Adolf Rudnicki
Złote okna
(Likwidacja getta warszawskiego)
(...)
Wracając do Fastów Józef poczuł nagle straszliwą tęsknotę za powrotem, za swobodą, za słońcem, stokroć silniejszą niż poprzedniego dnia w traktierni. Przejść! Przejść! Wszystko wołało w nim o powrót. Ale naraz rozległo się panicznie wołanie: - Już idą! Idą! - Z obłędem w oczach ludzie rzucili się w stronę bunkrów.
Z tobołami i worami, kobiety z dziećmi na ręku, wszyscy zaczęli szturmować bunkry, bez względu na to, czy posiadali prawo, czy nie do miejsca na dole. Kwestia posiadania lub nieposiadania "udziału" nie miała w tej chwili znaczenia. Na rojnym dopiero co podwórzu Józef został sam. Wypatrzywszy bojowców na ostatnim piętrze, udał się tam i poprosił o broń. Komendant odpowiedział mu, że żąda najcenniejszej rzeczy w murach *[getto]; chłopcy wyprzedawali się ze wszystkiego, by broń zdobyć, przenosili ją pod groźbą śmierci przez wachę. Młoda ciemna dziewczyna z bujnymi włosami uciekającymi spod kaszkietu, obecna przy rozmowie, nie zwracała żadnej uwagi na mówiących. W nabożnym skupieniu śledziła teren na dole. Wróciwszy na puste podwórze, Józef niespodziewanie natknął się na Henocha, który zgodził się zabrać go na swój punkt o trzy domy dalej.
W ciągu następnych dni Józef był świadkiem najwyższej radości oraz dna zwątpień powstańców. Szczęście bez reszty związane było z wybuchem miny, na którą Niemcy natrafili mijając bramę shopu. Po tym wybuchu chłopcy obejmowali się i całowali ze łzami w oczach. Ich radość trwała jednak krótko; Niemcy, którzy uciekli, rychło wrócili i biegnąc po terenie jak lisy, obrzucali wszystkie kąty granatami. Dom stanął w ogniu. Ślepnącymi od dymu oczami ukryci na strychu powstańcy widzieli, jak ludzie wyskakiwali ze swych schowków. Niemcy spędzali ich na środek podwórza, bo pod domami żar był nie do wytrzymania. Niektórych zabijali na miejscu, innych pędzili dalej. Wyczerpawszy swą niewielką ilość amunicji, zagrożeni pożarem - powstańcy musieli uciekać. Strychami przedostali się na odcinek jeszcze nie objęty płomieniami; przez moment zdawało im się, że znaleźli się na innej planecie. Wkrótce jednak dom, gdzie się schronili, również stanął w ogniu. Póki pożar obejmował górne piętra, ludzie schodzili do piwnic, ale gdy się obniżył, wylegli na podwórze i biegali z kąta w kąt; jedyne wyjście z domu Niemcy trzymali stale pod ostrzałem.
Na powstańców tłum patrzał najpierw z nadzieją, potem z nienawiścią, wreszcie obojętnie jak na wszystkich innych. Rozdzieliwszy się na dwie grupy powstańcy szukali schronienia w pobliskich piwnicach. Na początku nocy zeszli się znów na podwórzu, pełnym zwęglonych zwłok i krzyku rannych, wołających o wodę. Doszli do wniosku, że jedynie przejście kanałami na drugą stronę może ich uratować.
Gdy wyszli na ulicę, znaleźli się jakby u stóp ognistych gór. Prowadziły ich ściany wielokolorowego - tłustego, cytrynowego, żółtego, rudego - podrywanego wiatrem ognia. Snopy iskier zapalały odzież i włosy. Płonące belki raz po raz z trzaskiem padały im pod nogi. Po grząskim roztopionym asfalcie w jedną i drugą stronę ciągnęły tłumy z tobołami. - Co robić? - pytali jedni drugich. - Jaki widzicie ratunek? - Niektórzy przechodzili bez słowa, z przerażeniem rozglądając się wokoło. O północy powstańcy z grupy Henocha weszli do kanału; po kilku godzinach śmiertelnie wyczerpani wyszli w tym samym miejscu; zbłądzili.
Następnej nocy - po dniu podobnie jak pierwszy złożonym z ognia, dymu, pragnienia, głodu i śmierci - powstańcy zdecydowali się na rzecz szaloną. Ze swymi "kalafiorkami", ze swym uzbrojeniem, nadającym się na drugie święto Szałasów, postanowili zaatakować wachę; musieli wyjść z tego płonącego morza. Gdy się jednak znaleźli o sto kroków od wachy, spadła na nich ulewa kuł. Stracili ludzi. O świcie schronili się do jakiegoś bunkra; o czwartej po południu weszli tam Niemcy. Kilku powstańców popełniło samobójstwo. Jeden z nich, nim popełnił samobójstwo, zastrzelił matkę, z którą się nie rozstawał. Ci, którym brakło odwagi, prosili towarzyszy o strzał z łaski. Jednakże następnej nocy Henochowi z towarzyszami udało się przejść kanałami. Józef miał przejść z nimi, ale - w ostatniej chwili - chciał kogoś uratować i pozostał.
Którejś z najbliższych nocy natknął się na ludzi w mundurach i hełmach. W pierwszej chwili był przekonany, że to Niemcy, ale gdy podszedł, w jednym z żołnierzy poznał Dawida Batysta, blacharza i syna blacharza z Twardej.
Batyst przewodził gromadce ludzi, którzy postanowili nie dać się wziąć żywcem i walczyć do ostatka. Na dzień chowali się w zakamarkach, skąd strzelali do żołnierzy. Nocami zbierali się i opowiadali sobie przebieg dnia. Nazywali siebie "mścicielami" i chcieli zginąć nie gdzie indziej, tylko na tej ziemi. Grupa składała się z fryzjera, tragarza, drobnego kupca i z Krańca, byłego policjanta, "jamnika", który w walce chciał zmyć plamy przeszłości.
Batyst znał Józefa. Dowiedziawszy się, że Józef posiada "dziewiątkę", zgodził się czasowo przyjąć go do grupy. Józef nie ukrywał, że chce przejść na drugą stronę. Przez pewien czas przebywał z "mścicielami", ukrywał się z nimi, strzelał do żołnierzy i do "Askarów". Najczęściej chodził z Batystem; na dzień "mściciele" rozdzielali się, łatwiej było im ukrywać się w pojedynkę. Józef bardzo polubił Batysta. Zresztą wszyscy "mściciele" ogromnie lubili i szanowali Batysta, który gdzieś w nie dopalonym kącie każdą spokojną chwilę spędzał nad modlitewnikiem, nucąc cicho psalmy. Józef nieraz spostrzegł, że młodzi bojownicy ze szczególnym szacunkiem odnosili się do starych pobożnych ludzi. Batyst był nieugięty w decyzji walki do końca. Swoimi opowiadaniami o Treblince hartował towarzyszy, budząc w nich pragnienie walki i zemsty.
Batysta Niemcy wywieźli latem do Treblinki, gdzie przez pewien czas pracował przy oczyszczaniu komór. Nim zdołali komorę oczyścić, już wpuszczano nowe ofiary. Ofiary, które przeleżały kilka gazowań, stanowiły postrach tragarzy, nabierały niezwykłego ciężaru. Krzyki dobywające się z komór rozdzierały im serca, te same krzyki budziły lubieżny śmiech żołnierzy, a zwłaszcza jednego z nich, "Lalki". Niemcy po pewnym czasie gazowali robotników, Batyst przedostał się do wagonu z odzieżą i w ten sposób ocalał. Potem ukrywał się na wsi; nie mogło to trwać zbyt długo; Batyst mówił źle po polsku. Chłopi byliby na to mniej czuli, ale pewnego dnia Niemcy ogłosili, że dadzą ileś tam korców żyta za każdego zbiega. Ze wsi Batyst wrócił do dzielnicy.
Pewnej nocy nie wrócił fryzjer Wasser z długim nosem, który po każdym zabitym Niemcu wycinał kreskę na kolbie karabinka. Wkrótce ślad zaginął również po "jamniku" - policjancie Krańcu, który leżąc w ukryciu godzinami wpatrywał się w fotografię żony. Latem policjanci mieli obowiązek dostarczać dziennie po sześć łebków; najbliższy przyjaciel Krańca wyciągnął mu z ukrycia żonę z małym synkiem i zawiózł na plac. Kranc kiedyś powiedział Józefowi: "Człowiek nie rozumiał, jak powinien żyć..." Wreszcie pewnej nocy w jakimś podwórzu Józef odnalazł zwłoki samego Baty sta. W ten sposób wyginęła cała grupa "mścicieli".
Potem Józef związał się z grupą zupełnie młodych chłopców, powstańców, którzy ukrywali się w tuneliku; tunelik ten - zawczasu przygotowany przez ludzi, którzy już nie żyli - posiadał wylot na drugą stronę. Pewnej nocy, pod nieobecność chłopców, Józef niespodziewanie natrafił na zasypany, lekko zamaskowany otwór i zaczął się czołgać. Po osiemnastu godzinach - tak długo trwała droga na sąsiednią ulicę - znalazł się przed Elżbietą. Potem jednak sumienie nie dawało mu spokoju i postanowił zorganizować przejście kanałami dla powstańców. Elżbieta w milczeniu aprobowała to jego drugie przejście. Również za drugim razem Józef został odcięty i zamknięty w murach, tym razem już nawet nie walczących, ale ginących ostatecznie.
Opór wygasł. Granica pomiędzy ludnością cywilną a powstańcami zatarła się całkiem. Ktokolwiek żył, myślał o jednym, o wydostaniu się, o ucieczce od śmierci w płomieniach i w dymie, o ratunku przed uwędzeniem się żywcem w bunkrach. Nikt nie chciał znaleźć się wśród olbrzymich stert zwłok płonących w dzień i w nocy na każdym podwórzu.
Ci, którzy szukali schronienia na szczytach domów, widzieli sceny, jakie nie każdemu pokoleniu dane jest widzieć. W ich oczach opróżniano bunkier za bunkrem; ludzie wychodzili na pół nadzy; ręką zasłaniali sobie oczy odwykłe od słońca i stawali przed władcami. Chwilę temu, gdy przysłuchiwali się dzwonieniu kilofów, badających asfalt podwórza, podlegali panice, ale wykryci, byli już spokojni. Rozbierali się tak, jak tego chcieli żołnierze, którzy ze śmiechem spoglądali na nagie kobiety, wsadzali im ręce między nogi, mężczyznom kazali podskakiwać; szukali złota i drogich kamieni. Część ludzi zabijali zwykle na miejscu, resztę pędzili dalej. Tym, którzy ukryci z daleka patrzyli na wszystko, łzy płynęły z oczu; ich dusze zjadała niemoc. Ukryci często widzieli karawan Pinkierta. Środek i góra pełne były zniekształconych zwłok, na koźle siedziało zwykle dwóch woźniców w czerni, w małych czarnych czapeczkach na głowie; wóz musiał być ciężki, bo koń ledwo ciągnął. Często widywali długie kolumny, maszerujące w stronę umschlagu - w postrzępionej odzieży, z popalonymi włosami. Nocą, gdy z nie dopalonych pokojów ukrywający się schodzili na ziemię, spotykali coraz mniej ludzi. Puste noce wstrząsały duszami nie mniej niż pełne wydarzeń dnie. Wokoło poniewierały się zwłoki ludzkie, wznosiły się wypalone domy, obeliski kominów, zgliszcza i pagóry gruzu. Z wyschniętymi oczami szli tym krajobrazem gęsiego, nie odzywając się ani słowa do siebie. Dzika, zajadła strzelanina odpowiadała każdemu głośniejszemu krokowi; był to znak, że obstawa trwa.
W szparach między kamieniami zaczęły już wyrastać dzikie chwasty. Czas działał! Czas upływał! Już nie dni, już nawet nie tygodnie, lecz miesiące upłynęły od owego kwietniowego dnia, kiedy doktor Braun wysłał Józefa. Wszelkie próby przejścia Józefa i ludzi, z którymi się związał, zawiodły. Dwa razy zawrócił spod muru poniósłszy ofiary. Zżarci przez słońce, suszę, pragnienie, głód i choroby - osłabli, stracili siły i wiarę. Potem przyszła jesień; potem spadł śnieg, nieprawdopodobny, widmowy śnieg; Józef nigdy w życiu nie widział podobnego śniegu, nigdy żaden śnieg nie wywarł na nim podobnego wrażenia. Pokrył zgliszcza i Józefowi zdawało się, że tylko prześnił sen o sobie, o doktorze Braunie, o Topazie, o Śpiewaku, o jakimś innym świecie, o zniszczeniu; wszystko było snem, w tym miejscu nigdy nie stały domy, nie żyli ludzie, ta pustynia trwała tu wiecznie. Długo przedtem, nim śnieg spadł, ukrywający bali się, że po śladach łatwo będzie ich wykryć.
W obliczu nieuchronnej śmierci grupka ukrywających się postanowiła raz jeszcze pójść na mury. Było ich wtedy czterech. Noc spędzili bezsennie, około czwartej nad ranem zaczęli wyjmować cegły, powietrze oszołomiło ich. Było ciemno, gdy wyszli; padał drobny, lodowaty deszcz. Szli poprzez gruzy, piwnice, zakamarki, wreszcie wśród przecierających się ciemności zobaczyli mur. Ich plan był prosty: podstawić drabinę, grzbiet muru wyłożony szkłem nakryć kołdrą i sprawując się jak najciszej - przeskoczyć. Choć plan był tak prosty, już dwa razy ich zawiódł i zabrał niemało ofiar.
Zatrzymali się o dwadzieścia kroków od muru, w jedynej ocalałej bramie; tylko ona ocalała wśród morza gruzu. Józef podbiegł z drabiną pod mur, wdrapał się i nieznacznie uniósł głowę. Po drugiej stronie w odległości trzydziestu, czterdziestu kroków leżała ulica, normalna ulica z normalnymi domami, w których spali ludzie. Dwóch żandarmów z podniesionymi kołnierzami szło chodnikiem po drugiej stronie; nie zauważyli niczego. Gdy oddalili się, Józef ręką dał znak towarzyszom, równocześnie podciągnął się na mur i przeskoczył. Usłyszał odgłos skaczących za nim, ale zaraz potem rozległy się strzały. Był przekonany, że jest ranny, pomimo to biegł dalej - ciągle pośród zajadłej strzelaniny. Cudem znalazł jakąś otwartą bramę. Przykucnął w sieni i czekał. Naraz uprzytomnił sobie, że popełnia szaleństwo czekając w bramie, że za chwilę zjawią się żandarmi. Skierował się więc do piwnicy: ponieważ była zamknięta, pobiegł na strych. Przez małe okienko strychu miał widok na mur i wtedy wyraźnie zobaczył zwłoki, które tam leżały. Poznał je. - To on! On! - powtarzał z rozpaczą w duszy. - Na pewno on! - Poznawał czarny karawaniarski płaszcz, który sam zdobył dla zabitego. Nie mógł oderwać oczu od jezdni, od czarnego płaszcza i zabitego człowieka, drobnego teraz jak psiak.
- Biedny drugi poeta! - powtarzał drżąc cały. - Biedny Marek Karmański.
W obliczu zabitego pod murem - własne ocalenie wydało mu się czymś niepotrzebnym, bezsensownym.
(...)
Gdy po pochowaniu Aleksandra Józef zbliżył się do "drugiego poety" i stwierdził, że ten drży, poczuł jeszcze silniej niż poprzedniej nocy potrzebę zaopiekowania się nim. Powiedział sobie: teraz obietnica dana Braunowi rozciąga się na osobę "drugiego poety". Wkrótce jednak panika rozdzieliła ich. Inżynier Śpiewak zabrał "drugiego poetę" do schronu kupca Kawona; Józef przyłączył się do grupy powstańczej Henocha.
Tej samej nocy, kiedy wraz z ludźmi Henocha miał przejść kanałami, Józef spotkał inżyniera Śpiewaka i to właśnie spotkanie było powodem, iż pozostał. Minąwszy obszar największego ognia, grupa znalazła się w chłodnym i cichymi podwórzu. Ktoś złapał Józefa za rękę:
- Poznajesz?
Był to inżynier w towarzystwie dwóch ludzi.
Oddział w milczeniu pomaszerował dalej, inżynier przytrzymując Józefa wołał:
- Wychodzisz? Wychodzicie kanałami? Zabierz mnie ze sobą!
- Widzisz, ojciec miał rację! - przerwał mu jego towarzysz, niski, czarny jak smoła, o ogromnej czaszce. - Chcesz uciec! Chcesz nas zostawić na wykończenie!
Oczy mówiącego błyszczały. Wyglądało na to, że za chwilę rzuci się na inżyniera.
- Ani z tobą, ani z twoim ojcem nie brałem ślubu - krzyczał inżynier. - Do tarcia chrzanu jestem wam potrzebny tam w grobie! Józef, weź mnie ze sobą! Odciążę wasz schron, głupcze - zwrócił się znów do czarnego. Nie wykończą wszystkich. Jutro dadzą spokój, nie znasz Niemców? Jutro będzie po kołomyjce!
- A Karmański gdzie? Żyje? - spytał Józef.
- Jaki Karmański? Aa! - skrzywił się inżynier. - Żyje. Leży w bunkrze pod stołem w gaciach!
Ostatni towarzysze zniknęli w bramie. Józef wiedział, że jeśli chce żyć, jeśli chce się uratować i wrócić, nie ma chwili do stracenia. Ale pośród tego piekła na ziemi, pośród tej powszechnej śmierci zobaczył naraz ciche, promienne, duże oczy Karmańskiego, jego łagodną twarz i pomyślał: "Jeśli ja mu nie pomogę, nikt mu nie pomoże, jeśli ja go nie uratuję, «drugi poeta» zginie, jak zginął pierwszy." I Józef powziął decyzję.
- Wrócimy do Karmańskiego - rzekł. - Jutro przejdziemy.
- Człowieku - krzyknął inżynier - to zajmie nam dwie godziny czasu, a tu każda chwila na wagę złota! Ile ja widziałem takich wypadków! Tysiące ludzi zginęło, bo chcieli ratować drugich. W takich chwilach nie wolno myśleć o nikim! Chodźmy! - inżynier ciągnął Józefa w stronę oddziału.
Józef milczał. Czarny spoglądał to na jednego, to na drugiego.
- Jak teraz nie przejdziemy, to już nigdy! Nigdy! - Inżynier raz po raz odrywał nogi od roztopionego asfaltu
- Nie - odrzekł twardo Józef - wrócimy po Karmańskiego. Jak zdążymy, przejdziemy jeszcze dzisiaj, jak nie, przejdziemy jutro, znam drogę.
- Jutro! - inżynier zaśmiał się histerycznie. - Jutro z otwartymi brzuchami, jak zwęglone koty będziemy się poniewierać na śmietniku! Zobacz, co się dzieje! - Wokoło jęczeli ranni, na których nikt nie zwracał uwagi. - Spójrz na to piekło: udusimy się w dymie, usmażymy się w ogniu jak kaczki. Jutro! Do jutra s kapuj ą nasz schron!
- Pójdziemy po Karmańskiego - powtórzył twardo Józef Dwaj towarzysze inżyniera Śpiewaka milczeli.
- Zginęliśmy! - krzyknął inżynier. Wyglądał na zupełnie zrezygnowanego. Znał sporo ludzi, znał zapewne także niektórych z oddziału Henocha i mógł pobiec za nimi. A jednak stał w miejscu, nie pobiegł, zbytnio liczył na Józefa. Są chwile, kiedy najmocniejsi, najpewniejsi siebie zaczynają liczyć na drugich, a wtedy tracą wolę, rozsądek, inicjatywę. Coś podobnego stało się z inżynierem Śpiewakiem.
Wyszli na ulicę. Wzdłuż płonących ścian posuwały się nieme tłumy objuczone tobołami, wodząc wokoło przerażonym wzrokiem.
- Ludzie, dokąd? dokąd? - pytali jedni drugich.
W schronie kupca Kawona spoceni, nieruchomi od żaru ludzie leżeli w bieliźnie ze wzrokiem utkwionym w sufit, spod którego sączyło się słabe światło lampki. Nikt nie spał; na powierzchni ponad głowami toczyły się od rana pojazdy; dochodziły szczątki rozmów, komendy, strzały, detonacje. W niedużej komórce leżało przeszło trzydzieści osób; a k c j o n a r i u s z e zajmowali prycze pod ścianą; d z i c y leżeli na betonowej podłodze, podścieliwszy sobie łach czy kołdrę; pod stołem, w środku komórki, Józef odnalazł "drugiego poetę" i położył się przy nim.
Dopiero około południa ucichły głosy na powierzchni i dopiero wtedy Józef odczuł głód. Już przedtem kilka razy miał zamiar wstać, by odszukać Śpiewaka, ale hamował się, każde wstawanie z miejsca budziło swary, byle co wyprowadzało ludzi z równowagi. Jakiś starzec z brodą widząc, że Józef się wierci, podał mu kostkę cukru. "Od lata nie ruszam się bez cukru na krok. Brandt nauczył mnie." Gdy Józef podzielił się z Karmańskim, starzec podsunął mu drugą kostkę.
Spokój utrzymywał się, ludzie drzemali, Józef także. Gdy obudził się - po minucie czy godzinie - zobaczył nad sobą inżyniera, który miał tu inne prawa niż wszyscy, jego poruszenia mogły mieć charakter ogólny, nie krzyczano nań, nie lżono go, wiedziano, że zbudował schron. Od momentu pojawienia się Józefa Karmański nie puszczał jego ręki. Niechętnie zwolnił ją teraz; inżynier chciał pomówić z Józefem na osobności.
Omijając leżących, przeszli na korytarz również upchany ludźmi. Jakaś kobieta karmiła dziecko, jakiś mężczyzna trzymając modlitewnik wysoko pod żarówką cicho poruszał wargami, jakaś para przytulona do siebie nie zwracała uwagi na nikogo, niektórzy nie podnosili nawet oczu na przeciskających się, inni patrzyli na nich wrogo; pachniało potem, kwasem i ziemią.
Przy końcu korytarza zatrzymali się. Gdy inżynier zdjął kłódkę i zapalił światło, Józef zobaczył komórkę o połowę mniejszą od poprzedniej, stosy garnków, talerzy, jakieś gąsiory, torby, worki; mieściła się tu kuchnia i spiżarnia schronu.
- Liczyłem się z tym - objaśniał Śpiewak - że możemy zostać bez prądu i grzejniki elektryczne będą do niczego, więc na wszelki wypadek postawiłem piec na węgiel. Komin biegnie pod ziemią w specjalnie wyosobnionym pionie, dym mógłby nas zdradzić... A to zapasy: suchary, zacierki, tłuszcze, kartofle, świece, zapałki, nafta, spirytus palny, mydło, lekarstwa. Wszystko tu masz prócz sensu!
Inżynierowi gniew już przeszedł, zapomniał o patetycznych słowach rzuconych wczorajszej nocy; teraz chciał uzgodnić p r z e j ś c i e. Głównym akcjonariuszem schronu był kupiec Kawon, znienawidził Śpiewaka w chwili, gdy powtórzono mu jego słowa, że "buduje Kawonowi grób". Nie zezwolił inżynierowi sprzedać miejsca w schronie. "Niech sprzeda miejsce na cmentarzu, a nie w moim bunkrze." Nie chciał go wypuszczać nocą dla "zasięgnięcia języka", ustąpił dopiero po targach. Jednakże po wczorajszym powrocie z powierzchni Kawon zmienił zdanie.
Ów niski, czarny człowiek, który w nocy atakował Śpiewaka, był to młody Kawon, syn głównego akcjonariusza. Opowiedział ojcu, co widział na powierzchni; twierdził, że wszystkie schrony wcześniej czy później muszą być "skapowane", a wobec tego jedyny ratunek - to przejść. Stary Kawon, handlarz manufakturą, równie mały jak syn, o apoplektycznej twarzy, z dużym nosem, małymi złymi oczami, ubrany zawsze - nawet tutaj, gdzie inni siedzieli w bieliźnie - w płaszcz i kaszkiet z tego samego materiału, nienawidził syna. Nie przywiązywał najmniejszej wagi do jego słów, ale wraz z młodym Kawonem wrócił totumfacki Kawona, dawny subiekt, Leoś, który mówił to samo, że jedyny ratunek - to przejść. I Leoś przekonał starego. Kawon mówił źle po polsku, wyglądał jak "czech" Grupa trzech Żydów), nienawidził d r u g i e j s t r o n y, ale Leoś przypomniał mu Blata, także "czecha", który przebywał po drugiej stronie od kilku miesięcy i jakoś p ł y w a ł z g ł o w ą n a d w o d ą. Przykład Blata dopełnił miary i Kawon postanowił wysłać na drugą stronę małego Leosia. Wśród "darmozjadów, wilków i złodziei", zgromadzonych w bunkrze, jemu jednemu ufał. Był przekonany, że Leoś "nie mógłby zawieść starego pryncypała"; najwięksi łajdacy mają zawsze jeden taki punkt, w którym okazują się dziećmi. Na godzinę przed tym "komunikatem z góry" przed powrotem Leosia - nagle, jak to niekiedy bywa, stary Kawon sam to zrozumiał, że schron był tylko "kosztowną trumną". Zgodziwszy się wysłać Leosia, stary chytrus doszedł przy tym do wniosku, że po drugiej stronie inżynier Śpiewak mógłby się przydać, stąd nagła zmiana. Inżynier, który powrócił do schronu zupełnie zrezygnowany po rozmowie ze starym - "z kurą" - odżył. Zgodził się pomóc Leosiowi, "w czym tylko będzie mógł" po drugiej stronie, za co - było to aktem największego zaufania - otrzymał klucze od kuchni, aby mógł spokojnie z Józefem omówić plan przejścia.
Inżynier i Józef ustalili, że przejdą kanałami - drogą Henocha - jeśli stwierdzą, że tamtym się udało. Omówiwszy szczegóły, Józef wrócił do Karmańskiego, do "świetlicy", tak nazywano główną komórkę. W chwilę później znów przyszedł inżynier; lgnął do Józefa.
Cisza nad głowami nagle skończyła się. Obok normalnych ruchów i głosów ukrywający się usłyszeli brzęk metalu: kilofami opukiwano podwórze. Odkrycie bunkra mogło teraz nastąpić każdej chwili. Ludzie wstrzymali oddech, nawet małe światełko pod sufitem wydawało im się zbyt głośne.
Zupełnie niespodziewanie brzęk metalu ucichł i na dwie, trzy minuty zapanowała całkowita cisza. Pośród tej ciszy inżynier szepnął Józefowi do ucha: - Postąpiłem strasznie! strasznie! Nie dopilnowałem drugiego wylotu! Teraz tylko drugi wylot mógłby nas uratować! Nie przyłożyłem się! - Uwagę Józefa zwróciła twarz inżyniera, szeroko otwarte oczy, grające chrapy krótkiego nosa, grube, otwarte usta. Wyglądał jak zwierzę czające się do skoku. Po drugiej stronie Karmański leżał jak umarły.
Nagle zadzwonił kilof, światło zgasło i kilka potężnych wybuchów wstrząsnęło ciemnym, przepełnionym bunkrem. Jeszcze nie umilkły, gdy Józef wyczuł, że inżynier zaczyna się czołgać. Zrozumiał, że zmierza ku znajdującej się w końcu korytarza komórce zalanej wodą, za którą mieścił się przekop pod drugi wylot. Po wyjściu ze spiżarni inżynier pokazał ją Józefowi. Józef szarpnął Karmańskiego i obaj zaczęli się przebijać, czołgając się wśród ciał. Już brodzili w wodzie, kiedy nagle zapaliło się światło. Zdążyli jeszcze wczołgać się do przekopu pełnego tłumionej obecności ludzi; nie tylko inżynier wpadł na ten pomysł. Z piwnic dochodziły krzyki po niemiecku:
- Broń!
- Oddać broń!
- Kto ma broń?!
- Ty masz broń!
- Przygotować złoto!
- Oddać dolary!
- Zegarki!
- Wychodzić! Wychodzić!
- Schneller! Rrraus!
Ciężkie kroki mieszały się z ciszą, z płaczem dzieci, z pojedynczymi żydowskimi słowami. Po jakichś piętnastu minutach w bunkrze zrobiło się cicho, nie dochodził stamtąd ani jeden głos, już wszystkich musieli wyprowadzić. Naraz żywe kłębuszki zaczajone w wykopie zamarły. Doszła ich rozmowa tak wyrazista, iż było nie do wiary, by rozmawiający ich nie widzieli. Jeden żołnierz mówił do drugiego:
- Czy widzisz, ile tutaj stoi tych waliz? Szkoda, żeby się spaliły, trzeba je zabrać! Zawołaj Żydów, to je wyniosą. Ernst, najlepiej weź chłopaczka. Widzisz tę dziurę tam? - zimna plazma latarki wpadła do wykopu. - Trzeba zobaczyć, czy się tam nie pochowali. Dasz chłopcu cukierka, to się wśliźnie, jeszcze cię w rękę pocałuje. Mali chłopcy najlepiej się do tego nadają!
- Jawohl! - odrzekł drugi.
Ukryci słyszeli tę rozmowę, rozumieli każde słowo i - czekali. Rozkazodawca cofnął się chyba do piwnicy, miał wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia w tym Judenbunker. Przekręcił gałkę radia; szczątek melodii jak nietoperz obił się o ściany. Potem ukryci w okopie usłyszeli plusk wody - chłopiec szedł do nich. Po zimnych, gliniastych ścianach wykopu zaczęło naraz skakać parzące światło latarki.
- Pochowali się tam Żydzi, powiedz, Szmerl? - spytał po niemiecku ten sam głos co przedtem.
Chłopiec potwierdził.
Wkrótce potem ukrywający się usłyszeli głos po żydowsku. Był to głos człowieka dorosłego.
- Kto wyjdzie, pojedzie do Poniatowa na roboty i przeżyje! A kto nie wyjdzie, zginie! Niemcy zasypią tunel granatami i spalicie się żywcem. Żydzi! Bracia, spalicie się żywcem, wychodźcie!
Po kilkakrotnym ostrzeżeniu kłębuszki poczęły się odrywać od ścian. Wkrótce Józef czuł obok siebie jeszcze tylko Karmańskiego, zdawało mu się, że pozostali sami. "Za chwilę - myślał gorączkowo - Niemcy zasypią dół granatami, nawet mysz się nie uratuje. Możliwość ratunku istnieje tylko na powierzchni. Trzeba wyjść! Wyjść..." Jego umysł doszedł do tej konkluzji, ale coś go nadal trzymało przy gliniastej, poszarpanej ścianie, nie pozwalając na żaden ruch, coś, co nie miało nic wspólnego z jego umysłem, ale potrafiło mu się oprzeć. Maksymalnie żywi i maksymalnie martwi - Józef i "drugi poeta" zwarli się, spletli ze sobą. Nie wiedzieli nawet, że stoją tak spleceni. Nigdy się nie dowiedzieli, jak długo tak stali.
Wypełzli dopiero, kiedy dym zaczął ich dusić. Bunkier stał w ogniu. Ciężkie, dwutonowe zamaskowane drzwi, chluba inżyniera Śpiewaka, leżały zerwane. Gdy znaleźli się na powierzchni, na gorącym grząskim asfalcie podwórza zobaczyli pięć małych kupek - pięciu akcjonariuszy schronu kupca Kawona, w bieliźnie, leżało zabitych. Wśród nich poznali kupca Kawona, któremu Niemcy przed śmiercią nie zdjęli ani płaszcza, ani kaszkietu, oraz inżyniera Śpiewaka.
W silnym mroku długo stali nad świeżo zabitymi, a pragnienie zemsty i łzy parzyły im twarze i dusze.
Kiedy tak stali nad zwłokami, zbliżył się do nich stolarz Pflaum z synem. Nim mogli cokolwiek przedsięwziąć, wpierw musieli zdobyć wodę, pragnienie rozjuszało ich, odbierało im przytomność. Wodę i żywność w schronie Kawona Niemcy obleli benzyną. Pozostawiwszy na miejscu "drugiego poetę" i chłopca Józef ze stolarzem udali się na poszukiwanie wody. Po usypiskach i gruzach dostali się do następnego domu, gdzie, jak twierdził stolarz - miał się znajdować schron piekarzy. Gdy przestąpili próg piwnicy, rzucił się na nich mdlący żar i odór rozkładających się ciał; piekarze uwędzili się żywcem.
Dopiero w czwartym schronie, ogołoconym z ludzi, znaleźli wodę, suchary i cukier. W "czwórce", jak schron ten nazwał stolarz, znaleźli także odzież, którą zmienili na miejscu; ich własna była w strzępach. Wracając długo błądzili po terenie, pozbawionym wszelkiej charakterystyczności, dziko wyburzonym. Kiedy wreszcie odnaleźli podwórze, nie zastali już ani syna stolarza, ani "drugiego poety". Prawdopodobnie, zaniepokojeni długą nieobecnością, poszli ich szukać. Ponieważ zbliżał się świt, wciągnęli się na szczyt domu, gdzie zamaskowali się na dzień. Następnej nocy Józef stracił z oczu również stolarza. Rozdzielili się, by poszukać zaginionych, i więcej się nie odnaleźli.
W dwa tygodnie później, w pewien słoneczny dzień, Józef stał w wypalonym domu na czwartym piętrze w czymś, co niegdyś musiało być łazienką; zachowała się tam jeszcze zardzewiała wanna, ze ścian wyskakiwała plątanina cienkich i grubych rur. Piętro niżej schroniło się małżeństwo Kormanów z piętnastoletnią córką Sulamitą. Tego dnia przeszukiwanie terenu wokół domu trwało do świtu. Józef tkwił nieruchomo pod ścianą. Jego umysł pracował z najwyższą jasnością i uwagą. Nie widział nic, ale wiedział, że Niemcy podstawili drabinę pod mur. Pierwszy zwykle wchodził kapuś - któryś z Żydów przymuszanych do tej czynności - za nim najczęściej "Askar": Łotysz, Ukrainiec, Litwin; Niemcy nie kwapili się do tej akrobatyki. Choć Józefowi zdawało się, że widzi wszystko, naraz zaskoczyła go rozmowa pomiędzy "Askarem" a Sulamitą. Zrozumiał, że Kormanowie są już na dole, choć nie mógł pojąć, jak i kiedy się to stało; z tego wyścigu śmierci niektórzy wycofywali się bez słowa, cisi, zrezygnowani, pełni wstrętu do życia i do świata.
Dziewczyna prosiła, żeby ją zastrzelić na miejscu, na to "Askar" l u d z k i m głosem odpowiedział, że tego mu nie wolno robić, że zresztą nie on się tym zajmuje, na dole stoi oficer. Popłynęły charakterystyczne strumyki obsuwającego się gruzu; dziewczyna schodziła na dół, by podzielić los rodziców. Z pokoju Kormanów zachowały się schody do miejsca, gdzie teraz stał Józef. Tłumiąc oddech ściskał w ręku "dziewiątkę" bez naboju, gotów rzucić się na "Askara", nim ten zdoła strzelić. Czekał nie spuszczając oczu z żelaznej plecionej liny, która wystawała z muru i kończyła się na dole, gdzieś na usypisku, wysoko nad ziemią. Pozostała jeszcze nadzieja, że "Askar" zeszedł z Sulamitą; naraz jednak usłyszał kroki: "Askar" szedł ku niemu. Jak we śnie rzucił się do liny, w chwilę później wylądował na usypisku, w gruzach, a stamtąd - w biały dzień - przebiegł na obstawione podwórze. Zdążył jeszcze wyrzucić rewolwer.
Zapędzono go na placyk pełen skazańców, wśród których zobaczył naraz "drugiego poetę", bez butów, ubranego dziwacznie nawet jak na tutejsze stosunki, we frak, w płócienne granatowe spodnie; ubrał się widocznie w to, co oni wyrzucali. Nie tylko frak odróżniał go od innych, mimo wszystko wydawał się mniej brudny; w wyschniętej, spieczonej twarzy duże oczy zachowały spokój. Ilekroć przez czas poszukiwań Józef próbował sobie przypomnieć twarz "drugiego poety", widział przede wszystkim jego duże, spokojne oczy. W mniejszym stopniu niż inni przypominał zaszczute zwierzę. Podczas ostatnich dwóch tygodni Józef szukał go co noc, co noc schodził na "giełdę" i zaglądał ludziom w oczy.
Teraz czekała ich wspólna śmierć - ale u boku kogoś bliskiego, drogiego nawet umrzeć łatwiej.
Po południu popędzono ich w stronę umschlagu. W ostatniej chwili na rozkaz Niemca "Askarzy" odcięli dwie końcowe trójki, w których znajdował się Józef i Karmański, i skierowali je w przeciwnym kierunku. Wracali wymarłymi, spalonymi ulicami dzielnicy. Karmański z trudem stąpał boso po rozżarzonym asfalcie. Na ziemi poniewierała się porzucona odzież, buty, kapelusze, miski, ale "Askarzy" nie pozwalali po nic sięgać. Trzecim w trójce był starszy człowiek, rosły, z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, o pięknej szlachetnej głowie, dużym czole, dużych błękitnych, trochę wypukłych oczach. On także był bez butów, spodnie miał wpuszczone w białe skarpetki, na ręku trzymał ciemną zarzutkę. "Askar" kilka razy spoglądał na tę zarzutkę, ale nie wyrwał mu jej.
Znaleźli się na ulicy N., ostatniej, granicznej ulicy, pustej jak inne, ale nie tkniętej pożarami. O dwieście kroków na lewo mieściła się wacha. Na całej przestrzeni do wachy było pusto, kocie łby "krzyczały", w dali pod wącha stał strażnik, samotny jak dzik na skraju lasu. Młody żandarm otworzył im bramę i dwie trójki znalazły się na podwórzu. Na lewo stał trzypiętrowy dom, nowoczesny, skrzyniasty, na wprost - drewniany, niski barak, na prawo zaś, w głębi podwórza, w odległości pięćdziesięciu kroków, zobaczyli zamkniętą żelazną bramę. Na podwórzu uwijali się żołnierze, niektórzy z nich nawet w koszulach. Gdy dwie trójki pokazały się, jacyś ludzie zaczęli z okien coś do nich wykrzykiwać. Wyglądali na Żydów, ale nie byli ani zarośnięci, ani brudni, niektórzy się nawet głośno śmiali. Żołnierze zagrozili im, zamierzyli się nawet, ale tak jakby dla zabawy. Świeżo sprowadzeni nie zdołali dojść do żadnego rozumnego wniosku. Jedną z trójek odprowadzono na lewo, a drugą - Józefa, Karmańskiego i majestatycznego starca - na prawo, za żelazną bramę, izolowaną od reszty podwórza. Stał tutaj murowany parterowy budynek, sklep czy coś takiego, miał nawet roletę z karbowanej blachy, jak niektóre sklepy. Żołnierz podciągnął ją i wpędził trójkę do środka. W tym sklepie Józef i "drugi poeta" przeżyli kilka przedziwnych dni.
Musiał to być kiedyś nie tyle sklep, ile magazyn pomocniczy jakiejś mydłami. Cuchnął chemikaliami, w kącie stała jeszcze waga dziesiętna. Sama izba była duża, nie za chłodna, jak bywają podobne składy, z miłym światłem, z trzema silnie okratowanymi oknami. O kilka metrów przed nimi wznosił się mur. Na podłodze poniewierały się podarte poduszki materacowe z wyłażącym włosiem, po ścianach spacerowały czeredy wszy. Do izby głównej przylegała komórka, ciemna, bez okna, z wodociągiem, z którego woda słabo ciekła, i z ubikacją; w porównaniu z dotychczasowymi warunkami był to pałac.
W tym pałacu skazańcy wypoczęli. Od czasu do czasu żołnierze wrzucali im oknem kilka pajdek chleba. Nie wzywano ich nigdzie, nie dawano żadnej roboty; uwięzieni próżno łamali sobie głowę, co to znaczy. Kontaktu z podwórzem nie udało im się uzyskać. Raz ktoś po drugiej stronie zawołał: - Wróbel! Wróbel! - Ale w chwilę później rozległ się strzał. Zrozumieli, że ktoś właśnie wśród nich szukał Wróbla. Jako ludzie przywykli do gruzów i bunkrów, do rur, kanałów i podkopów, do żył i kiszek domów, zabrali się natychmiast do zbadania "słabych stron" i możliwości ucieczki. Rychło jednak zorientowali się, że są dobrze zamknięci i dobrze strzeżeni, że o ucieczce nie ma mowy.
Trzecim ich towarzyszem był lekarz Fajg z Łodzi. Od niego Józef po raz pierwszy usłyszał szczegóły dotyczące getta łódzkiego, które uchodziło za najbardziej hermetyczne. "Ile by Braun dał za te wiadomości" - myślał Józef słuchając lekarza.
- W Łodzi - opowiadał im lekarz - Rumkowski, "król Chaim pierwszy", wydzielał prowiant raz na dziesięć dni. Jak ktoś był sam, zjadał wszystko od razu, a potem kładł się do łóżka i oczekiwał śmierci. Natomiast kobiety przy rodzinach dokazywały cudów: z namiastki kawy robiły torty, dodawały kartofli, żeby się trzymały, trochę sacharyny, żeby były słodkie. Z brukwi robiły kotlety, z jakichś liści - ryby. Żeby otrzymać zupę, ludzie wstawali o trzeciej nad ranem. Był taki głód, że wyrywano płyty z chodnika i robiono sobie działki. Niektórzy napełniali wózki ziemią i coś sobie tam sadzili. Na noc wciągali wózki do domu. Niektórzy urządzali ogródki na dachach.
Za duże pieniądze udało się lekarzowi przedostać z Łodzi do warszawskiego getta. Tutaj, ledwo rozpakował walizkę, zaczęła się akcja i musiał uciekać na drugą stronę. Na Wielkanoc postanowił odwiedzić przyjaciela, który nie chciał się ruszyć z murów; w ten sposób znalazł się w mydłami.
Faig prowadził pamiętnik, przeznaczony dla syna, który wojnę spędzał na Zachodzie i "który prawdopodobnie nigdy się nie dowie, jak wyglądały ostatnie dni jego ojca". Lekarz czytał im nieraz ze swego zeszytu, zapisanego gęstym, drobnym "arabskim" pismem. Znajdowały się tam uwagi o wszystkim: o przeznaczeniu człowieka i o Hitlerze, o odwadze i o "łóżku", a przede wszystkim o "sztuce życia". Stary człowiek bardzo chciał ustrzec syna przed losem, przed którym sam się nie potrafił ustrzec.
"Wierzę w zagładę Hitlera - pisał lekarz - ale czy się doczekam? Dzisiaj jest piętnasty marca, na świecie pięknie, słońce, prawie wiosna. U was już na pewno coś kwitnie. W naszych duszach smutno, czarno. Nie czuję jeszcze wiosennego powiewu. Czy go jeszcze kiedy poczuję? Pięćdziesiąta ósma wiosna! Ile można było przez ten czas zdziałać? Człowiek łudzi się, że to, co najważniejsze, jest przed nim, że jeszcze coś zrobi, a potem okazuje się, że jutra nie ma. Całą zimę spałem w nie opalonym pokoju, mimo to myłem się od stóp do głów. Dopiero gdy nabawiłem się lumbago, zacząłem się myć «na mały dekolt». Od dwudziestu siedmiu miesięcy noszę to samo ubranie, podszewka i kieszenie porwane, spodnie przetarte, ale jeszcze się trzymają!
Na śniadanie jem razowy chleb z cebulą, piję kawę zbożową bez cukru; za obiad z zupy, kawałeczka mięsa, łyżki kartofli i jakiejś jarzyny płacę 12 zł. Moje kolacje są podobne do moich śniadań; czasami przysmażam sobie kartofle na minimalnej ilości słoniny, słonina kosztuje 250 złotych kilogram. Jajka teraz bardzo staniały, są po 4 zł sztuka, kosztowały już 7; kury zaczęły się nieść, poza tym na kartki dali cztery wapienne jajka po 20 groszy sztuka. Przy każdej radośniejszej okazji - dobry komunikat z frontu lub list od ciebie - funduję sobie ciastko (6-7 złotych; dawniej 20 groszy). Cytryna kosztuje 61/2 zł. Owoców nie widuję, są za drogie. Ale wszystko to nieważne, nie należy się tym rozczulać."
"Klęska Hitlera - pisał lekarz w innym miejscu - stanie się znów początkiem nowej sytuacji, nad którą musisz zapanować, jeśli nie chcesz, by ona zapanowała nad tobą. Demokracja to wielkie słowo, ale pomimo to utrzymaj dystans duchowy pomiędzy sobą a ludźmi; równość to wielkie słowo, ale nigdy jej nie będzie, szczerość to cenne uczucie, ale kończy się ona podobnie jak pobłażliwość, wyrozumiałość, wspaniałomyślność - ludzie biorą ją za objaw słabości. Życie to nieustanna ciężka walka, uważaj więc, by nikt nie znał twoich słabych stron, bo na pewno wykorzysta je przeciw tobie. Życie to nie tylko walka, to gra wymagająca ustawicznej czujności. Bądź czujnym obserwatorem dusz ludzkich! Jeśli walczysz ze swymi instynktami, pamiętaj, że drudzy naokoło ciebie także walczą ze swoimi. Człowiek to zespół najróżnorodniejszych instynktów, namiętności, słabostek i skłonności. Trzeba je poznać z dobrej i złej strony. Nie przejmuj się zbytnio, gdy cię spotka rozczarowanie, choć największy to i najdotkliwszy ból, gdy zawodzą nas osoby, w których umieściliśmy swe najlepsze uczucia. Ale i podobne wypadki należy rozpatrywać na zimno. Pamiętaj o tym, że podobnie jak inni ciebie, ty również innych rozczarowujesz, nie wiesz nawet kiedy. Pamiętaj, że w tej nie dającej się rozplatać plątaninie, jaką jest życie, jedynym oparciem może być tylko praca. Kochaj swoją pracę, swój warsztat pracy, pielęgnuj go, rozszerzaj i chroń przed wszelkimi niespodziankami. Myśl bez przerwy o swej pracy, zakreśl ją sobie jak najszerzej."
"Jedno pokolenie ludzkie to jedna chwila w życiu ludzkości, to jeden zaledwie oddech wielkiego organizmu wieczności, ale zaklinam cię na wszystko, co święte i drogie - nie zamykaj oczu na realne przejawy życia i oceniaj je zimno. Stawka jest zbyt wielka, a mój los powinieneś stale mieć przed oczami jako groźne memento. Gdy po wojnie wrócisz, zbierz pamiątki po nas, zbierz rzeczy domowe, meble, dywany, obrazy, bieliznę, pościel, ubrania, palta, futra dziadka, zbierz, o ile się jeszcze dochowają, podziękuj za przechowanie, zostaw jakąś pamiątkę tym, którzy ci te rzeczy oddadzą, jeszcze raz podkreślam: nie bądź drobiazgowy, zlikwiduj swoje sprawy i - emigruj! Po tym, cośmy przeżyli, już nigdy nie będziesz się tu dobrze czuł. Na cmentarzu nie wolno budować. Wszędzie będziesz obcym, tu czy tam, obcym pod względem historii, przeżyć, psychologii, taki nasz los, ale, na miłość Boga, bądź mężny! Idzie tu o najwyższą stawkę!"
"Smutno mi na duszy, kiedy myślę, że nie zobaczymy się już nigdy, że gdy wrócisz do kraju, nie odnajdziesz nawet naszych prochów. Obecnie jedynym moim marzeniem to umrzeć godnie, z uśmiechem na twarzy, nie jak zaszczute zwierzę. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie naszego życia, wszystko, co kiedykolwiek usłyszysz, będzie za mało, będzie «nie to». Im więcej piszę, tym więcej mam ci do powiedzenia. W to, co piszę, wkładam całą mą miłość ojcowską i walkę o twoją przyszłość i spokojne, szczęśliwe życie. Żyd to symbol największych cierpień i najczulszego serca! Co zrobić, abyś moje upomnienia, moje rady, a przede wszystkim moją radę główną - liczyć tylko na siebie samego - brał poważnie? Boję się, że jesteś zbyt miękki i słaby, by sprostać tym wszystkim trudnościom i przeszkodom, które musisz w życiu napotkać, które ze wszystkich stron na ciebie czyhają. Teraz jesteś młody, ale wszystkie te kłopoty pewnego dnia zgłoszą się, a wtedy biada ci, jeśli nie będziesz przygotowany. Uczyć trzeba się przez całe życie. Wiek żyj i przez wiek się ucz - mówi stare rosyjskie przysłowie. Jak nie ma końca nauki, techniki, sztuki, tak nie ma końca sztuki życia. Końcem tej nauki powinien być grób."
Gdy w dwa dni później Józef obudził się, "drugi poeta", który leżał przy nim na podłodze, już nie spał. Lekarz tkwił w drugim końcu izby bez ruchu. Rozgadali się, albo raczej - jak zwykle - mówił tylko Karmański:
- Codziennie mijałem mury od ulicy Bonifraterskiej, za którymi żyło z początku pół miliona ludzi, a potem coraz mniej i mniej. W całym mieście nie było człowieka, który by nie widział, że się coś kończy, coś jedynego. Mówiłem sobie: nie ma człowieka, który by nie wypijał swego kielicha goryczy, a ty odsuwasz go od siebie. Zasłaniasz sobie ręką oczy, wykręcasz się, jak możesz, a jednak nie wykręcisz się i w sumie zapłacisz najwięcej. Pewnego dnia wojna się skończy i żywi zażądają od żywych rachunku. Jak wypadnie twój rachunek?... Leżałem u siebie i widziałem jedno, że pustka moja rośnie. Widziałem, że dzieje się ze mną coś najgorszego. Od cierpień nie można uciec i nie cierpienia są straszne, straszne - to pozostać z pustymi rękoma. Żyłem na uboczu, samotnie, czułem się odtrącony przez wszystkich, czułem się tak, jakby mnie nie chciało ani niebo, ani piekło. Jadłem chleb, ale moja dusza była bez chleba, moje cierpienia nie były żywymi cierpieniami. Myślałem bez przerwy o Aleksandrze. Oto, mówiłem sobie, człowiek, który nie odciął pępowiny, człowiek, który w dzień sądu stanie z odsłoniętym czołem.
- Byłeś zazdrosny o Aleksandra? - spytał Józef. Na ogół unikał pytań. Wstydził się ich. Zawsze bał się, że wypadną głupio.
- Tak.
- I dlatego przeszedłeś?
- Może dlatego.
Zapadło milczenie.
Potem Karmański zaczął mówić o śmierci:
- Przejście z życia do śmierci trwa jeden moment, śmierć często bywa bezbolesna, śmiech pozostaje na twarzach tych, których śmierć zaskoczyła w śmiechu, zabici w walce zachowują wyraz zaciętości, złości lub skupienia. Przy celnym strzale śmierć przychodzi tak szybko, że człowiek nie wie nawet, że umiera, nie słyszy strzału; pocisk ma dwukrotnie większą szybkość niż głos. Najszczęśliwsi są ci, którzy umierają nagle. W człowieku najdłużej i najtwardziej broni się zwierzę. Boi się ono nie tyle śmierci, ile cierpień konania, prowadzenia pod mur; marzy o celnym strzale, by zgon był natychmiastowy. Największy wysiłek musi iść w tym kierunku, by zwierzę do końca utrzymać na wodzy...
Józef od pierwszej chwili polubił Karmańskiego, ale w mydlarni pokochał go. Widział, jak Karmański p r z y g o to w u j e s i ę d o ś m i e r c i. Godzinami leżał odwrócony do ściany, zatopiony w myślach. Na towarzyszy patrzył z miłością i oddaniem, Józefa głaskał po rękach, wobec lekarza był pełen uszanowania. Niekiedy opowiadał o swej przeszłości, opowiadał z jakąś szczególną miłością, w jego ustach wszystko zamieniało się w złoto. Tęsknił zwłaszcza za uliczką Piwną na Starym Mieście. "Łowca słońca! Złote okno pośród czarnej nocy" - myślał o nim Józef.
Taką miłość, jaką Józef pokochał "drugiego poetę", spotyka się często wśród dzieci lub bardzo młodych chłopców. Józef mógł słuchać godzinami, przez cały czas dręczyła go obawa, że Karmański za szybko skończy. Nawet brzydota Karmańskiego wydawała mu się piękna. Nie raziły go zajady w oczach ani spieczone, popękane wargi ze śladami zaschniętej śliny. Ogromnie polubił jego małe, nie spracowane ręce.
Trzeciego dnia strażnik zabrał lekarza, który więcej nie wrócił. Od pierwszej chwili lekarz chodził po mydlarni ze zwiniętym w rulon zeszytem, przeznaczonym dla syna, i szukał miejsca, gdzie by go ukryć. Mniej nękała go obawa przed śmiercią niż ból, że zeszyt nie dostanie się do rąk syna.
- Zapomniałem o świecie, w którym żyję - żalił się - przecież mogłem się spodziewać, że zeszyt zginie razem ze mną, więc po co pisałem?
"Jakie to dziwne - myślał Józef - że mniej mu żal życia niż tych kilku zeszycików."
Ukrycie zeszytu w mydlarni było równoznaczne z zaprzepaszczeniem, ale zabranie go także oznaczało zmarnowanie. Lekarz postanowił oddać go Józefowi.
- Jak mnie zabiorą, to koniec. Ty jesteś młodszy i możesz jeszcze mieć nadzieję...
Strażnik wpadł jednak nagle i lekarz nie zdążył oddać zeszytu.
Nazajutrz rano zjawił się ten sam żołnierz, człowiek czterdziestoletni, o przykrej chorowitej twarzy i zapadłej piersi. Rzekł:
- Jeden z was jest mi potrzebny.
Józef, dopiero co obudzony, podniósł się z podłogi.
- W wojsku nigdy się nie bierze tego, który się sam zgłasza - zaśmiał się żołnierz. Pomimo to zgodził się zabrać Józefa; pozwolił mu nawet chwilę dłużej żegnać się z Karmańskim.
Prowadzony przez strażnika Józef znalazł się w podwórzu, które zaprzątało ich uwagę przez te wszystkie dni. W oknach baraku, podobnie jak pierwszego wieczoru, znów zobaczył grupki ludzi; jedni kończyli się właśnie ubierać, drudzy już się posilali. Jedni i drudzy nie spuszczając oczu z Józefa coś doń wołali, czego nie mógł zrozumieć. Zdawało mu się, że wołają "nie bój się", "zaraz dadzą ci zjeść" lub coś podobnego. Żołnierz wygrażał wołającym, zdjął nawet karabin, ale podobnie jak przedtem Józef odniósł wrażenie, że w żadnym razie nie będzie strzelał. Lekarza Fajga, choć go wypatrywał, nie zauważył. Musiało się roznieść, że kogoś prowadzą, bo coraz to nowi dobiegali do okien. Nie byli ani brudni, ani zarośnięci, ani obdarci, nie mieli szaleństwa w oczach, jak ludzie w schronach, na noc prawdopodobnie rozbierali się, a rano myli - wszystko razem wyglądało niewiarygodnie, bo detonacje przez te wszystkie dni, i teraz jeszcze, nadal trwały, w powietrzu unosił się gęsty dym, leciały iskry, dzielnica wciąż płonęła. Kim byli ci ludzie i dlaczego ich Niemcy oszczędzali?
Żołnierz zaprowadził go do owego nowoczesnego skrzyniastego domu, który stał o pięćdziesiąt kroków od baraku, do lejtnanta Flügla; żołnierz z nabożeństwem wypowiadał to nazwisko, dodał przy tym, że lejtnant lubi "pracować" rano.
Na pierwszym piętrze w niedużym, ciepłym pokoju siedział za stołem porucznik Flügel. Gdyby się pokazał na ulicach Warszawy nie w niemieckim mundurze, opadliby go natychmiast szmalcownicy. Ze swym długim nosem w drobnej, chudej, czarnej twarzy wyglądał na typowego "knajaka" ze Stawek. W dolnej szczęce nie miał dwóch zębów, tak że górne wpadały tam bez oporu; ta gra zębów stanowiła sensację twarzy; nie można było od niej oderwać oczu. Na widok wysokiego Józefa mały Flügel zerwał się z krzesła, przez co od razu stał się jeszcze mniejszy; szybko zresztą usiadł.
- Fabelhaft! - wykrzyknął nie spuszczając zdumionych oczu z Józefa. - My się przecież znamy?! Człowieku, jesteś malarzem, prawda?
Józef nie bardzo wiedział, co to znaczy, gdy usłyszał dalsze pytania małego lejtnanta:
- Czemu mi się tak przyglądasz? Nie poznajesz mnie? Byłeś przecież we Lwowie? Nie powiesz chyba, że mnie nie znasz?
Zdumienie lejtnanta nie wyglądało na robione, ale Józef nadal nic nie rozumiał. Naraz wszedł drugi Niemiec, również w mundurze lejtnanta, tak łudząco podobny do Józefa, choć ten był zarośnięty i w łachmanach, że obaj mimo woli otworzyli usta.
- Podobny? - wykrzyknął mały Flügel.
- Fabelhaft! - odpowiedział p o d o b n y.
Nie spuszczając oczu z Józefa, p o d o b n y słuchał opowiadania Flügla, które tłumaczyło jego poprzednie pytanie. Flügel służył we Lwowie w tym okresie, kiedy rządził tam gubernator Wachter. Gmina szykowała wtedy kilka will dla wyższych urzędników i oficerów. Jeden z takich domów przygotowywała dla Flügla. Codziennie przychodził gruby "szmalcowy typ" z gminy, który doglądał robót i zapisywał życzenia Flügla. Ten "szmalcowy Żyd", nazwiskiem Feld, przywoził co dzień meble, dywany, obrazy, srebra, walizy pełne bielizny osobistej i pościelowej, raz przywiózł nawet biały fortepian. Ponieważ nie miał zbyt wielkiego zaufania do własnego smaku, sprowadził architekta wnętrz, "żeby wszystko razem grało"; około dwudziestu ludzi pracowało nad urządzeniem willi. Przychodzili rano, wieczorem wracali do getta. Kiedy zaczęła się a k c j a - dom był już właściwie urządzony - przychodziło ich coraz mniej, pod koniec pozostał jeden jedyny, malarz. Ten malarz już przedtem zwrócił uwagę Flügla przez swoje podobieństwo do Krafta (tak się nazywał p o d o b n y lejtnant). Pewnego ranka Flügel wchodzi do kuchni, a na podłodze śpi malarz; dom był pusty, rodzina Flügla miała dopiero zjechać. Okazało się, że od pewnego czasu malarz nie wracał na noc do domu, bał się a k c j i, wywózek, zamelinował się w kuchni. Flügel patrzył na niego, a on na Flügla i obaj milczeli. Następnego ranka powtórzyła się ta sama scena. Malarz nie chciał, by go darmo ukrywano, i codziennie wykańczał obrazek im Bauernstil, wymalował nawet portret Hildy im Bauernstil. Przez dwa tygodnie rano, gdy Flügel zaglądał do kuchni, powtarzała się ta sama scena. Obaj nic nie mówili, ale obaj i tak wiedzieli wszystko. Pewnego ranka Flugel wszedł do kuchni i oznajmił malarzowi, że j u t r o spodziewa się przyjazdu żony z synkiem. Znaczyło to: dłużej nie mogę cię ukrywać, musisz odejść. Malarz tak to właśnie zrozumiał; nazajutrz nie było go w kuchni. Flüglowi było nawet przykro; tego ranka raz jeszcze obejrzał sobie wszystkie prace malarza. "Taki talent! I już na pewno jedzie d o B e ł ż c a n a p r z e s ł u c h a n i e !"
- Kiedy byłem mały - ciągnął Flügel po niemiecku; rozmowa między Flüglem a Józefem toczyła się także po niemiecku; znajomość języka stwarzała jakąś ohydną familiarność pomiędzy oprawcami a skazanymi - matka na Wilię kupowała zwykle karpia, który przez wiele dni pływał w wannie. Zawsze pamiętam, zakochiwałem się w karpiu, a potem podczas Wilii płakałem patrząc, jak go zjadają. Więc to nie ty wymalowałeś mi hall im Bauernstil? - zwrócił się do Józefa.
- Nie.
Obaj Niemcy spojrzeli po sobie.
- Chcesz żyć? - mały Flügel stanął nagle przed Józefem, od którego był o połowę mniejszy. - Widziałeś tych ludzi na podwórzu? Czy im się źle powodzi? Oby naszym żołnierzom na froncie wschodnim tak się powodziło - zwrócił się do p o d o b n e g o, biorąc go za świadka. - Nasi żołnierze na Wschodzie uważaliby się za szczęśliwych, jakby mieli takie warunki jak ci w baraku. Odpowiadaj, widziałeś tamtych ludzi?
- Nie widziałem - odpowiedział Józef.
- Jak to?
Nie czekając odpowiedzi mały Flügel wybiegł z pokoju.
Podobny w milczeniu obszedł Józefa kilka razy. Widać było, że jest wciąż zafrapowany tym kawałem natury; byli podobni do siebie bardziej niż bracia.
Flügel wrócił. Teraz dopiero Józef zrozumiał, dlaczego ich izolowano. Jakiś major zażądał kilku ludzi, których chciał zabrać ze sobą na prowincję. Ponieważ oszalały Brandt mógł jednego dnia r o z w a l i ć wszystkich z baraku, ukryli ich przed nim.
Wczoraj nadeszła wiadomość, że major wyjechał i zrezygnował z ludzi.
- Widziałeś czy nie - wołał Flügel - to wszystko jedno! Ale na pewno cię doszło, że mamy tutaj kilkudziesięciu ludzi, którym nie brak ptasiego mleka. Ty także możesz otrzymać legitymację podpisaną przez gubernatora Franka, która zapewni ci bezpieczeństwo i pracę do końca wojny. Wymagamy od ciebie jednego: będziesz nam za to wskazywał bunkry, w których się ukrywają twoi rodacy, Judenbunker, zrozumiałeś?
Pod koniec pobytu w mydlarni zaczęli się domyślać prawdy o "szmalcowych istotach" w barakach. Niemcy oszczędzali ich, potrzebowali judaszów wołających na cichych podwórkach: - Panie Fajgenblat, panie Korman, wychodźcie, już można! Już Wańka stoi w Otwocku! - Domyślali się, ale za każdym razem rozmowa o judaszach, ledwo zaczęta, sama gasła; nikt nie podtrzymywał jej. Rano, kiedy Józef mijał barak, "szmalcowe" twarze w oknach wydawały mu się wstrętne. Ale teraz po propozycji Flügla przyszło mu do głowy, że ci ludzie może nie byli najgorsi, może o s z u k i w a l i N i e m c ó w. O b i e c y w a l i, ale przecież nie musieli dotrzymywać obietnicy. "Żyć! Żyć! Bodaj o godzinę dłużej! Nie dać się zabić! Tylko nie dać się zabić!"
Zalała go fala nadziei. Więc może nie będzie musiał zginąć? Więc jest nadzieja, że raz jeszcze będzie mógł ucieszyć oczy widokiem słońca? Może nie zabiją go od razu? Gdy przedtem wyszedł z mydlarni, powietrze omal nie zwaliło go z nóg, upiło go. Niebo wydało mu się cudowne, wszystko, na co patrzył, wydawało mu się cudem. Wszystko warto było uczynić, aby przedłużyć ten cud życia o dzień, o godzinę!
- Nie znam żadnych bunkrów - usłyszał naraz swój własny głos, który brzmiał mu sztucznie i obco. Nie mógł się dość nadziwić, jak mógł wypowiedzieć słowa, których w ogóle nie chciał wypowiedzieć. Zauważył błysk dumy w oczach p o d o b n e g o, który rękami opierał się o biurko. Był piękny, miał piękne oczy, usta, nos, mógł uchodzić za wzór urody nordyckiej, w imię której zabijał ludzi i podpalał świat. I był łudząco podobny do Józefa!
- Teraz to już ugotujesz swego karpia, Johann - zwrócił się p o d o b n y do Flügla i zaśmiał się ohydnym śmiechem.
- Tak, ugotuję! Teraz ugotuję! - potwierdził ponuro Flügel.
P o d o b n y zbliżył się do Józefa i po raz pierwszy przemówił doń: - A może się rozmyśliłeś? A może jednak będziesz wołał: Jidełech, di jeszyje ist szojn du! - (Żydzi, zbawienie przyszło!) Naśladował głos kapusiów, którzy tak właśnie wołali.
Józef stał milcząc - bez ruchu. Nagle p o d o b n y ze wszystkich sił uderzył go dwa razy po twarzy. Józef poczuł krew w ustach. Starał się zachować spokój, który jeszcze bardziej rozjuszył bijącego. Był przygotowany, że teraz wezmą f a c h o w c ó w do dalszego bicia, ale mały Flügel kazał go odprowadzić do piwnicy w tym samym domu.
Pod wieczór żołnierz przyniósł mu w menażce trochę zupy fasolowej i spytał, czy zmienił decyzję, inaczej rozstrzelają go jeszcze dzisiaj. Nie odpowiedział nic, wobec tego żołnierz kazał mu zostawić menażkę i iść ze sobą. Zaprowadził go do innego pokoju, gdzie już czekali f a c h o w c y. Na stole leżały pejcze z ołowianymi kulkami na końcach.
Skrwawionego Józefa wrzucili z powrotem do piwnicy. Oblepiony robactwem leżał bez snu, piekły go rany. Nad ranem na krótko udało mu się zasnąć. Gdy obudził się, w piwnicy był już dzień, poczuł głód, który zagłuszył nawet ból. Około południa przyszli po niego i wyprowadzili na podwórze białe od słońca. Tym razem barak był pusty, na podwórzu stały dwie ciężarówki, otoczone żandarmami z automatami; jeden z nich dopomógł Józefowi wdrapać się na ciężarówkę. Zdawało mu się, że dostrzegł cień litości w twarzy żandarma. W ciężarówce siedziała krępa, ruda kobieta w zimowym płaszczu, narzuconym na jasną, cienką sukienkę, o zmasakrowanej twarzy, zmasakrowanych rękach, które trzymała jakoś dziwnie wyciągnięte przed siebie, jakby nie swoje. Józef przyglądał się jej osłupiały.
Widział, iż porusza wargami, ale nie słyszał nic z tego, co mówiła. Dopiero gdy przysunął się, usłyszał, jak uporczywie powtarzała:
- Zdradziłam! Zdradziłam! A teraz wiozą mnie, żebym im pokazała miejsce.
- Bunkier!
- Nie, wejście do kanału. Ale oni przeszli! - dorzuciła z błyskiem szczęścia w obłąkanych oczach. - Chawiwa, Kopel przeszli!
Żandarmi wskoczyli na wóz i kobieta zamilkła. Po krótkiej jeździe zatrzymali się u zbiegu ulic: żandarmi zepchnęli ich na ziemię, duszną i spaloną, prażoną oślepiającym, morderczym słońcem. Tumany kurzu po minucie wybieliły mundury żandarmów, ich brwi i usta. Wokoło wznosiły się puste, wypalone mury. Ruda kobieta orzekła, że to tu. Teraz miała pokazać wejście do kanału. Oddzieliwszy się od reszty szła z rozcapierzonymi palcami, z wyciągniętymi przed siebie rękami; wreszcie zatrzymała się przed górką cegieł i żelastwa.
- Czy to tu? - spytał oficer.
Kobieta gwałtownie odwróciła się potakując. Miała twarz płaską, u z b e c k ą, skrzywioną od ran i bólu. Czy pojęła, że wejście do kanału, nim je wydała, Niemcy już wcześniej wykryli i zakorkowali? Czy jej zmęczony mózg umiał jeszcze właściwie kojarzyć? Czy nadal rozpaczała nad tym, że nie potrafiła umrzeć w milczeniu? Jeden z żandarmów krzyknął po niemiecku:
- Ona kłamie!
Oficer, młodzik z zakasanymi rękawami, uśmiechnąwszy się, szepnął mu coś uspokajającego do ucha. Potem wepchnęli Józefa i kobietę do wypalonej bramy i kazali im "szukać kabla". Józef poczuł lód w plecach: "Teraz się to stanie!" - pomyślał. Widział przed sobą gruz, okienko piwniczne wśród gruzów. Na tle gruzów zobaczył naraz czyjąś twarz, której dawno nie mógł sobie przypomnieć. Czując lód w plecach i w karku myślał o jednym: żeby tylko zanadto nie bolało. Skurczony szedł o krok przed kobietą. Naraz coś kopnęło go ze wszystkich sił i zwaliło z nóg. Usłyszał czyjś nieludzki krzyk, nie wiedział, czy to on krzyczy, czy kobieta; potem już nie czuł nic.
Otworzył oczy, miał nad sobą spokojne, błękitne niebo. Na skraju horyzontu stały białe, po brzegach złotem prześwietlone chmury, przypominające żaglowce na rzece. Wśród niezmąconej ciszy wtoczył się niemal do piwnicy, znacząc gruz kroplami krwi. Dopiero w piwnicy odczuł ból w okolicy uda. Z faktu jednak, że mógł chodzić, wnioskował, że kość pozostała cała. Obwiązał nogę szarpiami ze starych koszul, które znalazł w porzuconych walizach. Przez okienko widział zwłoki kobiety z podciągniętą spódnicą i obnażonymi udami. Uciekł od tego widoku. Wkrótce pragnienie zabiło w nim wszystkie inne uczucia i myśli; gardło i kiszki wołały o wodę.
Z zapadnięciem nocy, unikając oświetlonych miejsc, doczołgał się do "giełdy"; powstała ona w podwórzu jednego z wypalonych domów, bodaj nazajutrz po rozpoczęciu walk. Ściągali tu spragnieni wiadomości o "sytuacji", handlujący bronią, jedzeniem, wodą. Nocami doczołgiwali się śmiertelnie ranni, którzy cudem uszli z masowych egzekucji. Józefa ciągnęło do ludzi, bez ich pomocy był stracony. Nie miał dosyć sił, by zdobyć wodę, by z nadejściem dnia wdrapać się na strych lub zejść pod ziemię. Znalazłszy się na giełdzie usiadł w kącie na belce i wśród mijających się w ciemnościach i zaglądających sobie w oczy wypatrywał znajomych. Pełno tu było takich jak on; siedząc lub leżąc wołali o wodę, o chleb, o pomoc, a krew uchodziła z nich.
Jakiś ranny wyciągając ręce krzyczał, że ma złote dolary po drugiej stronie, że Hirszberg zapłaci. "Czy ktoś nie widział Hirszberga?!" Nikt nie zwracał uwagi na niego. Kilka razy obok Józefa przeszła młoda kobieta w grubym zimowym płaszczu z karakułowym kołnierzykiem. Prowadziła za rękę małą dziewczynkę, która pytała się: - Mamo, czy ja będę żyła? - Matka nie odpowiadała, tylko kiwała głową. Mijały godziny. Zbliżał się świt. Józef stracił już nadzieję, naraz ktoś położył mu rękę na ramieniu. Był to "Adam, Abram po naszemu", ten sam, który przeprowadził "drugiego poetę".
Powstania narodowe nazywają się dlatego narodowymi, że ogniwa oporu, związane wspólną ideą, ideą walki, tworzą się niezależnie od siebie. "Adam, Abram po naszemu" był twórcą jednego z takich ogniw. Miał własną organizację, złożoną z ośmiu chłopców, zamieszkałych w dwóch domach przy ulicy Miłej, gdzie zawsze mieszkała biedota. Chłopców wiązała przysięga ułożona przez Adama. Ze względu na ogromny mir słowa "organizacja", Adam swą grupkę nazwał także organizacją. Program mieścił się w jednym zdaniu: bić Niemców, judaszów i ratować honor narodu. Ponieważ chłopcy byli biedni, a musieli mieć pieniądze na broń, sięgnęli - po długich dyskusjach - po pieniądze bogaczy i "paskudników". Doszli do wniosku, że ich pieniądze mogą być konfiskowane na zakup broni dla ratowania honoru narodu. Stwarzało to możliwości nadużyć, ale w praktyce okazało się, że chłopcy mieli honor i ani jedna "zdobyczna" złotówka nie poszła na inne cele. Punkt swój grupa miała na strychu jednego z domów na Miłej. Po kilku dniach powstania pożary wypędziły ich stamtąd i musieli szukać schronienia wśród ludności cywilnej, która patrzyła na nich wilkiem. Wpuszczono ich do bunkra, potem nie chciano wypuścić, "by nie zdradzili". Żądano, by oddali w zastaw dwururkę, należącą do uzbrojenia chłopców. Po namyśle zwrócono im ją, by Niemcy nie znaleźli broni w schronie. Chcąc się wydostać z murów, by walczyć w lasach, chłopcy p o s z l i n a m u r. Z ośmiu pozostało przy życiu tylko trzech. Tej samej nocy jakiś umierający człowiek odstąpił im swój podkop, "przez który, jak mówił, można było przejść na drugą stronę". Umierający chciał, aby "bracia skorzystali z tego, z czego on już nie mógł korzystać". - Chłopcy - wołał w agonii - pomścijcie brata! Pomścijcie ludzi, którzy giną za nic! - Ten testament umierającego wśród nocy białej od ognia wywarł ogromne wrażenie na chłopcach.
Podkop przekazany im przez umierającego był szeroki na osiemdziesiąt centymetrów, wysoki na metr dwadzieścia, długi na piętnaście metrów. Chłopcy, nim weszli, usunęli garnki, szmaty, które leżały w pobliżu, aby zatrzeć ślady. Tunelik miał światło elektryczne, które mogło ich zdradzić, ale postanowili nie niszczyć przewodów. Zabrawszy do środka ze sobą wszystko, co mogło im się przydać - żywność, wodę, odzież, szpadle, kilofy - i stwierdziwszy, że nikt ich nie zauważył, zasypali się piaskiem na jakie dwa metry. Samo "zamykanie" zajęło im przeszło dwie godziny czasu.
Zabrawszy ze sobą Józefa, chłopcy wrócili do tuneliku, choć dał im się już porządnie we znaki. W ciągu poprzedniego dnia doszli nawet do wniosku, że powinni zarzucić dalsze kopanie, że nie da ono rezultatu. Gdy jednak na "giełdzie" usłyszeli jęki rannych, gdy usłyszeli o losie ludzi wyciągniętych ze schronów i zobaczyli stosy płonących zwłok - postanowili zacisnąć zęby i kopać aż do skutku.
Była pierwsza w nocy. Józefa położyli na ziemi, a sami wzięli się do pracy. Kopać mogli tylko w ciągu kilku godzin nocy, za dnia bowiem musieli unikać hałasu. Do piątej, do pełnego świtu, kopali przy otwartym wylocie i usunęli kilka metrów piasku, wykopali jakie pół metra tunelu. Była to praca, przy której musieli klęczeć albo leżeć. O świcie zaczęli się zamykać; od pierwszych godzin świtu na powierzchni zaczynała się "akcja", musieli więc leżeć bez ruchu.
Około południa Józef poczuł się niewyraźnie. "Nie wytrzymam do nocy, uduszę się" - pomyślał. Gdy spojrzał na jednego z chłopców, Smołę, który leżał najbliżej niego, zobaczył, że i ten również zsiniał, oddycha z trudem. Nad Smołą klęczał Adam i szeptał: - Smoła, trzymaj się! Do wieczora niedaleko! - Smoła poruszał głową na znak, że rozumie. Józef słyszał, jak serce w nim coraz głośniej łomocze, czuł zimno i ucisk w skroniach, nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą, oczy mu się same przymykały, ale odrywał je na siłę. "W takich razach - powtarzał sobie - trzeba czuwać." Mimo to popadł w rodzaj odrętwienia.
Ocknął się dopiero, gdy Adam potrząsnął nim; okazało się, iż przez ten czas wydłubał otwór dziesięciocentymetrowy, przez który przesączało się powietrze. Chłopcy pili je leżąc, z ustami przytkniętymi do otworu. Smoła ustąpił miejsca Józefowi. I tak przytykając usta do ziemi jak do otworu w beczce wina spędzili na zmianę czas do wieczora, kiedy ruch na powierzchni umilkł i zaczęły się rozlegać i n n e głosy. Chłopcy: Adam, Smoła i trzeci - Samek, śmiertelnie wyczerpani zaczęli się odgrzebywać. Łopatami, ważącymi tonę, udało im się zrobić otwór, przez który mogli się przeczołgać.
Wyszli, aby przede wszystkim zdobyć inny schron; ten był do niczego; musieli również zdobyć wodę. Józefa, który ze swą chorą nogą byłby im przeszkodą, zostawili. Po znalezieniu nowego schronu mieli go zabrać.
Tej nocy powtórzyło się to samo co poprzedniej. Przyjrzawszy się nowym zabitym, rannym i gruzom, chłopcy znów zrozumieli, że nowy schron nie rozwiąże ich sytuacji, że muszą kopać dalej. Z tym wrócili.
Tym razem zakopali się mniej szczelnie. Pozostawili nieduży otwór, przy którym siedzieli i pili powietrze. Postanowili również mniej się poruszać, by zaoszczędzić tlenu. Dusznościom nie mogli jednak zapobiec, tyle że pojawiły się później.
Nocą chłopcy kopali przy wolnym otworze - przez który się wczołgiwali - aby mieć jak najwięcej powietrza. Mieli tylko dwie łopaty, więc pracowali na zmianę, jeden kopał, drugi wynosił w wiadrze ziemię, starając się ją rozrzucić tak, by nie zwróciła uwagi. Trzeci stał na czatach. Obcy zostawali natychmiast odpędzeni pod groźbą użycia łopaty lub rewolweru. Chłopcy schudli, sczernieli, osłabli, ale pracowali z najwyższym wysiłkiem woli.
Z zapadnięciem nocy odkopywali się i na godzinę, dwie szli na "giełdę", by zdobyć wodę i wiadomości, po czym wracali i ze wzmożoną energią zabierali się do dalszej pracy. Pewnego ranka po zamknięciu się usłyszeli gdzieś blisko, jakby za ścianą, rozmowę po niemiecku. W ciągu dnia rozmowy te powtórzyły się jeszcze kilkakrotnie. Gdzieś blisko znajdował się posterunek niemiecki. Chłopcy zrozumieli, że gdyby się nawet przekopali - wpadliby prosto w ręce żandarmów.
Z otwartego wylotu tunelika Józef przyglądał się łunom, przysłuchiwał się odgłosom pożarów, dalekich kroków i rozmów. Chłopcy, którzy wyszli tym razem zdecydowani zmienić schron, mieli wrócić o świcie. Wpatrzony w noc, Józef od kilku minut nic nie widział, jego umysł zaprzątnęła jedna myśl. Wciągnąwszy się do tunelu, pokuśtykał na koniec wykopu. Odkąd stwierdzili, że gdzieś blisko są Niemcy, chłopcy leżeli jak trusie. Józef przyłożył ucho do ziemi - żadnego szmeru, żadnego głosu. Sięgnął po kilof i zaczął uderzać ze wszystkich sił. Odrzucił go dopiero po piętnastu minutach, zniechęcony do roboty, której skutków nawet nie sprawdził. Elektryczność nie działała, a zapałek nie miał, zapałki były na wagę złota; godzinę rozpoznawali w ciemnościach w ten sposób, że jeden z chłopców stale liczył; różnice wynosiły niekiedy do czterech godzin. Cisnąwszy kilof, Józef znów wyszedł przed tunel; noc była bezksiężycowa, parna, pełna ognia i jęków. Po krótkim czasie Józef wrócił na koniec tunelu i zaczął obmacywać ściany. Naraz wyczuł cegły: "Skąd się tu mogły wziąć cegły?" Naszło go olśnienie: mógł to być jeden z zawczasu przygotowanych podkopów, zamaskowanych nieznacznie ziemią przez ludzi, których potem wywieźli albo zabili. Ów umierający wyraźnie to przecież powiedział chłopcom! Wstrząśnięty odkryciem, dalej w ciemnościach obmacywał ścianę, aż natrafił na otwór. Raniąc sobie ręce o żelazo przeczołgał się przez ten otwór. Przez kilka minut w zupełnych ciemnościach brnął w wodzie, potykał się o rury i kable, ale mimo to posuwał się z zapamiętaniem w duszy. Padał i podnosił się, i znów czołgał po deskach, kamieniach; pot zalewał mu oczy, ale nie czuł ani zmęczenia, ani bólu w nodze. Naraz serce w nim zamarło. Doszła go rozmowa, która musiała się toczyć gdzieś wyżej. Przeszyła go myśl, że znajduje się j u ż p o d r u g i e j s t r o n i e, p o z a m u r a m i.
Strażnicy zaczęli schodzić. Józefa musnął ich oddech, to był cud, że go nie wyczuli. Poruszali się w ciemnościach pewnie, musieli dobrze znać piwnicę. Odczekał, aż kroki oddaliły się, i wszedł na górę; nogi miał owinięte szmatami, jak wszyscy w murach. Minąwszy sień, znalazł się na podwórzu. Przez wyłom muru zobaczył na ulicy lampę płonącą aż boleśnie spokojnie. Oszołomiony, sparaliżowany stał pośrodku podwórza zastanawiając się, co robić dalej. Wiedział, że okolica jest obstawiona, mimo to przez chwilę rozważał możliwość wyjścia bramą i ucieczki pod osłoną nocy. Przypomniawszy sobie ranną nogę, skierował się na klatkę schodową. Najciszej, jak umiał, wszedł na ostatnie piętro, stamtąd na strych. Dom ten należał niegdyś do dzielnicy i miał przebity strych; wszystkie strychy w dzielnicy z najrozmaitszych względów były przebite.
Po osiemnastu godzinach nadludzkich zmagań i umierania co chwila znalazł się w domu.
Cztery tygodnie leczył nogę, duszę i wyobraźnię; najlepiej leczyła się noga; kuli chirurg w ogóle nie znalazł. Nocami Józef zrywał się ze snu, dusząc się od dymu, broniąc przed płonącymi stertami zwłok, przed ohydną, robaczywą, rzeźnicką nagością śmierci. Budząc się z rana nie dowierzał czystemu błękitowi nieba za oknem; sądził, że za chwilę wzrok natrafi na obdartych, zdziczałych towarzyszy leżących na podłodze. Potrzeba mu było wielu dni na zrzucenie koszmaru tamtego życia. Jednakże ledwo wrócił do sił i noga przestała dokuczać, zaczęła mu dokuczać dusza. Wyrzucał sobie, że u c i e k ł; twarz "drugiego poety" odbierała mu spokój. Doszedł do wniosku, że m u s i coś zrobić, że nie wolno mu pozostać bezczynnym. Jego usiłowania dotarcia do doktora Brauna nie dawały wyników; doktor znów zmienił adres. Próby skontaktowania się z towarzyszami z organizacji nie powiodły się także. W najbliższym okręgu nastąpiła "wsypa" i ludzie pozmieniali adresy. Po czterech tygodniach stwierdziwszy, że nie znajdzie drogi, że jest skazany wyłącznie na siebie, Józef udał się na Stare Miasto, do człowieka, z którym nieraz "pracował", do Staszka Szklanego, nazywanego w swoim czasie "królem szmuglerów". On pierwszy wpadł na pomysł puszczenia mleka rynną, on pierwszy przepchnął żywą krowę przez dziurę w murze na Elektoralnej, bijąc ją własnym parasolem po opornym zadzie. To on do spółki ze Szlomkiem Kozą, jednym z "królów szmuglerskich", wewnątrz murów "organizował" furgony żyta, pszenicy, które w biały dzień przejeżdżały przez wachę. Ci dwaj dzielni ludzie walczyli, jak mogli, z widmem głodu w murach. Oni to nauczyli żydowskich policjantów, zwanych "grajkami", "grać" na wasze, b l a t o w a ć, przekupywać żandarmów. Gdy Koza zginął, zastrzelony przez Frankensteina, mury zobaczyły jeden z najbardziej imponujących pogrzebów. Szmuglerzy obu stron stawili się w komplecie. Polską stronę reprezentował wtedy właśnie Staś Szklany, który z wyglądu przypominał uczonego. Nosił binokle, miał myślące czoło, postać "budzącą zaufanie", jak mówili szmuglerzy. "Szklanym" nazywano go z powodu binokli. Kiedyś był kolejarzem, ale podczas okupacji "nie odnowił kontraktu". Jak wielu ludzi zaczął podawać towar przez mur i zajęcie to podobało mu się. Gdy chodziło o kontakt z murami, ludzie z organizacji nieraz szukali pomocy Szklanego.
W mieszkaniu, które składało się z jednego długiego pokoju o sklepionym suficie, z pięknym widokiem na Wisłę, Józef zastał Szklanego na łóżku, w marynarce i w butach. Łóżko, szafa, lustro stały wzdłuż jednej ściany, wzdłuż drugiej - piec, stół i krzesła, środek był wolny. Na widok Józefa Szklany nie okazał najmniejszego zdziwienia, nie podniósł się nawet, rękę podał jak do ucałowania.
- Żyjesz, widzę, Józef?
- Przychodzę s t a m t ą d - rzekł Józef poważnie, aby od razu przejść do rzeczy.
- Żarty! - Józef zobaczył, jak podejrzliwe niebieskie oczy Szklanego zabłysły pod okularami.
- Panie Staszku, przychodzę z interesem.
- P o d a w a ć, panie Józku?
- Lepiej!
- Jak lepiej, to żartujesz!
- Ł e b k i. Tam ludzie czekają, dadzą każdą sumę za drogę. Tam na ulicach leży złoto.
- Kule, chciałeś powiedzieć.
- Nie każda kula trafia, panie Staszku.
- Panie Józku, co pan? Widzi pan te t u c z k i - wskazał na małe skrzynki stojące w kącie. - P o d a w a ł e m, jak długo się dało. Ale teraz? Pod murami stoją i ci w żelaznych kapeluszach, i ci czarni, i c h a c h ł y, i g r a n a t o w i. Pilnują jak rabinowej w łóżku.
- Panie Staszku, trzeba z o r g a n i z o w a ć ekspedycję. Rzecz poważna.
- Jak? Którędy?
- Kanałami.
- Kanałami? Człowieku, kanały także korkują! W biały dzień wyszli w a s i z kanałów na Rymarskiej, siedmiu ich było. Rękami zasłaniali sobie zaropiałe oczy. Wyglądali jak pijani, musiał ich odurzyć zapach. Byli potwornie spragnieni, bo bez przerwy oblizywali sobie wargi. Niemcy wzięli ich jak kocięta i - na miejscu! Wszystkich siedmiu! Aż żal, bo to przecież l u d z i e... Jak ich ratować? I ja bym chciał.
- Panie Staszku, piętnaście tysięcy od łebka. Taka tam cena. Trzeba ryzykować. Ja zapłacę za dwóch, za trzech - z góry. W tamtą stronę trzeba zabrać chleb, tytoń, zapałki, świece, cebulę, na wszystko znajdziemy kupców. Z powrotem do worków załadujemy c i u c h y. Rzecz warta zachodu, podnieś się pan. Spiczniał pan, panie Staszku, jak Boga kocham, potrzeba panu ruchu.
- I pan to zauważył, panie Józku! - zawołał Staś Szklany i omal nie zapłakał. Sięgnąwszy po portfel wyciągnął stamtąd fotografię pulchnej brunetki z dzikimi, czarnymi oczami.
- Panie Józku, ta kobieta mnie wykończyła. Jakie ona ma cycuszki, Józku! najpiękniejsze cycuszki na świecie! Żona mi się zalewa łzami. Staszku, mówi, jakiś ty się zrobił niedobry dla mnie. To ona ci daje kontrę, a ty mnie...
Staś Szklany był dzielnym człowiekiem i w ciągu dwóch dni zorganizował ludzi, którym już nieraz dawał zarobić i którzy mu ufali. Wyprawa miała się składać z przewodnika - kanalarza, robotnika ZOM-u, młodego piaskarza, jasnowłosego Pietrka, który sypiał na berlince na Wiśle, ze Szklanego i Józefa. Na opłacenie wyprawy Józef zmienił kilka k r ą ż k ó w, złotych dwudziestodolarówek, które otrzymał niegdyś na przechowanie od doktora Brauna. Na kilka godzin przed wyruszeniem zakupili chleb, słoninę, cebulę, czosnek, świece, zapałki, tytoń - w takich ilościach, że sklepikarz spytał Szklanego, czy ma zamiar znów p o d a w a ć. Przed samą drogą Józef kupił jeszcze gazety; znał wagę każdego drobiazgu dla ludzi, do których szedł.
Kiedy zapadła noc, ubrani w mundury pracowników ZOM-u stali nad wejściem od kanału; toboły leżały w bramie pod opieką znajomego dozorcy. Pierwszy spuścił się kanalarz, wysoki, surowy. On to ułożył trasę, wybrał dłuższą, ale spokojniejszą, mniej penetrowaną przez Niemców i z mniejszą ilością bocznych odnóg wymagających chodzenia niemal na czworakach. Drugi wszedł Staś Szklany, za nim Józef; pochód zamykał piaskarz Pietrek. Wszyscy nieśli tobołki. Kanalarz, który szedł pierwszy, dawał od czasu do czasu sygnały latarką, jednakże większą część drogi przebywali w ciemnościach i w milczeniu.
Po trzech godzinach spoceni i z lekkim zawrotem głowy znaleźli się po drugiej stronie, na "giełdzie", w wypalonej dawnej bóżniczce.
Do szczurów, szmat i gałganów ludzkich, do istot skazanych na to, by spłonąć na śmietniku i dać sobą ucztę wróblom i kotom, przybyli ludzie nie napiętnowani, przyszli z własnej woli. To nic, że chcieli zarobić, że przyszli po "łebki", to nie miało znaczenia. Istoty nie dopalone, nie dobite, cudem uratowane, brudne i cuchnące, istoty ze schronów i podestów podchodziły do ludzi Staszka Szklanego i dotykały ich ubrań jak relikwii. Nie znajdowali słów na to, co czuli. Niektórzy nie mogli pohamować łez. Ludzie Szklanego zobaczyli, co się tu dzieje, zobaczyli płonące stosy ludzkich zwłok, zobaczyli te na pół oszalałe, dziko zarośnięte stwory. - Panowie - odezwał się wzruszony Staś Szklany - panowie! Już niedługo waszej męki! Jak pragnę wolnej Polski, Wańka wali jak szalony naprzód... - To "panowie" Staszka Szklanego dopełniło miary. Ludzie rozpłakali się na głos, a potem oszaleli z radości. W starej bóżnicy oblanej księżycem ludzie spotkali ludzi. Przybyłych nazwano "kurierami życia".
Ledwo ekipa pokazała się na "giełdzie", gdy Szklanego dopadł grubas, piekarz Kammer, któremu Szklany niegdyś p o d a w a ł mąkę. Szklany spotkał tu jeszcze kilku dawnych znajomych; wszyscy oni mieli jak najlepsze doświadczenia z nim i bezwzględnie mu ufali. Kammer wziął na siebie sprzedaż żywności. Brudnymi, nieprzytomnymi rękami ludzie rozrywali chleb, a połykając go ogromnymi kawałami, śmiejąc się i płacząc na przemian, powtarzali: - Chleb! Chleb!
Szklany miał tylko trzy miejsca do odstąpienia, bo za dwa zapłacił Józef, a nie mógł więcej zabrać niż pięć "łebków". Zauważyli coś niewyraźnego przy wychodzeniu z kanałów i musieli zachować ostrożność. Szklany uprzedzał lojalnie, że nie ma gdzie ludzi lokować, że powinni się zdecydować tylko tacy, którzy mają kogoś po drugiej stronie. W żadnym razie nie powinni przechodzić ludzie bez wyglądu i bez języka; szmalcownicy nadal hulają. Kammera chciał wziąć do siebie, ale piekarz odmówił: - Nie, Szklany, ja tu miałem takie straty, że nic mi po życiu. Nim mnie myszy zjedzą, ja tu jeszcze niejednego p o ł o ż ę. - Przy tych słowach stary piekarz wyciągnął belgijkę i podrzucił ją w garści.
Szansa przejścia wstrząsnęła ludźmi. W grupkach mówiono tylko o niej. Na nowo wynikły wszystkie ujemne strony życia po drugiej stronie. Słyszało się głosy:
- Nie mogę dać czterdziestu pięciu tysięcy, bo co tam będę robił bez pieniędzy z rodziną?
- Daj, człowieku, ratuj się, chodzi o życie! Czy nie widzisz, co się tutaj dzieje?
- A ty?
- Ja? Ja nie mam grosza! Wszystko bym oddał!
W pewnej chwili jakiś młody człowiek, czarny, w bieliźnie i boso, podbiegł do Szklanego; cały drżał.
- Poznajesz, Szklany?
- Poznaję, Wiewiór, przecież to ty!
- Ja, Szklany! Bierz, to wszystko, co mogę dać. Miałem dzisiaj stratę. Brata ukochanego mi zabili. Dwa tygodnie temu matkę straciłem. Oddaję ci wszystko, słowo Wiewió-ra, na tramwaj sobie nawet nie zostawiam. Powiedziałem sobie: człowiekowi, który mnie przeprowadzi, oddam wszystko, i - oddaję!
- Ile mi dajesz, Wiewiór?
- Dziesięć k a w a ł k ó w.
- Ja dorzucę dwa k a w a ł k i - rzekł piekarz Kammer - bierz go, Szklany.
- Wiewiór pójdzie z nami - postanowił Staś Szklany.
Zwracając się do swoich ludzi dodał:
- Myślę, że tak trzeba, co, chłopcy?
- Niech człowiek idzie - rzekł ponury kanalarz.
Ktoś z przyglądających się tej scenie zdjął marynarkę i rzucił ją Wiewiórowi.
- Bierz, w koszuli nie pójdziesz!
- Trzeba mu znaleźć m e s z t y - zauważył ktoś inny. - Wiewiór, chodź ze mną do mojego schronu, a wyjdziesz jak od Braci Jabłkowskich.
Gdy po wyjściu z kanałów, które wyczerpały go bardziej niż innych, bo był najwyższy, Józef wyprostował kości i rozejrzał się po "giełdzie", stwierdził, że wśród "cieni" nie ma tych, dla których przedsięwziął wyprawę. Zostawił więc przemytników i sam rozpoczął poszukiwania. Przede wszystkim pobiegł do tunelika, choć miał słabe nadzieje na znalezienie tam jeszcze chłopców. Nie tylko chłopców nie odnalazł, ale nawet samego tunelu nie mógł odszukać, wyburzenie domów zmieniło całkowicie topografię. Zatrzymywał jakieś postacie, które uciekały przed nim. Próżno łamał sobie głowę, czy chłopcy wrócili do tunelu. Czy żyli jeszcze? Co się stało z "drugim poetą"? Po dwu godzinach poszukiwań nie znalazł "swoich" ani żywych, ani umarłych. Wspinając się po gruzach, przesyconych spalenizną i silniejszym od niej odorem ludzkich zwłok, doszedł do wniosku, że nie ma prawa wracać dzisiejszej nocy, że powinien poszukiwania prowadzić dalej. W jednym z podwórek spotkał dwóch znajomych bojowców, których niegdyś sam szkolił, zabrał ich na "giełdę" i oddał w ręce Szklanego. Jego propozycja, by Szklany wrócił za kilka dni, zbiegła się z podobną propozycją innych, którym "król przemytników" przyrzekł, że jak się tylko da, przyjdzie ponownie w piątek po dalsze "łebki". Prosił, żeby go oczekiwać w tym samym miejscu.
Noc była krótka; przemytnicy musieli wyjść z kanałów przed świtem, więc musieli się spieszyć. Ludzie pełni lęku zaczęli się żegnać. Pochód prowadzony przez robotnika ZOM-u ruszył pustymi ulicami. Przed samym wejściem do kanału, w piwnicy jednego z domów, odezwała się zajadła strzelanina, ale na szczęście gdzieś dalej. Odgarnąwszy gruzy kanalarz zaczął wołać: - Pietrek! Pietrek! - Potem zeszli pojedynczo, woda w kanale sięgała do kolan, latarka przewodnika oświetlała brudną ciecz, po której mieli brnąć.
Tak więc nie mogąc znieść myśli, iż łatwo rezygnuje z ratowania "drugiego poety", Józef pozostał. W piątek Szklany nie zjawił się, nie zjawił się również ani w tydzień, ani w miesiąc później, w ogóle nie zjawił się więcej. Tymczasem sytuacja w murach pogarszała się z dnia na dzień. Niemcy korkowali włazy, zasypywali je cegłami i żelazem, na wiele metrów w głąb i wzwyż, i trzymali je stale pod ostrzałem tak, że nie można było się zbliżyć. Na "giełdzie" próżno oczekiwano "kurierów życia". Legenda o nich długo i uporczywie trzymała się mózgów ludzi skazanych na śmierć, wciąż do niej powracali w rozmowach, w majaczeniach i snach. Nocami wpatrywali się w górki żelaza i gruzu ponad włazami, oczekując, że lada chwila się poruszą i ukażą się upragnione postacie. Ale pagórki pozostały nieruchome i tylko kule często gęsto odbijały się o nie. Żandarmi wytrwale strzegli murów, z których ani jeden człowiek nie powinien był wyjść żywy.
O tej porze, gdy Szklany wyprowadzał "łebki", Józef szedł z młodym powstańcem imieniem Buk do jego meliny, aby tam czekać. Szklany zabrał właśnie "człowieka" z grupy Buka, który miał zbadać możliwości urządzenia się kilkunastu ludzi, kobiet i dzieci, "z wyglądem i bez wyglądu", "z językiem i bez języka", "z pieniędzmi i bez pieniędzy". Nim wysłano człowieka, lustrowano go długo przed tym; zastanawiano się, w jakim stopniu zasługuje na zaufanie, czy wróci, czy nie zawiedzie. Prędzej czy później spodziewano się możliwości przejścia. Młody Buk nie był właściwym komendantem grupy, grupa dawno nie była tą, którą była niegdyś. Założył ją ślusarz Zylber spośród członków Ostbahnu; broń do dzielnicy przenosili w workach z żywnością. Posługiwać się bronią uczył ich sam Zylber, kapral wojska polskiego. W pierwszym okresie grupa toczyła boje z rewizjonistami, z czasem jednak - w obliczu głównego wroga - zawarła z nimi zawieszenie broni. Wkrótce po wybuchu powstania Zylber zginął i wtedy na czele grupy, przetrzebionej, rozbitej, zmieszanej z cywilami, stanął Szool Buk. Cichą ambicją tego delikatnego chłopca o spokojnych oczach i niskim, gęsto zarośniętym czole było przeprowadzić ludzi na drugą stronę, a samemu pójść do lasu, do partyzantki. Chłopiec słuchał ludzi ze spuszczonymi oczami; długo ważył każde słowo odpowiedzi; uczył się sztuki dowodzenia. Czuł się odpowiedzialny za los mieszkańców "meliny".
Z nim to wracał Józef. Obaj mieli na tutejszą modłę buty obwiązane szmatami, by nie sprawiać hałasu. Omijali przedmioty po drodze, zwłaszcza w pobliżu "meliny"; ukrywający się sądzili, że przedmioty te są obserwowane przez Niemców, nawet ekskrementy natychmiast zakopywali. Minęli trzy wymarłe podwórza; w czwartym i ostatnim po plątaninie prętów, szyn, rur i belek - schodów dom nie miał - wciągnęli się na trzecie piętro. Tu w kilku nieźle zachowanych i umeblowanych pokojach biwakowało dwanaście osób w różnym wieku. Pokoje miały częściowo spalone drzwi, okna, podłogi, ale ściany - choć popękane i osmalone - całe; w jednym pokoju zachowała się nawet jedna cała szyba. W sąsiednim domu mieścił się skład mebli i wciąganie ich "górą" poprzez przebity otwór w murze nie wymagało trudu. Ludzie Buka odkryli również w jednym z podwórzy schron z zapasami żywności, odzieży, książek, z kilku milionami przedwojennych złotych i - ze studnią artezyjską. Z tego schronu musiano zabrać ludzi jeszcze na samym początku. Mimo nie najgorszych warunków ukrywający się wiedzieli, że ich dni są policzone, toteż zdecydowali się wysłać człowieka na drugą stronę, by zbadał tamtejsze "możliwości".
W melinie Buka Józef odnalazł "Adama, Abrama po naszemu". Tej nocy, kiedy Józef przeszedł, Adam spotkał właśnie Buka i nie zdążył wrócić po Józefa; zaś nazajutrz przydarzył mu się wypadek, który unieruchomił go na pewien czas. Gdy stał na czujce, zarwał się pod nim podest i spadł z wysokości czterech pięter, przebijając sobą wszystkie słabo trzymające się podesty, aż do piwnic. Ludzie Buka spojrzawszy w dół zobaczyli tylko kurz i rumowisko. Po chwili kurz opadł i zapanowała cisza. Byli przekonani, że chłopiec nie żyje. Potem jednak doszły ich ciche jęki. Buk z Samkiem i Smołą przedostali się - za dnia - do piwnicy, wyciągnęli Adama, ale musieli go zostawić na parterze; z dalszych przenosin trzeba było zrezygnować, aby nie ściągnąć sobie na kark Niemców; piwnica znajdowała się w bramie na wprost ulicy, którą przechodziły patrole. Dopiero w nocy położyli rannego na desce i wciągnęli do meliny. Smoła, który pobiegł do schronu, by zobaczyć, co się dzieje z Józefem, wrócił z tym, że "już po tunelu i po tym wysokim".
W dzielnicy nikt nie miał prawa chorować i Adam, jeśli chciał żyć, musiał być zdrów; po kilku dniach zaczął też chodzić, a po kilkunastu układał już sobie strój na drugą stronę; uważał się za znawcę w tej dziedzinie.
Nazajutrz, po odejściu Szklanego, Józef wraz z "Adamem, Abramem po naszemu" stali na czujce; grupa wystawiała czujki, by wiedzieć, gdzie odbywają się poszukiwania. Po murarskich kładkach ponad wielopiętrową przepaścią przeszli na najbliższy strych, skąd roztaczał się widok na pół dzielnicy. Na strychu znajdowały się już w stanie rozkładu zwłoki ludzi, których nikt nie znał, nikt nie wiedział, kiedy i jak zostali zabici. Obok nich stały flaszki z mętną wodą, na szyjach mieli woreczki z sucharami. Józef położył się przy jednym z okienek. Wokoło nie było ani jednego całego domu, żaden nie posiadał dachu, wszystkie były wypalone, otwarte, wyglądały jak spalone przed wiekami, zdążyły już nabrać stateczności i patyny. Cały obszar tonął w przejmującej ciszy.
Niewiele czasu upłynęło, a na placyku odległym o sto kroków pojawiła się grupka złożona z dwóch uzbrojonych żołnierzy niemieckich z bergmannami, z kobiety w zielonym skórzanym płaszczu i drobnego mężczyzny w ciemnym swetrze pod szyję. Wśród ciszy kobieta zaczęła wołać po żydowsku:
- Żydzi, wychodźcie! Już można! Bóg nie mógł dłużej przyglądać się waszym cierpieniom! Pomoc nadeszła! Di jeszyje ist szojn du!
Ostatnie zdanie powtórzyła kilkakrotnie. Gdy kobieta umilkła, to samo zaczął wykrzykiwać drobny mężczyzna. Wśród pustynnej ciszy ich dalekie, widmowe głosy dochodziły wyraźnie na strych, przy czym słowa mężczyzny wydawały się Józefowi jakby kalekie, choć nie zdawał sobie sprawy, na czym polega ich kalectwo. Na twarzach żołnierzy błąkał się uśmiech. Psy wsadzając pyski do jam nerwowo miotały się po terenie.
Józef nie mógł oderwać oczu od drobnego człowieka, który wydał mu się znajomy, ale nie dowierzał sam sobie. Wiedział, że spostrzeżeniom w momentach grozy i niebezpieczeństwa nie można ufać, podobieństwo bierze się za tożsamość, myśl za obraz. Przypomniał sobie, iż Adam ma lornetkę. Nim się jednak podniósł, chłopiec znalazł się przy nim z lornetką wycelowaną na plac. Chłopiec, zdaje się, także nie dowierzał sobie, bo aż się przechylił z wrażenia. Nie zdejmując lornetki z szyi, podsunął ją Józefowi. Tymczasem na placu rozegrała się scena wykrycia schronu; tym razem była to zwykła piwniczka; ktoś z ukrywających się zwabiony wołaniem wysadził głowę przez okienko na mgnienie oka - to wystarczyło. Rozległy się groźby, krzyki, a gdy one nie poskutkowały, żołnierze wrzucili granat. Huki ściągnęły innych żołnierzy i "granatowych" z sąsiednich domów. Dusząc się od kaszlu, spluwając, zasłaniając sobie oczy, wykonując tysiące ruchów, które budziły śmiech żołnierzy, ukrywający się zaczęli wychodzić. Zarówno śmiech, jak i kaszel, a nawet głośne spluwanie dochodziły na strych. Jeden z wyprowadzonych stanął przed granatowym w pozycji na baczność; prosił prawdopodobnie o wodę; granatowy kopnął go. Józef i Adam naliczyli dwadzieścia pięć osób. Gdy dłuższą chwilę nikt więcej nie pokazywał się, jeden z żandarmów strzelił dwukrotnie do piwniczki. Po strzałach wyszły jeszcze dwie osoby - mężczyzna i kobieta. Żołnierze, zadowoleni, klepali się nawzajem po plecach. Potem rozpostarli płachtę i postawili na niej wiadro. Wyprowadzeni podchodzili do wiadra i wyrzucali z kieszeni - prawdopodobnie - kosztowności. Gdy wiadro się wypełniło, jeden z żołnierzy zdjął hełm i zaczął krążyć jak śpiewak po ulicy. Gdy już nikt nic nie oddawał, oficer wyciągnął z tłumu jakiegoś mężczyznę, kazał mu zzuć buty i wytrząsnąć je. W butach nie było nic. Potem wyprowadzeni mogli na chwilę usiąść, bo oficer chciał ich sfotografować. Po fotografii ustawiono ich w trójki i pognano naprzód.
Oddalenie odbierało grozę tym obrazom, ale zarówno Józefowi jak Adamowi łzy płynęły z oczu. Józef nie mógł oderwać oczu od "drugiego poety", gdyż on to wywabił ludzi z ukrycia. Józef nagle zrozumiał, dlaczego jego słowa wydały mu się przedtem kalekie: Karmański nie znał przecież żydowskiego, nauczono go kilku zdań. Józefowi zdawało się, że "drugi poeta" płacze; raz po raz sięgał ręką do oczu.
Tłum odmaszerował, odmaszerowali żołnierze i granatowi, którzy się przedtem zbiegli. Najdłużej na placu pozostali dwaj żandarmi, kobieta w zielonym skórzanym płaszczu i - Karmański. Potem i oni zniknęli patrzącym z oczu.
W piątek w nocy, kiedy Szklany nie przyszedł, piwnica z wylotem kanału znajdowała się pod ostrzałem. W sobotę Niemcy o mało nie wykryli "meliny" Buka. Od rana bobrowali w okolicy, weszli nawet do składu mebli graniczącego z pokojami i strzelali do pustych szaf. Ukrywający się siedzieli bez ruchu, trzymając się za ręce. Kłótnie, swary umilkły; ci, którzy się dopiero co kłócili ze sobą, obejmowali się, sami o tym nie wiedząc. Tylko cienka ściana dzieliła tropiących od tropionych, którzy słyszeli kroki i chrzęst wybitych szyb. Ludzie w milczeniu tulili się do siebie z rozszerzonymi oczami. Niektórzy potem długo nie mogli opanować drżenia rąk i nóg, długo potem nikt nie wypowiadał słowa; było wprost nie do wiary, aby ludzie mogli tak milczeć. Nikomu nie chciało się nawet jeść, ludzie mieli jedno tylko życzenie - spać!
Następnego dnia poszukiwania powtórzyły się, a gdy powtórzyły się jeszcze i w poniedziałek, mieszkańcy meliny nie wytrzymali, w nocy opuścili pokoje i poszukali sobie schronienia pod ziemią. Nie byli tam długo; Niemcy znaleźli ich. Zwłoki ludzi z grupy Buka poniewierały się potem w gruzach: pewnej nocy Józef natknął się na zwłoki samego Szoola Buka.
Tylko Józef i chłopcy - Adam, Smoła i Samek - pozostali w pokojach na górze. Woleli zginąć od kuli niż udusić się w schronie; obawa przed zasypaniem i brakiem powietrza górowała w nich nad innymi obawami.
Po wyjściu ludzi w pokojach zrobiło się przestronnie, cicho, słońce przygrzewało. Niemcy nagle przestali niepokoić, potem zupełnie zaniechali poszukiwań, zaczęli natomiast wysadzać ulice całymi blokami; Józefowi i towarzyszom groziło, że pewnego dnia wylecą w powietrze. Którejś więc nocy zeszli kierując się na zachód, bliżej więzienia na Pawiaku; tu upatrzyli sobie kąt na czwartym piętrze w jednym z wypalonych domów. Ze względu na bliskość patroli więziennych musieli zachowywać się jak najciszej. Leżeli na podłodze, unikając nawet szeptów. Słońce prażyło i oślepiało ich. O pewnej godzinie nie można się było w pokoiku przed nim schronić. Na dole kręcili się strażnicy więzienni; często siadywali na ławce, aby zjeść obiad. Dzwonienie menażek pomnażało udrękę ukrywających się, gdyż w tym okresie cierpieli głód. Strażnicy często wynosili z piwnic pełne wory. Wszystko miało dla nich wartość. Podnosili nawet stare garnki poniewierające się na śmietnikach.
W tym okresie wszystkie studzienki uliczne były już zakorkowane, zarzucone gruzem na wiele metrów. Letnia noc była za krótka na odgruzowanie, o świcie zaś trzeba było robotę przerywać. Kiedy zaś przychodzili następnej nocy, zastawali górę gruzu jeszcze większą niż wtedy, gdy zaczynali; Niemcy w ten sposób dawali znak, że śledzą ich robotę. O przejściu kanałami nie mogło być mowy. Jedyna droga, jaka im została - prowadziła przez mur. Była to pewna śmierć, pomimo to - poszli. Podczas pierwszego przejścia zginął Smoła, podczas drugiego Samek. Po drugiej próbie Józef i Adam stali się otępiali i zrezygnowani, jedynie instynkt trzymał ich przy życiu. Nocą głód wypędzał z ukrycia i kazał im szukać pożywienia. Głód i pragnienie zaprzątały wszystkie ich myśli. Dopływ wody do dzielnicy Niemcy odcięli jeszcze na samym początku, potem niszczyli lub zatruwali studnie. Przed wysadzeniem domów zabierali bojlery; te, które zostawiali, przestrzeliwali, wypuszczając z nich wodę. Ukrywający się szukali nocą przede wszystkim wody, ale wszystkie znane im schrony były odkryte i wyżyłowane do ostatka.
Pragnienie gasili deszczówką; czerpali ją z kadzi, z naczyń rozrzuconych po podwórkach, samych naczyń jednak nie zabierali, by nie zdradzić, iż ktoś żywy tu jeszcze chodzi. W schronach znajdowali niekiedy woreczek fasoli, kaszy, cukru; w ten sposób ratowali się od śmierci głodowej.
Na początku, jeszcze pełni energii, przygotowali sobie "odwrót" - zrobili przejście do innych domów; by uniknąć hałasu, używali do wybijania cegieł tylko rąk. Teraz, gdyby ich naszli, nie mieliby nawet sił uciekać. Od głodu stali się apatyczni. Od brudu, od wspinania się po rurach i ścianach porobiły im się rany na rękach i nogach. Leżeli na podłodze i wystawiali swe rany ku słońcu.
Mijały dni, tygodnie, miesiące. Byli przekonani, że w całej dzielnicy nie ma już żywej duszy, że oni jedni ocaleli. Słyszeli nieraz, jak klucznicy wołali: - Chodźcie, nie ma nikogo! Wykończono wszystkich! - Noce utwierdzały ich w przekonaniu, że są ostatni na tej ziemi. Nocami po wymarłych ulicach tylko wiatr hulał, dzwoniąc jakimś ocalałym szyldem, jakąś blachą zwisającą z dachu. Głuchą nocą martwe przedmioty śpiewały miastu podzwonne. Głos człowieka tylko rzadko kiedy dawał się słyszeć. Najczęściej był to krzyk rannego lub umierającego; ból zabijał w nich lęk.
Józef i Adam równie uparcie jak pożywienia szukali ludzi. Nocą zapuszczali się do nor, lejów, schronów, ale nigdzie nie natrafiali na ślad człowieka, wszędzie natomiast widzieli góry zwłok, kałuże krwi dawno zakrzepłe. Gruz obsuwał się pod ich stopami charakterystycznym strumykiem, któremu natychmiast wtórował karabin, c m e n t a r z bowiem był nadal pod strażą kul i reflektorów. Ujawniając ogrom zniszczeń, noce pogłębiały ich cierpienia. Przed świtem poprzez piwnice, podwórka, korytarze, zakamarki, wykopy i leje czołgali się z tępym bólem w sercu na powrót do swej kryjówki. Coraz mniej rozmawiali ze sobą. Nie było o czym.
Minęło lato; skończył się koszmar długich letnich dni, na ich miejsce zjawił się koszmar długich, chłodnych nocy, deszcz, błoto, ziąb. Pewnego razu, gdy wracali przed nastaniem świtu, zobaczyli wśród ruin człowieka w łachmanach, w szmatach na nogach, bez czapki; wyglądał tak jak oni. Było już na tyle widno, że mogli zobaczyć twarz tego człowieka. Był nim "drugi poeta" - Marek Karmański. Również Karmański musiał ich poznać. Z faktu, iż natychmiast przepadł w ruinach, należało sądzić, że przypuszczał, iż znają proceder, jaki uprawiał, i bał się. Józef i Adam rzucili się za nim, ale bez skutku. Zbliżający się świt nie pozwalał zbyt długo szukać. Karmański nie wołał już: "Wychodźcie, bracia!" Nie było ani schronów, ani ukrywających się, ani kapusiów. Jednych i drugich albo wywieziono, albo ucztowały na nich wśród gruzów szczury.
Wkrótce potem znów natknęli się pewnej nocy na człowieka. Był to znajomy Adama, chłopiec w tym samym wieku co on, nazwiskiem Szpigiel, który zaproponował im, żeby się przenieśli do jego bunkra. Rozporządzał on bunkrem "w dobrym stanie, z wodą, ze ściekiem, a nawet z pewnymi zapasami żywności". Dawno temu Niemcy wygarnęli ludzi, zasypali wejście, ale nie spalili schronu, zapasów nie obleli naftą. Chłopcu dokuczała samotność, więc i on ucieszył się ze spotkania.
Poprzez kilometrowy tunelik pod gruzami przedostali się do piwnicy, zbudowanej pod starą piwnicą, złożonej z trzech komórek o podłogach z desek, z pryczami, stołami i krzesłami. Znajdowało się tu sporo pościeli i odzieży, tak że Józef i Adam mogli się przebrać. Gorzej - jak się potem okazało - było z żywnością, świecami i zapałkami.
W tym schronie Szpigiel nie był sam. Na jednej z prycz leżał człowiek w ubraniu, w czapce na głowie, przykryty wilgotną pierzyną. Miał wyschniętą, gorącą twarz, spieczone usta, patrzał nieprzytomnymi oczami i nie poznawał ludzi. Choć potwornie wychudł, przybyli poznali go. Człowiekiem tym był Marek Karmański. Szpigiel odnalazł go niedawno umierającego i przyciągnął do schronu. Od czasu do czasu dawał mu łyżkę wody z cukrem.
Stwierdziwszy, kim jest chory, Adam orzekł, że trzeba go "dobić łomem lub cegłą". Ponieważ Józef bał się, że chłopiec to uczyni, wziął go na bok i powiedział mu, że w i m i e n i u o r g a n i z a c j i zabrania mu tknąć Karmańskiego teraz i na przyszłość, dopóki nie zapadnie wyrok. Józef wiedział, że tylko ten jeden argument mógł przemówić do chłopca. Rozkaz organizacji nie podlegał dyskusji. Od tej pory nic nie groziło "drugiemu poecie" ani ze strony Adama, ani ze strony Szpigla. Obaj jednak nie ukrywali swej wrogości i niechęci. Nie rozmawiali z nim, nie zwracali się do niego nigdy o nic. Szpigiel, odkąd się dowiedział prawdy o Karmańskim, przestał mu podawać słodzoną wodę. Józef musiał więc wziąć na siebie i tę rolę. On jeden od czasu do czasu rozmawiał z Karmańskim, który, gdy minęła gorączka i zaczął wracać do sił, zrozumiał wszystko.
- Bili cię? - spytał go Józef pewnej nocy, gdy Adam i Szpigiel wyszli. Karmański już chodził, starał się nawet coś robić, każdy miał swoje czynności. Teraz leżał na pryczy, Józef siedział obok niego na dziecinnym trzcinowym krzesełku. W piwnicy było ciemno; bez koniecznej potrzeby nie palono świec. W ciemnościach rozlegał się pisk szczurów, rozzuchwalonych do tego stopnia, że wskakiwały na stół.
- Nie, nie bili - odrzekł Karmański i urwał. Józef przypuszczał, że "drugi poeta" nie chce wracać do tego tematu.
- Nie bili - podjął jednak po chwili Karmański - ale i tak... wszystko było stracone. Chciałem umrzeć, chciałem jak najprędzej zdechnąć. - Urwał. Po chwili podjął z jakąś złością w głosie: - Tobie się zdaje, że to ma jakieś znaczenie, j a k się umiera! Tobie się wydaje, że umrzeć trzeba z aureolą nad głową, że to kiedyś kogoś wzmocni, że może kiedyś w przyszłości młodzież wychowywać będą na przykładzie twojej bohaterskiej śmierci! Bzdury! Bzdury!! Kto się kiedykolwiek dowie, jak umieraliśmy? Wszystko, na co patrzymy, to potop! potop! Giną miliony, a nim się to skończy, zginą setki milionów. Co może mieć znaczenie w takim świecie?...
Józef milczał.
- Przyszedłem tutaj - ciągnął Karmański wciąż ze złością w głosie - by kiedyś d a ć ś w i a d e c t w o, jak gdyby ludziom kiedykolwiek brakło świadectw! Ta obłąkana myśl wepchnęła mnie do murów. I jakie to chciałem dać świadectwo? Kiedyś, gdy ktoś zechce to wszystko opisać, powiedzą mu: "Mały, zasrany narodzie żydowski, przestań nam zawracać głowę twoimi cierpieniami. Twoje cierpienia są n a t u r a l n e i nikogo nie obchodzą!..." Nie powinienem był tu przyjść.
- Nie powinienem był tu przyjść - ciągnął - bo nie powinienem był zbliżyć się do narodu - Józef czuł, że Karmański skrzywił się w tym miejscu - który spośród wszystkich narodów na całym świecie zawsze najbliżej stoi bram zdrady. To myśmy dali światu legendę o Judaszu, to myśmy wymyślili Judasza! Żaden naród nie wystawia swoich ludzi na takie próby, toteż żaden w całej swej egzystencji nie przebywa równie blisko bram zdrady jak my. Tak było zawsze i tak pozostało! Nie, nie bili mnie, zgodziłem się zostać kapusiem z nienawiści, ze wstrętu do tych szmalcowych typów w bunkrach, do wszystkich i wszystkiego! Chciałem napluć, napluć na siebie, na wszystko, na wszystkich! Nawet za cenę jednej godziny życia dłużej wolno ci się sprzedać, mówiłem sobie, za jedno spojrzenie na pokryty słońcem trawnik!
- I dlatego się zgodziłeś? - spytał cicho Józef.
- Dlatego! - odparł ze złością Karmański.
- A jednak doktor Fajg doszedł do innego wniosku - rzekł spokojnie Józef. - Zakatowali go, a nie zgodził się. To nie wszystko jedno, jak człowiek umiera. Są chwile, kiedy cały świat, cała uroda świata zależy od jednego t a k lub n i e człowieka, nie sposób, żebyś t y nie wiedział o tym. Jeśli potrafisz przezwyciężyć ból i lęk, wszyscy, których kochasz i dla których warto żyć, cieszą się twoim triumfem, choć o nim nie wiedzą; tak na pewno jest! Jak mogłeś tak postąpić? przywdziać ohydną skórę Judasza! Czy nie powstrzymywał cię wstyd, wstręt ludzi lub czyjaś miłość? Przecież musisz mieć kogoś po drugiej stronie.
- Nie mam nikogo!
- Jak można być samotnym? Nie wolno być samotnym!
- Żyłem sam.
- Byłeś zbyt dumny, nie chciałeś, by ci cokolwiek wybaczano?
Milczenie.
- Mam córeczkę - odpowiedział po chwili Karmański.
- Więc?! Więc?!!
- Córeczkę - roześmiał się zgryźliwie. - Nigdy tej swojej córeczki na oczy nie widziałem!
- Dlaczego?
- Miałem wtedy siedemnaście lat, na dole mieszkała służąca, wiejska dziewczyna w moim wieku - oto cała historia. Namawiano ją potem, żeby sobie psuła, ale nie chciała, chciała mieć dziecko i postawiła na swoim. Potem odeszła. Matka coś jej tam posyłała. Słyszałem, że dziecko chowa się dobrze. Jak weszli Niemcy, sądziłem, że zemści się.
- I co?
- Nic.
- Miałeś siedemnaście lat, rozumiem, ale później?
Milczenie.
- Miałeś szansę popłynąć pod prąd - ciągnął Józef w ciemnościach - a nie jak ryba z prądem. Mogłeś popróbować sił. Pomyśl, dźwignąć szlachetną dziewczynę! Mogłeś żyć i wiedzieć, że żyjesz, wśród oporów, w walce.
Milczenie.
- Powinieneś był obejrzeć sobie raz jeszcze matkę twego dziecka. Może warta była tego, aby pójść z nią przez życie. Nie chciałeś, ty wolisz przeżycia ładne, księżycowe... Zawsze byłeś taki! Czy wiesz, że my się znamy?
Milczenie.
- Coś robił w trzydziestym dziewiątym?
- We wrześniu?
- We wrześniu.
- To co wszyscy.
- Brałeś udział w wojnie?
- Tak.
- Byłeś powołany?
- Nie. Zgłosiłem się ochotniczo.
- Do biura prasowego? Do redakcji?
- Nie.
- Prosiłeś, żeby cię posłali na linię?
- Tak.
- I posłali?
- Byłem w Cytadeli.
- W warszawskiej?
- Tak.
- A poza Cytadelą także?
- Czasami.
- Brałeś udział w potyczce na granicy miasta?
- Tak.
- A potem wróciłeś do Cytadeli?
- Tak.
- W tej potyczce właśnie - mówił Józef - poznaliśmy się krótką wojenną znajomością. Walczyliśmy razem, wzięliśmy jeńców, dwóch żołnierzy niemieckich. "Ręce do góry!" - wołaliśmy. Im i nam ręce latały ze strachu. Spędziliśmy w jakiejś willi na granicy miasta dwa ciężkie dni; wieczorem wróciliśmy do Cytadeli i położyliśmy się we wnęce pod oknem, w mundurach i w butach. Tyś leżał obok mnie. Nim zdołaliśmy usnąć, wszedł porucznik i wdał się w rozmowę z szefem. Pod drzwiami przy stoliku z małą lampką rozmawialiśmy półgłosem, ale ich rozmowa dochodziła wyraźnie. Porucznik chciał ludzi, wymienił odcinek, gdzie chciał ich posłać, groźny odcinek. Tam była jatka. Podeszli do nas i zaczęli wywoływać nazwiska. Padło także twoje. Udawałeś, że śpisz, na pewno udawałeś. Chwilę przedtem rozmawialiśmy. Wciąż padało twoje nazwisko. "Czy to syn krakowskiego fabrykanta farb?" - pytał porucznik. "Nie wiem" - odpowiedział szef. Rozzłościło mnie twoje postępowanie. Wiedziałem, że jak tylko uniosę głowę, wezmą mnie zamiast ciebie i - podniosłem się. Tak też było. Porucznik nie miał czasu, śpieszyło mu się. Odchodząc rzuciłem jeszcze okiem na ciebie - leżałeś zwinięty w kłębek, z chlebakiem pod głową. Tak było, pamiętasz? Widzę, że pamiętasz.
Milczenie.
- Niedawno temu przypomniałem sobie całą tę historię. Teraz widzę już, że było tak, jak przypuszczałem. Zawsze chciałeś więcej, niż mogłeś.
Milczenie.
- Nie znasz siebie.
- A jednak nie jestem winien - rzekł cicho Karmański. - Nie byłem przygotowany na to wszystko, a oni w bunkrach wiedzieli przecież! Wiedzieli, że od tych słów, które nic nie znaczyły, zależy życie wołającego! Przecież to było zbyt grubo szyte, aby się ktokolwiek dał nabrać.
- A jednak wychodzili?
Milczenie.
- Wychodzili, bo skazani są jak dzieci.
W schronie Szpigla żyli względnie spokojnie, dużo spali, zwłaszcza za dnia. Wstawali o zmroku, kiedy szpary robiły się granatowe. Józef zapalał wtedy świeczkę, Szpigiel rozpalał pod blachą, a Adam gotował przeważnie kaszę. Tłuszczu posiadali niewiele, tak że od razu po jedzeniu wstawali głodni. Porcje wydzielał Adam. Gdy Karmański zaczął chodzić, dobrowolnie wziął na siebie zmywanie naczyń i wylewanie pomyj. Z czasem każdy przylgnął do swych czynności. Ten okres względnego spokoju przywrócił im siły i uspokoił nerwy.
Ze względu na stan zdrowia Karmańskiego Józef wciąż przesuwał termin ponownego przejścia; podawał oczywiście inne powody, ale i Szpigiel, i Adam domyślali się prawdy. Karmański wyglądał nadzwyczaj nędznie, przy tym jego twarz nabrała czegoś złowrogiego i drapieżnego, jak wszystkie zresztą twarze w murach. Józefa uderzyła ta metamorfoza, tym bardziej że nawet w "celi śmierci" twarz Karmańskiego zachowała spokój, a nawet pewną słodycz. Teraz wszystko w niej mówiło o napięciu.
Pewnej nocy, zostawiwszy Karmańskiego samego, wyszli, by zdobyć żywność i zorientować się w sytuacji "na górze"; już od dłuższego czasu nie zapuszczali się zbyt daleko. Wyjęli cegły, którymi zamurowywali się na dzień, i zachowując ostrożność wyczołgali się na powierzchnię. Pierwszy przeczołgał się Szpiegiel, najdrobniejszy i najzwinniejszy. Na jego gwizdnięcie przeczołgali się Józef i Adam. Włóczyli się niemal do świtu, nie spotkali jednak nigdzie żywej duszy. Za to w jakimś schronie znaleźli wiadro smalcu, worek mąki i przydźwigali ze sobą. Nie dało się jednak tego przepchać przez otwór; ponieważ zbliżał się świt, zamaskowali je w gruzach. Gdy weszli do bunkra, uderzyła ich pustka. Pierwszą myślą Józefa było, że Karmański uciekł. Ale w chwilę później w najmniejszej komórce zobaczyli "drugiego poetę" wiszącego; odcięli go. Po tym wypadku stosunek Szpigla i Adama do "drugiego poety" nieco się zmienił.
Zjedli i ten worek mąki, zużyli smalec, dziwaczeli, ponurzeli, ślepli i choć rozumieli, że jedynym ratunkiem to wydostać się z zamknięcia, a jedyną drogą pójść za mur - wciąż zwlekali. Nie chodziło już nawet o stan zdrowia "drugiego poety", wszyscy przypominali szkielety i niewiele mieli sił, ale Adam nie mógł zapomnieć towarzyszy z ulicy Miłej, którzy zginęli w czasie p r z e j ś c i a. Ten tak odważny chłopiec bał się panicznie pójścia za mur. W końcu ustalili, że przejdą w środę. Wiedzieli, że jest miesiąc grudzień, ale oznaczona środa okazała się potem piątkiem.
Wyjęli cegły, strumień powietrza spłukał z nich znużenie i senność. Noc była mglista, wilgotna. Józef szedł na przedzie, za nim Karmański, Szpigiel, pochód zamykał Adam z drabiną. Szli ostrożnie, gęsiego, uważając, by nie zaczepić o coś szmatami, którymi mieli owinięte stopy, potykali się o belki, cegły, naczynia. W pewnej chwili, gdy Józef odwrócił się i poczęstował "drugiego poetę" kostką cukru - przypomniał sobie schron i starca. "A jednak był judaszem" - pomyślał. Pomimo to odezwał się bez złości:
- Nie bój się, to najważniejsze. Musimy p r z e j ś ć.
Nagle uderzył go płaszcz Karmańskiego, obszerny, dorożkarski, granatowy z metalowymi guzikami, w którym zmieściłoby się dwóch takich Karmańskich. "Boże, jak on będzie skakał w tym płaszczu!" Ale było za późno. Ten okropny płaszcz z jakichś niewiadomych powodów podobał się Karmańskiemu; nie chciał innego.
Zatrzymali się w bramie, ocalałej pośród morza gruzu; wisiała tu jeszcze skrzynka na listy. Ani na moment nie tracili z oczu ciągnącego się przed nimi muru. Z zewnątrz dochodziły kroki, groźne jak zwykle nocą. Gdy oddaliły się, Józef wziął od Adama drabinę, sięgała ona trzech czwartych muru. Stanąwszy na drabinie, rozpostarł kołdrę na upstrzonym szkłem grzbiecie muru. Józef rozejrzał się wokoło: przed nim leżała pusta, senna poranna ulica, zanurzona w wilgotnej mgle. Po lewej ręce w odległości czterdziestu kroków szło dwóch żandarmów w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Nie odwracając się podniósł rękę na znak, że skacze. Karmański miał skakać na końcu. Ostatnią myślą Józefa na drabinie było: "Ja zdążę, ale on nie zdąży. Niemożliwe, abyśmy w s z y s c y się uratowali."
W moment później odezwała się zajadła strzelanina. Gdy na ułamek sekundy obejrzał się, zobaczył pod murem na śniegu nieszczęsny dorożkarski płaszcz. "Zabity - pomyślał. - A jednak los go dosięgnął."