Gazeta Wyborcza - 03/06/1994

 

 

ZDERZENIE TEATRU Z PRAWDZIWYM PEJZAŻEM

Z TADEUSZEM SŁOBODZIANKIEM ROZMAWIA ANNA BIKONT

 

 

 

Wierszalin, wioska zbudowana w latach 30. przez sektę białoruskiego chłopa Eljasza Klimowicza, uznanego przez wyznawców za biblijnego proroka Ilję, pojawia się w kolejnej Pana sztuce "Prorok Ilja". Prapremiera za trzy dni, 6 czerwca, w Teatrze Telewizji.

- Zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy na własną rękę próbowali odczytywać Biblię i żyć z nią w zgodzie, walcząc z monopolem Kościoła na jej interpretację. Biblia jest przecież sprawą fundamentalną w naszym życiu.

Chłopi, którzy poszli za Ilją budować nową stolicę świata, Nowe Jeruzalem - nazwane przez nich Wierszalinem - pochodzili z tej części kresów wschodnich, gdzie na przednówku pieczono chleb pół na pół z mąki i kory brzozowej, a zupę gotowano na myszach. Do proroka lgnęli biedni, kalecy, osiedlali się w Wierszalinie, gdzie pełnili funkcje św. Piotra, św. Pawła, św. Jana, Matki Boskiej, archaniołów. Odgrywając Ewangelię zderzali ją z tamtejszą biedą i nieszczęściem, legendę konfrontowali na co dzień z ziemią rodzącą karłowate zboże.

Prorok trzymał się interpretacji Apokalipsy św. Jana, wierzył, że nastanie wkrótce koniec świata, a w Wierszalinie, do którego szatan nie będzie miał dostępu, przeżyją sprawiedliwi. Prorok Ilja jest zakorzeniony w pograniczu, w jego losie jak w soczewce ukazują się różne aspekty historii, życia, religii, metafizyki tego regionu.

Biblijny prorok Ilja, który został żywcem wzięty do nieba, to w prawosławiu bardzo ważny święty, który ma przywrócić prawdę i wiarę, pokonać fałszywych proroków i zapowiedzieć drugie przyjście Chrystusa. Czeka się na jego powrót, bo on ma nastąpić tuż przed końcem świata. W większości sekt w tym regionie, np. w głośnym ostatnio Białym Bractwie, prorok Ilja jest znaczącą postacią.

Wierszalin to tradycja prawosławia. Czy to jest Pana tradycja?

- Wyrosłem w dwu wyznaniach, bo moja rodzina w linii męskiej jest katolicka, a po matce - prawosławna. Ja sam odebrałem wychowanie katolickie, ale wzrastałem w tradycji wielokulturowości i wieloreligijności. Białorusini, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, Niemcy - to wszystko się kotłowało w naszej rodzinie i na jej obrzeżach. Pamiętam opowiadania jednej z ciotek, która przed wojną chodziła w Białymstoku na religię prawosławną, a też z ciekawości na katolicką i żydowską. Wszystkie śluby rodzinne były podwójne, w kościele i w cerkwi.

Dziś Kościół stał się monopolistyczny i ta tradycja zanikła. Mieszane małżeństwa przeżywają dramaty. W szkołach w Białymstoku, w każdej klasie jest przynajmniej jedno dziecko prawosławne, ale krzyże są tylko katolickie. A ja mam wciąż w oczach przedwojenny Białystok - choć go nigdy nie widziałem - gdzie panował duch ekumenizmu i tolerancji.

Przecież jesteśmy krajem, jak rzadko który, gdzie nie ma "czystego Polaka", bo w naszych żyłach płynie krew tatarska, żydowska, niemiecka. Wierzę, że może to być kraj europejski, kiedy zostanie zbudowana Polska powiatowa - kiedy umocnią się Wierszaliny, miejsca, które mają swoją historię i tożsamość, kiedy małe wsie, miasteczka przestaną się wyludniać, odbudują własne życie duchowe, materialne i kulturowe, które stanie się przeciwwagą wobec demoralizującej się na naszych oczach władzy centralnej.

Ale sekta kojarzy się z czymś przeciwnym, z zamknięciem, nietolerancją. Gdy czytałam o Wierszalinie, widziałam w tym podręcznikowy przykład sekty: zapowiedź końca świata, potem kryzys, kiedy przepowiednia się nie sprawdza, wreszcie odchodzenie wyznawców, psychozy. Ciekawe, ale marginalne zjawisko. Pan w tym zobaczył o wiele więcej.

- Wierszalinowcy nie przyjęli do wiadomości, że świat się zmienia. Carskie samodzierżawie było dla nich idealnym modelem władzy, prawosławie - idealną wiarą, bycie chłopem - oczywistą sytuacją człowieka. Gdy przyszła pierwsza wojna światowa i rewolucja - zobaczyli ją na własne oczy, gdy wygnano ich w czasie wojny w głąb Rosji - a potem nowa polska władza, a do tego elektryfikacja, samochody, nowoczesność, to wszystko razem uznali za dzieło szatana.

Pan zdaje się także tak uważać?

- Nie. Mnie Wierszalin tyleż fascynuje, co bawi. Nie pociąga mnie fanatyzm, ale to, co jest ludyczne, co jest oswajaniem złych mocy. W naiwności Wierszalina odnajduję istotne wartości duchowe. Podoba mi się ich mitologizowanie rzeczywistości, że każdy nasz krok codzienny ma sens, że człowiek jest wpisany w monumentalny, boski plan świata.

Ja przecież nie namawiam do przepasania się konopnym sznurem, tylko wydaje mi się, że odkrywanie Wierszalina przynosi oczyszczenie z naszych lęków, obsesji, pomaga nam się uporać z upiorami współczesności.

Działalność Proroka była też i z tego świata. Sprawiał, że wszyscy się wokół niego mobilizowali. Okoliczne wsie odżyły. Płacił na ochronki, domy dziecka, szpitale. Był potężnym sponsorem tego rejonu. Ludzie uwierzyli w odmianę swego losu.

Taki na przykład Wołoszyn, który kiedy się ożenił, nie miał nawet skrawka ziemi i koczował z żoną i małym dzieckiem w ziemiance w lesie, zbudował sobie w Wierszalinie dom i został prorokiem techniki, takim Leonardo da Vinci Wierszalina.

Próbował tam skonstruować elektrownię. Nastąpiło uroczyste otwarcie, to był 1935 albo 1936 rok, ludzie stali i czekali, ale wiatr ani dmuchnął, bo Wierszalin położony jest w dolinie. Próbował przerobić wiatrak na elektrownię wodną - koło Wierszalina płynie rzeczka Nietupa, ale okazała się za płytka. Dołączył do wiatraka silnik spalinowy na ropę, ale ten zużywał więcej ropy niż produkował energii. Wierszalin został przy lampach naftowych.

A Wołoszyn dalej konstruował maszyny, budował perpetuum mobile i najrozmaitsze pojazdy. Ale wystarczyło, że ktoś mu powiedział: "e tam, to nie będzie jeździć", by zerwał z nim stosunki na całe życie, a także zostawiał nie dokończony pojazd.

Trzeba pamiętać, że w latach 30. sytuacja chłopów na tych obszarach była nie do pozazdroszczenia. Prawo pierwokupu ziemi mieli żołnierze polskiej armii. Burzono cerkwie i przemieniano je na kościoły, eliminowano z lekcji język białoruski. To był z jednej strony czas największego sukcesu komunistów - działała Hromada, a potem Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi, a z drugiej - wyznawców proroka Ilji. W święta prawosławne: Wielkanoc, Przemienienie Pańskie, Matki Boskiej Zielnej przyjeżdżało do proroka po 10 tysięcy ludzi, z Bielszczyzny, Nowogródczyzny, Wołynia. Koczowali w furmankach. Zostawiali ofiary, kosze jedzenia i kosze pieniędzy.

Poszukiwanie Boga, samo uparte dążenie do tego, by żyć we własnym świecie - co w Wierszalinie jest Panu najbliższe?

- Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd w moim życiu Wierszalin, powinienem jednak był zacząć od mego dziadka Antoniego Olędzkiego. Moja rodzina miała dość dużą posiadłość w Białymstoku. Dziadek, szlachcic całą gębą, urodzony jak Prorok, w latach 60. zeszłego stulecia, prezentował ten sam typ patriarchy - zanurzony w tradycji, przekonany, że świat nie powinien się zmieniać. Gdy jego córka, a moja przyszła matka pojechała studiować w Wilnie, uznał to za taki despekt, że próbował kosą poderżnąć sobie gardło i wyklął ją.

Nie tylko wyznawał podobną filozofię co Ilja, ale też przypominał go wyglądem, zawsze w ciemnym surducie, z wielką brodą. Do końca życia, czyli do lat 50. naszego wieku, chodził w surducie, a w niedzielę ubierał tak zwaną fanaberię, czyli przodzik od kamizelki. Idąc do kościoła dawał zawsze dziadowi grosza ze słowami: "Masz dziadu grosz i módl się, aby z chama nie był pan". Podobne umiłowanie starego świata ze swoim oczywistym porządkiem stało u źródeł działalności proroka Ilji.

Dziadek miał furmanki, konie, wozaków, słowem firmę transportową, prowadził rozliczne interesy, z których niewiele wynikało, z Niemcami, Żydami, miał też jakieś konszachty z Klimowiczem. W tradycji rodzinnej przekazywanej mi przez ciotki wielokrotnie pojawiała się postać Proroka i to od jednej z ciotek po raz pierwszy usłyszałem, że Eljasz Klimowicz był wcieleniem Jezusa Chrystusa.

Czy coś jeszcze ocalało z Wierszalina, czy przetrwał tylko w głośnej w latach 70. książce Włodzimierza Pawluczuka "Wierszalin. Reportaż o końcu świata" i w Pańskich sztukach?

- Kiedy mając 20 lat przeczytałem Pawluczuka, wsiadłem na rower i pojechałem najpierw do wsi Grzybowszczyzna, gdzie urodził się Ilja, a potem do Wierszalina. To był rok 1975-1976 i żyli jeszcze jego wyznawcy. Dużo osób wtedy tam jeździło i na ogół wracali rozczarowani. Wierszalinowcy nie chcieli z nikim rozmawiać. Bo mieli z tego zawsze tylko kłopoty, byli szykanowani przez współziomków, przez Cerkiew, przez komunistów.

Zobaczyłem, co zostało ze stolicy świata: dom, obora, stodoła, niesamowite dęby, ruiny po cerkwi i po rozebranych jeszcze przez Sowietów domach. Z dawnych mieszkańców Wierszalina żyli tylko Wołoszyn, jurodiwyj Wasyl, trzy kobiety. Jedną poprosiłem o kubek wody. Powiedziałem: "Ładnie tu", a ona: "Było ładniej jak był gospodarz". I ani słowa więcej. Wasyl za każdym przyjazdem uciekał w krzaki i śpiewał pieśni religijne, odganiające szatana. Rozmawiać chciał tylko Wołoszyn. Jego podwórko wyglądało jak dzieło sztuki - wielka rzeźba z żelaza.

W latach 90. pojechałem tam z niemieckim fotografem Hansem Madejem, i kiedy Hans zobaczył tego wielkiego konstruktora mieszkającego w domku na kurzej nóżce, tak się w nim zakochał, że dwa lata spędził na fotografowaniu Wołoszyna.

Wołoszyna już nie ma, zmarł dwa lata temu. Dziś w Wierszalinie nikt już nie mieszka, a w całej okolicy żyje najwyżej z pięciu wyznawców Proroka, choć jeszcze 20 lat temu było ich dziesiątki. Ale w każdej okolicznej wsi wiszą do tej pory w domach ikony, gdzie Klimowicz występuje jako Jezus Chrystus.

Kiedy w roku 1991 założył Pan z Piotrem Tomaszukiem Towarzystwo Wierszalin", co Pan chciał wskrzesić?

- Chcieliśmy się zanurzyć w pogranicze, w jego kulturę i historię, a jednocześnie poszukiwać jakichś nowych form teatralnych wzorem "Reduty" Osterwy czy Teatru Laboratorium Grotowskiego, wzbogaconym o doświadczenie teatru lalek czy teatru przedmiotu. "Towarzystwo Wierszalin" to miał być nie tylko teatr, a też taka enklawa, stowarzyszenie artystów poszukujących prawdy o swoich korzeniach, o swoim miejscu w życiu i świecie, i dzielących się tym z innymi. Mieliśmy też w planach badania społeczno-etnograficzne, wydawanie książek.

Ktoś to popierał, sponsorował?

- Fundacja Kultury. Ale z władzami lokalnymi w Białymstoku nie mam dobrych stosunków, oni mnie tam tak lubią jak na Śląsku Kutza.

Moje poszukiwania tradycji nie przypadły także do gustu kurii prawosławnej, która posłużyła się Eugeniuszem Czykwinem, posłem mniejszości białoruskiej poprzedniej kadencji. Czykwin napisał list otwarty do ministra kultury z żądaniem, by mi zakazać administracyjnie "pokazywania prawosławnych Białorusinów jako ludzi naiwnych i prymitywnych", bo ja, katolik, chcę wbić klin w środowiska prawosławne i godzę w wartości. Jako przykład podał zdanie wypowiedziane przez bohatera mojej sztuki, który niosąc wielki prawosławny krzyż narzeka "O kurwa, jaki ciężki".

No tak, nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Ale sztuka "Turlajgroszek", która czerpie z tej białoruskiej tradycji, odniosła ogromny sukces w Polsce i w świecie. Na największym i najbardziej prestiżowym przeglądzie teatru eksperymentalnego w Edynburgu w roku 1992 zdobyła pierwszą nagrodę.

- "Turlajgorszek" - inaczej niż inne moje sztuki - nie był wyłącznie moim dziełem. I nie chodzi tylko o to, że pisałem go i reżyserowałem wspólnie z Piotrem Tomaszukiem. To była kreacja zbiorowa całego zespołu, wielka wspólna praca. Na przykład jedna z aktorek, Iza Dąbrowska, która ma babcię pod Białymstokiem, zbierała ręczniki, ikony, stare kosze, które nam były potrzebne jako rekwizyty.

"Turlajgroszek" to okrutna opowieść o losach małego chłopca, którego rodzice oddają wędrownemu handlarzowi, czortowi, który go uczy kraść, kłamać i każe sponiewierać krzyż. A gdy odbywa pokutę, by zdobyć miłość rodziców - turlanie grochu na klęczkach - nie dostaje jej. "Mama, tata nie kochają, Pan Jezus o świecie zapomniał"... - to straszne oskarżenie.

- W swoich sztukach wystrzegam się jak ognia moralizowania. Jedyną powinnością sztuki jest stawianie pytań i szukanie odpowiedzi. Pokazywanie złożoności, tego, że one są umiejscowione w człowieku, nie w sytuacji.

Ciekawi mnie diabeł ze swoimi racjami. I anioł, który dobija się o dobro za pomocą miecza płonącego. I co wynika z natury Boga, tego Boga ze Starego Testamentu, pełnego sprzeczności.

Piszę dramaty, bo taka jest moja wizja świata. Nie potrafię się dzielić swoimi lirycznymi odczuciami, nie umiałbym pisać poezji ani powieści. Świat widzę jako kłębowisko sprzecznych wartości.

A poza tym "preżdie wsiewo czustwo jumora", śmiech jest sam w sobie światopoglądem. Wywołuje w człowieku oczyszczenie i dobre uczucia.

Ostatni Pana dramat "Merlin", prezentowany na ubiegłorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, odwołuje się do średniowiecznej opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, ale w sposób przewrotny i bluźnierczy. Czarodziej Merlin, który jest niepokalanie poczętym synem szatana, oddanym w służbę Bogu, ma budować państwo doskonałe. Rycerze, którzy wyruszają na poszukiwanie relikwii św. Graala, walczą z potworami uosabiającymi siedem grzechów głównych i zabijają je - przejmują ich grzechy. Właściwie we wszystkich Pana sztukach droczy się Pan z Kościołem lub wdaje w zasadniczy spór z Panem Bogiem.

- Trzeba serio podjąć rozmowę o polskim katolicyzmie, o męce Chrystusa, niepokalanym poczęciu, Matce Boskiej Królowej Polski. Wszystkich nas trzepnęło, gdy zobaczyliśmy oszołomów z Piastowa, którzy z pieśnią "Boże coś Polskę" podpalali i kamieniami tłukli szyby i obrzucali pomyjami dom dla chorych na AIDS.

"Merlin" to opowieść o ludziach, którzy w euforii chcieli budować doskonały świat, ale na przeszkodzie stanęły namiętności i ludzkie przywary. Gdy "Merlin" był wystawiany w Brukseli, reżyser wyciągnął wszystkie sprzeczności tkwiące w wartościach i dogmatach chrześcijańskich. Jeden z tamtejszych krytyków napisał, że jest to sztuka o śmierci komunizmu, a Merlin to Jaruzelski, który stworzył Wałęsę i "Solidarność". Inny, że Merlin to Papież, który wykreował Wałęsę i "Solidarność", co mu się potem wymknęło. A jeden z widzów powiedział mi: "Ciekawy tekst, ale widać, że to katolik napisał. Nas te napięcia nie dotyczą. My jesteśmy ateiści".

Pamiętam szum, jaki narobiła Pańska recenzja - pod pseudonimem Koniecpolski - w "Polityce" w 1981 roku ze sztuki Karola Wojtyły "Brat naszego Boga" o błogosławionym bracie Albercie, wystawianej w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Pisał Pan: "Kiedy Wojtyła został wybrany papieżem, okazało się, że mamy w Polsce jeszcze jednego wybitnego poetę i dramatopisarza". I dalej: "Nic na to nie można poradzić, że największym dramatopisarzem XX wieku jest kryminalista, złodziej i sutener - Jean Genet".

- Wydawało mi się rzeczą dziwną, że sztuka, która może być przydatna do dyskusji młodzieży w oazach, służy robieniu narodowego show. Spektakl reżyserowała Krystyna Skuszanka, która przez całe lata wykazywała się, łagodnie mówiąc, stosunkiem pragmatycznym do rzeczywistości PRL. Przedstawienie wykonano z ogromnym nakładem sił i środków i towarzyszyła mu ogólnonarodowa feta. A młody Wojtyła napisał sztukę, z której niewiele wynika.

Dyskusja w obrębie dobra jest jałowa. Nie są ciekawe np. dylematy moralne zakonnicy, ale historia, kiedy kurwa zostaje zakonnicą, bądź odwrotnie. Teatr jest domeną szatana i płodne umysłowo jest w nim to, co pokazuje uwodzicielską siłę zła. Dlatego przeciwstawiłem Geneta, który - przeszedłszy wszystkie wtajemniczenia piekła - tyle zrobił dla myślenia o wartościach.

To wszystko, co się wtedy zaczęło, zaowocowało później, w stanie wojennym, przymilaniem się ludzi sztuki do Kościoła. Te "Wieczerniki" po kościołach, ci artyści, co poczuli się kolegami Pana Jezusa i koleżankami Matki Boskiej. Wynaturzono istotę teatru. Po stanie wojennym wszyscy wyszli zdeptani, "Solidarność", inteligencja polska, teatr, a Kościół wyszedł tryumfujący i zwycięski.

W czasach ZChN-u nie było artystów, którzy próbowaliby ruszyć ten temat. Teatr nabrał wody w usta. Sam wiem o tym, bo spotkała mnie wtedy przygoda z "Kowalem Malambo", sztuką, którą odrzucił warszawski Teatr Guliwer.

Pan tylko przypuszcza, że chodziło o wartości chrześcijańskie, czy zostało to Panu jasno powiedziane?

- Tekst został przyjęty, lalki były przygotowywane, obsada gotowa. To miała być sztuka dla dzieci, pretekst do rozmowy dzieci i rodziców na temat wiary, dobra, zła, Pana Jezusa.

Pan Jezus przeprasza kowala za zło, do którego się przyczynił, a Święty Piotr wbrew Jezusowi nie wpuszcza kowala do nieba... O to poszło?

- Dyrektor Teatru Guliwer przeszedł krzyżową drogę od PZPR-u, ze wszystkimi możliwymi meandrami, by w końcu stać się bardziej papieski niż papież. Dostałem egzemplarz cały pokreślony na czerwono. Między innymi była taka uwaga: "Pan Jezus i św. Piotr - inaczej". Albo żeby wykreślić "rany boskie".

"Kowal Malambo" został napisany w konwencji klasycznego teatru lalkowego. Mnie interesuje teatr familijny, który ma dziecko sprowokować do pytań, a dorosłego, który ma na nie odpowiedzieć - do myślenia. To wymaga od rodziców odpowiedzialności.

Pana sztuki wydają się pisane przez mędrca z siwą brodą. A ma Pan zaledwie 39 lat, czyli należy Pan do generacji "Solidarności".

- Nie czuję przynależności do tej generacji. Mój stosunek do "Solidarności" był zawsze ambiwalentny. Mam taką naturę, że jak się zaczyna coś masowego, to automatycznie się dystansuję. Poza tym ja nie musiałem niczego odreagowywać, nie czułem się nigdy zniewolony przez komunizm.

Urodziłem się w Jenisiejsku na Syberii. Moją rodzinę wywieźli w roku 1944, matka brała udział w wileńskiej AK, ojciec w lwowskiej. Grono moich przyjaciół, rodziców, nauczycieli to nie byli ludzie, którzy mnie okłamywali. Ja wiedziałem, co to Katyń, zanim nauczyłem się czytać i pisać. Rodzice wychowywali mnie w etosie przedwojennym. Byli to uczciwi, ciężko pracujący ludzie, którzy wpajali mi prosty system wartości, że kłamstwo to kłamstwo, a praca to praca.

Nie dał się Pan unieść fali 1980 roku?

- To co się później stało z "Solidarnością", szybko ujawniło się właśnie w teatrach. Związki zakładali ci, którzy na scenie nosili halabardy i to oni, na przykład, wykopali reżysera Jerzego Grzegorzewskiego z Wrocławia. Pamiętam tych halabardników, którzy chodzili z opaską strajkową po teatrze, nieśli rewolucję i chcieli decydować, co grać.

A w dziesięć lat później w gdańskim teatrze "Miniatura", gdzie pracowaliśmy z Piotrem Tomaszukiem i tam początkowo wystawiliśmy "Turlajgroszka", ",Solidarność' wypowiedziała nam wojnę. Bo ja uważałem, że w teatrze powinni rządzić artyści, że trzeba stworzyć model nowoczesnego teatru. A sprzątaczki i portierzy zrzeszeni w "Solidarności" wypowiadali się na temat nikomu niepotrzebnego przedstawienia, gdzie są "ruskie śpiewy" i "ruski krzyż".

W marcu 1968 roku miał pan 13 lat. Skąd pomysł na "Obywatela Pekosiewicza", wzorowego obywatela, ongiś przerzuconego jako dziecko przez mury getta - nazwisko nadano mu od Powiatowego Komitetu Opieki Społecznej - a który w 1968 roku padł ofiarą ubeckiej prowokacji? Sztuka w zupełnie innej stylistyce niż inne Pana sztuki, żaden moralitet, tylko relacja z koszmaru prowincjonalnej esbecko-partyjno-kościelnej Polski.

- Marzec jest dla mnie fundamentalną sprawą, jeśli chodzi o nowożytną historię Polski. Wtedy komunizm znowu pokazał swoją ciemną twarz: antysemityzmu, populizmu, ksenofobii. "Obywatela..." napisałem w roku 1986, w odpowiedzi na wycie krytyki, że nie ma współczesnej sztuki o naszych czasach. Pisałem bez żadnej autocenzury, wyrzygałem język nowomowy. Zdobyłem drugą nagrodę w konkursie ogłoszonym przez Dejmka, po czym nałożono całkowity szlaban na sztukę. Udało się w końcu ją wystawić w Teatrze Jaracza w Łodzi, w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, na kilka dni przed wyborami 4 czerwca 1989 roku.

W 1991 roku, kiedy pokazano "Obywatela Pekosiewicza" w Teatrze Telewizji, rozdzwoniły się telefony, jak długo jeszcze ten Żyd Słobodzianek i ten Żyd Grabowski będą obrażać naród polski.

Biskup, który się cieszy, bo jak komuniści rozrabiają, to więcej ludzi przystępuje do komunii...

- Sztuka opowiada także i o tym, jak Kościół Męki Pańskiej przemienia się w Kościół tryumfujący, temat, który mnie od dawna fascynuje.

Reżyserowałem wcześniej sztuki hiszpańskiego baroku, który w niezwykle bogaty sposób przedstawił historię upadku Kościoła zwycięskiego, gdzie są stawiane fundamentalne pytania: jak to się dzieje, że im bardziej płoną stosy, tym większa amoralność wśród ludzi.

Co Pan dziś robi w swoim "Towarzystwie Wierszalin"?

- Wydaliśmy książkę "Raj w Wierszalinie" Aleksieja Karpiuka, białoruskiego pisarza z drugiej strony granicy (w tłumaczeniu Sokrata Janowicza). Kontynuujemy badania etnograficzne. Mam dziesiątki godzin ponagrywanych rozmów z wierszalinowcami. I to jest moje źródło polszczyzny. Tutejsi mówią językiem, który ironicznie nazywany jest chachłackim, taki wariant białoruskiego, syntetyczny, bez baroku, bez zdań złożonych. Rosjanie uważają, że jest podobny do polskiego, a my - że do rosyjskiego. To tym językiem, nazywanym wtedy ruskim, mówili Jagiellonowie, którzy język polski znali słabo albo wcale. To temu językowi dużo zawdzięcza fraza Mickiewicza, mamy ten sposób obrazowania u Miłosza, Konwickiego, Sokrata Janowicza. Język, żeby był mocny, musi mieć zakorzenienie w pejzażu, w ludziach, w ziemi. Inaczej jest to język urzędników, język nowomowy.

W "Turlajgroszku", w "Proroku Ilji" używam języka, który kojarzy mi się z zapachem ziemi, słomy, papy, drewna. I to jest moje pisarskie doświadczenie Wierszalina.

A czy doświadczenie duchowe Wierszalina jest Pan w stanie odtworzyć?

- Mogę odtworzyć sobie atmosferę Wierszalina z moich pobytów w sanktuarium prawosławia w Grabarce, gdzie pierwszy raz pojechałem w tym samym czasie co do Wierszalina.

Na dole jest jarmark, strzelnica, to wszystko co potrzebne do zabawy - diabeł hula. Pole dookoła świętej góry, wyprzęgnięte konie, ludzie przykryci chustami śpią pod furmankami. Ogórki, kiełbasa, samogon, całonocne świętowanie. Na górze, wokół lasu krzyży wbitych między drzewami stare kobiety modlą się całą noc. Śpiewają na głosy w sposób naturalny, to już jest blisko mantry, kiedy słychać powtarzane "Hospodi pomiłuj" albo "Radujsa". Zasypiają.

O godzinie 5 rano wszyscy jeszcze pokotem śpią i uderza dzwon. Wstają zaspani, zaczynają śpiewać. Na górze zaczyna się nabożeństwo z poświęceniem owoców i warzyw. Noc, która jest śmiercią, ale zmierza do świtu. Przejście od jarmarku do świętości, przez modlitwę, przez przebłaganie Boga i natury, żeby życie mogło się potoczyć dalej.

To jedno z największych przeżyć metafizycznych, jakich doznałem. Tak musiał wyglądać Wierszalin lat 30., gdy jego mieszkańcy żyli w harmonii z Bogiem i z naturą.

A jak Klimowicz do tego doszedł?

- W roku 1906 wyruszył po błogosławieństwo do świętego starca, sławnego w całym imperium Joana Kronsztadzkiego, żyjącego w monastyrze na wyspie Kotlin w Zatoce Fińskiej i dostał od niego zaświadczenie, że rzeczywiście rozmawiał z Panem Bogiem i Matką Boską. Zobaczył wtedy Rosję początku wieku - Rosję reform stołypinowskich, która wydała mu się szczęśliwym krajem, mocno trzymającym się na dwóch filarach - władzy cara i władzy Cerkwi.

Wrócił z pieniędzmi na Białostocczyznę i zabrał się za budowanie cerkwi w rodzinnej Grzybowszczyźnie. Pracę przerwała I wojna światowa. Został wypędzony ze swojej wsi w ramach akcji tzw. bieżaństwa - nakaz carski kazał chłopom jechać w głąb kraju, by odciąć aprowizację postępującej armii niemieckiej. Dotarł do Krasnojarska. Zobaczył upadek świata wartości, zwycięstwo komunizmu, śmierć cara, wojnę domową, rzezie bolszewików, dokonywane na chłopach, głód roku 1920, ludożerstwo. A gdy wrócił, okazało się, że nie ma już grodzieńskiej guberni, że mieszka w innym państwie, w białostockim województwie, bo w międzyczasie zmieniły się granice.

Kupił półtora kilometra od Grzybowszczyzny kawał ziemi, właśnie późniejszy Wierszalin.

Gdy przeczytałem u Małgorzaty Szpakowskiej, że twórczość Witkacego, jego katastrofizm i poczucie końca świata wzięło się właśnie z jego podróży do bolszewickiej Rosji, od razu pomyślałem o Klimowiczu. On miał podobne przeżycia i w tym samym czasie oglądał bolszewicką Rosję. Ten sam temat u jednego zamienił się w filozofię, a drugi wprowadził płynące stąd wnioski w czyn, przygotowując się do końca świata.

Podobny jest również koniec ich życia. 17 września 1939 roku Witkacy popełnił samobójstwo i wtedy też, po wkroczeniu Sowietów, zniknął ślad po Klimowiczu. Do tej pory nie wiadomo, czy prorok został rozstrzelany na miejscu, czy wywieziony na Syberię i tam zginął.

W sztuce, którą zobaczymy, chłopi postanawiają ukrzyżować Ilję, wierząc, że zmartwychwstanie jak Jezus Chrystus.

- Ilja zapowiedział koniec świata, wszyscy się doń przygotowywali, a koniec świata nie następował. Odłam iljowców, złożony z chłopów z pobliskich Ciełuszek, chciał, by prorok powtórzył mękę Jezusa Chrystusa. Wybrali spośród siebie żołnierzy, Piłata i Judasza, i prawdopodobnie dokonali próby ukrzyżowania. Ale tylko prawdopodobnie, bo to już wszystko dawno zostało zmitologizowane. Ilja miał wtedy uciec przez okno. Wierszalinowcy zaczęli opuszczać starca.

Moja sztuka w sposób swobodny nawiązuje do tych zdarzeń.

Robienie "Proroka Ilji" dla Teatru Telewizji to najważniejsza przygoda reżyserska, jaka wydarzyła mi się w życiu - możliwość zderzenia sztuki teatralnej z prawdziwym pejzażem. Zdjęcia były kręcone w Wierszalinie, i którąś z tych dróg, po której idą moi bohaterowie, być może kiedyś rzeczywiście szli chłopi z Ciełuszek. Szukając plenerów, zobaczyliśmy na jednej z dróg sczerniały katolicki krzyż i jarzębinę - symbol życia. I na tym krzyżu chłopi, którzy wyruszają ukrzyżować Ilję, opierają swój prawosławny krzyż.

I Pani się jeszcze pyta, dlaczego od dwudziestu lat fascynuje mnie Wierszalin? A czy gdziekolwiek indziej na świecie miała miejsce prawdziwa historia, w której przyszły Jezus Chrystus stał się Judaszem?

Jednym z budowniczych Wierszalina był Wasyl Dawidziuk. Sprzedał wszystko, pole, dom, dobytek, i pieniądze oddał na budowę. Prorok, który pod koniec lat 30. miał już 70 lat, upatrzył go sobie na swojego następcę. Wtedy zaczęły się konflikty, bo nie ma to jak wyznaczyć za życia swojego następcę. Dawidziuk miał koguta i Eliasz miał koguta. Kogut Eliasza pokonał koguta Dawidziuka i wszyscy to odebrali jako przepowiednię, bo w takiej małej społeczności każdy szczegół życia miał swoją biblijną wykładnię. A wtedy Dawidziuk ukręcił łeb kogutowi Proroka. Został za to wygnany z Wierszalina przez wyznawców proroka i więcej się tam nie pokazał. Mieszkał do końca życia w wiosce oddalonej o 10 km od Wierszalina - po wojnie już po drugiej stronie granicy.

To najprawdopodobniej Dawidziuk wydał Klimowicza w 1939 roku białoruskiej samozwańczej policji, powstałej z miejscowych komunistów. Dawidziukowi okoliczni pisali na drzwiach napis "Juda". To będzie tematem mojej następnej sztuki "Śmierć proroka".

A co wynika z historii Wierszalina dla porządku świata?

- Dla mnie ważne jest to, że zbliża się koniec wieku, więcej - koniec ery. Nie czuję się wieszczem, ale uważam, że ta epoka wymaga dobrego świadkowania. Pod koniec XX wieku, gdzie tyle szlachetnych idei zmieniło się w swoje przeciwieństwo, nasila się mit końca świata. W historii Ilji i Wierszalina widzę stężenie tego wszystkiego, co przyniósł wiek XX i próbę wyjścia z tego.

Wierzę, że na początku wieku XXI przyjdzie ta dobra energia poranka, już dla tego następnego pokolenia, że świat toczy się do przodu, a nie kręci się w kółko. I chciałbym, by mój teatr był takim miejscem, by ludzie, którzy będą z niego wychodzili, czuli potrzebę zastanowienia się nad tym, jakie jest ich miejsce, gdzie oni są, dokąd idą i skąd przyszli.

 

 

O TADEUSZU SŁOBODZIANKU PISZE IZABELLA CYWIŃSKA

Jest świetnym dramaturgiem. I coraz lepszym. I chyba też coraz trudniejszym dla realizatorów. Bo jest perfekcjonistą. Musi nim być, sam wpadł we własne sidła: jako Jan Koniecpolski, bezkompromisowy krytyk, walczył kiedyś w "Polityce" z bylejakim teatrem. Był surowy.

Potem próbował sił w reżyserii, żeby zatrzymać się na dramaturgii. Ale jest więcej niż tylko dramaturgiem w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Współuczestniczy w realizacji własnych tekstów, lubi pisać dla z góry upatrzonego aktora, jednym słowem "wtrąca się".

Największy sukces ze swoją sztuką "Turlajgroszek" odniósł, gdy stał się dodatkowo współtwórcą teatru "Wierszalin" w rodzinnym Białymstoku. "Turlajgroszka" obejrzano w wielu krajach świata, obsypano nagrodami.

Białostocczyzna dla Słobodzianka to takie większe Kantorowskie "Wielopole".

Z nią się identyfikuje, zafascynowany przeszłością regionu z pogranicza kultur polskiej, białoruskiej, żydowskiej, rosyjskiej. Wraca do losu społeczności, której - jak sam pisze - "historia nie oszczędziła najbardziej tragicznego z dramatów XX wieku; konfliktu prawosławia, katolicyzmu i judaizmu z nacjonalizmem i komunizmem". Tam znalazł fascynującą postać Eliasza Klimowicza. Napisał o tym sztuki "Car Mikołaj", potem "Prorok Ilia".

Jego pełnokrwista a zarazem poetycka wizja tego świata "z pogranicza" spotkała się z ostrym sprzeciwem prawosławnych fundamentalistów, tak jak kiedyś jego "Obywatel Pekosiewicz", jedyny chyba w historii naszej dramaturgii bohater 68 roku, stał się celem ataków cenzury (przekonałam się o tym na własnej skórze).

Jest on - jak słusznie nazwał go gdzieś Janusz Majcherek - "Obywatelem Paradoksiewiczem, którego dziedziną jest dwuznaczność i sprzeczność. Wymyka się interpretacji".

 

 

BUDOWNICZY WIERSZALINA I ŚWIĘTA KOBIETA

Paweł Wołoszyn, prorok techniki Wierszalina, wymyślał najrozmaitsze pojazdy i konstruował je z kawałków czołgów i samochodów znalezionych w pobliskich lasach. Pod koniec życia, po katastrofie w Czarnobylu, opracował plany wprowadzenia zamiast elektrowni atomowych, elektrowni wodnych na całej kuli ziemskiej.

Zmarł w roku 1992.