Joanna Siedlecka
Kryptonim "Liryka"
Słonimski, Dygat, Konwicki
2008
(...)
Dopaść "Syzyfa" - neutralizowanie Antoniego Słonimskiego
Powiedziałem Słonimskiemu, że ma świetny aparat telefoniczny ze wspaniałą membraną, bo każde słowo słychać tak, jakby z drugiego pokoju.
"Bezpieczeństwo dba o mnie", zaśmiał się.
(29.03.1971. Z donosu agenta "Tatry")
"Wodzirejem i prowodyrem" literackiej opozycji zainteresowała się bezpieka w roku 1964, po "Liście 34", zakładając mu, tak zresztą jak pozostałym sygnatariuszom, Kwestionariusz Ewidencyjny, przekwalifikowany wkrótce na Sprawę Operacyjnego Rozpracowania o kryptonimie "Syzyf ", prowadzoną przez oficerów Wydziału IV Departamentu III MSW: Jana Jakubika i Zdzisława Rybackiego oraz oberesbeka od literatów, podpułkownika Majchrowskiego.
Akcja "Syzyf", trwająca aż do śmierci "figuranta", była przedsięwzięciem imponującym i kosztownym. Szpiclowali go rozliczni konfidenci; przede wszystkim "Tatra", perlustrowano mu korespondencję wychodzącą i przy chodzącą, założono działający na okrągło PT i PP - podsłuch telefoniczny o kryptonimie "SP" i tzw. pokojowy, nazywany również "Syzyfem".
Doczekał się więc olbrzymiego dossier, bo aż dwunastu tomów, dotyczących jego "demonstracyjnych" akcji politycznych w Związku Literatów i Pen Clubie, w marcu 1968 roku, inicjowanych protestów, np. "Listu 15", "Listu 34", "Memoriału 59", a zwłaszcza ustaleń, w jaki sposób zostały przekazane do ośrodków dywersji politycznych. Kilka tomów wałkowało też wrogie kontakty zagraniczne "figuranta" z zachodnimi ambasadami i agencjami oraz osobami znanymi z negatywnej postawy politycznej.
Ale tego rodzaju standardowe materiały ma też np. Jan Józef Lipski oraz wielu "podpisantów". Słonimski natomiast także i inne, zarazem śmieszne i straszne, które są niezamierzonym hołdem, złożonym mu przez SB. Inwigilowała go bowiem - i to na wielką skalę - nie tylko pod względem politycznym, lecz właściwie każdym. Absolutnie totalnie. Krążył wówczas dowcip, że są w Polsce trzy siły polityczne: partia komunistyczna, Kościół katolicki i Antoni Słonimski; bezpieka chciała więc wiedzieć o nim dosłownie wszystko, tym bardziej że uosabiał dla niej zarówno literacką opozycję, jak też jeszcze groźniejszą "kawiarnię" - jej niezależne opinie i hierarchie.
Interesowało ją więc oczywiście, co aktualnie knuje, jaki szykuje list protestacyjny, ale jeszcze bardziej - jego komentarze na każdy właściwie temat. Herberta i Kisiela, "Ziemi obiecanej" Wajdy i majowych kiermaszów książki. Dokładnie nagrywane, a potem spisywane, były nie tylko drobiazgową kroniką życia "figuranta", ale też kopalnią wiedzy o literackim światku lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, pozwalającą skuteczniej nim sterować, poznawać przeciwników. Nic dziwnego, że wędrowały na biurka wtedy najważniejszego - Józefa Tejchmy (ówczesnego ministra kultury i sztuki) oraz wierchuszki SB i Wydziału Kultury KC.
"O ty, mój przełożony z jednej do drugiej nogawki"
Najsłynniejszą bronią Słonimskiego był, jak wiadomo, dowcip, którym ośmieszał system i swoich przeciwników, cenniejszy dla SB niż setki referatów i analiz, tak że - co w jego dossier najbardziej tragikomiczne - uganiała się i za nim, rejestrując go nie tylko za pomocą donosów, ale też kosztownego podsłuchu telefonicznego i pokojowego, np.:
Od 17.30 do 18.10 przebywała u figuranta Monika. Porządkując mu bibliotekę, wspominała, że słyszała ostatnio o jego spotkaniu z Iwaszkiewiczem, który chwalił mu się kupionym właśnie małym fiatem z wieloma częściami zagranicznymi; angielskimi, włoskimi, francuskimi, co Słonimski miał skwitować stwierdzeniem: "Ale pedał jest jednak polski". Słysząc to, roześmiał się i nadmienił, że krążą różne jego dowcipy, przyznaje się jednak wyłącznie do dobrych.
(15.01.1956. Źródło "Syzyf ")
Spisywano też anegdoty Słonimskiego, "przechodzące" w najróżniejszych informacjach, materiałach innych "figurantów", choćby donosie z 22 kwietnia 1968 roku tajnego agenta celnego, posadzonego z aresztowanym po Marcu studentem, Krzysztofem Topolskim.
W jednym z pism literackich ukazał się list otwarty ministra kultury, Lucjana Motyki, który komentował twórczość Słonimskiego, postulując, że należałoby wnieść do niej jakieś ideologiczne wstawki czy coś w tym rodzaju. Poeta odpowiedział mu wierszykiem, rozpowszechnianym wśród młodzieży STS-u:
O Ty, co piszesz listy,
O Ty, co dajesz wstawki,
O ty, mój przełożony -
z jednej do drugiej nogawki.
Krzysztofa Topolskiego zawieszono w prawach studenta UW, oficjalnie z powodu aroganckiego zachowania wobec prorektora, trzymania rąk w kieszeniach podczas rozmowy z nim, co skwitował Słonimski, mówiąc: "No widzisz, najwyższy czas, żebyś wyjął je z kieszeni i zaczął ich prać po mordach".
Na dworcu w Moskwie spotkałem wracającego do kraju prezesa ZLP, Antoniego Słonimskiego. Przytoczył rozmowę z Szołochowem, który zapytał go, co mu się najbardziej podobało w Leningradzie? Odpowiedział, że Petersburg - wszystko z okresu carskiego: zabytki, muzea, architektura.
(1.10.1958. Z doniesienia agenturalnego źródła "Wawrzyniak")
Szczególnie dokładnie rejestrowano też dowcipy Słonimskiego o nowo utworzonym, związanym z "partyzantami" tygodniku "Kultura", nazywanymi przez niego kłusownikami, udającymi leśniczych, np.:
Grupa przeciwników "Kultury", na czele ze Słonimskim, na jednym ze spotkań w kawiarni PIW-u, postanowiła wszcząć akcję jej systematycznego kompromitowania:
- lansować opinie, że jest kierowana przez MSW;
- puszczać w obieg złośliwe powiedzonka, np. że ma w najbliższym czasie przyjąć tytuł "Kultura i Bezpieczeństwo ";
- nazywać ją "Soldatenzeitung".
(19.01.1963. Z notatki służbowej SB)
Zdaniem Słonimskiego, lansowane powiedzenie, że Żydzi wyszli z getta kanałem i trafili do telewizji, pokrywa się częściowo z prawdą, nie można też traktować tego jako zjawiska czysto polskiego, ponieważ i w Ameryce zajmują czołowe pozycje w filmie, literaturze oraz prasie.
(21.12.1963. Źródło "SP")
Po "Liście 34" na spotkaniu z czytelnikami spytano Słonimskiego, dlaczego nie pisze już felietonów z cyklu "Załatwione odmownie"? Odpowiedział, że sam został tak załatwiony, a gdy wręczono mu wiązankę kwiatów, podziękował, mówiąc, że nie wystarczyłoby dla trzydziestu czterech, ale dla jednego - tak. Po pytaniu o "List 34" udał, że nie słyszy; gdy je powtórzono, powiedział, że listów do Pawlikowskiej, o których mówił wcześniej, było 14, a nie 34. Zrozumiano wybieg, nagradzając go burzliwymi oklaskami.
(13.11.1964. Z donosu KO "Romana", z pobytu "figuranta" na KUL-u)
Rozpowszechniał plotki, jakoby Jerzy Putrament podczas pobytu w ZSRR wciągał pisarzy radzieckich w poufne rozmowy, a następnie przekazywał władzom ich treść.
(Z notatki służbowej S B z czerwca 1964)
Podkreślił po powitaniu, że nie czytano ostatnio jego wierszy w radiu ani w TV z różnych przyczyn. Jest ich dużo, aż 34.
(4.03.1965. Źródło "Tatra", z wieczoru Słonimskiego w ZLP)
Podczas swego jubileuszu w ZLP Słonimski powiedział: Ogromne wzruszenie i coś jeszcze nie pozwala mi mówić.
(15.11.1965. Z informacji SB o aktualnej sytuacji w środowisku warszawskich literatów)
Napisałem kiedyś żartem, że sytuacja w kulturze wszędzie się poprawia, na Węgrzech i w Czechosłowacji, bo bratni naród czeski okazuje o nią troskę, czego nie można powiedzieć o narodzie Czeszki, ale cenzura mi to skonfiskowała. Proszę kolegów, to trochę utrudnia pracę kalamburzysty.
(4.12.1965. Z wystąpienia Słonimskiego na Zjeździe ZLP w Krakowie)
Mówił o spotkaniu autorskim z udziałem m.in. Władysława Broniewskiego, który, jak pisała później prasa, czytał swoje wiersze, choć pełna relacja powinna brzmieć, że nawoływał jedną część społeczeństwa do wyrżnięcia drugiej.
(28.11.1966. Z notatki służbowej SB z krakowskiego klubu "Pod Jaszczurami")
W oddziale warszawskim ZLP na listę delegatów wciągnięto m.in. Kazimierza Brandysa, Mieczysława Jastruna, Stefana Kisielewskiego. Egzekutywa POP skreśliła ich i sfabrykowała swoją, złożoną, jak powiedział Słonimski, z samych ch... Użył słowa, którego odpowiednikiem jest wyraz ananas, ale w znaczeniu ujemnym, chuligańskim, ordynarnym.
(10.12.1968. Z doniesienia źródła "Tatra")
Po Wandzie Żółkiewskiej ze swadą i dowcipem przemówił Słonimski. Ze złośliwości politycznych, obecnych zawsze w jego wystąpieniach, było zdanie: "Żyjemy w kraju, gdzie wszystkie problemy stawia się na głowie, a w tenisa gra bez rakiety". Dostał brawa.
(15.11.1969. Z donosu TW "Ewy")
Otrzymał zaproszenie na jubileuszowy występ "Mazowsza", miał bilety w IV rzędzie, w pobliżu członków najwyższych władz partyjnych. Michnika zabrał ze sobą specjalnie, żeby, jak określił, "ta cała swołocz widziała, jaki jego sekretarz jest przystojny i ważny".
(11.11.1975. Z informacji operacyjnej porucznika Kaszkura z Wydziału III Departamentu III)
19 maja około godziny 11 wszedł do "Ujazdowskiej" i po przywitaniu zaczął wymyślać Kisielowi za tekst w "Tygodniku Powszechnym", atakujący Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne, które nazwał Chrześcijańską Unią Jedności, choć jego pierwsze litery tworzą niecenzuralny wyraz CH U J.
(20.05.1976. Z doniesienia źródła "Tatra")
Uległ w lecznicy wypadkowi - drzwi przycięły mu palec u lewej ręki tak mocno, że część mu amputowano. Gdy zadzwonił do niego zatroskany Stryjkowski, uspokajał go, że czuje się lepiej, że cały personel interesował się "Memoriałem 59", a jedna z pielęgniarek spytała wprost, czy nie będzie w Konstytucji tej wieczystej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim? Na pewno, obiecał, stwierdziła więc: "Panu tylko ręce za to całować", na co odparował, że raczej pięćdziesięciu dziewięciu, jemu bowiem tylko palec za to obcięli.
(21.01.1976. Źródło "SP")
Choć wiele esbeckich raportów o "Syzyfie" brzmi również jak dowcip, np.:
Otrzymuje corocznie z okazji Nowego Roku paczki z ambasady Izraela z pomarańczami, cytrynami, a w związku ze świętem żydowskim, na seder - z macą i winem.
Departament II posiada informację, że w klubie "Hybrydy" jest pokój położony na uboczu, gdzie nie dochodzą dźwięki muzyki. Zbierają się tam byli komandosi oraz oraz ich zwolennicy, jak również osoby o poglądach rewizjonistycznych. Częsty gość to Antoni Słonimski, któremu podczas koncertu Mieczysława Święcickiego zgotowano demonstracyjną owację. W najbliższym czasie w "Hybrydach" będzie przeprowadzany remont. Posiadamy możliwość stworzenia dogodnej sytuacji, umożliwiającej założenie urządzeń techniki operacyjnej na w/wymienionym obiekcie.
(Z notatek służbowych SB z 1964 i 1968)
"Klikowe brednie"
W telefonicznych rozmowach na tematy prywatne pozwalał sobie Słonimski na wiele więcej, nie sądząc, że interesują SB, a tymczasem skrupulatnie je rejestrowała, zwłaszcza opinie o środowisku, np.:
- o "Literaturze na Świecie" - dawno już ją kopnął;
- o współpracowniku "Poezji", Janie Kurowickim - Kurwicki;
- o przemówieniach sejmowych Józefa Ozgi-Michalskiego - potworne, ideowe półkąski;
- o Ryszardzie Filipskim - święta świnia, której nie wolno stuknąć, bo Hanuszkiewicza jednak tak, choć tylko od czasu do czasu, i to w prowincjonalnych pismach;
- o poezji Stachury - klikowe brednie;
- o Andrzeju Wasilewskim - drżący o posadę kamerdyner, wykonujący polecenia swoich mocodawców;
- o Kazimierzu Brandysie - miał kiedyś kompleksy, ale już je przezwyciężył. Wyprostował się moralnie i nikogo się nie boi;
- o Gustawie Holoubku - bardzo dobry aktor, kandydujący do Sejmu ze strachu przed Łomnickim i Hanuszkiewiczem - w tej chwili tytanem, mają mu podobno dać wszystkie teatry.
(...) Stwierdził, że źle się czuje, szczególnie wtedy, gdy widzi w telewizji te okropne twarze, bo znów zaczynają je pokazywać. Przeczytał też w ostatnim "Przekroju" teksty głównego opozycjonisty, Jerzego Andrzejewskiego, dedykowane Iwaszkiewiczowi, którego rehabilituje czułościami, żeby zamącić wszystkim w głowie.
(18.07.1974. Źródło "SP". Z obiektu Słonimski z Hanną Trzeciakowską)
(...) Jest ciekawy, czy Michnik czytał w dzisiejszej prasie bardzo interesującą wzmiankę o tym, że Iwaszkiewicz, Załuski, Putrament, Jastrun i Gisges spotkali się z ministrem Tejchmą? Stwierdził, że Miecio Jastrun nic nie robi w Zarządzie Głównym, ale chodzi na takie spotkania, żeby go było widać, robi sobie reklamę.
(...) Mówił o felietonie Świętej Madonny Polskiej, poetki Buczkówny, która pisała, że nie ma nagrań naszych poetów. Wymieniła 20 nazwisk, od Śpiewaka do Sterna, ale pominęła go i jest z tego powodu niezadowolony.
(13.02. i 11.04.1975. Źródło "SP". Z obiektu Słonimski z Adamem Michnikiem)
Benefis grafomanów
Interesowały SB opinie "Syzyfa" dosłownie na każdy temat:
(...) Radził Konwickiemu przeczytać w dzisiejszej prasie listy autorów, którzy będą podpisywali na kiermaszu. Zaskoczyło go stoisko Związku Literatów z okropnymi nazwiskami. Doszło do tego, mówił, że czytając, myślałem ze strachem, czy aby mnie nie ma. Odetchnąłem - nie ma, jestem na marginesie. Książki mi nie wydają, nie zapraszają na kiermasz. Uważa, że to uciszanie pewnych nazwisk, ponieważ nie zwrócono się o uczestnictwo do nikogo z sygnatariuszy "Listu 15".
(9.05.1975. Źródło "SP". Do obiektu Tadeusz Konwicki)
W kolejnych rozmowach o kiermaszu mówił, że to benefis dla grafomanów, bo podpisują zupełnie nieznani. Komentował też migawki telewizyjne - kolejki bałwanów do Żukrowskiego.
(...) Uważał, że " Ziemia obiecana " Wajdy jest dobrze zrobiona pod względem zdjęciowym, rozmija się natomiast z realiami ówczesnej Łodzi i panujących tam stosunków. Ogólnie to wielka chała, tak jak powieść Reymonta. Bardzo rozgadana i za długa. Nie zauważył natomiast żadnych akcentów antysemickich, o których wszyscy mówią. W zestawieniu trzech głównych bohaterów: Żyda, Niemca i Polaka, właśnie ten trzeci wypadł najgorzej, jako największa szuja i kanalia.
(4.04.1975. Źródło "SP". Z obiektu Słonimski z Michnikiem)
(...) Wczorajszy program telewizyjny o Warszawie oglądał z obrzydzeniem, ponieważ pominięto Bartoszewskiego, Slonimskiego, Lorentza. Nagrodzono natomiast Putramenta i Załuskiego, wybranych według "jakiegoś dziwnego klucza". Występował też Prutkowski - wielki błazen. Wszystko, co mówiono, "było odwrotne". Uważał, że powinno się przedstawiać takie osoby jak Wiech, przedstawicieli starej Warszawy, pokazano natomiast wiadome nam siły wyzwoleńcze, delegacje potężnych karków, brzuchów, piętrzące się kłamstwa, no i pieśni pana Fogga, podwieczorek lizusów, wielką szmirę i chałturę.
(18.01.1976. Z obiektu Słonimski z Hanną Trzeciakowską)
Jest nieszczęśliwy, gdy się o nim nie mówi
Zbierano też krytyczne sądy o "figurancie" innych pisarzy, np. Mieczysława Jastruna, przekazane w marcu 1976 przez inwigilującego go TW o kryptonimie "Piotr".
Uważa Słonimskiego - kablował "Piotr" - za człowieka ogarniętego manią ustawiania siebie w roli opozycjonisty, przy czym jego idea to protest sam w sobie, bez jakichkolwiek konstruktywnych propozycji. Jest całkowicie pewien swojej bezkarności ze względu na wiek, z tego samego powodu zdaje też sobie sprawę ze swojej gwałtownie malejącej roli w działalności twórczej. W rezultacie zrodziło się w nim pragnienie utrzymania rozgłosu bez zwracania uwagi na formę stosowanych środków. Jest nieszczęśliwy, gdy się o nim nie mówi. Słucha "Wolnej Europy" i cieszy się z każdej wzmianki o nim oraz z aplauzu w czasie swoich spotkań. Jest dumny z tego, że uchodzi za głównego opozycjonistę i byłoby dla niego tragedią, gdyby przestano go za takiego uważać.
Nazywa Słonimskiego sklerotykiem, który sam nie wie, o co mu chodzi, a jego list w sprawie Polaków w Związku Sowieckim uważa za idiotyczny, pozbawiony zarówno sensu, jak i wartości praktycznych, za słuszny natomiast protest przeciwko poprawkom w Konstytucji.
Bardzo często też SB włączała podsłuch u "kontaktów figuranta", rejestrując ich krytyczne opinie o nim, np. Zbigniewa Herberta, który razem ze swoją rozmówczynią, Anną Trzeciakowską, z dezaprobatą komentowali artykuł Słonimskiego w ostatniej "Polityce". Uważali, że skompromitował się nieznajomością realiów oraz atakiem na "Tygodnik Powszechny ". Należy staruszka przekonać, mówili, że nie powinien pisać o rzeczach, co do których nie ma rozeznania. Niepokojące są również poczynania Adasia Michnika, którego trzeba utemperować. Nierozważnie postąpiła też Julia Hartwig, gratulując Słonimskiemu jego tekstu.
(26.11.1974. Źródło "Herb". PT u Zbigniewa Herberta)
"Gad, święta świnia, ten pan, z którym on się nie zna"
Skrupulatnie, słowo po słowie, zwłaszcza dzięki podsłuchowi telefonicznemu, rejestrowała też SB walki "Syzyfa" z jego ideowymi i zawodowymi przeciwnikami, z których zawsze słynął. Nie bez kozery nazywano go Brzytwą, bo złośliwie zwalczał swoich wrogów oraz konkurentów i wcale nie był wobec nich tolerancyjny. "Rudy do budy", pisał przed wojną o Nowaczyńskim, a jako średni raczej dramaturg, a zarazem felietonista potężnych "Wiadomości Literackich" niszczył na ich łamach nieporównanie wybitniejszego Jerzego Szaniawskiego. Mawiano, że robił wiecznie rachunek sumienia, ale czyjegoś, i nigdy nie śmiał się z cudzych dowcipów.
Jak wynika z jego przepastnego dossier, wrogiem numer jeden był Jarosław Iwaszkiewicz. Oficjalnie, w wywiadach, zwany dawnym przyjacielem, nieoficjalnie - gadem, nietykalną świętą krową, a raczej świnią, tym panem, z którym on się nie zna.
Choć przed wojną bardzo się przyjaźnili, w PRL-u ich drogi rozeszły się zupełnie. Słonimski obsesyjnie wręcz zarzucał Iwaszkiewiczowi konformizm, lokajstwo wobec władz, zbyt słabą obronę pisarzy. Drwił ze wszystkiego, co go dotyczyło, nawet z jego pisarskiego stylu - w rozmowie telefonicznej z 8 stycznia 1976 z Anną Trzeciakowską twierdził np., że "gad" napisał gdzieś "chutliwa jego matka".
W grudniu 1975, jak spisywano, robił wszystko, żeby nie dopuścić do udziału "świętej świni" w przygotowywanym przez PEN wieczorze poświęconym Żeromskiemu. Podzielili się bowiem wpływami - ZLP stanowiło królestwo Iwaszkiewicza, Pen Club - Słonimskiego. Przypominał więc nieustannie Monice Żeromskiej, aby jako gospodyni spotkania nie oddała przypadkiem "gadowi" głosu. Solennie mu to obiecywała, miała bowiem żal do Iwaszkiewicza, ponieważ nigdy u nich nie bywał, mimo to napisał, że zmarły Żeromski leżał opuszczony i w podartych skarpetkach, co jest kłamstwem.
A gdy w innej z nagranych, oczywiście, rozmów Anna Trzeciakowską zapytała Słonimskiego, z jakiego właściwie powodu Iwaszkiewicz miałby występować w Pen Clubie, odparował, że i tam przecież reprezentanci tzw. stowarzyszenia lizusów polskich są w ogromnej większości.
"Ten pan, z którym on się nie zna" był jednym z ważniejszych tematów, dotyczących "Syzyfa" donosów i podsłuchów, np.:
Radził Dygatowi przeczytać artykuł Sokorskiego z "Miesięcznika Literackiego " - opis przyjęcia u Iwaszkiewicza. Obraz rozpusty, grozy, dowód, że urządzał niektórych ludzi. Zdaniem Dygata, to prowokacja albo donos.
(26.07.1975. Źródło "SP". Z obiektu Słonimski z Dygatem)
Stwierdził, że w Encyklopedii Warszawy pod hasłem "Cyrulik Warszawski" jako reprezentantów humoru wymieniono Iwaszkiewicza i Wierzyńskiego. Czytelnik, który nie znajdzie ich nazwisk w rocznikach pisma, niech nie myśli, że go oszukano, bo wyjaśnienie jest proste-pisywali pod pseudonimami Jan Lechoń i Antoni Słonimski.
(7.08.1975. Źródło "SP". Z obiektu Słonimski z Mauersbergerem)
Antoni Słonimski przypisuje Szpotańskiemu autorstwo satyrycznego poematu "Caryca i zwierciadło" z 10 numeru paryskiej "Kultury", co jest prawdą, a w tekście cieszy go najbardziej ustęp o Jarosławie Iwaszkiewiczu. (Caryca wspomina w nim, że wśród jej gości, pożytecznych idiotów, którzy "pili ust jej miód, wołając, że to istny cud, był m.in. de Gaulle - sklerotik i starik, Pompidou i Brandt, a nawet chitryj, miełkij frant, poet iż Polszy - Iwaszkiewicz").
(7.11.1975. Z donosu "33" - Kazimierza Koźniewskiego)
(...) Przeszedł z kolei do ataku na "głupoty" (!!!) Iwaszkiewicza, który w artykule w "Życiu Warszawy", podlizując się władzom, napisał, że obecnie łatwiej o paszport niż przed wojną, podczas gdy jest zupełnie odwrotnie. Gdy chciałem wybrać się do Związku Sowieckiego, mówił Słonimski, Beck napisał mi na podaniu: "wyjazd niepożądany", ale gdy poszedłem z tym do starostwa grodzkiego, za 400 złotych dostałem paszport na poczekaniu, a była to dla mnie "mucha", bo zarabiałem kilka tysięcy.
(...) Słonimski przyznał się do swego niefortunnego posunięcia, jakim było w swoim czasie wysunięcie Iwaszkiewicza na prezesa ZLP To premier Cyrankiewicz zapytał go pod koniec kadencji, kogo typuje na swego następcę. Zaproponował Iwaszkiewicza, licząc, że nie dopuści do świństw Putramenta, ale stało się inaczej, gdyż przez cały czas firmował je swoim nazwiskiem.
(8.01.1976. Z raportów "Tatry" z 25.02.1975 i 8.01.1976)
Endek i antysemita niepasujący do "Tygodnika Powszechnego"
Według stenogramów z podsłuchu, Antoni Słonimski jako postępowiec, liberał, uczulony na nacjonalizm, klerykalizm i "ciemnogród", zwalczał i tych, którzy, jego zdaniem, to reprezentowali, czyli swoich sąsiadów z ostatniej strony "Tygodnika Powszechnego": Pawła Hertza, Henryka Krzeczkowskiego, a zwłaszcza Stefana Kisielewskiego, swego wroga numer dwa.
Nie ukrywał, szczególnie przed Adamem Michnikiem, który jak zwykle mu przytakiwał, że nie może ścierpieć przykrych felietonów Kisiela. Kierował się niewątpliwie także i zawodową zawiścią, bo to od Kisiela zaczynano zwykle lekturę "Tygodnika", tak że gdy tylko ktoś "stuknął" go w prasie, Antoni Słonimski obdzwaniał natychmiast swoich akolitów, którzy oczywiście mu basowali. Cieszył się szczególnie, gdy "ugryzł" Kisiela tygodnik "Literatura" tekstem "Dyzio piernik" oraz "prawdziwy lew", czyli sam profesor Edward Lipiński. Słonimski pogratulował mu natychmiast udanego ataku, dodając, że jest to również opinia jego stolika i rzeczywiście - Adam Mauersberger przytakiwał mu, nazywając felieton Kisiela "dokumentem ciemnoty".
Antoni Słonimski miał nadzieję, że napaść Lipińskiego będzie dla Kisiela ciosem niszczącym, po którym się już nie podniesie. Próbował nawet w tym pomóc, bo - według raportu "Tatry" - naciskał Jerzego Turowicza, naczelnego "Tygodnika", aby zwolnił Kisiela, endeka, antysemitę, niepasującego do redakcji. Turowicz jednak ani myślał, a Kisiel nic sobie z żadnych ataków nie robił i pisał dalej, specjalnie drażniąc Słonimskiego.
Przyznał Hertzowi tytuł Matrony Polskiej
7 listopada 1975 agent "33", czyli Kazimierz Koźniewski, donosił, że za swych najgorszych przeciwników uważa obecnie Słonimski Pawła Hertza i Henryka Krzeczkowskiego, bo może jeszcze znieść Żydów endeków, ale oenerowców to za wiele. Chodziło mu o ich oceny endecji i różnych przedwojennych pisarzy. Przypominał, że Krzeczkowski był w wywiadzie wojskowym, że podły i fałszywy artykuł, podpisany XYZ z paryskiej "Kultury " z 1970 roku, to sprawka kogoś z ich środowiska.
Rzeczywiście, czarusiowi "Tygodnika Powszechnego", jak nazywał Hertza, i jego "przyjacielowi", panu Krzeczkowskiemu, zarzucał manifestowany konserwatyzm, religijność, postępujące zendeczenie, z okazji Dnia Kobiet przyznał mu więc tytuł Matrony Polskiej.
Był przekonany, że to "ci różni Pawełkowie", tzn. nie tylko Hertz, ale i Krzeczkowski oraz Hanuszkiewicz, napuszczają na niego Kisiela.
Nie przepadał za Wiktorem Woroszylskim, bo ten cierpiał na niedosyt władzy, a między nim i Adasiem Michnikiem były jakieś "anse", wolałby więc, gdyby "stuknął" Pawełka ktoś inny, ale mimo to cieszył się z krytycznego tekstu Woroszylskiego w "Więzi", w którym zrobił Hertza na szaro, za kostium, który przybrał, tzn. sumiasty, endecki szlagon Narodowej Demokracji.
Teksty "Pawełków" w "Tygodniku Powszechnym" czytał przez lupę, tropiąc ich rzekomy nacjonalizm i antysemityzm, choć byli żydowskiego pochodzenia. Nie przebierał wobec nich w słowach - w jednej z rozmów z Adamem Mauersbergerem twierdził, że "Tygodnik" stał się własnością dwóch Izraelitów pedeckiego pochodzenia - Henia i Pawełka. Felietony Henia z perfidnymi, łajdackimi podtekstami umieszcza na pierwszej stronie, jego natomiast, np. o Dmowskim - cenzuruje, i to wyłącznie z hiperostrożności, ze strachu przed Królem i Karpińskim, również, według niego, nowoendekami. Adam Michnik pocieszał go więc, że do władzy dorwała się tam sitwa, stosując politykę sitwy.
I choć Antoni Słonimski pochodził z zasymilowanej rodziny, a jego ojciec przyjął chrzest, drażniło go, że zrobił to również - i to bardzo ostentacyjnie - Pawełek Hertz, że na ojca chrzestnego wybrał Jerzego Zawieyskiego, że namawiał też Zygmunta Mycielskiego, aby przystąpił do komunii...
Jak tłumaczył swoim akolitom: mógłby jeszcze zrozumieć, gdyby Pawełek wygłaszał to wszystko tylko przy stoliku, ale wyciąga i publikuje, co jest kołtuństwem, które zarzucał też Heniowi i Kisielowi.
W marcu 1975 obdzwaniał przyjaciół, informując z radością, że w prasie francuskiej ukazała się wzmianka o Zjeździe Literatów w Poznaniu, gdzie głosami partyjnych wybrano Pawełka wiceprezesem w nagrodę za antysemickie poglądy. A gdy Kijowski bronił Hertza, twierdząc, że to nieprawda, że ktoś mu to robi specjalnie, Słonimski utrzymywał, że "sam jest sobie winien, bo wygaduje takie rzeczy".
Sandauer zarzucił Miłoszowi... plagiat
"Dobrze, że są takie Sandauery, bo wytwarzają ferment", mawiał początkowo Słonimski, ale, jak wynika również z jego bogatego dossier - szybko zaczął walczyć i z nim. Uważał, że nie warto go ośmieszać, bo ośmiesza się sam, wypomniał bowiem panu Antoniemu, że brał państwowe nagrody, choć - jak tłumaczył swojemu stolikowi - wyłącznie po Październiku.
Poszło na noże, gdy w "Szpilkach" Sandauer zarzucił Miłoszowi... plagiat, utrzymując, że zerżnął jego sądy o antysemickich wierszach Gałczyńskiego, powtarzając za krytykiem, że są "przejawem antyinteligenckości".
Ale Słonimskiemu nie wypadało bronić Miłosza, bo - jak wyjaśniał Michnikowi w rozmowie z 25 kwietnia 1975 - miał z nim konflikt, ponieważ uważał, że skoro bierze się pieniądze z kraju, trzeba wracać. Czesław natomiast wręcz przeciwnie. Odmówił powrotu, gdy nie dostał Instytutu Kultury w Londynie, o który się starał, i wtedy napisałem o nim parę przykrych rzeczy.
W końcu, chcąc się może zrehabilitować, stanął w obronie Miłosza, zamiast jednak udowodnić, że zarzucony mu plagiat był wyłącznie podobieństwem ocen, "stuknął" Sandauera, wyliczając jego wady charakteru: "drapieżność, niepohamowany głód kariery, gotowość służenia swą inteligencją złym sprawom".
Herbert żyje fikcją wielkiej afery
Rejestrowała też SB opinie "Syzyfa" o Zbigniewie Herbercie, również na ogół krytyczne. Choć początkowo nawet mu współczuł, chciał pomagać, bo Katarzyna Herbertowa często do niego dzwoniła, narzekając na ich trudną sytuację; przedłużał się remont kupionego mieszkania, który pochłonął wszystkie oszczędności i nie mieli ani z czego żyć, ani gdzie mieszkać, tułali się więc po Międzyrzeckich i Najderach.
Słonimski namawiał nawet gościa ze Stanów, Wiktora Weintrauba, żeby "wykombinował" Zbyszkowi jakąś nagrodę, a gdy ten wykręcał się, bo zostały właśnie rozdane, następne natomiast będą dopiero za rok, prosił, aby zadatkował mu przyszłą albo pomyślał o pomocy z innego źródła.
Zbyszek jednak nikomu się nie podlizywał, także i panu Antoniemu, który lubił go już więc trochę mniej. Nie wierzył, że w 1975 roku, na Zjeździe ZLP w Poznaniu, esbecy próbowali Herberta podtruć; w rezultacie zasłabł i nie mógł w wyborach uczestniczyć, choć jako reprezentant opozycji miał duże szansę na mandat.
27 lutego 1975 w rozmowie z Arturem Międzyrzeckim kpił, że Zbyszek mówił o tym z zacietrzewieniem, a to żałosne, bo żyje fikcją wielkiej afery, którą sam sobie wymyślił, choć był po prostu pijany. I nie zmienił zdania, mimo że Międzyrzecki - uczestnik Zjazdu - twardo bronił Herberta, twierdząc, że w ogóle nie pił.
Coraz częściej też, m.in. Michnikowi, skarżył się, że ze Zbyszkiem dzieją się straszne rzeczy. Na kolacji w SPATiF-ie, gdzie zjawił się, jak zwykle, zalany, wymyślał wszystkim, łącznie ze mną - miał do mnie pretensje o jakieś dawne sprawy, bronił natomiast kryształowego Kisiela.
Krytyka "Pana Cogito" bardzo go jednak bolała, przemógł się więc i zadzwonił do Herberta, chcąc porozmawiać, bo w końcu dzieli ich mniej, niż łączy. Prosił o zrozumienie jego postawy w latach stalinowskich, po powrocie do kraju. Zarabiał 500 złotych miesięcznie, odmówił stanowiska posła w Kanadzie i dyrektora PIW-u, poza tym miał rzeczywiście złudzenie, że Polacy zrobią to inaczej, ale szybko dostał po łbie i zaczęło się. Wymagano od niego bardzo dużo, znalazł się w trudnej sytuacji.
Musiał robić różne konieczne samoobrony i nie jest obecnie całkowicie przekonany o słuszności niektórych z nich, ale nie ma chyba człowieka idealnego. Ważny dla niego był rok 1968, gdy napadali na niego różni panowie, bal się nawet wracać wtedy do domu i zastać bojówkę, co również zostawiło na nim jakiś ślad.
Herbert rozumiał go całkowicie, ustalili, że jeszcze się spotkają i porozmawiają, chyba z powodzeniem, ponieważ, co również zarejestrowano, przez Zdzisława Najdera przesłał Słonimskiemu z Wiednia "pozdrowienia i torcik - prezent od pana Sachera".
Chcą go odfajkować goździkiem w celofanie
Mimo nieustającej inwigilacji "Syzyfa" władza chciała pokazać swój liberalizm i wspaniałomyślność, organizując mu jubileusz z okazji osiemdziesiątych urodzin, tym bardziej że rok wcześniej celebrowała z wielką pompą osiemdziesięciolecie Iwaszkiewicza, ale - jak wynika ze stenogramów telefonicznych podsłuchów - Słonimski nie zgadzał się na oficjalną fetę pod egidą Ministerstwa Kultury i Zarządu Głównego ZLP, wzięłaby bowiem w niej udział, a może nawet ją prowadziła, uszczęśliwiona tym obrotem sprawy "święta świnia", czyli Iwaszkiewicz. O Zarządzie Głównym Słonimski też wyrażał się jak najgorzej - miał już dość udawania, że bydło to nie jest bydło. Parandowskiemu oraz Iwaszkiewiczowi - mówił - zrobiono wieczór w Teatrze Polskim z udziałem wojska, artylerii, rządu i telewizji, mnie natomiast szykują w podziemiach, chcą odfajkować goździkiem w celofanie.
Spławiał więc emisariuszy ZLP: Jana Wiktora, Mariana Grześczaka i Lesława Bartelskiego, którzy chcieli go w tej sprawie odwiedzić. Umawiał się z nimi tylko w kawiarni, tłumacząc, że nie chce ich wpuszczać do domu, bo ma różne cenne rzeczy i nie wiadomo, jak długo chcieliby siedzieć.
Józef Tejchma, ówczesny minister kultury, uparł się jednak, żeby jakoś go uczcić, zaproponował więc uroczyste śniadanie w Jabłonnie, kameralne i w nielicznym gronie. "Figurant" jednak - jak rejestrowała cały czas SB - dał do zrozumienia, że nie przyjdzie, ponieważ zjawi się tam pewnie "pan, z którym on się nie zna", czyli Iwaszkiewicz, wobec czego Tejchma obiecał mu, że na pewno go nie będzie.
Dopiero wtedy zgodził się i stanęło w końcu na małej salce hotelu "Forum". Oprócz Tejchmy mieli być też wiceminister kultury, Aleksander Syczewski, oraz wydawcy Słonimskiego z "Czytelnika" i PIW-u: Stanisław Bębenek, Ryszard Matuszewski i Andrzej Wasilewski. Ze strony jubilata jedynie dwaj starzy przyjaciele: Stanisław Lorentz i Karol Estreicher. Któryś z uczestników uroczystości musiał przekablować SB jej przebieg, major Majchrowski sporządził z niej bowiem notatkę, stwierdzając, że Słonimski występował, jak zwykle, z ostrymi inwektywami pod adresem polityki kulturalnej partii.
Źródło "Gad" i "Demagog" - podsłuchiwanie Stanisława Dygata
6.09.1971. Dygat z Markuszewskim, komentując ostatnie audycje telewizyjne, twierdzili, że to, co się dzieje, to nic innego jak okupacja Polski przez Śląsk. Obaj wypowiadali na ten temat wiele uwag.
11.12.1971. Krytykowali skład nowego KC, atakowali tow. Kozdrę, Kąkola, Kolczyńskiego, Beka, Łomnickiego, Stefańskiego, nazywając ich gangsterami.
(Z kroniki materiałów źródła "Gad")
Stanisław Dygat, jedna z najbarwniejszych postaci naszej literatury, znalazł się na celowniku bezpieki ze względu na podpis pod "Listem 34" oraz protestem przeciwko zmianom w Konstytucji, choć tak naprawdę z powodu swojej postawy - kosmopolitycznej, demagogicznej, anty socjalistycznej, zwłaszcza wobec polityki kulturalnej partii. Skupiał też wokół siebie - pisali esbecy - elementy opozycyjne, warcholskie, rewizjonistyczne, opiniotwórcze i liczące się w środowisku, prowadził w nim aktywną działalność, propagując wrogie poglądy, rozpowszechniał i złośliwie komentował informacje z "Wolnej Europy".
Interesowało więc bezpiekę także jego otoczenie, świat artystyczno-literacki, lepsze towarzystwo, do którego chciała się wcisnąć. Dygat, nazywany księciem warszawskim, miał bowiem w SPATiF-ie własny stolik, a w swojej willi na Żoliborzu - niezależny salon, małpi gaj, jak nazywała go Osiecka, gdzie razem ze swoją żoną, znaną aktorką Kaliną Jędrusik, zapraszał wszystkich akurat liczących się, wybijających. I to nie tylko pisarzy, reżyserów, aktorów, ale też sportowców, adwokatów, modelki. Nie przepuścili żadnej z modnych osób; mówiono, że kto nie bywa u Dygatów - nie istnieje, nie ma go.
SB nieustająco więc tworzyła i aktualizowała listę ich "kontaktów", zarówno zagranicznych (m.in. Bronisław Kaper - hollywoodzki kompozytor filmowy, Elżbieta Czyżewska, Bolesław Sulik, pracownicy ambasady USA), jak też krajowych - Tadeusza Konwickiego, Kazimierza Kutza, Krzysztofa Kąkolewskiego, Gustawa Holoubka, Andrzeja Jareckiego, Jerzego Markuszewskiego, Janusza Morgensterna, Andrzeja Łapickiego, Adama Hanuszkiewicza.
W 1971 esbecja założyła Dygatowi tzw. Kwestionariusz Ewidencyjny, a w 1976 awansowała go na "figuranta" SOR-u, czyli Sprawy Operacyjnego Rozpracowania o kryptonimie "Stan", prowadzonej przez głównego esbeckiego machera od literatów, Krzysztofa Majchrowskiego, oraz oficera Krzysztofa Sikorę i Wojciecha Gaudyna. Ale mimo to nie mogła go dopaść, gdyż nie udało jej się, co przyznawała, umieścić w pobliżu niego konfidenta. W dwóch teczkach Dygata jest tylko kilka, przeważnie pojedynczych, powierzchownych i mało istotnych donosów, m.in. źródła "G", TW "Zbyszka", "555", "Felliniego" i "Piotra".
Z kroniki zarejestrowanych przez bezpiekę wypowiedzi Dygata
"Popiół i diament" to najnikczemniejsza z książek
Do "obiektu", to znaczy Stanisława Dygata, dzwoni Tadeusz Konwicki:
K. Słuchaj, Stasiu, wyobrażasz sobie, co dalby Andrzejewski, żeby wsadzili go na dwa lata do obozu?
D. O Jezus Maria.
K. Co za rozdzierające książki powstałyby.
D. Rany boskie.
K. On by, bracie, Bóg wie co dał. Szalał, myślał, że może go aresztują, jak Sartre'a, i ni cholery, wszystko zignorowali.
D. Całe te, wygłupił się.
K. "Popiół i diament" wydają w ośmiuset tysiącach.
D. No pewnie, bo przez wszystkie etapy takiego czy innego stalinizmu to najbardziej stalinowska książka.
K. Mnie trudno coś powiedzieć, bo nie czytałem.
D. Ja też nie, ale widziałem film i parę razy zaczynałem. To nudne i głupie, takie... jak próba satyry na tych wszystkich ziemian, akowców, inteligentów.
K. (...) Na ludzi, którzy ważyli po czterdzieści kilogramów. Byliśmy zgnojeni, umęczeni, pomordowani, a on przedstawił nas wszystkich jak Petroniuszów...
D. To najnikczemniejsza książka, jaka się kiedykolwiek ukazała.
K. Ale jest naród, który ją ubóstwia i uważa za swoje arcydzieło duchowe.
(Wyciąg z komunikatu PT z 9 X 1970)
(...) Dygat opowiadał Kąkolewskiemu, że Gottesman uczynił zramolalego i przesiąkniętego alkoholem jak gąbka Jerzego Andrzejewskiego królem "Literatury", choć istnieje tylko dlatego, że ma kontrowersyjne nazwisko, że w równej mierze uwielbia go "Wolna Europa ", jak Biuro Polityczne KC PZPR.
(6.05.1973. Z kroniki wypowiedzi i komentarzy Dygata)
(...) Mówił Konwickiemu, że Iwaszkiewicz i Andrzejewski są nie tylko świadectwem rozpaczliwie niskiego poziomu literatury, ale też myślenia w tym kraju. Literatura francuska jest nieciekawa, nudna, reprezentuje jednak jakiś poziom, mają go nawet schematyczne, produkcyjne książki radzieckie, natomiast to, co się dzieje u nas - to coś przerażającego.
(Źródło "Demagog" z 27.06.1974)
(...) "Wolna Europa" strasznie wymyślała Polsce - mówił Dygat Konwickiemu - bo nie urządziła obchodów 65. rocznicy urodzin Andrzejewskiego, a "Die Welt" napisał o nim jako o największym europejskim pisarzu, przytoczył dokładny życiorys jubilata i również wyraził oburzenie, że w kraju nie przygotowano mu z tej okazji uroczystości.
Zdaniem Dygata, skoro "Die Welt" podoba się Andrzejewski, to ich sprawa, nie może jednak pogodzić się z tym, że pominięto w jego życiorysie, że był członkiem partii, i to aktywnym, napisał "Partyjność w literaturze" i zrobił donos na Mięcia Piotrowskiego, co dowodzi, że i w "Die Welt" jest lipa. Piszą poza tym, jakoby "Miazga " nie ukazała się w Polsce, ponieważ zabronił jej wydania sam Piłotowicz (radziecki ambasador), a to kłamstwo. Andrzejewski napisał ją przed jego przyjazdem do Warszawy i nie on, lecz cenzura zabroniła oddania "Miazgi" do druku. Bardzo słusznie, bo to jedna wielka grafomania.
(Źródło "Demagog" z 20.08.1974)
(...) Danuta Lutosławska poinformowała Dygata, że "Wolna Europa" zapoznała słuchaczy z listem Andrzejewskiego, który solidaryzował się z osądzonymi i skazanymi uczestnikami zajść w Ursusie i Radomiu. Jego list, według Lutosławskiej, charakteryzuje się wyszukaną formą, a nawet patosem, i utrzymany jest w górnolotnym tonie. Andrzejewski wyraża poparcie dla aresztowanych robotników, deklaruje gotowość przyjścia z pomocą: "Ja i moi przyjaciele zrobimy wszystko, żeby nie stała się wam krzywda ".
Dygat i Lutosławska komentowali to z niesmakiem i oburzeniem, nie szczędząc Andrzejewskiemu niewybrednych epitetów w rodzaju: Typowy zapijaczony pedał, on tak dla Nobla. Stara, bezczelna ciota, która w swoim życiu 15 razy zmieniała zdanie. (...) Robi z siebie na gwałt narodowego bohatera. Musiał mu ciężar spaść z serca po śmierci Słonimskiego, jego poważnego konkurenta. Nikt go jednak nie traktuje serio, może "Wolna Europa". Zdaniem Dygata - Andrzejewski kompromituje Polskę.
(16.09.1976. Z notatki SB z tzw. Słownego opisu zagrożenia)
Nazwał Sołżenicyna trzeciorzędnym pismakiem
(...) Dygat poinformował Konwickiego, że Iwaszkiewicz zawsze kolaborował: w czasie sanacji był piłsudczykiem, który wkręcił się na Zamek, za okupacji - treuhanderem polskiej spółki myśliwskiej i ucztował z Niemcami. (...) Zawsze potrafił się urządzić i jeszcze tłumaczył, że robi to wszystko, aby ratować Stawisko. Janusz Minkiewicz napisał o tym wierszyk krążący po całej Warszawie, po wojnie oczywiście nie umieścił go już w swoich kolejnych tomikach.
(Źródło "Demagog" z 12.01.1974)
(...) Opowiadał szeroko Hanuszkiewiczowi, jak to Iwaszkiewicz ześwinił się na zebraniu delegatów Obrońców Pokoju, napadł na Sołżenicyna, nazywając go trzeciorzędnym pismakiem. Nie zgodził się z tym nawet towarzysz Szlachcic, mówiąc, że zarówno Sołżenicyn jak też inni tzw. rosyjscy dysydenci są na dużym poziomie. Zdziwiony Hanuszkiewicz pytał go, czy nie sądzi, że Iwaszkiewicz zachowuje się tak, bo jest homoseksualistą. Dygał odpowiadał mu jednak, że zna bardzo uczciwych homoseksualistów, np. Zawieyskiego, trudno więc zwalać na to winę.
(Źródło "Demagog" z 13.01.1974)
(...) Komentował z Konwickim opublikowany w "Trybunie Ludu" artykuł Sołowiowa o Sołżenicynie. Zastanawiali się, czy napisał to z przekonaniem, czy też musiał, a w głębi ducha przyznawał pisarzowi rację? Konwickiego rozśmieszyło najbardziej zdanie, że książka o obozach koncentracyjnych w Związku Radzieckim jest płodem chorej wyobraźni.
Choć jeszcze bardziej dziwiło ich, dlaczego coś takiego u nas drukują. Chyba nie liczą na to, że cala Polska zapała oburzeniem na Sołżenicyna? Według Konwickiego - robią to na rozkaz i muszą, bo są tak głupi, że wpadli na pomysł, aby zmusić Związek Literatów do protestu przeciw Sołżenicynowi; podpisze go Iwaszkiewicz i Załuski, a za nimi z 500 literatów. Dygał uznał to za bardzo możliwe, bo znana jest głupota Iwaszkiewicza. Im bliżej śmierci, wzmaga się jego lizusostwo i podłość.
(Źródło "Demagog" z 22.01.1974)
(...) Zwierzał się Konwickiemu, że czeka chciwie i z ogromną nadzieją na to, że ZLP będzie zbierał podpisy przeciwko Sołżenicynowi. Podobnie jak Konwicki, który wie, że Iwaszkiewicz zieje wprost nienawiścią do Sołżenicyna i napadł nawet na Stryjkowskiego, krzycząc: "Ty pewnie podziwiasz tego strasznego, sprzedajnego typa?" *["Pierwsze jego utwory są na bardzo wysokim poziomie. Ostatnie są o wiele słabsze, przede wszystkim bardzo rozgadane i pisane z manią prześladowczą. Zresztą nic dziwnego. Historia obozów jest jego manią. Ale taki «Pierwszy krąg» jest słaby. Daje niesłychanie ciekawy materiał faktograficzny o rzeczach nieznanych społeczeństwu naszemu i rosyjskiemu, ale forma artystyczna jest wyraźnie słabsza. No cóż, a przyznanie mu Nagrody Nobla jest hecą polityczną. To fakt bardzo szkodliwy". - Jarosław Iwaszkiewicz w "Miesięczniku Literackim" o Noblu dla Sołżenicyna w roku 1970. Cytuję za Martą Fik: "Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981". Polonia, Londyn 1989.]. Dygat bardzo się tym ubawił, ale nie wierzył, aby było to prawdziwe. Konwicki radził mu więc zadzwonić do Stryjkowskiego, opowiadał również, że towarzystwo Ireny Szymańskiej zrozumiało, że postawiło na złego konia, przestawiło się więc i podlizuje się już tam gdzie trzeba, tzn. Iwaszkiewiczowi, a nie Słonimskiemu, choć jeszcze rok temu podrzucali go do góry, lizali jego stopy i patrzyli na niego psim wzrokiem. Szymańska wyjaśniała mu, że Iwaszkiewicz to wielki pisarz, Slonimski natomiast - zapatrzony tylko w siebie egocentryk i w ogóle zero kompletne, Konwicki usiłował go bronić, ale został zakrzyczany. Zostaję teraz z ręką w nocniku - mówił - bo Antoni jest przeklęty, wyśmiany, grafoman. Natomiast Iwaszkiewicz to kwiat.
Dygat: To podłe było. (...) Polskie bydlaki.
(Źródło "Demagog" z 11.01.1973)
Po raz pierwszy znaleźli się w tłumie, co ich upokorzyło
(...) Dygat rozmawiał z Krzysztofem Kąkolewskim o decyzji cenzury, zabraniającej publikacji o zmarłym Wańkowiczu. Śmieszył go fakt, że autor "Monte Cassino" został ukarany za to, co zrobił po śmierci, czyli katolicki pogrzeb. Sądzi, że wypływa to z nieprzemyślanych posunięć kretynów w rodzaju Kraśki i Łukaszewicza, którzy nie mają o niczym pojęcia, a konsekwentnie wprowadzają pewne rzeczy, które mają ich chronić.
Zdaniem Kąkolewskiego, zadecydowało to, że na pogrzebie po raz pierwszy w życiu znaleźli się w tłumie, co ich upokorzyło. Kąkolewski nakreślił też Dygatowi sylwetkę i przeszłość Wilhelmiego, który w 1950 był jeszcze skrajnym antykomunistą. Na zjeździe polonistów wygłosił antykomunistyczne przemówienie z pozycji katolickich i ultraprawicowych. Ale to był ostatni akt jego odwagi, bo przy swej brutalności jest niesłychanie tchórzliwy. Zbiera dziś owoce swego postępowania - został członkiem partii i komisji rewizyjnej KC. Doskonale można się nim posługiwać do wykańczania takich samych - miał m.in. "rozproszyć" w telewizji moczarowców oraz pozostałości żydowskie, mimo że sam służył Moczarowi; był jednym z jego ideologów, choć głównie człowiekiem Kliszki, który nienawidzi wszystkich, zarówno stoczniowców, jak też pisarzy.
Zarówno Dygat, jak i Kąkolewski oburzeni są tym, że Kliszko ma czelność przychodzić do Związku Literatów. Zgadzają się co do tego, że są to ludzie marnego gatunku, dziadostwo, które nie potrafi zliczyć do trzech, miedziane czółka, zdolne tylko do tego, aby nakraść, naoszukiwać, i nie wiadomo, co robią z naszarpanymi majątkami. Kąkolewski twierdzi też, że publiczne współczucie zawsze będzie po stronie Wańkowicza. Jego sprawę uważają za nowy objaw restalinizacji.
(Źródło "Demagog" z 19.09.1974)
(...) Konwicki słyszał, że sprawa Wańkowicza ma przyczynę w testamencie pisarza - wyraził podobno życzenie, aby rokrocznie 17 września odprawiano mszę za poległych żołnierzy. Z wrodzoną sobie zręcznością i delikatnością zrobili z tego aferę na cały świat - komentował Dygat.
Nawiązując do życia Wańkowicza, jego niezwykłej aktywności, obaj byli przekonani, że zdążył przed śmiercią przesłać za granicę relacje ze swoich rozmów z Gomułką, Moczarem i Szlachcicem, zaznaczając, aby zostały opublikowane dopiero po jego śmierci.
(Źródło "Demagog" z 21.09.1974)
Kutz robi rządowe torty
"Figurant" rozmawiał z Konwickim o znajomych:
- Morgensternie, któremu mieli za złe, że w "Kolumbach" musiał przedstawić akowców sympatyzujących z alowcami;
- Bratnym - szkodliwym poprzez ustawienie go - obok Iwaszkiewicza i Putramenta - na szczycie polskiej literatury, co nie jest bez wpływu na postępujący upadek tego kraju. Zdaniem Konwickiego, pod tym względem Bratny jest pozytywny, bo dziko negliżuje i ośmiesza tę hierarchię. On ją unieważnia sobą;
- aktorach, według Dygata, najbardziej godnej pogardy, najpodlejszej i najnikczemniejszej części tego narodu, która jest jednak od czasu do czasu zdolna - w imię prawdy - przełamać to i najbardziej się narazić;
- Holoubku, który, zdaniem Dygata, jako prezes SPATiF-u nie robi nic dla członków, tylko bezwstydnie załatwia swoje sprawy. Za wszystko, co złe w swoim życiu, Dygat wini Hanuszkiewicza;
- Kazimierzu Kutzu, którego nazywali cwaniakiem i karierowiczem. Jego bierna postawa nie wynikała z tego, że nie chciał się nigdzie pchać, co było sympatyczne, ale nie potrafił po prostu się przebić. Gdy znalazła się ku temu okazja, natychmiast zmienił skórę i ubrał się w mundurek filmowca prześladowanego przez Żydów, samorodnego talenciku, którego Hager, Kawalerowicz, gnoili przez 20 lat, i runął do boju. Zapomniał, mówił Konwicki, że to ja biłem go młotkiem w głowę, żeby nie robił rzeczy, których nie rozumie, tylko film o Śląsku, swojej ojczyźnie. Oczywiście nie wiedziałem, że będą to rządowe torty, bo "Sól ziemi czarnej" zrobił jak powinien, ale "Perła w koronie" już była na obstalunek.
(Źródło "Demagog" z 18.06.1974)
Gombrowicz uratował polską literaturę
Kąkolewski przeczytał w "Życiu Literackim" artykuł Konrada Strzelewicza, atakujący Gombrowicza i Pendereckiego, któremu miał za złe, że robi operę według "Króla Ubu", opluwając Polskę. Dygot ma o Pendereckim jak najgorsze zdanie, uważa go za hochsztaplera, ale w tym wypadku zarzut nie wydaje mu się uzasadniony i nie wie nawet, czy przedwojenni faszyści spod znaku Piaseckiego wpadliby na taki pomysł. Co do Gombrowicza - zdaniem Kąkolewskiego - wymaga to odpowiedzi, ponieważ oskarżono go, z czym absolutnie się nie zgadza, nie tylko jako pisarza, ale i człowieka, o zdradę narodową, o to, że pozbył się Polski fizycznie i duchowo.
Dygat uważa Strzelewicza za głupka, nie jest bowiem w stanie zrozumieć Gombrowicza, pisarza, któremu udało się choć w części uratować polską literaturę przed stratowaniem jej przez Iwaszkiewiczów i Andrzejewskich. Cała ta prowokacja została uknuta przez Machejka i kogoś z Warszawy, to rozgrywka polityczna, bo tylko one istnieją. Holoubkowi udało się wznowić w "Dramatycznym" próby do "Ślubu" Gombrowicza i być może to było jej powodem. Najgroźniejsi dla Polski - kontynuował - są rozszalali i przeciętni duchowo faszyści, a nie komuniści, którzy są już na wymarciu.
(Źródło "Demagog" z 16.01.1974)
"Cymbał, grafoman, a w muzyce jeszcze gorszy"
Konwicki jest przerażony tekstem Kisiela w "Tygodniku Powszechnym" - dzikiej napaści na zwyrodniałość telewizji amerykańskiej. Dygat twierdzi ze śmiechem, że Kisielewski to drugi po Andrzejewskim pisarz ukochany przez reżim. Umysł bardzo przeciętny i nieoryginalny, a tym, co pisze, zachwycają się sfery oficjalne, i to one właśnie chciały, żeby pojechał do Ameryki, bo są na tyle mądre i wiedziały, że będzie pisał w ten sposób. Umieją wykorzystywać ludzi. Wiadomo mu, że wysłał go Bisztyga. Kisiel to cymbał, grafoman bez odrobiny talentu, a w muzyce jeszcze gorszy.
(Źródło "Demagog" z 10.01.1974)
Adolf Rudnicki wszedł do literatury dzięki partii i rządowi
Jego tekst w "Literaturze" przesunął Dygatowi w cień nawet mistrzostwa świata w piłce nożnej. Gottesman jest kompletnym idiotą, drukując go i ośmieszając pismo. Konwicki podzielał jego zdanie, bo Rudnicki ma żonę milionerkę, a przyjechał do Polski i skarży się bezwstydnie na kolegów.
Według Dygała, to skutki nominacji na mistrzów drogą administracyjną. "Kuźnica " i KC mianowały Rudnickiego największym pisarzem wszechświatów, choć to grafoman, zarozumialec, dostał się do literatury tylko dzięki partii i rządowi. W czasie okupacji jako członek PPR-u brał pieniądze, zarówno od rządu londyńskiego, jak też Związku Radzieckiego. Przed wojną zajmowali się nim przede wszystkim pederaści.
Kiedyś rzeczywiście go czytano, mówił Konwicki, ale tylko dzięki pomocy państwowych kanałów.
(Źródło "Demagog" z 27.06.1974)
Dlaczego w marcu 68 nie stanąłem po stronie towarzysza Moczara?
Z rozmów "figuranta" o polityce kulturalnej:
- Mieczysławie Rakowskim, który miał zostać ministrem kultury. Według Dygata - robiłby wtedy wszystko, żeby przypodobać się Piłotowiczowi, radzieckiemu ambasadorowi, i więcej by politykował, niż dbał o kulturę. Zdaniem Konwickiego, skończyłoby się to dla niego degradacją, bo ma teraz dostęp do telewizji, prasy, jest na pierwszej linii, a jako minister szybko zorientowałby się, że wiele zdziałać nie może i nie pozostałoby mu nic innego, jak łowić ryby, podrywać aktoreczki i pędzić życie playboya. Byłby wtedy dobry i przypominał Motykę, najlepszego z ministrów, ponieważ nic nie robił;
- "Weselu" Wajdy, które odniosło podobno sukces w świecie, a zwłaszcza w Paryżu, przerwano nawet dziennik telewizyjny, żeby poinformować o tym polskich widzów. Nie wierzę, żeby Francuzi zachwycili się "Weselem", śmiał się Dygot, bo na tyle ich znam. Mówił dalej o naszych filmach, m.in. "Czarnych chmurach", "Janosiku" - na ich produkcję wydaje się miliony, choć nie przynoszą zysku, pracował na nie niewolniczo polski robotnik. Pocieszał się, że jeżeli jego twórczość nie przynosi państwu dochodów, to nie daje strat;
- filmie "Kamera i karabin", obejrzanego z niesmakiem, według Dygata, wynikało z niego, że podczas okupacji rozstrzeliwano tylko komunistów. Nie padło nawet słowo AK, tam gdzie już trzeba było, mówiono: Polska podziemna. Kiedy pokazywano drukarnie, pisma akowskie, to z daleka, licząc, że nikt się nie zorientuje. Dlaczego film nakręcony w 1972 wyświetlono dopiero teraz, przetrzymano nawet w sfałszowanej wersji? Prowadzi się akcję, aby nowe pokolenia nic nie wiedziały o AK albo uważały, że to cos takiego jak Bataliony Chłopskie - malutka organizacja. Propaganda popełnia wielki błąd, wzmagając tym legendę AK;
- zaproszeniu do jury "Złotych Ekranów", które otrzymał tylko Dygat, Konwickiego pominięto, a nawet gdyby - i tak by nie skorzystał, bo rządzą tam antysemici, którzy świadomie go nie zaprosili - uważają bowiem, i słusznie, za szabesgoja. Dygat zadecydował wobec tego, że rezygnuje i on, ubolewał, że w ubiegłym roku połasił się na 500 złotych.
Choć gdy wyjątkowo bezczelni Żydzi mocno go zdenerwowali, żałował, że w marcu 1968 nie stanął po stronie towarzysza Moczara oraz Kępy, ale cóż - mały był i tchórzliwy.
(Źródło "Demagog" z 14.01. i 21.09.1974)
Społeczeństwo oddaje się bandytom
Z rozmów "figuranta" o polityce:
(...) Dygat powiedział Andrzejowi Jareckiemu, że nie było w historii takiego kraju, gdzie na półtora miesiąca przed świętami podwyższano by ceny. Cieszyli się z zaistniałej sytuacji, Jarecki mówił: niech się wali, niech się pali, to świetnie. A Dygat: marzę o tym, ale nie bardzo w to wierzę. Ubolewał, że społeczeństwo potulnie stoi w kolejkach, nic nie mówi, i będzie tak stało do końca świata. Nie ma genialniejszej sytuacji niż ta, gdy tyrania połączona jest z lenistwem i niedołęstwem.
(Z notatki SB z 12.12.1970)
(...) Relacjonował audycję "Wolnej Europy" o służbie bezpieczeństwa, Jarecki uważał ją za potęgę, nie mogła jednak zapobiec grudniowym wypadkom, jest zdemoralizowana, jak wszystko w tym kraju. Informował też Dygata, kto ma zostać ministrem spraw wewnętrznych i obaj uznali to za dowód przykręcenia śruby.
(29.12.1970. Z kroniki rozmów Jareckiego z Dygatem)
(...) Życiorys Boleslawa Piaseckiego uważa Dygał za szczyt obłudy. Przed wojną zatrzymało go kiedy ś na Nowym Świecie trzech jego ludzi i zażądało, aby wstąpił do "Falangi". Tylko dzięki temu, że trenował wtedy boks, uniknął poważnego pobicia. Cieszył się, że ci trzej zostali później rozstrzelani w Palmirach. Rozmówca Dygała, Andrzej Jarecki, żałował, że nie spotkało to Piaseckiego, bo jego działalność w czasie okupacji nie była taka czysta.
(23.06.1971. Wyciąg z komunikatów źródła "Gad")
(...) W rozmowie z Markuszewskim Dygat twierdził, że od momentu wyboru Piaseckiego na członka Rady Państwa politykę partii traktuje jak operetkę. Posunięcie to oceniają jako pierwszy błąd tow. Gierka, organizowanie straszliwego wzięcia narodu za mordę. Moczar okazał się do tego niezdolny, zbyt sentymentalny, grał jakby na polskiej fantazji, a Piasecki będzie na naszych nerkach.
Nawiązując do jego nominacji, Dygał przyznawał, że do tego czasu poczuwał się do jakiejś solidarności, teraz oczywiście nie. Zrozumiał nawet, dlaczego wyrzucili Moczara.
(Z notatki SB z 30.06.1971)
(...) Jarecki przekonywał Dygata, że wybory są zabawą na niby, ale konsekwencje są straszne, bo w końcu społeczeństwo oddaje się bandytom. Uważał, że choć możliwości mają słabe, mimo to powinni działać, wykorzystywać w tym celu nowy tygodnik "Literatura". Mogę pisać tylko przeciwko jedności krajów socjalistycznych - mówił.
W rozmowie z Jareckim figurant twierdził, że nie jest ważne obecnie, gdzie ktoś publikuje, ale co, bo to kraj okupowany, o którego losach decyduje obca przemoc. Krytycznie oceniali postawę Rakowskiego i Holoubka, którzy idą na współpracę z władzą.
(Z kroniki materiałów źródła "Gad" z 10.02. i 2.06.1972)
(...) Relacjonując Kąkolewskiemu wystąpienie w telewizji Macieja Szczepańskiego, stwierdził: Widać było, że mu ciężko szło. Pierwszy raz widziałem, że nawet to (obelżywy zwrot) mówiło bez przekonania, co mu kazali. Nie łudźmy się, kontynuował, że cokolwiek się zmieni, bo mamy do czynienia z ludźmi, którym nie zależy na Polsce, na komunizmie, na żadnych społecznych sprawach, tylko własnych interesach, bo mają w swoim ręku władzę, siłę i potężne poparcie.
(1973. Z notatki SB)
(...) W rozmowach z Holoubkiem, Gottesmanem i Jareckim komentował wyjazd towarzysza Jaroszewicza do Moskwy. Zdaniem Jareckiego, było to straszne lokajstwo, robili jakieś kombinacje poza plecami Gierka. Między nim a Jaroszewiczem istnieją poważne różnice zdań.
Konwicki poinformował o pożarze w Domu Słowa Polskiego. Dygat nie znal przyczyny, ale wydawało mu się, że spowodowano go na powitanie szefa, tzn. Leonida Breżniewa. Komentując uroczystość na lotnisku, powiedział, że Gierek był bardzo zdenerwowany, gdyż Breżniew zachowywał się jak gubernator prowincji.
(Z kroniki wypowiedzi i komentarzy S. Dygata z 26.06.1972 i 11.05.1977)
(...) Przepięknie zachowała się junta chilijska - uważał Dygat. Gdy świat zażądał wypuszczenia z Chile więźniów politycznych, zapowiedziała, że zrobi to tego samego dnia, co Związek Radziecki i Kuba.
(Źródło "Demagog" z 12.09.1974. Z notatki zbiorczej rozmów Dygata z Konwickim)
(...) Figuranta fascynuje osoba Enwera Hodży, absolwenta Oksfordu, dla Konwickiego natomiast to cwaniak, jak Fidel Castro - południowoamerykański playboyek, wywodzący się ze środowiska złotej młodzieży, która z nudów zaczęła bawić się w partyzantkę.
Sport radziecki podupadł, mówił Konwicki, bo osłabła totalitarność. Zdaniem Dygata - w NRD sytuacja przedstawia się wręcz odwrotnie: stworzyli homunkulusów, aby zrealizować wszystkie ideały hitlerowskie. Ubermenschów, hodowlę ludzi, eksperymenty. To samo, co robili hitlerowcy w obozach koncentracyjnych.
(Źródło "Demagog" z 21.09.1974)
(...) Dygat oglądał w telewizji transmisję z uroczystości powitalnych Breżniewa w Katowicach. Nie ma już niczego, mówił, jest tylko Breżniew oraz Związek Radziecki, i trudno byłoby cudzoziemcowi domyślić się, że chodzi o jaką polską uroczystość.
Konwicki twierdził, że to hołd złożony w ubóstwieniu cara, który został też podniesiony do rangi boskiej i w związku z tym cała prowincja obchodzi wielkie święto. Ale ja się tym nie wzruszam, mówił, bo jutro może się okazać, że dokonano tam zamachu stanu, ktoś inny jest już pierwszym sekretarzem i pociągiem osobowym z Gdańska nikt nie będzie Breżniewa odprawiał. Sam, łamaną polszczyzną, kupi bilet i pojedzie. On tak chodzi, taki wesoły, a ja myślę, czy zdaje sobie sprawę, że Chruszczowa tak samo podejmowano? Też był genialny, król życia, wszyscy się przednim czołgali.
Gomułka mu kadził i został Breżniew honorowym obywatelem wszystkich miast w Polsce. Udekorowano go Wielką Wstęgą Orderu Virtuti Militari, dodał Dygał i zastanawiał się, czy Piłsudski miał to odznaczenie.
Breżniew jako Ukrainiec nie wyzbył się akcentu, kontynuował Konwicki, a dla Rosjan znaczy to tyle, jak gdyby w Polsce ktoś mówił z niemiecka. Władza nie jest wieczna, ale u nas widać to najlepiej. Oni wszyscy są tacy kwaśni, bo niby ją mają, a nie mają, jutro mogą ich zrzucić.
(Źródło "Demagog" z 21.07.1974)
(...) Dygat i Jarecki komentowali manifestację robotników na Stadionie Dziesięciolecia, imprezę niepoważną, a nawet niesmaczną. Nie wiadomo, o co w niej chodzi, bo skoro mieszkańców Ursusa i Radomia określa się mianem chuliganów, dlaczego zebrano tyle tysięcy ludzi demonstrujących poparcie dla partii? Grupa rozwydrzonych chuliganów nie może przecież decydować, czy podwyżka była słuszna.
(1.07.1976. Z notatki SB)