Gazeta Wyborcza - 18/12/1998

 

 

Magdalena Grochowska

CHORE SZYBY, MARTWE RÓŻE, NIEBIESKIE MOTYLE

 

Anda Rottenberg

 

 

Wyznaczam sobie wciąż nowe cele, żeby rano mieć powód do wstania z łóżka.

Dzieci z podwórka-studni przy Wałowej 4 w Nowym Sączu wołały: "Anda, córka Sowietki!". Podwórko było wybrukowane, spomiędzy kocich łbów wyrastało drzewko. Matki dziewczynek pytały ją: "A czy ty masz robaki?". Nie miała robaków.

Wtedy, pięć lat po wojnie, sporo Żydów wróciło do miasta i nazwisko po ojcu - Rottenberg - nie drażniło mieszkańców Wałowej 4. Czepiali się rosyjskiej matki, która nie mówiła po polsku. Anda biła się o matkę z chłopakami. Z synem stróża schodziła do piwnicy. Przyciskali twarze do szpary w deskach. Tam, w składzie win, zanurzone w żółtych wiórkach błyszczały butelki, szyjki miały otulone w złotka.

Jakiś niepokój był w tych złotkach i nadzieja, że jest inne życie.

Na robaki najlepszy wrzątek

Pani Lida, matka Andy, na zdjęciu z 1940 roku (zrobionym w Leningradzie) ma 27 lat, krzywy zgryz, nieregularne usta i za długi nos. Za parę miesięcy zacznie się niemiecka blokada miasta i policzki Lidy zapadną się. Będzie kradła chleb ze spiżarni sąsiada-enkawudzisty. Na razie odrzuca oświadczyny budowniczego Donbasu, zarabia jako montażystka filmowa i utrzymuje siostrę Wierę, studentkę konserwatorium muzycznego z wielkim głosem, sopranem dramatycznym. Po wojnie pani Lida będzie dobrze gotowała i dużo jadła (skutek głodu podczas oblężenia), zrobi się gruba i nogi odmówią jej posłuszeństwa. Stanie się łatwym łupem dla człowieka, który w nocy z 14 na 15 marca 1993 r., tydzień przed jej osiemdziesiątymi urodzinami, przyjdzie do mieszkania w Legnicy, by ją zabić.

Wiera - sopran dramatyczny - będzie po wojnie przez trzy sezony primadonną opery w Nowosybirsku. Potem zacznie skrobać nożem skórę na rękach: "Zobacz, Anduniu, robaki mnie toczą, na robaki najlepiej pić wrzątek, zobacz Anduniu...". Aż kołdra zsunie jej się na podłogę, zajmie się od piecyka, i Wiera spali się we własnym łóżku wraz z robakami, schizofrenią i sopranem dramatycznym.

Na razie przez dziurę w ścianie spiżarni kradną chleb, enkawudzista je przyłapuje i wysyła do łagru w Nowosybirsku.

Lakierki cisną

Anda Rottenberg stoi twarzą do różowego płótna Henryka Stażewskiego, abstrakcjonisty. Dostała ten obraz w prezencie ślubnym, powiesiła nad kanapą. Tu słodki róż, a tu życie odbite w jej twarzy, tu migotanie złotka na butelkach u progu życia, a tu zabita matka, płonąca ciotka i jedyny syn Mateusz, który wyszedł z domu i nie wrócił. Pan C., ojciec Mateusza (tworzyli rodzinę przez kilka lat), ogląda czasem w telewizji, jak Anda otwiera wystawy sławnych malarzy. - Z jednej strony ma ministra kultury, z drugiej kanclerza Niemiec - mówi pan C. - Widzę zadowolenie na jej twarzy. Ale myślę, że te lakierki ją cisną i że wszystko, co robi, jest formą ucieczki. Od dramatu istnienia - wyjaśnia pan C.

- Czy pani się nie boi... naznaczenia? - pytam. Że w jakiś sposób podzieli losy matki, ciotki, Mateusza...

- Tak, boję się - odpowiada rzeczowo.

Godne czy niegodne

Ojciec miał na imię Wolf, ale pani Lida mówiła do męża "Misza". - I co my kupimy za te twoje krawieckie dyplomy, Misza?

Żydowski krawiec z Nowego Sącza - niewierzący, ze skłonnością do socjalizmu. Aresztowany przez Rosjan we Lwowie we wrześniu 1939 roku pod zarzutem szpiegostwa; wywieziony na Daleką Północ do wyrębu lasu. Pod koniec wojny trafia do łagodniejszego łagru w Nowosybirsku.

Siedzi w latrynie. Kobieta krzyczy, żeby się pospieszył. Kłócą się. Tą kobietą jest Lida.

Przez pięć lat nie miał kobiety. Idą do warsztatów krawieckich. Kochają się na beli materiału. Kilka miesięcy później Lidę - grubą w pasie - zwalniają z łagru. Gdy Anda przychodzi na świat, właśnie kończy się wojna.

Lida szyje ubrania dla komendantury KGB i nie zawraca sobie głowy, czy to jest godne, czy niegodne, bo musi kupić mleko dla córki. Wypuszczają Miszę.

- Mamo, byłaś wycieńczona, toczyła się wojna, po co ci była ta ciąża? - zapytała Anda po latach.

- Ty nie masz pojęcia - powiedziała pani Lida - jak bardzo w takim właśnie momencie chce się kochać i żyć.

Rokokowe srebra ze szczypczykami do krabów

Pociąg repatriacyjny stanął w Szczecinie. Wysiedli, był rok 1946. Ona zamieszkała z dzieckiem w poniemieckim domu i wzięła się za szycie, on pojechał do Nowego Sącza szukać bliskich. Szukał pół roku, nie znalazł. Sprzedał dom po matce i wrócił do Szczecina. Pieniądze przegrał w "trzy karty" na bazarze.

Pani Lida uważała, że każdy Żyd musi mieć głowę do interesów. Ucieszyła się, kiedy powiedział, że założy w Nowym Sączu spółdzielnię krawiecką. Zabrali ze sobą maszynę do szycia, dziecko, niebieski serwis z berlińskiej porcelany z szabru oraz rokokowe srebra na 12 osób wraz ze szczypczykami do krabów.

Ale w Nowym Sączu nie miał głowy do interesów. Przynosił dyplomy uznania, zadawał się z odeskimi i galicyjskimi Żydami, o których pani Lida mówiła "ci gangsterzy i kombinatorzy", bo robili ciemne interesy i ogrywali jej męża w karty (tak straciła srebra), nadskakiwał kobietom: "Całuję rączki szanownej pani".

- Żyd nie musi być uczciwy, Misza - pani Lida była zniecierpliwiona - wystarczy, że ja jestem uczciwa. Weź się do interesów.

Spodki fruwają po pokoju

Miało być tak: niebieski serwis będzie stał wiecznie za szybą w kredensie, dzieci z podwórka-studni będą ją lubić (wynosiła im chleb z masłem i cukrem), nauczycielka nie zada natarczywego pytania: - No to jaki jest twój język ojczysty, Ando Rottenberg?

Nie wiedziała, jaki jest jej język ojczysty. W zeszycie w skośną kratkę mama ćwiczyła z nią bukwy (potem wielką literaturę Anda przeczyta po rosyjsku).

Nie wiedziała, jaki jest jej Bóg. Ochrzczona w cerkwi, wychowywana bez religii, chciała być jak inne dzieci, więc z własnej inicjatywy poszła do katolickiej pierwszej komunii. - Jakbyś była wychowana w chrześcijańskim duchu - wypomniał jej po latach pan C., ojciec Mateusza - tobyś miała więcej pokory.

- Bóg jest ponad religią, a sposoby wyznawania Go są wyłącznie sprawą kultury - mówi dziś Anda Rottenberg. - Ludziom jest potrzebny taki czy inny kościół, ja nie mam takiej potrzeby.

Tylko raz w dorosłym życiu poszukała ukojenia w kościele: gdy w krematorium poznańskim przez pięć godzin płonęła zasztyletowana pani Lida.

Pewnej nocy ojciec chwycił krzesło i walił nim w berliński serwis, niebieskie spodki jak motyle fruwały po pokoju, a matka siedziała niewzruszona z porcelanowym dywanem u stóp. - A ty tu czego? - ojciec zamarł na widok córki. - Siku - wyszeptała.

Pani Lida znała Rosjankę z Legnicy. Spakowała rzeczy do wiklinowego kosza, wzięła Andę za rękę i pojechały.

Żebyś była kuchtą przy garach

Kto właściwie roztrzaskał niebieską porcelanę? Wojna, która kołatała się w ich głowach; nieutulone duchy rodziny ojca (nie wiadomo, gdzie spalonej); a może była w tym ręka ciotki Wiery po tym, jak spostrzegła, że toczą ją robaki.

Kto roztrzaskał życie Mateusza? Jego ojciec, pan C., mówi, że matka i bezstresowe wychowanie - popłuczyny po amerykańskiej epoce hipisów. Anda Rottenberg mówi, że brak ojca.

- Świat, w który kazałaś mi wierzyć, nie istnieje - powiedział do matki Mateusz i uciekł w narkotyki. - Zawsze byłaś zajęta robieniem kariery. A ja bym wolał, żebyś była kuchtą przy garach.

Nie była kuchtą, tylko historykiem sztuki, krytykiem obeznanym ze światem artystycznym. Miała za sobą pracę w Instytucie Sztuki PAN, Ministerstwie Kultury, kierowała Fundacją "Egit", która pomagała plastykom. A niebawem, w 1993 roku, miała wygrać konkurs na dyrektora Zachęty. Bo praca - tak po latach uważa - jeśli nawet przynosi gorzkie owoce, to nigdy nie pozostawia niesmaku.

- Mateuszu, nie myślałam o karierze, po prostu chciałam być szczęśliwa.

Pieniądze nie grają roli, kobiety nie mają znaczenia

Pan C. zapamiętał ją, jak idzie korytarzem akademika przy Kickiego ("Ubierała się pół kroku przed warszawską modą, buty zamawiała na Chmielnej"); siedzi tuż obok niego w kinie 1 Maja na filmie "Osiem i pół". Jest połowa lat sześćdziesiątych.

Zapamiętał, jak w słoneczny dzień idą na spacer ulicą Grochowską - Anda w różowej sukience mini i różowym szaliczku. Stara kobieta mamrocze: "Ty Żydówko!" i pluje na Andę. Pan C. odwraca się i wymierza kobiecie kopniaka.

Ona studiuje historię sztuki i uczy się języków. On, student polonistyki, organizuje w Hybrydach spotkania z pisarzami (Dygat, Białoszewski, Bryll) i gra zawodowo w brydża. W przerwach między zajęciami dosiadają się do stolika Janusza Głowackiego w Bristolu.

- Była to grupa pokoleniowa - rocznik 1938, 1939 - Janusz Głowacki, Marek Piwowski, trochę młodszy Krzysztof Mętrak. Nie każdemu pozwalali się dosiąść - wspomina pan C. - Panowała tam zasada: "pieniądze nie grają roli, kobiety nie mają znaczenia". Nie wiedzieliśmy wtedy, że Głowacki zapisuje nasze rozmowy i powstaje literatura.

Anda Rottenberg: - Za ich błyskotliwymi rozmowami należało nadążyć. Zrobiłam się wtedy strasznie pyskata, byle nie dać się tym playboyom. Moje partnerstwo z C. było bardzo dobre intelektualnie. Nie miałabym tej wiedzy i umiejętności myślenia, gdyby nie dyscyplina, z jaką musiałam mu stawić czoło w dyskusji.

Pan C. trafi do "Tygodnika Kulturalnego", radia i filmu, będzie pisał książki o literaturze jugosłowiańskiej.

Wstaję i wychodzę

Uciekała przed nim, ale ją doganiał, wsiadała do pociągu, a on już tam czekał - jak to w skomplikowanej miłości. Jak w miłości jej rodziców: czyż Misza nie przepadł na dwa tygodnie, aż któregoś dnia w podwórku-studni rozległ się wrzask dzieci: "Anda, twój tatuś wrócił!". - No to co? - udawała, że się bawi. A Lida z wiklinowym koszem wyjechała do Legnicy. A ona, sześcioletnia Anda, wyprowadziła się z lalką z podwórka-studni; poszła w dół ulicą Jagiellońską do przyszywanej ciotki Hanki, u której chciała zamieszkać "na zawsze". - Kiedy czuję się poniżona, wstaję i wychodzę - mówi Anda Rottenberg. - Każdy mój romans tak się kończył.

Pani Lida ostrzegała Andę: "Tylko nie miej z nim dziecka!". Mieszkali z C. w suterenie na Żoliborzu, była w ciąży. Mateusz urodził się w 1971 roku.

Kwitły platany i magnolie

Komunizm dał jej akademik, stołówkę, stypendium i eleganckie buty z Chmielnej. Ojciec był uczciwą partyjną ofermą, matka - antykomunistką. Do Marca '68 Anda uważała, że burzyć się przeciwko ustrojowi w Polsce, to tak jakby wygrażać chmurom na niebie.

Brała udział w wiecu na uniwersytecie 8 marca. - Kiedy zaczęła się nagonka na Żydów, C. powiedział, żebym się nie dziwiła, i wyjaśniał mi, jaką złą rolę odegrali w Polsce Żydzi po wojnie. Po pierwszych aresztowaniach pojechaliśmy do Legnicy - wspomina.

Misza (przyjechał jednak za Lidą z Nowego Sącza, mieszkali przy ulicy Orzeszkowej) - słuchał przemówienia Gomułki i płakał. Lida utyskiwała: - I po co ci była ta partia?

Nudzili się. C. czytał ostatnią stronę "Fołks Sztyme" z prenumeraty Miszy. Były tam streszczenia artykułów po polsku i piosenki w jidysz.

W ogródkach zakwitały platany i magnolie (klimat tam jest ciepły). Poszli na "Wojnę i pokój" do letniego kina za zielonym murem sowieckiego garnizonu. Wokół siedzieli ludzie w kaszkietach i rubaszkach, babcie sprzedawały pestki słonecznika i paliły długie papierosy. Kawałek Moskwy był w Legnicy.

Potem przez Legnicę będą wracali do Moskwy żołnierze z inwazji na Pragę. W trumnach. Pani Lida będzie płakać nad trumnami, bo - jak mówi C. - do polskości doszła dopiero w roku 1980.

Po Marcu pan C. i Lida chcieli wyjechać z Polski. Anda z ojcem chcieli zostać.

Z koperty do koperty

Mateusz był malutki, w Zachęcie Anda częściej nosiła obrazy, niż zajmowała się historią sztuki, psuło się z panem C. - rozstali się, nim syn skończył trzy lata. Czy to wtedy pogryzł w przedszkolu dziewczynkę?

Robiła sukienki szydełkiem i sprzedawała koleżankom. Pensję wkładała do czterech kopert. Pożyczała z koperty do koperty i w ostatnim tygodniu brakowało pieniędzy. Wdarła się do gabinetu wiceministra kultury: - Musicie mi dać mieszkanie! - Bo co?

- Bo mam dziecko!

Gdy do nowego mieszkania (30 metrów) wstawiła polowe łóżko, poczuła się szczęśliwa.

Na wyspie

- Przez pięć lat pracy w Zachęcie nabrałam dla artystów-plastyków pogardy - opowiada Anda Rottenberg. - Pułkownik ogłasza konkurs: wojsko w malarstwie. Artyści przynoszą swoje prace. Konkurs: 25 lat Polski Ludowej. Artyści przynoszą prace. Nie rozmawiali ze mną o sztuce, tylko pytali, czy mogłabym lepiej wyeksponować ich obrazy. Po siedmiu konkursach byli już dla mnie tylko towarzystwem usługowym. Później zaczęli malować Matki Boskie i papieży.

W roku 1973 dostaje etat w Instytucie Sztuki PAN. - Znalazłam się na wyspie, na której mówiło się o sztuce i żyło dla sztuki.

Kurz na muszli

W południe wpadała do SARP-u, do Heniutka. Papież polskiej sztuki abstrakcyjnej - Henryk Stażewski - sięgał po elastyczną siateczkę w kolorze ultramaryny, z której sterczała piersiówka. Nachylał się do Andy i szeptał bardzo wyraźnie: "Naleję ci pod stolikiem".

Przed wojną lewicowiec, teraz - jak mawiał o sobie - anarchista, nie angażował się w nowe czasy. "Socjalizm jest ustrojem, w którym człowiek zamiast pracować stoi w ogonku" - napisał na jednej z kartek, rozdawanych przyjaciołom. Malował w tym czasie na płycie pilśniowej w oranżu i seledynie, zbierał po odpustach zabawki i gwizdki, zdobił buty i kapcie.

- Przy jego stoliku siadywała inteligentniejsza część profesury Akademii - wspomina Anda Rottenberg - malarze, którzy próbowali robić coś ze sztuką poza oficjalnym układem. Mówiliśmy o najnowszych książkach, wystawach, kto przyjechał z zagranicy.

W piątki wpadała do Andrzeja Dłużniewskiego - mistrza absurdu - na Piwną, gdzie spotykała się wyselekcjonowana przez gospodarzy artystyczna Warszawa. - Ta niekonformistyczna - mówi Anda. Dłużniewski robił właśnie pracę "Kurz na muszli", w której ważne było zarówno samo dzieło, jak i szelest słów w tytule.

Przychodziła do gmachu Opery do Galerii Współczesnej Janusza Boguckiego, wybitnego krytyka sztuki. Kiedy po 13 grudnia w prywatnych mieszkaniach zacznie się rodzić drugi obieg kultury, to Bogucki wynajdzie na Żytniej surowy, nie wykończony kościół, do którego na spotkania ze sztuką przyjdzie niezależna Warszawa.

Pan Krasnopiórko powiedział

Misza nie doczekał Sierpnia. Zasnął na wczasach w Kołobrzegu za późnego Gierka - i się nie obudził. W jego teczce znaleziono talię kart.

Teraz zobaczyła go nagiego, na zimnym kamieniu w prosektorium.

Idą za rękę na choinkę do domu kultury w Legnicy, skrzypi śnieg.

Już przestała być ukochaną córką, bo wyrzucili ją z liceum za papierosy.

Zabiera ją do kawiarni i chwali się przed miastem tą śliczną studentką ekskluzywnego wydziału uniwersytetu. - Rzuć tę partię w diabły - mówi Anda. - Wierzę w ideę - odpowiada ojciec.

Pan Krasnopiórko, spodniarz z Legnicy, powiedział, że ojciec chciał leżeć na żydowskim cmentarzu. Trumnę miał z krucyfiksem. Nie było rabina, tylko miejscowy aktywista partyjny.

Prywatny Gierek w cukierkowych kolorach

- A w Sierpniu okazało się, że szuflady artystów są puste - mówi Anda Rottenberg. - W literaturze coś się działo, w filmie coś się działo, zaś artyści-plastycy o rzeczach poważnych mówili trywialnymi słowami. Konceptualizm się właśnie wyczerpał. Bawienie się słowem związanym ze sztuką - jak "kurz na muszli" - już było nieadekwatne do czasu, jaki nastał. Tomek Osiński wystawił wtedy u Dłużniewskich "Portret męski" - Gierka jako prywatną osobę w cukierkowych kolorach, Gierek niedawno stracił władzę. Ale to były gesty i było ich mało.

W Legnicy pani Lida dochodziła do polskości. Postawiła na komodzie zdjęcie Wałęsy.

Rosyjskim żołnierzom, którzy przychodzili do niej po porcelanę w złote róże (malowała ją i sprzedawała od kilku lat), dawała lekcję na temat okupacyjnej roli wojsk sowieckich w Polsce. Słuchali, bo serwisy pani Lidy świetnie sprzedawały się w Rosji.

Nie mogą iść za ręce

W Komitecie Porozumiewawczym Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych "Solidarności" (opracowywał ustawy o cenzurze, prawie prasowym, upominał się o twórców eliminowanych przez cenzurę z życia kulturalnego) Anda Rottenberg reprezentowała Stowarzyszenie Krytyków Sztuki. Brała udział w Kongresie Kultury Polskiej.

- W dniu otwarcia Kongresu popatrzyłam na trybuny - opowiada. - Siedzieli tam ci sami starzy wyjadacze, którzy robili w malarstwie realizm socjalistyczny, a potem odnowę. Jak się kiedyś walczyło w niesłusznej sprawie - pomyślałam patrząc na te trybuny - to pora przestać pouczać innych. Sztuka była gdzie indziej, na pewno nie w tej sali.

W nocy, przed zamknięciem Kongresu, napisała przemówienie o tym, że sztuka i polityka nie mogą iść za ręce. Rano pod Pałacem Kultury dowiedziała się, że jest stan wojenny.

Chłopcy Andy

Domek w alei Wilanowskiej, za domkiem platan. Połowa lat 80. Anda jest żoną Kazimierza Ż., literata. Mateusz jest uczniem liceum SOS dla trudnej młodzieży.

Kiedy świeci słońce, sześciu młodych malarzy wyleguje się pod platanem, jak pada - przechodzą do salonu; pije się wódkę i zjada ze spodeczka konfitury, czasem w ferworze dyskusji ktoś połamie meble. Nazywają się "Gruppa". Środowisko mówi o nich: "chłopcy Andy". Dziesięć lat później krytycy orzekną, że "Gruppa" była najważniejszą formacją artystyczną tamtej dekady.

- Mieliśmy dość pieprzenia o bólu i smutku stanu wojennego - mówi Paweł Kowalewski. - Tworzyliśmy własne uczucia i obnażaliśmy je. Byliśmy "garażowi", a Anda rozszerzyła nam świat - wpuściła nas na salony. W alei Wilanowskiej spotkały się dwa pokolenia: my - podziemno-alternatywni oraz artyści z parnasu, którzy budowali swoje kariery w latach 60. i 70., siłą rzeczy - w cichym porozumieniu z komuną.

Psy z ich płócien mają ogromne genitalia. Łoś i koń wiszą łbami w dół, a świnia uszła spod noża. "Dzieweczko wstań!" - dzieweczka jest naga, malowana paluchami. Czerwona gwiazda na kółkach wyrusza w podróż dookoła świata.

- Operowali inteligentną kpiną, paradoksem - mówi Jacek Ziemiński, malarz kibicujący "Gruppie".

- Śmieszni, chamscy, niekiedy genialni, tworzyliśmy własny, skondensowany język - wspomina Ryszard Woźniak - byliśmy intelektualnymi kochankami. Anda czuła się "na zewnątrz", ale lubiła nas, bo zawsze mieliśmy coś do zaproponowania.

Mówili do niej - z ironią lub na serio - "mamo".

Anda Rottenberg: - Odkryłam ich. Wtedy po jednej stronie była władza, po drugiej Kościół, a ja się w tej przestrzeni nie mieściłam. Oni byli dla mnie odświeżającą przygodą - też się nie mieścili.

Diabły wiszą w kościele

O malarstwie "Gruppy" mówiło się w środowisku, że naśladuje niemiecki ekspresjonizm "Nowych dzikich". Tymczasowe, wtórne, niechlujne. Produkt jednorazowego użytku, który rozwala prawdziwe malarstwo.

- Brakowało nam takiego krytyka, który by nas potrafił zinterpretować i bronić - mówi Paweł Kowalewski. - Anda jako jedyna nas zrozumiała i pochwaliła w pisemkach drugiego obiegu.

W fachowej prasie zagranicznej napisała o nich artykuł "Przekroczenie" - że przekroczyli swój czas i przeciętną. Ale w kościele na Żytniej ich wielkie obrazy na papierze będą uznane za pogańskie. Zostaną zagrodzone płotkiem, ktoś wykręci żarówki. Parafianie z Najświętszej Marii Panny powiedzą o cyklu "Księga Psalmów" Pawła Kowalewskiego i o pracach Ryszarda Woźniaka, że to diabły wiszą w kościele (duszpasterz środowisk twórczych każe obrazy zdjąć). We Wrocławiu jedną trzecią prac, zgromadzonych w salce przy kościele, odwrócą im do ściany.

- W kościelnych wystawach dominował wątek martyrologiczny - mówi Jarosław Modzelewski z "Gruppy". - Pobite plecy, krew, krzyże i udręka. U nas była ironia, groteska, absurd i obsceniczność. Zupełnie inna estetyka.

Na łamach "Znaku" toczy się na początku 1986 roku dyskusja o sztuce zaangażowanej. "W kruchcie - proszę państwa - straszy" - wsadza kij w mrowisko Krystyna Czerni, krytyk. Wystawy tam prezentowane są "kącikiem narodowo-religijnych pamiątek".

Czy sztuka jest na usługach Stalina, czy kościoła, na jedno wychodzi - pisze Anda Rottenberg - bo arsenał środków jest ten sam: tu się maluje Stalinów, tam Jezusów. Sztuka zaangażowana będzie pełnić funkcję propagandową - konkluduje - czy nam się to podoba, czy nie.

- Na tej ścieżce między kruchtą a oficjalną galerią Anda była ciotką rewolucji - mówi Ryszard Woźniak. - Panią w salonie, która podaje herbatę i sprzyja rozmowom polityczno-artystycznym.

Popłynęła z instalacją

W Paryżu poznała w roku 1985 Ryszarda Egita, szkolnego kolegę Janusza Głowackiego. Robił interesy w Austrii. "Mam trochę pieniędzy - powiedział podczas lunchu - niech pani pomyśli, na co mogłyby się przydać w Polsce". Wymyśliła muzeum sztuki współczesnej.

Ale miał tylko 10 tysięcy dolarów. Założyła Fundację "Egit", która wyławiała ciekawych artystów. Aleksander Wojciechowski w książce "Czas smutku, czas nadziei" wśród różnych osób wspierających sztukę niezależną lat 80. wymienia Andę Rottenberg 11 razy.

- Ona pierwsza zainteresowała się moją pracą - opowiada Mirosław Bałka (jego rzeźby wystawiają dziś najlepsze galerie świata). - W czasach, kiedy nikt nie kupował moich dzieł, mówiła: "To, co robisz, jest genialne" i napisała o tym w niemieckiej prasie.

- Przyprowadzili ją do mojej pracowni chłopaki z "Gruppy" - wspomina Jacek Ziemiński, który malował wtedy same wody i nieba. - Krytycy mówią zwykle gotowymi zdaniami, a ona posługiwała się własnym językiem. Zarekomendowała mnie do stypendium francuskiej fundacji, która pomagała początkującym artystom z Europy.

Z "Gruppą" jedzie w 1987 roku do Kassel na "DOCUMENTA" - najbardziej prestiżowe konfrontacje sztuki światowej, organizowane co pięć lat. Potem zwiedzają Włochy. Pod Mediolanem razem z Aleksandrem Wojciechowskim organizuje "Gruppie" wystawę. Jest to ostatni ich wspólny epizod.

- Artysta to taki pojazd, na którym krytyk może wyjechać w górę - mówi Ryszard Woźniak. - Anda była z nami blisko wtedy, kiedy bardzo zaskakiwaliśmy swoją sztuką. Poszukiwała w niej stylu, bo styl daje tożsamość i jest wartością rynkową. Kiedy świat zainteresował się rzeźbą i instalacją i wstyd już było zajmować się malarstwem, to Anda popłynęła z tym prądem. Tak samo jak my była głodna sukcesu, ale wspólny interes już nas nie łączył.

Antymateria

- Znam parę jej twarzy - opowiada Jacek Ziemiński. - Anda robi ekspozycję. Na przykład są to instalacje Bałki - tak proste, że podłoga z regularnych płyt może zakłócić ich odbiór. Więc Anda każe wysypać podłogę piaskiem. To jest twarz profesjonalistki. Ale 10 procent jej decyzji jest niewłaściwych. Wystawia prace artysty, który przed 20 laty tworzył rzeczy wspaniałe, a to, co pokazuje teraz, jest żenujące. To jest twarz tej Andy, która kogoś lansuje lub kasuje - i jej preferencje są czasem dla mnie niezrozumiałe.

Anda rozmawia przez telefon. Krzyczy do słuchawki i tupie, po drugiej stronie kabla ma ministra.

Nie potrafi powiedzieć: dziękuję, przepraszam, pomyliłam się, jak twierdzi malarz z "Gruppy".

Czarna dziura, antymateria, czyli, że zniszczy każdego, kto jej stanie na drodze (- inny malarz).

Mówi Piotr Rypson, wiceprzewodniczący polskiej sekcji Stowarzyszenia Krytyków Sztuki: - Zachęta do 1993 roku była martwym miejscem, gdzie starsze panie robiły na drutach. Używając swej energii i tupetu, Anda wydusiła z ministrów pieniądze i zrobiła świetną przestrzeń ekspozycyjną. Wprowadza nowoczesny program. Ale rozdrabnia się w ogromnej ilości zadań. Już wyznaczyła sobie następny cel i bieżące sprawy podporządkowuje dalekosiężnej polityce - chce zbudować muzeum sztuki współczesnej. I traktuje Zachętę jak kolejny człon napędowy rakiety, która niesie ją coraz dalej i dalej. Ma władzę jak minister kultury, dobre kontakty za granicą, potrafi owinąć wokół palca urzędników i polityków, ale nie zrobiła ani jednej liczącej się w świecie wystawy. Zresztą, nikt z Polski - prócz łódzkiego Muzeum Sztuki - tego nie zrobił - dodaje Rypson.

Marek Sobczyk z "Gruppy" przypomina sobie jeszcze inną twarz Andy. W drodze do Kassel nocowali w Legnicy u pani Lidy.

- Anda zawsze zajmuje pozycję "z góry" - mówi artysta. - Wchodzi z impetem i wszystkich ustawia. A wtedy w Legnicy była córką swojej mamy.

W czarnym mi nie do twarzy

Złote róże na porcelanie miały poszarpane płatki - ręce drżały pani Lidzie, dobiegała osiemdziesiątki. - Te stare kobiety - mawiała z pogardą - siedzą tylko w oknach.

Wciąż miała swoje życie: resztkę Rosjan, którzy jeszcze się nie zabrali z miasta. - Tylko jednego się boję - powiedziała raz do córki - że upadnę w tym korytarzu i nikt mnie nie znajdzie. Tu są wełniane pończochy, a tu sukienka do trumny - pokazała Andzie kwiecistą suknię. - W czarnym mi nie do twarzy - usprawiedliwiła się.

Jej zasztyletowane ciało znaleziono 15 marca 1993 roku w korytarzu. (Czy morderca przyszedł po serwis?) Sprawcy nie znaleziono.

Przez trzy tygodnie Anda trzymała panią Lidę w urnie na półeczce, koło prawosławnych ikon.

Umyła korytarz. Wyprała i uprasowała rzeczy matki. Spała w jej łóżku. Była spokojna.

"Zwariowała" - stwierdzili przyjaciele i zabrali ją z urną do Warszawy. Prochy pani Lidy leżą na cmentarzu prawosławnym.

Kto złamał stalówkę?

14 marca 1993 r. Anda idzie hiszpańską plażą. Kolejny etap w jej życiu dobiegł końca - po dwóch latach odeszła z galerii ZPAP przy Mazowieckiej. (Jarosław Modzelewski mówi, że z tej związkowej galerii z mydłem i powidłem Anda uczyniła ważne miejsce o ambitnym programie. Piotr Rypson twierdzi, że rakieta odpaliła kolejny człon, który spłonął w atmosferze. Na Mazowiecką po odejściu Andy wróciło mydło i powidło).

Konkurs na dyrektora Zachęty wygra dopiero w październiku. Na razie idzie plażą niedaleko Walencji, czuje się chora, drażnią ją ludzie.

W nocy ma sen. Ubogi pokój bez mebli, wanienka, sznur na pranie. Kobieta i mężczyzna wyjmują z kąpieli dziecko i podają Andzie. Bierze je - ociekające wodą - w obie ręce i rozgląda się za ręcznikiem. Oni nie podają jej ręcznika, wychodzą.

Obudził ją ból serca. (Czy to o tej godzinie zginęła pani Lida?) Znów zasnęła.

Schody jak w Zachęcie, dywan, ludzie zebrani wokół stołu. Anda chce podpisać dokument, ale pióro ma złamaną stalówkę.

"Kto to zrobił?" - pyta gniewnie.

"To on!" - wskazują na chłopczyka w marynarskim ubranku, o orientalnej urodzie.

Tej samej nocy, w warszawskim mieszkaniu, Mateusz kocha się ze swoją dziewczyną. Wnuk Andy urodzi się 14 grudnia, dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci pani Lidy.

Chcę być żulikiem

Mateusz chciał malować jak chłopaki z "Gruppy". Po maturze poszedł do Szkoły Sztuki, którą na Nowym Świecie założyli Marek Sobczyk i Jarosław Modzelewski. Dostał się na poznańską Akademię.

Powiedział matce, że świat sztuki jest sztuczny, nie istnieje.

Kiedy była w jego wieku, wyrzucono ją z elitarnego ogólniaka w Legnicy za papierosy, wkrótce nauczyła się pić wódkę. Poszła do pracy przy remanentach. Pan Zenek dyktował jej: "sukienkowe... symbol... metrów... cena...". Nauczyła się liczyć na liczydłach.

Potem sprawdzała, ile prasy dostały kioski w Legnicy i za jaką kwotę. Nauczyła się pisać na maszynie.

Sprzedawała w cukierni - róg Jaworzyńskiej i Armii Czerwonej. Zdała wtedy wieczorowo maturę.

- Mateusz - zapytała - dlaczego nie założysz... na przykład hurtowni drewna?

- Bo hurtownia drewna mnie nie podnieca.

Napisał do ojca, że przebywa teraz wśród Rosjan, uczy się ich języka i chce być żulikiem.

Anda głaszcze Kajtka, białego labradora, którego zawsze zabiera do Zachęty. Ostatni raz widziała syna prawie rok temu.

- Być może po to wyznaczam sobie wciąż nowe cele, żeby mieć rano powód do wstania z łóżka.

Jakbyś czegoś potrzebowała

Frank Gehry, światowej sławy amerykański architekt, wystawiał swoje prace w Warszawie w 1990 roku. Anda była dyrektorem departamentu plastyki w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Towarzyszyła mu w czasie pobytu w Polsce. Gehry chciał zobaczyć dom swoich rodziców, łódzkich Żydów.

Ulicę, po której jego dziadek woził furką węgiel, wchłonęła częściowo zwrotnica kolejowa. Zachował się fragment z szeregiem identycznych domków z początku wieku. "Już rozumiem, powiedział Gehry, dlaczego rodzice zbudowali w Kanadzie właśnie taki domek".

Był wzruszony, na kolacji w Nieborowie milczał, w drodze do Warszawy odezwał się niespodziewanie: "Jakbyś kiedyś czegoś potrzebowała, to powiedz". "Chciałabym, żebyś zbudował w Warszawie muzeum sztuki współczesnej" - wypaliła. Roześmiał się: "Done. Zrobione". Zbudował Muzeum Guggenheima w Bilbao, bo w Warszawie nie znaleziono lokalizacji.

Koń w oleju na tle dworku

Obietnica jest nadal aktualna - jeśli miasto znajdzie teren, Gehry zaprojektuje muzeum i nie weźmie honorarium autorskiego. Anda obejrzała w Stanach wszystkie realizacje Gehry'ego, w Los Angeles weszła do budynku o fasadzie w kształcie lornetki, była na otwarciu jego muzeum w Szwajcarii. Prezydent Aleksander Kwaśniewski złożył w liście do Gehry'ego tzw. deklarację intencji. Architekci już się zdążyli obrazić: a dlaczego nie Polak?

- Bo nie ma u nas architekta, który zaprojektował i zbudował muzeum - odpowiada Anda Rottenberg - nie możemy sobie pozwolić na ryzyko.

- Dokąd może pójść w Warszawie zwykły człowiek, który chce obcować ze sztuką, albo milioner-kolekcjoner, żeby kształtować swój gust? - zastanawia się Anda. - Do Muzeum Narodowego. I zapragnie mieć konia w oleju na tle dworku - to będzie jego kanon.

Bank w Warszawie poprosił ją o doradztwo przy zakupie kolekcji sztuki współczesnej. Potem dyrektorzy nie chcieli tych obrazów w swoich gabinetach. Woleli złotą jesień i Stare Miasto. Zrobiła aukcję wśród posiadaczy domów z basenem. "Mamy inne priorytety - pejzaże" - wyjaśnili jej.

- W odbiorze sztuki nowoczesnej panuje w Polsce analfabetyzm - mówi Andrzej Bonarski, kolekcjoner. - Muzeum, zbudowane według awangardowego projektu architekta ze światowej czołówki, miałoby niebywałe znaczenie dla polskiej kultury i dla Warszawy. Bilbao jest prowincjonalnym miastem, a dzięki muzeum awansowało.

Mirosław Bałka już ofiarował przyszłemu muzeum swoją instalację "Chore szyby i martwe muchy".

Istnieje

Zostały jej po ojcu dwie pary niemieckich nożyc: jedne do sukna, drugie do lżejszych materiałów. Po matce - kredens. Po panu C. - syn.

Mateusz zostawił jej wątłą roślinkę, którą namalował dla babci Lidy. Wisi w kuchni na ścianie.

Po "Gruppie" ma obrazy: niebieskiego człowieka z psem - Modzelewskiego, biały kwadrat Włodzimierza Pawlaka i górę lodową Woźniaka (a może to wulkan).

Ryszard Woźniak powiedział, że piękno - w odniesieniu do sztuki - jest kategorią nieaktualną. Że obrazy nie są do podobania, tylko do zrozumienia.

- Piękno się teraz inaczej wyraża - mówi Anda Rottenberg. - Ale ono istnieje.