Andrzej Leon Sowa

Kto wydał wyrok na miasto? : plany operacyjne ZWZ-AK (1940-1944) i sposoby ich realizacji

2016

 

Specyfika oddziałów powstańczych i problemy dowodzenia powstaniem

Aby zrozumieć specyfikę oddziałów powstańczych, należy przyjrzeć się ich genezie. Wojsko to tworzyły wyspecjalizowane jednostki powstałe w podziemiu i walczące przed sierpniem 1944 roku w dywersji bojowej (Kedyw), plutony i zgrupowania organizowane w czasie pięcioletniej konspiracji, które jednak nie brały udziału w walce bieżącej, wreszcie oddziały spontanicznie tworzące się już po wybuchu powstania z przypadkowych oficerów i chętnych do walki cywilów, a także żołnierzy AK odciętych 1 sierpnia od swoich macierzystych oddziałów. Ponadto w jego skład weszli partyzanci z istniejących od 1943 roku na Nowogródczyźnie oddziałów AK. Tylko jednostki Kedywu oraz oddziały partyzanckie charakteryzowały się spoistością organizacyjną, wynikającą z faktu, że uczestniczyły w działaniach bojowych jeszcze przed powstaniem w Warszawie. Jego wybuch i przebieg wydarzeń w pierwszych godzinach spowodował dezorganizację części plutonów i zgrupowań powstańczych tworzonych w okresie konspiracji, toteż uzupełniały je oddziały powstające już w trakcie walk. Ogromną większość w oddziałach nieuczestniczących w walce bieżącej stanowili ludzie, którzy praktycznych podstaw rzemiosła żołnierskiego, a zwłaszcza obsługi broni i strzelania, uczyli się już podczas działań bojowych. Skład oddziałów powstańczych - poza jednostkami harcerskimi - był zróżnicowany wiekowo. Z reguły trzon tworzyło kilku "weteranów", żołnierzy września 1939 roku, którzy przed wojną przeszli regularne wyszkolenie wojskowe, jednak istotnym ich składnikiem byli ludzie bardzo młodzi, pozbawieni doświadczenia życiowego, ale wnoszący do morale żołnierzy elementy - typowej dla takiego wieku - brawurowej odwagi. W każdym zgrupowaniu były także kobiety, stanowiące większość stanu osobowego takich służb jak łączność i sanitariat. Walczący na Żoliborzu ppor. Edward Bonarowski "Ostromir" zauważył: "Powstaniec to niespotykany dotychczas rodzaj żołnierza: ochotnik, mający coś z rezerwisty, coś z partyzanta, coś z rekruta - w zależności od wieku, stopnia, przeszkolenia wojskowego i przynależności organizacyjnej. W swej masie przypomina nieco dawne pospolite ruszenie".

W konspiracji można było jedynie pogłębić wiedzę wojskową teoretycznie lub nabrać umiejętności organizacyjnych. Powstanie było wojskowo zjawiskiem całkowicie nowym, czymś, czego nauczyć się można było dopiero w trakcie samych działań bojowych. Nieostrzelani i niewyszkoleni ochotnicy, niezdolni do prowadzenia regularnych działań, zwłaszcza zaczepnych, stawali się twardymi żołnierzami w warunkach specyficznej - praktycznie prowadzonej w bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem - walki obronnej w mieście, z użyciem głównie pistoletów maszynowych, granatów i butelek zapalających oraz miotaczy płomieni. Brak amunicji powodował, że wyjątkowo cenioną umiejętnością było celne strzelanie, stąd po stronie powstańczej ogień z dalszych odległości prowadzony był w zasadzie przez strzelców wyborowych. Ważne były takie cechy osobowe, jak spryt i wytrzymałość psychiczna. Ogromne znaczenie miało to, że powstańcy działali często na terenie, którego wszystkie zakamarki znali od dzieciństwa. Żołnierze, nawet z wyborowych jednostek Kedywu, pozostawali nadal cywilami w tym sensie, że krytycznie podchodzili do rozkazów przełożonych. Dla nich liczył się u przełożonego nie tyle stopień wojskowy (jak w armii regularnej), ile autorytet wynikający z postawy bojowej.

Oddziały nadawały się świetnie do obrony znanych żołnierzom budynków i ulic, a także do wykonywania kontrataków powstrzymujących nieprzyjaciela. Przebieg powstania wykazał natomiast dobitnie, że nie były one w stanie prowadzić żadnych poważniejszych działań zaczepnych, wzorowanych na natarciach jednostek regularnych. Powstańcy zdolni byli do opanowywania pojedynczych, odosobnionych punktów oporu nieprzyjaciela, takich jak budynek PAST-y, a i to możliwe było tylko jako rezultat długotrwałego oblężenia i niezwykłego wysiłku z ich strony.

Poza lekką piechotą, taktyczną łącznością opartą na łączniczkach i gońcach oraz służbą sanitarną pozostałe rodzaje wojsk i służb powstańczych nie funkcjonowały najlepiej. Generalnie bardzo kiepsko działali saperzy. Nie byli w stanie dokonać, zwłaszcza w obrębie kolejowej linii obwodowej, żadnych istotnych zniszczeń, które mogłyby poważnie utrudnić działania niemieckie. Równie mało efektywni byli w torowaniu drogi nacierającym oddziałom powstańczym przez wykonywanie wyłomów w murach.

W przeciwieństwie do wojska regularnego powstańcy nie byli oddzieleni od społeczeństwa, ale ściśle z nim związani. Nie mieli nawyków formalnej dyscypliny, charakterystycznej dla żołnierzy, którzy przeszli normalne wyszkolenie, toteż ich zachowania były nietypowe. W każdej chwili mogli opuścić szeregi i wtopić się w cywilne społeczeństwo. Pojedyncze i masowe dezercje, a także zjawisko popłochu skutkującego ucieczką z zajmowanych punktów obrony nawet całych oddziałów były w powstaniu zjawiskiem dość powszechnym. Do pierwszych takich wypadków dochodziło już 1 sierpnia, kiedy po nieudanym szturmie na obiekty bronione przez Niemców oddziały z całych obwodów, takich jak Żoliborz, Mokotów, Ochota, razem z dowódcami uciekły do okolicznych lasów. 6 sierpnia część oddziałów z Woli pod wpływem bombardowań lotniczych wpadła w panikę, opuściła pozycje obronne i uciekła na Starówkę. W Śródmieściu 12 sierpnia w nocy powstańcy opuścili znajdujący się przy Alejach Jerozolimskich żelbetowy gmach Wojskowego Instytutu Geograficznego. Utrata tego budynku, świetnie nadającego się do obrony, miała posmak skandalu. Informacje na ten temat znalazły się w meldunku z 14 sierpnia przeznaczonym dla szefa BIP KG AK: "Jak nas informują, oddanie gmachu WIG przy ul. Sikorskiego [tak nazywano Aleje Jerozolimskie] w nocy z 12 na 13 odbyło się bez wystrzału i bez naporu nieprzyjaciela. Gmach WIG-u zajęli Ukraińcy dopiero nazajutrz w południe. Załoga nadużyła alkoholu. Wychodząc, pozostawili mieszkańców bez opieki, zmuszając później do ucieczki pod obstrzałem". Charakterystyczne jest to, że o utracie WIG nie powiadomiono płk. "Montera". Informacja o tym dotarła do niego drogą okrężną dopiero 14 sierpnia.

Trudy walki powstańczej powodowały, że demoralizacji ulegały też oddziały, które poprzednio sprawdziły się w boju. Dezerterowały one na przykład kanałami na Żoliborz w końcowej fazie obrony Starówki. Później sytuacja ta powtórzyła się na Czerniakowie i na Mokotowie. Sprawy powstańczych dezercji zostały szeroko omówione w literaturze naukowej. Często jednak te same oddziały, które wcześniej ulegały panice, potrafiły potem dać dowody niezwykłego męstwa. Tak było na przykład w wypadku tych, które z Woli uciekły na Starówkę.

Generalnie jednak żołnierz powstańczy sprawdził się w niezwykle wyczerpującej psychicznie i fizycznie walce, czego najlepszym dowodem są opinie wyrażane w meldunkach dowództwa niemieckiego oraz wypowiedzi oficerów niemieckich publikowane w prasie. Już 2 sierpnia oficer Abwehry oceniał, że powstańcy "są bardzo dobrze wyszkoleni" i konkludował: "dobrze zorganizowane i wyszkolone formacje przeciwnika wystarczą przypuszczalnie do zablokowania całego miasta". W swoich późniejszych analizach (z 12 sierpnia) Niemcy zauważyli ewolucję taktyki działań powstańczych. Początkowo była ona podobna do niemieckiej i polegała na otwieraniu silnego ognia do Niemców atakujących polskie pozycje. Potem zaczęto dopuszczać atakującą piechotę jak najbliżej i dopiero wówczas otwierano do niej ogień. 30 września mjr Herzog, dowódca działającego w ramach grupy von dem Bacha Pułku Saperów Szturmowych "Herzog", powiedział korespondentowi agencji DNB, że "te walki w mieście, które można przyrównać do walk leśnych, należą do najcięższych działań bojowych, jakie dotąd przeżył".

Powstanie dowodzone było źle. Przyczyn można szukać zarówno wśród czynników obiektywnych, jak też subiektywnych. Do obiektywnych zaliczyłbym następujące: brak broni ciężkiej, brak odwodów, brak rozpoznania, brak łączności operacyjnej.

Możliwość aktywnego dowodzenia daje tylko posiadanie mocnych odwodów, których odpowiednie wykorzystanie pozwala wpływać na przebieg działań bojowych. Tymczasem słabo uzbrojone oddziały ledwie wystarczały, by bronić posiadanego terenu, a cóż dopiero mówić o wyodrębnianiu z nich silnych odwodów. Próby pozyskania odwodów poprzez ściąganie oddziałów z zewnątrz, z Puszczy Kampinoskiej, z Lasów Chojnowskich czy nawet z Kielecczyzny nie przyniosły rezultatów, toteż aż do końca powstania dowodzenie miało charakter właściwie pasywny.

Ponadto wszystkie działania zaczepne podejmowano bez jakichkolwiek wiadomości o siłach nieprzyjaciela i ich rozmieszczeniu, nie było bowiem możliwości zorganizowania rozpoznania na zapleczu nacierającej grupy korpuśnej von dem Bacha. Działo się tak między innymi dlatego, że z zajętych przez Niemców dzielnic Warszawy wysiedlano całą polską ludność. Wiedza powstańców o siłach niemieckich ograniczała się więc właściwie do rozpoznania stanowisk ogniowych na pierwszej linii frontu. Punkty obserwacyjne umieszczano na przykład na wieżach kościołów, by w ten sposób uzyskać wgląd w głąb pozycji nieprzyjaciela. Były to jednak tylko półśrodki. W tej sytuacji podczas polskich działań zaczepnych dochodziło do nieprzyjemnych zaskoczeń, jak chociażby w czasie pierwszego natarcia mającego doprowadzić do przerzucenia sił wsparcia z Żoliborza na Stare Miasto, gdy okazało się, że Niemcy okopali się na obszarze przylegającym do torów kolejowych. Podobnie było podczas próby przebicia się ze Starówki do Śródmieścia, kiedy desant powstańców, wychodząc z kanałów, natknął się na placu Krasińskich na skoncentrowane tam siły niemieckie. Nawet przedpola powstańcy nie byli w stanie obserwować dokładnie. Na przykład informacja o wysadzeniu mostu drogowo-kolejowego w rejonie Cytadeli dotarła do dowództwa Żoliborza dopiero 19 września, czyli sześć dni po fakcie. Podobnie nie wiedziano nic o przyczółku utworzonym na Żoliborzu przez oddziały 1. Armii WP i meldowano jedynie o silnym ogniu maszynowym w rejonie wału wiślanego. Pierwsze (i prawdopodobnie jedyne) poważniejsze dane o organizacji wojsk nieprzyjaciela zwalczających powstanie pozyskano dopiero około 4 września, kiedy zdobyto oryginalny rozkaz gen. Reinefartha z 18 sierpnia, co pozwoliło zorientować się w jakości niemieckich sił i środków użytych do natarcia przeciwko obrońcom Starego Miasta.

Kolejnym obiektywnym czynnikiem, który negatywnie wpływał na jakość polskiego dowodzenia, był brak łączności operacyjnej, umożliwiającej właściwą koordynację działań między rejonami miasta otoczonymi przez nieprzyjaciela. Rolę tę miała spełniać łączność radiowa, ale w praktyce nadawała się ona nie do dowodzenia, ale tylko do przekazywania informacji i rozkazów długoterminowych, gdyż depesze wysyłane z jednych dzielnic docierały do adresatów w innych dzielnicach Warszawy za pośrednictwem radiostacji w Londynie z reguły dopiero po kilku dniach od chwili nadania.

Na czynniki obiektywne, niezależne od powstańców, nałożyły się też czynniki subiektywne, wynikające z błędów popełnianych przez dowództwa i sztaby powstańcze. Najważniejszym z nich był nadmiar sztabów powodujący, że nie przestrzegano zasady jednolitości dowodzenia. Teoretycznie dowódcą powstania był płk Antoni Chruściel "Monter" który w rzeczywistości bezpośrednio dowodził tylko Śródmieściem północnym, a pośrednio Śródmieściem południowym i Mokotowem. Natomiast jego rozkazy wysyłane do dowództwa Starego Miasta, Kampinosu czy Żoliborza miały mniejszą wagę niż rozkazy Komendy Głównej AK i w rzeczywistości to ona była dla tych ognisk walki dowództwem nadrzędnym. Generalnie bardzo źle został użyty w powstaniu liczący kilka tysięcy oficerów aparat sztabowy KG AK. Jak już wspominano, nie wykorzystano go nawet dla stworzenia rzutu Komendy Głównej, który dowodziłby spoza Warszawy działaniami AK. Komenda rozpadła się w chaosie pierwszych dni powstania, a oficerowie wchodzący w jej skład albo zasilili tworzone doraźnie organa dowódcze, między innymi na Starym Mieście czy Mokotowie, albo na własną rękę organizowali oddziały powstańcze, na których czele walczyli na pierwszej linii frontu. Trudno zrozumieć, dlaczego przy nadmiarze wartościowych oficerów wykonywanie bardzo odpowiedzialnych zadań, mogących mieć wpływ na przebieg całego powstania, powierzano ludziom przypadkowym. Szczególnie drastycznym przykładem jest tu wyznaczenie mjr. Alfonsa Kotowskiego "Okonia" do organizowania pomocy z Kampinosu, podczas gdy w oddziale operacyjnym KG AK, pozostającym przez cały czas powstania w dyspozycji gen. Komorowskiego, tkwili bezproduktywnie tacy doświadczeni oficerowie, spadochroniarze przybyli z Zachodu, jak ppłk dypl. Felicjan Majorkiewicz czy mjr dypl. Jan Kamieński. Za nie do końca przemyślaną należy uznać także nominację na komendanta Mokotowa ppłk. Józefa Rokickiego "Karola", podczas gdy na tym terenie od 1 sierpnia funkcjonował sprawdzony dowódca ppłk Stanisław Kamiński "Daniel".

Jednym z powodów niskiej jakości dowodzenia powstaniem było przyjęcie przez dowódców - oficerów zawodowych - błędnego założenia, że oddziały powstańcze są zdolne do podejmowania wszystkich działań, do których przygotowywała się regularna armia w okresie pokoju. Oficerowie zawodowi nie potrafili odrzucić przedwojennych nawyków i dostosować się do specyfiki walk powstańczych. Widoczne to było zwłaszcza w przypadku organizowanych przez nich natarć. Były one albo niezwykle skomplikowane i trudne do wykonania nawet dla doświadczonych, elitarnych wojsk regularnych, albo prowadzone w sposób niezwykle szablonowy. Uwaga ta dotyczy wszystkich bez wyjątku dowódców podejmujących takie działania, a więc gen. "Grzegorza" Pełczyńskiego czy pułkowników "Montera" Chruściela i "Wachnowskiego" Ziemskiego. Nie przyjmowali oni do wiadomości, że nawet gdyby powstańcy dysponowali wsparciem artylerii i innej broni ciężkiej, to i tak wykonanie stawianych im zadań byłoby w warunkach miejskich mało prawdopodobne. Uciekanie w szablony znane z działań regularnych widoczne było w sposobie przygotowania bezsensownych natarć, których celem miało być połączenie Starówki z Żoliborzem, Starówki ze Śródmieściem czy Mokotowa ze Śródmieściem. Szczególnie przygnębiający jest fakt uporczywego powtarzania podobnych natarć przez tych samych dowódców, mimo że poprzednie powodowały olbrzymie straty wśród powstańców.

Tylko niewielu dowódców właściwie oceniło charakter oddziałów powstańczych i poprawnie interpretowało przebieg działań bojowych. Do takich należał moim zdaniem ppłk Mieczysław Niedzielski "Żywiciel", który wyciągnął prawidłowe wnioski z rzeczywistego stanu żołnierzy powstańczych i ich możliwości bojowych. Był twardy w obronie, natomiast unikał jakichkolwiek większych działań zaczepnych, których negatywnych skutków doświadczył pierwszego dnia powstania. Podpułkownik Niedzielski został bardzo niesprawiedliwie oceniony przez niektórych historyków powstania, zwłaszcza przez Jerzego Kirchmayera. Wynikało to w jakimś stopniu z faktu, że wówczas, gdy powstawały analizy Kirchmayera, dzieje powstania na Żoliborzu nie były jeszcze opracowane i siła znajdujących się tam oddziałów powstańczych została przez niego znacznie przeceniona, a dowódca Żoliborza oskarżony o niczym nieuzasadnioną bierność i niechęć do walki. W swojej opinii gen. Kirchmayer oparł się także na powojennej relacji gen. von dem Bacha, który napisał, że dowódca Żoliborza "w godny uwagi sposób trwał przy obronie i nigdy poważnie nie zaatakował zagrożonego stale mojego skrzydła północnego". Trudno uwierzyć, że gen. von dem Bach nie znał chociażby meldunku wywiadu 9. Armii z 24 sierpnia: "Według GM [tajnych agentów] liczebność powstańców na Żoliborzu wynosi 3000-4000 ludzi, z których jednak tylko około 300 jest uzbrojona". Tak więc von dem Bach nie miał powodów, aby obawiać się uderzenia na swoje skrzydło ze strony Żoliborza.

Zachowane z okresu powstania warszawskiego codzienne meldunki płk. dypl. Chruściela zawierają oceny zarówno sił niemieckich, jak i własnych oraz zapowiedzi planowanych działań tak daleko odbiegające od rzeczywistości, iż nasuwa się podejrzenie, że dowódca warszawskiego okręgu AK miał istotne problemy z realistyczną oceną możliwości działania wojsk własnych i nieprzyjacielskich, co moim zdaniem dyskwalifikowało go jako dowódcę tak wysokiego szczebla. Jeszcze przed powstaniem to do niego należała przecież ostateczna ocena, czy wydany mu rozkaz zdobycia Warszawy przed wejściem wojsk sowieckich jest realny, czy też nie. Natomiast nieuzasadniony niczym optymizm dobry był może dla oficera na szczeblu dowódcy kompanii, batalionu, ostatecznie pułku, którą to funkcję ppłk dypl. Chruściel z pewnym powodzeniem realizował w kampanii 1939 roku, a nie dla dowódcy mającego kierować dużą operacją zaczepną, z zadaniem opanowania stolicy Polski. Dla uzasadnienia tej opinii można przytoczyć dwa meldunki dowódcy powstania. 21 sierpnia płk "Monter" pisał: "Ze wszystkich części Okręgu meldunki wskazują, że nieprzyjaciel naciera miękko i jeżeli ma gdzie sukcesy, to tylko dzięki sile ognia i pożarów. Nastroje w oddziałach nieprzyjaciela coraz gorsze, rozdźwięk między wojskiem a oddziałami partyjnymi stale wzrasta. Naszych zwrotów zaczepnych nieprzyjaciel nie wytrzymuje. Toteż jest to nasza najwłaściwsza forma walki". Ocena nastroju sił niemieckich była tylko pobożnym życzeniem "Montera", ale dobrze wpisywała się w oczekiwania gen. "Grzegorza", trudno także wskazać na jakieś zakończone powstańczymi sukcesami istotne "zwroty zaczepne". 29 września gen. "Monter" meldował o sytuacji Żoliborza: "Nieprzyjaciel silnie działa ogniem, nacierając zasadniczo miękko. Obwód Żoliborz, zasilany w ostatnim czasie bronią ze zrzutów sowieckich, powinien natarcie zatrzymać". Następnego dnia Żoliborz padł pod uderzeniem "miękko" nacierającej elitarnej 19. Dywizji Pancernej.

Niemniej nie można jednak pominąć faktu, że osobista odwaga gen. "Montera" i jego nadzwyczajny spokój, wynikający być może właśnie z trudności w dokonywaniu realistycznej oceny sytuacji militarnej powstania, były istotnymi czynnikami, które w pewnym stopniu pozytywnie wpływały na postawy podwładnych i przyczyniały się do trwania powstania.

Na jakość dowodzenia powstaniem negatywny wpływ miały także przeżycia okupacyjne, które często powodowały trwałe urazy psychiczne. Według Adama Borkiewicza "powstanie wybuchło po 5 latach niesłychanego, niszczącego nerwy terroru. Warunki te o wiele gorzej niż młodzież znosiło starsze pokolenie, roczniki 1895-1900, a z nich właśnie składała się większość wyższych oficerów i dowódców sztabowych".

Piszący po latach gen. Jerzy Kirchmayer, także przedwojenny oficer dyplomowany, uważał podobnie jak jego walczący w powstaniu koledzy, że jedyną możliwością wywierania aktywnego wpływu na przebieg powstania były działania ofensywne (natarcia), ale podkreślał, że powinny być lepiej przygotowane i w zasadzie skierowane na słabo bronione skrzydła wojsk niemieckich. Nie ulega też wątpliwości, że dowódcy powstańczy stali przed dylematem, czy biernie czekać na swój los, czy też próbować poprzez organizowanie natarć aktywnie wpływać na przebieg powstania. Prob-lem polegał jednak na tym, że Niemcy polskich natarć - świadczą o tym ich meldunki - w zasadzie nie odczuli, a niepowodzenia tych działań miały jak najgorszy wpływ na morale oddziałów powstańczych. Jedyne wymuszone korekty niemieckich akcji przeciwko powstańcom wynikały z działania sił sowieckich i 1. Armii WP. Teoretycznie chęć podejmowania natarć była, z punktu widzenia zasad sztuki wojennej, w pełni uzasadniona, tyle że oddziały powstańcze nie były w stanie ich realizować.

Przebieg walk powstańczych - podobnie jak wcześniej kampanii 1939 roku - nie potwierdził powszechnych opinii z okresu II RP o znakomitym, profesjonalnym przygotowaniu wyższej kadry zawodowej WP, a zwłaszcza oficerów dyplomowanych. O kłopotach z dowodzeniem powstaniem informowali we wrześniu konfidenci niemieccy znajdujący się wśród powstańców i ludności cywilnej. W tych doniesieniach z września 1944 roku pojawiła się nawet teza, że powstaniem centralnie nikt nie dowodzi, a walki mają charakter spontaniczny i są prowadzone przez niższych dowódców.

Inna sprawa, że w istniejącej sytuacji politycznej i operacyjnej na froncie wschodnim stojącym pod Warszawą nawet najlepsze dowodzenie powstaniem nie miałoby większego wpływu na jego końcowy wynik. Najwyżej walki trwałyby nieco dłużej, a nieprzyjaciel poniósłby większe straty bojowe, gdyż oddziały powstańcze, nieprzetrzebione bezsensownymi natarciami, w których tracono ludzi i marnowano amunicję, być może w sposób bardziej stabilny utrzymywałyby swoją wartość bojową.

Bilans walki powstańczej

W niemieckim raporcie z grudnia 1944 roku zapisano, iż polscy działacze otwarcie stwierdzają, że "stłumienie powstania i zupełne zniszczenie Warszawy jest w ogóle największą klęską w dziejach polskich". Trudno nie zgodzić się z tą opinią.

Zgodnie z informacjami zebranymi przez redakcję Wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powstania Warszawskiego w powstaniu uczestniczyło (nie tylko w bezpośredniej walce zbrojnej) 48 183 osób. Zweryfikowane dane dotyczące strat to około 9 tysięcy poległych powstańców (7938 zginęło w walce, 880 zmarło w wyniku ran, 404 zamordowali Niemcy) i około 25 tysięcy rannych. Do tego należy doliczyć ponad 7 tysięcy zaginionych żołnierzy. Dane te generalnie podobne są do zamieszczanych w innych opracowaniach. Według Jerzego Kirchmayera straty AK wyniosły około 16 tysięcy zabitych i zaginionych oraz 6 tysięcy ciężko rannych.

Bardzo trudno jest precyzyjnie ustalić straty poniesione przez ludność cywilną i nie wydaje się, aby stało się to kiedykolwiek możliwe. Po pierwsze nie wiemy, ile rzeczywiście liczyła ludność Warszawy 1 sierpnia. Nie wiemy też, jak wielka liczba ludności cywilnej znalazła się w części miasta opanowanej przez powstańców. Jak już wspominano, przez dłuższy czas teren ten można było dość swobodnie opuszczać, gdyż Niemcy mieli zbyt mało sił, by go szczelnie otoczyć. Dlatego też wielkość strat ludności Warszawy może być oceniana tylko szacunkowo. Rada Główna Opiekuńcza w sprawozdaniu za okres od 12 września do 15 grudnia 1944 roku oceniła liczbę ofiar w Warszawie na 150 tysięcy. Według tzw. raportu Fischera z grudnia 1944 roku straty ludności wyniosły co najmniej 180 tysięcy zabitych, a "prawdopodobnie ponad 200 000 ludzi". Andrzej Pomian w jednym z pierwszych emigracyjnych opracowań dotyczącym powstania warszawskiego oceniał je na około 100 tysięcy osób. Warto pamiętać, że Pomian był w tym czasie bliskim współpracownikiem gen. Bora-Komorowskiego i prawdopodobnie przekazał w swoim opracowaniu jego poglądy. Były dowódca AK w różnych wywiadach z następnych lat konsekwentnie podawał także taką liczbę cywilnych ofiar powstania, jednak w większości opracowań dane oscylują wokół liczby 200 tysięcy poległych i zamordowanych mieszkańców Warszawy. Dieter Schenk twierdzi, że zginęło 16 tysięcy powstańców i 150 tysięcy cywilów. Przez obóz przejściowy w Pruszkowie przeszło około 350 tysięcy cywilów, z tego wbrew warunkom kapitulacyjnym 90 tysięcy wywieziono do pracy przymusowej, a 60 tysięcy trafiło do obozów koncentracyjnych. 18 tysięcy powstańców (mężczyzn i kobiet) znalazło się w obozach jenieckich. Jedynym znanym mi opracowaniem, w którym podano metodę szacunku strat ludności cywilnej Warszawy, jest książka M. Motyla i S. Rutkowskiego, którzy liczbę pomordowanych przez Niemców mieszkańców Warszawy ocenili na mniej więcej 63 tysiące osób. Nie sądzę, aby w wyniku bombardowań i ostrzału artyleryjskiego zginęło więcej warszawiaków, niż podano powyżej, dlatego też przyjmuję, że w powstaniu życie straciło do 100 tysięcy mieszkańców stolicy. Trud ustalenia liczby cywilnych ofiar powstania podjęli pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego. Obecnie dysponują oni około sześćdziesięcioma - siedemdziesięcioma tysiącami nazwisk cywilnych ofiar powstania - poległych i zaginionych. Dane te nadal są gromadzone i weryfikowane.

W trakcie powstania zniszczono około 25 procent infrastruktury miejskiej, w tym Stare Miasto w 100 procentach. W 1945 roku tylko jeden budynek na ul. Długiej nadawał się do użytku. Kolejne 30 procent zabudowy Warszawy uległo dewastacji w wyniku zaplanowanej i systematycznej akcji niszczenia miasta, trwającej aż do stycznia roku 1945. Do połowy grudnia 1944 roku wyekspediowano z Warszawy 26 319 wagonów z zagrabionymi dobrami, urządzeniami przemysłowymi i surowcami. Globalny szacunek zniszczeń zabudowy i wyposażenia technicznego lewobrzeżnej Warszawy w latach 1939-1945 to 84 procent, a prawobrzeżnej (Praga) - 10,7 procent stanu pierwotnego.

Według meldunku gen. von dem Bacha z 5 października 1944 roku przekazanego Himmlerowi straty jego korpusu wyniosły 1570 poległych (w tym 44 obcokrajowców), 7474 rannych, w tym 178 obcokrajowców. Pośrednio meldunek ten znajduje potwierdzenie w innych niemieckich źródłach. Z meldunku dowódcy 9. Armii z 18 IX 1944 roku, dotyczącego okresu od 1 sierpnia do 1 września 1944 roku wynika, że jej straty (ranni i polegli) to 36 373 żołnierzy, z czego na froncie 27 422, a w Warszawie - 8951. Oczywiście są to dane niepełne, gdyż należy doliczyć ofiary zaciętych walk korpusu von dem Bacha z powstańcami w następnym miesiącu, a do strat nieuwzględnionych w jego końcowym sprawozdaniu dopisać poległych i rannych żołnierzy 25. i 19. dywizji pancernych, tłumiących powstanie w drugiej połowie września.

W zeznaniu złożonym w Warszawie w 1947 roku von dem Bach - kiedy miał prawo przypuszczać, że ostatecznie stanie przed sądem polskim - podwyższył straty niemieckie do 10 tysięcy zabitych, 7 tysięcy zaginionych i 25 tysięcy rannych. Te dane są całkowicie nieprawdopodobne, gdyż ich prawdziwość świadczyłaby o unicestwieniu jego całej grupy korpuśnej. Są one jednak powszechnie i bezkrytycznie cytowane przez apologetów powstania, trudno bowiem Polakom przyjąć do wiadomości, że straty niemieckie w stosunku do polskich - jeśli przyjmiemy ich górne granice - kształtowały się mniej więcej jak 1 do 100.

Minimalne były też bezpowrotne straty niemieckie w sprzęcie pancernym. Wyniosły one najwyżej kilka zniszczonych czołgów i dział pancernych oraz kilkanaście uszkodzonych. Niemniej jednak powstańcy zniszczyli kilkadziesiąt słabo opancerzonych gąsienicowych nosicieli ładunków wybuchowych (Borgward IV), które w meldunkach powstańczych z reguły określane były jako czołgi lub działa pancerne.

Zdumiewająca jest słaba znajomość typów niemieckiej broni pancernej wykazywana przez polskich zawodowych oficerów. Na przykład niemal wszystkie gąsienicowe pojazdy pancerne wymieniane w relacjach i meldunkach powstańczych określane są jako czołgi. Tymczasem w powstaniu Niemcy wykorzystywali głównie działa pancerne. Podpułkownikowi "Radosławowi" w zeznaniach złożonych w ubeckim więzieniu zdobyta na Woli "Pantera" pomyliła się z "Tygrysem", a według zeznań gen. Okulickiego napisanych dla sowieckich śledczych powstańcy mieli zniszczyć co najmniej dziesięć "Tygrysów".