Skrzyneckiego (ojca Piotrusia z Piwnicy pod Baranami!), był jego "dublantem" w pułku, jakby zastępcą w pewnych sytuacjach. Był także znajomkiem Achmatowicza, Tatara, który studiował z Piłsudskim i miał wolny wstęp na belwederskie pokoje. Sam Bej-Jediger bywał także Starszym Rady Muzułmańskiej Tatarskich Szwadronów Rzeczypospolitej.

Ale chodzą słuchy, że była też w Mińsku kolonia Tatarów-szaraków, plebs. Tradycyjnie trudnili się rymarstwem, gdzie tysiąc koni, tam tysiąc siodeł. Którzy z tych Tatarów mieli związki z matką Jasia?

Głowacki o Himilsbachu

Janusz Głowacki dał mi cenny fragment ze swojej książki "Ścieki, zlepy, karaluchy", a dał to ochoczo z błogosławieństwem, bo towarzysz Chochlik Drukarski chlasnął mu kilka zdań, finał i... puentę.

Głowacki znał się z Jasiem długo i wielostronnie, był współscenarzystą "Rejsu", ma udział w wysłaniu go na orbitę sławy. A oto tekst z nie uszkodzoną końcówką:

"Gwiazd to się u nas nie lubi. Uczucie podziwu dla ludzi, którym się udało, jest - w każdym razie było - w PRL równo wymieszane z niechęcią albo i agresją. Kiedy Bogumił Kobiela zabił się w eleganckim samochodzie, jakaś babina na przystanku tramwajowym zauważyła nie bez satysfakcji: >>Na biednego nie trafiło<<. Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zmęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści - i na ekranie, i w życiu - byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze. Jednak Himilsbach idąc do knajpy nie wkładał garnituru, tylko przebiegle umieszczał każdą ze swoich sztucznych szczęk w innej kieszeni, żeby nie zgubić obu razem. Ludzie patrząc na nich cieszyli się i uspokajali, że wszystko jest w porządku. Obaj artyści bronili też praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie żeby wygrać parę złotych w totka i przelatać to samolotem... Albo jeżeli nie ma się szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji, beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci.

Przytaczanie anegdot z życia Himilsbacha i Maklakiewicza nie ma za dużego sensu, zwłaszcza że większość z nich jest straszliwie obsceniczna i tylko w niepowtarzalnej interpretacji Zdzisia uzyskiwała dziewiczą niewinność. Ale coś tam trzeba przypomnieć, żeby uświadomić tym, co nie wiedzą, że sprawy z dwoma komediantami i ulubieńcami publiczności zaczynały wyglądać coraz poważniej.

To już nie były konwencjonalne wizyty składane przez Himilsbacha o piątej rano, poprzedzone długim dobijaniem się do drzwi. Kiedy to artysta wpadał, aby się napić albo coś opowiedzieć, na przykład fragment swojego nie drukowanego antyspielbergowskiego opowiadania. O tym, jak grupa mężczyzn idzie do gazu i strasznie się kłóci, bo ktoś komuś ukradł koc. Aż jeden facet przerywa i mówi: >>Panowie, jak rany Boga. Wstyd. Idziemy do gazu... Wznieśliby panowie lepiej jakiś okrzyk albo hasło...<<

W pewnym momencie zaczęto o nich mówić w liczbie mnogiej. Owszem, bardzo się lubili i cenili, ale bez przesady. Byli za wielkimi indywidualnościami, uczyli się w innych szkołach. Zdzisio najczęściej powtarzał: Zbyszek Cybulski, Janek odpowiadał: Marek Hłasko.

Czasem podpierając się Dostojewskim. Byli też cokolwiek zazdrośni o swoje sukcesy. I nie byli żadną parą nierozłączek. Role dostawali coraz gorsze, albo i wcale. Jednym słowem, istniały, jak to się kiedyś pisywało w >>Trybunie Ludu<<, podejrzenia graniczące z pewnością, że ta para uwielbianych przez prasę >>uroczych gawędziarzy<< była dosyć nieszczęśliwa. Niby ciągle mieli talent i sukces. Prasa pisała o nich dużo i ciepło, choć głupio. Tak zwane lepsze towarzystwo - jak nazywali je Janek i Zdzisio - cytowało ich przygody i nasładzało się nimi. Ale oczywiście za żadną cenę nie zgodziłoby się w nich uczestniczyć. Na widok artystów ich wielbiciele najczęściej przechodzili na drugą stronę ulicy albo chowali się po bramach.

Naród ciągle ich kochał. Ale wiadomo jak to jest z miłością narodu. Kochał, ale nie szanował. Bo szanował to jednak Beatę Tyszkiewicz, po której od razu było wiadomo, że jest pani i ma wyższe studia.

Warto też pamiętać, że w tej historii dwóch - cytuję z pamięci - >>królów życia towarzyskiego<<, >>mistrzów humoru<<, >>współczesnych Franców Fiszerów<< i >>naznaczonych palcem Bożym geniuszy<< nie ma happy endu. Obaj odeszli bez sensu i za wcześnie. A najwolniejszy z wolnych, Janek Himilsbach, będąc bardzo ciężko chory, musiał jeszcze - żeby mieć ubezpieczenie - zapisać się do >>wojennego Związku Literatów<<, którym szczerze gardził".

Z tej biografii wynikałoby, że Himilsbach był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym, niedocenianym i samotnym. Otóż jest to prawdą i nie jest to prawdą.

Jest to bowiem prawda luksusowa, z perspektywy Parnasu-Broadwayu. Kariera? Sukces? Życiorys spełniony albo nie spełniony? Dobra, dobra - ale Jaś jest także i przede wszystkim bohaterem masowej wyobraźni, a tą branżą rządzą całkiem inne prawa. Kultowym herosom nie może dziać się za dobrze, sęp powinien im żreć wątrobę, powinni mieć skazę, która niesie im klęskę, abyśmy mogli utożsamić się z nimi i odczuć wspólnie lęk oraz litość i trwogę, która oczyści nasze dusze.

Uff! Doszło do tego, że musiałem zacytować Arystotelesa ("O istocie tragizmu").

Problem wyrazów zelżywych

Nie jest prawdą, że Janek nie potrafił po prostu powstrzymać się od bluzgania. Opowiadał mi Nowicki, operator "Rejsu", abstynent kliniczny i człowiek skrajnie delikatny: Janek lgnął do niego w czasie realizacji filmu, zdarzało się, że przegadali całą noc trzeźwi jak świnie, skuleni w kabłąk na kojach w mikroskopijnej kajutce: - Jaś całymi godzinami potrafił recytować z pamięci prozę latynoamerykańską, ani razu nie rzucając słówkiem ze Słownika Wyrazów Zelżywych...

Wobec "lepszego towarzystwa" Janek lubił rżnąć głupola i chamidło: jakaś damula wypytuje go wścibsko o gusta teatralne.

"- No więc, niestety nie uczęszczam do budynków teatralnych".

- Dlaczego przedkłada pan teatr telewizyjny nad instytucjonalny?

- No więc - jeśli mam być szczery - to przed telewizorem mogę siedzieć w slipach.

- A czy wyżej pan stawia swoją twórczość literacką, czy kamieniarską?

- Kamieniarską.

- Czy mógłby pan wytłumaczyć naszym czytelnikom - dlaczego?

- Myślę, że dlatego, że moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze..."

Pozostały po nim powiedzonka: stary rzęch, inna broszka, kurwa lekkiego prowadzenia się, wnuki Koryntu.

Nie da się ukryć, że Jan Himilsbach stosował zwroty uważane tradycyjnie za plugawe w sposób bardzo urozmaicony, problem czeka na mędrca oraz szkiełko i oko.

Ale niejeden wybaczył mu sprośne słowa za jedną taką odzywkę.

Potężny facio, gruba szycha, minister i członek KC słodzi herbatkę w SPATIF-ie, jeden jego kaprys może strącić w pył albo wynieść na szczyty, od niego zależą skierowania do produkcji, awanse, nagrody, ordery chlebowe...

Ale dziś dygnitarz jest w nastroju liberalnym, otoczony motylim wielbicieli rojem łaskawie do podziału rozrzuca uśmiechy. Jeden uśmiech życzliwie protekcjonalny leci w stronę Himilsbacha.

"W którą stronę łyżeczką kręcisz - chuju!" - warczy w kierunku rozanielonego dygnitarza Jaś.

Jak takiego nie kochać?

Ale rzecz zastanawiająca: nigdy nie bluzgał w swojej prozie! To był obszar święty.

Konwicki pisze tak: "Himilsbach jest ozdobą naszej literatury. Mam zaszczyt przyjaźnić się z tym pisarzem... Ja się nie tylko przyjaźnię z Himilsbachem, ja także czytam jego książki. W tym zalewie literackiej dzikości, prostactwa, a także najwulgarniejszych wyrażeń, którymi prymusi i maminsynkowie usiłują zepatować czytelników, to znaczy krewnych i znajomych, proza Himilsbacha oszczędna, jasna, powiedziałbym nawet - wykwintna, przynosi ulgę swoim szlachetnym tonem, swoimi dobrymi manierami literackimi".

Co Wy na to?

Nie wszyscy go lubili

Bywał koszmarny, taka jest prawda, niestety. Gustaw Holoubek zamówił u niego jakiś sedes z marmuru kararyjskiego (a może wykładzinę w clo), Jaś wziął zaliczkę na surowiec i zniknął, zawalił fatalnie terminy...

Ewie Kuklińskiej zrobił gorszy numer: wdarł się na krzywego ryja do lokalu, gdzie odbywała ucztę weselną (za poręczeniem nieszczęsnego Fillera) i ni stąd, ni zowąd po drugiej wódce ogarnął go małpi rozum, zaatakował kondukt weselny sękatą lagą!

No - bywał okropny.

Ale pisał zawsze na trzeźwo.

"Ja nie żyję z pisania. Piszę powoli. Kiedy mam w głowie początek opowiadania, koniec i tytuł, zasiadam do pisania. Piszę po śniadaniu, kiedy żona pójdzie do roboty.

Irek Iredyński pisał po kielichu: strzelał pięćdziesiątkę i tłukł na maszynie słuchowisko albo sztukę.

Ja dopiero jak skończę, idę do knajpy. Cieszę się i zapijam mola".

Struktura semantyczna "starej gwardii"

Jaś ludzi najbliższych, od serca i od kieliszka, zdrabniał: na Atlasa mówił Atlasik, na Jerzynę - Jerzynka, był Piwek, Grochowiaczek.

Ale niekiedy (może tych jeszcze bliższych?) pogrubiał. Głowacki to był Głowula, na najbliższą ze wszystkich istot, żonę panią Basię, mówił Basieńka, Baśka, Basiula - aż po stopień najwyższy: Basica. On to wymawiał z czułością i respektem, zawsze tkwił w nim poeta i brzmiało to jak Lwica, Orlica...

To wie i pamięta Szwagier, poeta Roman Śliwonik, jedyny człowiek, który znał ich od lat bardzo dawnych, znał ich oboje: był świadkiem na ich ślubie kościelnym (jak widać na załączonych obrazkach), był świadkiem na cywilnym (który odbył się ze trzydzieści lat przed kościelnym!), znał ich jeszcze jako parę narzeczeńską.

Była ona zawsze osobą o ostrym poczuciu humoru i refleksie tenisisty: zapytana w dniu ślubu przez jakąś dziumdzię: "Basiu, czy ty wychodzisz za niego z miłości?", odpaliła: "Nie, z rozsądku!".

Wszyscy dziwili się jej, młodej, efektownej, rosłej, zgrabnej i przystojnej dziewczynie - po studiach geograficznych, na posadzie (kartografa) - co też ona widzi w tym lumpie, kryminaliście, kurduplu, kamieniarzu cmentarnym piszącym niegramatyczne i nieortograficzne wierszydła.

No, ale ona wiedziała swoje.

"Miałam to wielkie szczęście spotkać, poznać, pokochać i zostać żoną tak niezwykłego człowieka, jakim był i nadal jest w moim sercu Jasio Himilsbach. Był i jest - i to nie tylko dla mnie, ale dla wielu ludzi - człowiekiem wyjątkowym, jedynym i niepowtarzalnym, wspaniałe arcydzieło samego Boga. Miał serce pełne miłości dla ludzi, choć nie zawsze zasługiwali na to, by ich szanować. I kochał mnie, i to bardzo, przez wszystkie te długie lata, które przeżyliśmy razem w ścisłym zjednoczeniu.

Byłoby nieprawdą twierdzić, że nasze pożycie małżeńskie przebiegało zgodnie, bez zakłóceń, wstrząsów czy nieporozumień. Tak Himilsbach, jak i ja byliśmy ludźmi o silnych osobowościach, wybuchowych temperamentach, ostrych i giętkich językach. I kłóciliśmy się często, a powodów nie brakowało. Kłóciliśmy się wszędzie - w domu, w cztery oczy, na ulicy, u przyjaciół i na eleganckich przyjęciach, wszędzie, gdzie się dało, nie zważając na otoczenie. Ale nigdyśmy się nie gniewali. Paweł Jasienica był kiedyś świadkiem ostrej sprzeczki między nami, kiedy zapędziłam się tak bardzo... i spoliczkowałam mojego drogiego Męża w kawiarni PIW-u na ulicy Foksal, gdzie się zbierała śmietanka intelektualna Warszawy i najpiękniejsze dziewczyny. Paweł Jasienica ze spokojem powiedział do Himilsbacha: >>Krewką ma pan żonę, panie Janku, ale ja mam podobną<<. Dziś, po latach, wspominam to wszystko z niemałym zażenowaniem. Nie należałam do łatwych, idealnych żon i nie modliłam się do Niego, jak to czyniły inne znane mi żony wielkich ludzi. One były uległe i posłuszne tylko dlatego, gdyż bały się utracić swoich utalentowanych mężów, a rozwody były w tamtych czasach na porządku dziennym i nikt nie wiedział, kto z kim jest i dlaczego, i na jak długo. Ja Himilsbacha byłam pewną i jego miłości do mnie i mogłam sobie na wiele szaleństw pozwolić. My byliśmy zawsze razem, pragnęliśmy i potrzebowaliśmy siebie i to dawało nam radość życia. Żyliśmy w jedności i nic i nikt nie był w stanie nas poróżnić. Jasio miał wielkie poczucie humoru, co pozwalało wyciszać nasze sprzeczki. Ludzie widzieli to i zazdrościli nam, że tak dobrze nam się życie układa.

Dowiedziałam się niedawno od znajomej Lucy, że byliśmy jedynym małżeństwem, które naprawdę się kochało, spośród tych wszystkich małżeństw, które przychodziły wówczas do Związku Literatów Polskich. Dziś, po latach, widzę to jaśniej, uświadamiam to sobie, że sam Pan Bóg dał mi takiego człowieka za męża, byśmy wiernie trwali przy sobie na dobre i na złe, aż do śmierci jednego z nas. I tak też było. Jasio Himilsbach był największym przyjacielem i pomagał mi żyć, mimo że życie nas nie głaskało i trud życia był wielki, gdyż czasy nie sprzyjały nikomu. Przy Nim czułam się spokojna i bezpieczna. Zapewniał mi ten komfort życia, o którym na próżno marzą ludzie żyjący na ziemi. Nasz dom był gościnny i otwarty dla wszystkich, którzy nas potrzebowali. I mieliśmy wypróbowanych przyjaciół: Wiesio Rustecki, Janek Młodożeniec, Stasio Grochowiak, Roman Śliwonik, Andrzej Kondratiuk i Iga Cembrzyńska - i wielu innych oddanych nam ludzi, którzy już pomarli, towarzyszyło nam do końca życia Jasia Himilsbacha.

Dziś jest inny czas, a ja żyję inaczej i mam innych przyjaciół, którzy tak jak ja żyją innymi wartościami - wartościami nie z tego świata. Ale pozostały wspomnienia i pamięć tamtych lat, dobre, najlepsze wspomnienia. I książki napisane przez Jasia, do których wracam i które czytam z radością.

Jasio Himilsbach był, jest i na zawsze, do końca mojego życia pozostanie - człowiekiem mojego życia, któremu tyle dobrego zawdzięczam.

Barbara Himilsbach

Warszawa, dnia 27 września 1995 r."

Chciałbym dotrzeć do wiersza, który Jaś napisał w narzeczeńskich latach na cześć swojej narzeczonej. Byli parą legendarną.

W małym miasteczku na Suwalszczyźnie pożyczył raz 20 złotych i kupił w sklepie "Artykuły Gospodarstwa Domowego i Produkcji Rolnej" furmański bicz.

Po co? "A po to, jak wrócimy do namiotu, to pójdę do Basicy i jak jej tym batem przywalę..."

Wilczur Top wylazł z domku kempingowego, Janek podszedł do żony z wystudiowanym teatralnym efektem, pomilczał chwilę i - raptem runął na oba kolana i wychrypiał:

"Basiu droga, oto jestem, ja, twój niegodny małżonek, a to jest bat prawdziwy. Jeżeli kiedykolwiek zdarzy mi się być niegrzecznym, to błagam cię Basiu, a wszystkich obecnych biorę na świadków mego błagania, ukarz mnie tym biczem tak, abym zapamiętał karę twoją na całe moje zmarnowane życie".

Wtajemniczeni wiedzą, że dzięki Niej żył ładne parę lat dłużej... Była to dramatyczna walka. Z pięćdziesięciu filmów, w których zagrał, większość to straszliwe chały - "role", jakie mu wyznaczano, polegały na tym, że miał pić wódkę przed kamerą i operator notował to "na żywo".

Raz zemdlał na planie i dostał konwulsji - miał wszyty esperal i reagował szokiem na sam widok pustego kieliszka!

Zamykała go w końcu na klucz, gdy wychodziła do pracy - litościwi kumple tankowali go przez dziurkę od klucza za pomocą kauczukowej rurki, wentyla rowerowego. Strasznie śmieszne...

Tuż przed śmiercią telewizja robiła o nim film i pożyczyła od Pani Basi mnóstwo zdjęć rodzinnych - z czasów młodości, także plony jego amatorskiego pstrykania (pamiętacie? - "Kupiłem sobie aparat Zorka i wykonałem kilka zdjęć..."). Nigdy nie wróciły do właścicielki.

Następnej ekipy - tuż po śmierci - Pani Basia nie wpuściła do domu...

Lokomotywa oglądalności

Budzę się ja nieraz w środku nocy i zadaję sobie pytanie: czy przypadkiem cała ta himilfania to nie jest jeden wielki humbug? Tęsknota za złotym wiekiem Peryklesa - to były piękne dni, daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia, przeżytych kształtów żaden cud...

Ale pani Wiesia i pani Xenia oponują.

Pani Xenia, która sprzedaje i wypożycza kasety, mówi, że "Popiół i diament" sprzedaje się sześćdziesiąt dwa razy gorzej niż "Rejs".

A pani Wiesia dodaje, że u niej jest podobnie. I pan Kondratiuk też się bardzo dobrze sprzedaje - "Wniebowzięci" tylko dwa razy gorzej niż "Rejs".

Ile razy idzie jakiś film z Jasiem, to w programie zapowiadają "Spotkanie z Himilsbachem" - chociażby ten Himilsbach miał tam mignąć tylko na moment, na kilka sekund.

Kibicowałem podczas realizacji ostatniego filmu Piwka. A właściwie nie kibicowałem, tylko pomagałem werbować kandydatów na naturszczyków - anons w prasie bulwarowej. A potem szwendałem się w poczekalni, węszyłem podczas próbnych zdjęć, nawet sam przeszedłem eliminacje i zagrałem (fatalnie!).

Na hasło "Szukamy współczesnego Himilsbacha" napłynął falą fascynujący Element: co drugi z telefonem komórkowym! Tu zezuje w kamerę, ale ucho czuwa nad firmą, czy towar dowieźli, czy magazynier trzeźwy, jak faktury przeszły? Zaczynali zwykle na czarno w USA, jak u tego mazgaja Redlińskiego, albo u Niemca, ale dalszy ciąg całkiem inny: z paczką zielonych już tutaj, byle stanąć na własnych nogach: szczęki, łóżko polowe, barek, potrawy tajlandzkie, blacharka samochodowa, hurtowienka... Drobnica, średniaki, nowa klasa średnia - o ty, wytęskniona obcmokana mityczna Formacjo, jakaż jesteś? Jedni się zakwalifikowali, inni - na pełnym luzie - odpadli, a wszyscy recytowali kilometrami z pamięci: "W tak pięknych okolicznościach przyrody - niepowtarzalnych - pozbawił mnie posiłku".

Kamieniarz

Pogrzeb Jasia to był jeden wielki skandal. On zawsze marzył, żeby spocząć na Powązkach, blisko Maklaka i Hłaski: Markowi nawet po przyjacielsku zrobił nagrobek.

I wszystko było do załatwienia, tylko ktoś musiałby się tym zająć, pogadać z Kwaterowym, dać komu trzeba w łapę. Ale literaci oglądali się na filmowców, filmowcy na kamieniarzy: "Jest taki zwyczaj, że jak umrze jeden z naszych, to się obchodzi cmentarze - sto zakładów! i z tego zawsze się uzbiera przynajmniej na lastryko". Nikt nie pomyślał. Spoczął nie na Powązkach, lecz na Wólce, w ostatniej kategorii - ziemna mogiła przyklepana łopatą - wstyd!

No, ale została po nim Wielka Wdowa.

Cudem, sobie znanymi sposobami zgromadziła środki, wróciła do pracy na pół etatu, własnym sumptem wydała wybór nowel (dwa wydania rozeszły się bez cienia reklamy). Na mogile stanął wielki szary głaz, a na nim napis - o życiu ciężkim jak kamień, o życiu, które trwa wiecznie.

Bo dla niej to ich małżeństwo - wciąż trwa. Oboje byli wierzący, chociaż każde trochę po swojemu. Jaś nie zanudzał Boga modlitwami. Wczytywał się w Biblię, Księgę pełną ludzi kontrowersyjnych i ambiwalentnych: - niewierny Tomasz, Magdalena, Piotr, który się zaparł, Szaweł-Paweł na drodze do Damaszku...

Księgę Hioba znał na pamięć.

Wierzył, że jakoś przemknie się przez Bramy Raju, no może po paru "wojtkach" czyśćcowej odsiadki...

Wolno nam ufać, że uśmiecha się do nas z Góry, z Baru pod Chmurką - wraz z Maklakiem - i żłopie wreszcie bezkarnie Niebieskie Portery.

Same tajemnice!

Kto złamał nos Księcia Naturszczyków? Kto widział Jana Himilsbacha z nie złamanym nosem? Ile miał wtedy lat?

Kim był "brat mleczny" Himilsbacha, farmazon o ksywie "Papiżama"?

Kto zapamiętał Himilsbacha (Himmelbacha?) z poprawczaka w Szubinie (gdzie wychowawcą był Broniarek, a dyrektorował Kurpisz...), a potem z poprawczaka w Kcyni i Chojnicy, kto z nim - za dobre sprawowanie - był wysłany do szkoły przy kamieniołomie w Strzegomiu?

Za co siedział z Himilsbachem na Gęsiówce w stuosobowej celi niejaki Wegenko, siostrzeniec biskupa, akowiec?

W jakich okolicznościach Jaś wylądował w więzieniu "Na Toledo" i dlaczego wozili go na przesłuchania aż za Bug, do Brześcia?

Kto ma negatywy zdjęć, które Jaś pstrykał latami aparatem Zorka? Może Jego siostrzenica, która ponoć jest fotografem. Siostrzenico, hop-hop! Pomocy!

Z kim Jasio jeździł "na dekiel", zbierać po wsiach zamówienia na monidła?

EUREKA!!! Są Tatarzy, całe familie! Nawet jeden książę! Na Allaha, effendi, błagam o kontakt! 00-695 Warszawa, ul. Nowogrodzka 48 m 16a.