Gazeta Wyborcza - 27/05/2000
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Spływał z niej czerwony dywan
Kiedy pieniądze na film ciągle się nie pojawiały, poszła do szefa Komitetu Kinematografii. Ten powiedział: "Pani Jolu, pani taka piękna kobieta. Zamiast dupy dawać, chce się pani bawić w robienie filmów. Niech pani se da spokój". Uważała, że wtedy runęło całe jej życie. A w Filmówce takie teksty są na porządku dziennym. Trzeba obrócić wszystko w żart, spróbować jeszcze raz. Nasze problemy traktowała jak wyzwania, a wobec swoich była bezradna. Kiedyś zwierzyła się: - Jedyne, co mi w życiu wyszło, to ten DKF
Warszawa 1986 rok. W sali Pałacu Kultury stało popiersie Lenina, a pod Leninem stała ona. Wielkie oczy, włosy gładko zaczesane do tyłu, ostra czerwona szminka. Ubrała się w bluzkę z dekoltem, która ciągle opadała z jednej strony, odsłaniając czarne ramiączko. Gdy niskim, zachrypniętym głosem zaczęła opowiadać o surrealizmie, oczy zrobiły się jeszcze większe. - Demoniczna! - pomyślał Mateusz. - Piękna - zachwyciła się Ania. - Wygląda jak kadr z filmu - uśmiechnął się Szymon.
Potem zgasło światło, rozsunęły się kotary i zaczęła się "Viridiana" Luisa Bunuela.
Cyganeria z Pałacu Kultury
Przyszła do nich w czymś, co było ni to płaszczem, ni to suknią. - Kolega to określił: "Spływał z niej czerwony dywan" - opowiada Ela. - Wyobrażasz sobie: 86 rok, w sklepach ocet, my w burych sweterkach, a tu do klasy wchodzi kobieta w czerrrwonej szacie, z ciężkimi nausznicami. Ekscentryczna, prowokująca, cyganeria.
Przedstawił ją im dyrektor: - Pani Jolanta Słobodzian organizuje w Pałacu Kultury Dyskusyjny Klub Filmowy. Szymon zaczął węszyć podstęp: przysłali ją z Pałacu, niby klub filmowy, a skończy się na pogadankach politycznych. Ale w ciągu godziny Jola wyjaśniła im, że zapisanie się do DKF-u to najlepsza rzecz, jaka im się może przytrafić. I uwierzyli.
Życiu wszystko wyrywaj siłą
Fragment wywiadu Jolanty Słobodzian dla "Kina" z 1992 roku: "Mówiłam im: macie te swoje szesnaście, siedemnaście lat. Za moment będziecie decydować, kim zostać w życiu. Zawsze mówiono wam, że najważniejszy jest odpowiedni status społeczny i zawodowy. Tak, to ważne. Ale jest jeszcze inna sfera, która wymaga znacznie większych inwestycji. Chodzi o to, kim będziecie jako osoby. Wkrótce 90 proc. czasu pochłonie wam robienie kariery. Jeśli teraz nie przeżyjecie tego, co przeżyć trzeba, jeśli nie wpuścicie w siebie emocji, związanych z wielką sztuką, za dziesięć lat odwrócicie się za siebie i zobaczycie, że kształt waszego życia jest taki sam, jak u waszych rodziców, którzy w waszym wieku wyobrażali sobie, że samo życie przyniesie im coś nadzwyczajnego. Otóż, proszę państwa, życie nic samo nie daje. Życiu trzeba wszystko zabrać. Siłą!".
DKF Joli Słobodzian ruszył we wrześniu 1986 roku, działał do połowy roku 1993. Przewinęło się przez niego kilkuset nastolatków. Wśród nich: Ania Kaplińska - dziennikarka, studiuje reżyserię filmową na PWSFTViT w Łodzi, Ela Janicka - po studiach literackich w Paryżu, teraz studiuje fotografię tamże, Mateusz Werner, Małgosia Sadowska - krytycy filmowi, Szymon Gutkowski - dyrektor jednej z największych agencji reklamowych w Polsce.
Żadnego opowiadania dowcipów
W szkole mieli "Nad Niemnem", w telewizji Dobraczyńskiego i Auderską, w kinach słabe komedie. A u Joli osobiście poznali Wajdę, Zanussiego, Konwickiego, po raz pierwszy zobaczyli: "Obywatela Kane" Wellesa, "Powiększenie" Antonioniego, "Na wylot" Królikiewicza. Gdzie w 87 roku mogli obejrzeć "Człowieka z żelaza?". Tylko w DKF-ie, bo Jola zdobyła kopię. Dla nich zdobyła też kroniki filmowe z lat 45 - 56 i z czasów narodzin "Solidarności". Woziła ich do Krakowa i do Wrocławia, do Starego Teatru, Piwnicy pod Baranami, na spotkania z Pomarańczową Alternatywą, z redakcją "Tygodnika Powszechnego", z Frasyniukiem, Piniorem. Pod jej okiem kręcili amatorskie filmy. - Większość moich dzisiejszych przyjaźni pochodzi z tych czasów - mówi Szymon. - Spotykaliśmy się trzy razy w tygodniu. W soboty często siedzieliśmy z nią cały dzień.
- Pociągało nas to, że jest inna niż nauczyciele - tłumaczy mi Ania: - Inaczej się ubierała, inaczej mówiła, podważała uznane systemy wartości. Poza tym reżyserka, przyjaciółka Iredyńskiego, Dymnego, Stachury.
Mateusz: - Gdyby nie DKF, byłbym dziś kimś innym. Dopiero w klubie Joli zacząłem żyć kinem. I to DKF rozbudził we mnie potrzebę wypowiedzi.
Szymon: - Traktowała nas jak równych sobie i to nam pochlebiało. Jak ktoś powiedział coś naiwnego, krzyczała: "Co ty pieprzysz!". Żadnej taryfy ulgowej. Siedzieć cicho też nie można było, a nie daj Boże, wyjść zaraz po filmie, przed dyskusją. Dyskusja była najważniejsza.
Uwielbiali ją. Jak chłopak zakochał się nieszczęśliwie, leciał do pani Joli. Dziewczyna bała się, że jest w ciąży - od razu po radę do pani Joli. Znosili wprowadzony przez nią wojskowy dryl: trzy nieobecności i wylatujesz. W czasie projekcji musiała panować śmiertelna cisza. Jak na wyjazdach zastała dziewczyny w pokojach chłopaków - od razu była awantura: "Nie przyjechałyście tu się bawić, tylko uczyć się". Nawet w pociągu nie można było rozmawiać o byle czym, tylko o sztuce, polityce, ewentualnie o życiu. Żadnego opowiadania dowcipów. Chciała mieć władzę nawet nad ich emocjami. Kiedyś wrzasnęła na chłopaka, który przeglądał podczas dyskusji kolorowe pismo: "Może byś łaskawie odłożył tę szmatę!". I świdrowała go wzrokiem czekając, nie aż odłoży, ale aż w jego oczach ukaże się skrucha.
Po latach przyznała się, że w czasie projekcji czasem wychodziła na korytarz i płakała. Ze szczęścia.
Zaraz przyjdzie krawcowa
Kraków 1954 rok. Do pokoju wchodzi pokojówka, rozsuwa zasłony i wpuszcza słońce. Jola przeciąga się w pościeli. Otwierają się drzwi od windy, która łączy sypialnię z kuchnią. - Śniadanko przyjechało - woła wesoło służąca. Kąpiel w okrągłej wannie, zaraz do Joli przyjdzie krawcowa. Inka, żona taty, obiecała ubrać dziewczynkę od stóp do głów. Dzisiaj powinna być już gotowa czerwona sukienka, potem pójdą do szewca, który szyje jej kozaczki na zimę. Jola dostanie też płaszczyk i nowe wstążki do włosów.
Ojciec ma przeszło dwa metry wzrostu. Czarne włosy błyszczą mu od brylantyny, lubi chodzić w rozpiętej pod szyją koszuli pod marynarką, trzymając ręce w kieszeniach spodni i cygaro w zębach. - Nikt nie ma tak przystojnego ojca - myśli Jola bawiąc się pianą. Wyobraża sobie, jak ładnie będą wyglądać, gdy w nowej sukience pójdzie z nim wieczorem do teatru.
Wołomin 1954 rok. Od spania w wełnianej czapce włosy zupełnie oklapły. Woda w kuchni znowu zamarzła, Jola i Basia myją się w miednicy w pokoju. - Zimno nie zimno, włosy też trzeba umyć - ocenia Jola, dygocząc przed lustrem. Wkłada czerwoną sukienkę i razem z siostrą staje przy oknie. Dzisiaj sypialnym z Krakowa przyjeżdża ojciec.
Ojciec przyjechał bardzo zmęczony, wiadomo - w pociągu żadne spanie. Kładzie się więc na łóżku dziewczynek, wystają mu łydki. Nakrywają go pierzyną, kocem. Chodzą na paluszkach, mama cichutko przygotowuje obiad.
Ojciec spał pięć godzin. Wstał, trochę pogadali, potem zjadł w pośpiechu, bo śpieszył się na pociąg powrotny. - Drań i tyle - myśli Jola.
Mama sprząta, tata przegrywa domy
Barbara uczy dziś WF-u w podstawówce w Wołominie. - Ojciec odszedł od nas pod koniec wojny, gdy ja miałam dziewięć miesięcy, a Jola trzy lata - opowiada. - W roku 1947 przyjechałyśmy do Wołomina, gdzie rodzice mamy kupili nam dom. Niestety, zdążyli go już zająć dzicy lokatorzy, a wtedy przepisy nie pozwalały nikogo eksmitować. Kwaterunek dał nam pokój z kuchnią w oficynie. Matka była skarbnikiem w banku. Wracała przed piętnastą, robiła nam obiad i szła do pracy na drugą zmianę. W soboty chodziła sprzątać ulicę przed swoim wielkim domem, żeby nie zapłacić kolegium. Ojciec nigdy nie pracował. Przed wojną studiował prawo. Po rozwodzie ożenił się z bogatą wdową, która miała w Krakowie trzy domy. Dwa z nich ojciec przegrał wkrótce w karty. Nigdy nie płacił mamie alimentów, ale za to na wakacje zapraszał nas do domu swojej drugiej żony. Jola częściej korzystała z tych zaproszeń. Nie znosiła ubóstwa, bardziej niż ja.
Sztuka w remizie
Fragment wywiadu Jolanty Słobodzian dla "Kina": "Mówiłam im o czasach, kiedy mnie nastolatce kino komentowało świat... >>Popiół i diament<< widziałam ze trzydzieści razy. Polowałam na ten film, jeździłam nawet pod Warszawę, gdy tylko dowiedziałam się, że go grają. Którejś zimy przesiedziałam seans przy gorącym kaflowym piecu w remizie strażackiej. Zapach towotu z podłogowych desek, iskry sypiące się z popielnika, a w ciemności Duduś Pawlikowski, Zbyszek i płonący spirytus. Po przyjściu do domu dostałam gorączki. Taka pierwsza iluminacja może zdarzyć się w zetknięciu z ważną lekturą, spektaklem. Chciałabym, aby tamten cud powtórzył się dla was... Sztuka istnieje po to, żeby pomagać nam żyć...".
Poetessa
Warszawa, lata sześćdziesiąte, rozkwit kultury studenckiej. W kabarecie Hybrydy występują Wojciech Młynarski, Adam Kreczmar, Jonasz Kofta i Janina Ostala - przyjaciółka Joli. Jola studiuje polonistykę i z ramienia ZSP organizuje festiwale i koncerty studenckie. Na próbach wpatruje się w kolegów artystów, ale sama rzadko staje na scenie. Woli kibicować, zwłaszcza poetom tragicznym: Stachurze, Grochowiakowi, Iredyńskiemu. Przeważnie smutna - mówią na nią Poetessa.
- Próbowałam niedawno popełnić samobójstwo - zwierzyła się raz Janinie.
- Jezus Maria! Co się stało?
- Nic. To tylko ten mój smutek. Lekarze dają mi na to tabletki, każą zgłaszać się do szpitala, kiedy mnie to napada. Ale sztuka jest lepsza niż proszki.
Boguś
- Mężczyźni w jej życiu? - zastanawia się Barbara. - Słyszałam tylko o Bogusiu. Był sporo młodszy. Ona już kończyła polonistykę, on dopiero zdawał maturę. Mieszkał z mamą i babcią w Krakowie. Ile to mogło trwać - trzy, cztery lata? Boguś wkrótce ożenił się i wyjechał za granicę.
Zobaczyła go jeszcze raz, po wielu latach. Tego dnia rano przegryzła sobie u dentysty język. Wróciła do domu ze szwami w buzi i właśnie tego dnia wieczorem zadzwonił dzwonek do drzwi i w progu stanął Boguś. A ona nie mogła powiedzieć ani słowa. Usiedli. Napisała na kartce, co u niej słychać. Potem musiał lecieć i nigdy więcej się nie spotkali.
Irek i Wiesiek
Na wymarzoną reżyserię filmową w Łodzi dostała się dopiero za trzecim razem w roku 1970 - na studia zaoczne.
Warszawa 1972 rok. Jola i Ireneusz Iredyński w kawiarni hotelu Bristol. Iredyński pijany. - Czy poznałeś już Jolę? - przedstawia ją napływającym kumplom. - Jola wierzy, że ja jej napiszę jakiś scenariusz. Ale to już prywatna sprawa Joli.
Wszyscy wybuchają śmiechem.
- Co ona miała z tym Iredyńskim - kręci głową Janina Ostala. - Mówiłam jej, daj sobie z nim spokój, przecież on ci i przez rok nie wytrzeźwieje!
- Tylko on może napisać mi scenariusz. Zobaczysz, w końcu wstanie od stołu i powie: "Jolka! Za dwa tygodnie masz tekst" - przekonywała Poetessa i dalej chodziła za Iredyńskim po knajpach. Ale artysta nie trzeźwiał.
W 1973 roku Anna Dymna była od roku żoną poety Wiesława Dymnego. - Siedzimy na strychu i robimy stół - wspomina. - Ja trzymam deskę, Wiesiek tnie, gdy nagle wyrasta przed nami Jola. "Przepraszam, ja w sprawie"... - wyszeptała nieśmiało. "Czekaj. Robię stół" - uciął ostro Wiesiek. Ona posłusznie zamilkła, a my dalej piłowaliśmy. Gdy tylko chciała się odezwać, Wiesiek ją gasił: "Później. Teraz robię stół". Żal mi się jej zrobiło. Siedziała przy nim cztery godziny i patrzyła, jak zbija deski. Widziałam, jak kapią jej łzy. Później mąż mi wytłumaczył, że ona męczyła go o scenariusz do jakiejś etiudy na studia. Jola miała jedną wadę - strasznie absorbowała ludzi swoją osobą. A Wiesiek jej się nie dawał.
Na zakończenie studiów Jola zrobiła dla Teatru TV "Żywot Judasza" Iredyńskiego, oceniony na dostateczny. W roku 1981 postanowiła nakręcić dokument o Dymnym. Ale jak? Nie miała pomysłu. - A weź wszystkich z Piwnicy, niech usiądą przy wódce i o nim gadają - podpowiedział Piotr Skrzynecki. Pokazywany w telewizji film "Dymny, Dymny" powstał wrześniowej nocy 1981 roku. Artyści najpierw się zgodzili na taki happening, ale potem, jak zobaczyli się na ekranie (rozmowa z pretensjonalno-intelektualnej zmienia się w pijacki bełkot), to się na Jolę obrazili. - Nic dziwnego, pokazała ich takimi, jakimi są naprawdę - mówi Anna Dymna.
Walka z kelnerami
Na punkcie prawdy Jola miała prawie obsesję. Po 1989 roku broniła w prasie partyjnego dyrektora Warszawskiego Ośrodka Kultury, którego zwolnienia domagała się "Solidarność", bo uważała, że był dobrym dyrektorem. Ale jednocześnie potrafiła naskoczyć na człowieka, który świętował rocznicę ślubu: "Jak ty możesz żyć z tą drobnomieszczanką?!", na szczęśliwca, który dostał się na studia: "I co ty myślisz robić po tej drugorzędnej szkole?!", na reżysera: "Gówniany ten twój film!". Kiedyś zorganizowała pewnemu reżyserowi promocję jego filmu. Zawiozła go do klubu na prowincji, puściła film, a potem powiedziała do publiczności: "No i co państwo sądzą o tym filmie? Bo mnie on się nie podoba, powiedzmy sobie szczerze - jest słaby". Widzowie byli zdezorientowani, a najbardziej sam reżyser.
- Należała do gatunku ludzi, którzy walczą z kelnerami. Bo ona wszystko i wszystkich traktowała śmiertelnie serio - uważa Mateusz.
Antek
W stanie wojennym Jola wstąpiła do komitetu pomocy dla ukrywających się opozycjonistów. W jej mieszkaniu na Saskiej Kępie pojawił się powielacz na korbkę, puszki z farbą drukarską i nielegalna prasa.
- Znowu się zakochałam - zwierzyła się Janinie Ostale. - Antek jest z "Solidarności", pomagam mu. Ostatni raz ryzykuję uczucie dla mężczyzny, przysięgam ci. Jak się tym razem nie uda...
Gdy Antka internowano, Jola zamówiła mszę w intencji jego uwolnienia. Obdzwoniła wspólnych znajomych: - W sobotę o 18. Przyjdziesz? - Przyjdę, jasne - odpowiadali opozycjoniści. Ale w kościele była tylko Jola i kilku nieznanych jej panów. - Sami ubecy. Nikt z przyjaciół się nie odważył - opowiada Barbara. Dwa tygodnie później odwołano stan wojenny i Antek wyszedł z więzienia. - Nawet jej nie podziękowałem - przyznaje dziś zakłopotany.
Miłość na dachu
W 1984 roku Jola złożyła w zespole filmowym Rondo scenariusz swojego filmu fabularnego. "Nocna korekta" to opowieść o dojrzałej kobiecie - Oli, rozwódce, po próbie samobójstwa, która leczy się u psychiatry. Ma kłopoty ze snem i dlatego podejmuje pracę w nocnej korekcie. Ola chorobliwie nie znosi fałszu i gry. Jeżeli jest świadkiem takiej sytuacji, od razu wychodzi do toalety i wymiotuje. Poznaje równie samotnego jak ona mężczyznę, który lubi wieczorami wychodzić na dach wieżowca i patrzeć z góry na miasto. Ola wyznaje mu miłość wierną, czystą. A on właśnie na nią czekał.
Końcówka scenariusza oparta jest na opowiadaniu Edwarda Stachury "Pokocham ją siłą woli". Nigdy nie zrobiła tego filmu. Był już nawet zatwierdzony budżet, ale pieniądze jakoś nie spłynęły.
Następnym pomysłem na życie był klasztor. Jako posag zamierzała wnieść do zakonu swoje mieszkanie. - Powiedzieli, że z moją psychiką się nie nadaję - wyznała Janinie. Kolejny kryzys nerwowy i szpital. - Tym razem lekarze orzekli, że ma nerwicę, ale że to uleczalne. Jola nabrała ochoty do życia - pamięta Anna Dymna.
Gdy Zarząd PKiN-u zapytał Jolę, czy nie zna kogoś, kto by miał ochotę zorganizować Dyskusyjny Klub Filmowy, pomyślała: "dlaczego nie ja?". Po latach zwierzyła się Janinie: - Jedyne, co mi w życiu wyszło, to ten DKF.
DKF działał w Warszawie do 1989 roku. Potem stracił, przynajmniej w stolicy, rację bytu. Jola spakowała do torby kilka filmów, wsiadła do rozklekotanej nyski i zaczęła jeździć z DKF-em po pipidówkach.
Nie dajcie się zjeść!
Małgosia urodziła się w wiosce na Podlasiu i do końca podstawówki w kinie była raz. Liceum w Siedlcach - to był dla niej awans społeczny. Kiedy pojawiła się u nich pani Jola z Dyskusyjnym Klubem Filmowym, Małgosia spytała, czy to obowiązkowe. - Ale na mnie fuknęła - pamięta.
Jola puściła im "Śmierć dziecioroba" Wojciecha Nowaka. Po projekcji wypaliła: - To jest film o was! Bo jakie wy macie szanse w porównaniu z młodzieżą z Warszawy? Między wami a ludźmi z takiego Batorego jest przepaść. Oni mają najlepsze kina, teatry, biblioteki, a wy co? Żeby wyrwać się z tego zadupia, musicie pracować dwa razy więcej niż oni. Nie wolno wam się dać zjeść prowincji!
- O Boże! - przeraziła się Małgosia, która uważała, że już zrobiła karierę, przenosząc się z Grabarki do Siedlec. - Przyjeżdżała do nas dwa razy w tygodniu. Wyrobiła we mnie poczucie, że są rzeczy, których nie można nie przeczytać i nie zobaczyć. Wszystko, co mówiła, głęboko brałam sobie do serca. Pojawiła się w odpowiednim momencie, żeby mnie obudzić.
Po maturze Małgosia zdała na polonistykę do Warszawy.
- Rzeczywiście musiałaś pracować dwa razy więcej niż warszawiacy?
- No, niezupełnie, pani Jola zawsze trochę przesadzała - śmieje się Małgosia.
Do Kazachstanu
Poznali się na początku lat dziewięćdziesiątych na festiwalu filmowym w Łagowie. Waldemar Dąbrowski - nowy szef Kinematografii - opowiadał o swoich planach reformy polskiego filmu. - Patrz, on nawet z sensem mówi - Jola szepnęła do kogoś, kto powtórzył to później Dąbrowskiemu.
Waldemar Dąbrowski (dziś dyrektor Teatru Wielkiego i Opery Narodowej) szybko ocenił atuty Joli: nieprzeciętna inteligencja i wiedza, zdolności organizacyjne, pasja. Takich ludzi szukał. Zaproponował jej pracę przy promocji polskiego kina. Odtąd jeździła z twórcami nowych filmów na spotkania z publicznością z małych miasteczek. Pod Dwunastką na Elektoralnej (później w Rejsie przy Krakowskim Przedmieściu) stworzyła Kino Polskich Filmów, za co w 1992 roku dostała od szefa Komitetu Kinematografii nagrodę Laterna Magica. W 1994 roku, gdy Dąbrowskiego zdymisjonowano, urządziła mu w Rejsie pożegnalny bankiet. - To był piękny akt solidarności - przyznaje Dąbrowski. - Jola dobrze wiedziała, że urządzając ten wieczór, podpisuje na siebie wyrok. Mój następca od razu wyrzucił ją z pracy.
Jola nadal jednak promowała polskie filmy, tylko że na zlecenie TVP. Docierała z nimi do Polaków na Ukrainie i w Kazachstanie. Wkrótce włączyła się w Festiwal Gwiazd w Międzyzdrojach.
Wyciskany sok smakuje lepiej
- Festiwal w Międzyzdrojach to mój pomysł - podkreśla Waldemar Dąbrowski. - Zwierzyłem się z tych planów Joli, a ona natychmiast się zapaliła. Zmuszała do działania, nie pozwoliła się rozmyślić. Została dyrektorem programowym pierwszego festiwalu.
Jola znalazła się w samym centrum filmowego światka. Mieszkała w luksusowym hotelu na plaży. Waldek nauczył ją pić sok wyciskany z pomarańczy, przywoził jej z zagranicy fajne drobiazgi. Też zapragnęła zobaczyć inne kraje - kupiła wycieczkę do Grecji. Przyznała, że wielkoświatowe życie może być całkiem miłe. - Zaczęła cieszyć się lukrem, którym jeszcze niedawno gardziła - mówi Dąbrowski.
Ale już na drugim festiwalu pojawiły się zgrzyty. - Wyglądało to tak - opowiada Dąbrowski - Jola prowadzi spotkanie publiczności z gwiazdą. Zwraca się do gwiazdy: "Co pan sądzi o filmie, w którym pan zagrał, bo ja sądzę..." i tu następuje wykład. Zamiast pogawędki, narzuca intelektualną polemikę i od razu się zacietrzewia. Ten ton, który sprawdzał się w ciemnej salce DKF-u, nie bardzo pasuje na plaży, gdzie siedzi publiczność wysmarowana olejkiem do opalania.
W 1998 roku nowy zarząd Telewizji uznał, że objazdowa promocja filmów jest niepotrzebna. Joli zostały tylko Międzyzdroje. - Jak ja ci zazdroszczę, że nie masz chwili czasu - zwierzała się siostrze. - Ja wstaję o pierwszej, wpadnę gdzieś na obiad i mogę z powrotem się kłaść.
Do Ani mówiła: "Czekam tylko, aż mama umrze, żeby jej nie martwić".
Przed Gwiazdką 1998 roku mama Joli i Barbary umarła.
Niech pani se da spokój
Zjazd DKF-owców w kwietniu 1999 roku wymyślił Mateusz.
- Pomyślałem, że Jolę to ucieszy i rzeczywiście gorąco to podchwyciła. Zrzuciliśmy się całą grupą i na dwa dni wynajęliśmy pokoje w pałacyku w Jadwisinie pod Warszawą.
Przyjechało dwadzieścia parę osób. Usiedli w kole i każdy opowiadał, do czego w życiu doszedł. - Jola była na granicy łez, chociaż starała się trzymać fason. Czułam się strasznie - mówi Ela.
Opowiedziała im, jak to było z "Nocną korektą": kiedy obiecane pieniądze na film ciągle się nie pojawiały, poszła do szefa Komitetu Kinematografii. Ten powiedział: "Pani Jolu, pani taka piękna kobieta. Zamiast dupy dawać, chce się pani bawić w robienie filmów. Niech pani se da spokój".
- Dała nam do zrozumienia, że wtedy runęło całe jej życie - mówi Ela. - Pomyślałam, że przesadza. W Filmówce takie teksty są na porządku dziennym. Trzeba obrócić wszystko w żart, spróbować jeszcze raz. Nasze problemy zawsze traktowała jak wyzwania, a wobec swoich była bezradna.
Osiem imion na bilecie
Jola zaczęła wydawać wielkie sumy na ubrania i kosmetyki. - Ze zbuntowanej hipiski stała się damą w kostiumie od Versace z brylantowymi kolczykami z Desy - opowiada Janina Ostala. - Jej dzień wyglądał tak: basen w Bristolu, masaż, lunch w La Boheme. Snobowała się na przyjaźnie z gwiazdami.
Latem 1999 roku Jola po raz ostatni pojechała na festiwal do Międzyzdrojów. - Ignorowała pytania publiczności, gdy uznawała, że są głupie. Kłóciła się z nią, obrażała - opowiada Andrzej Klim, dziennikarz "Gazety Morskiej".
Trzydziestu paru dziennikarzy obsługujących festiwal podpisało się pod prośbą o odwołanie pani Słobodzian z prowadzenia spotkań. - Nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Była przekonana, że ona to robi doskonale - mówi Dąbrowski.
- Jola była chora - mówi Anna Dymna. - W tamtym czasie próbowała sobie pomagać prozakiem. Zdarzało się, że bywała nienaturalnie podniecona, mówiła za głośno.
3 września 1999 roku Jola jedzie ekspresem do Krakowa odwiedzić grób ojca. Na odwrotnej stronie biletu notuje: Szymon, Ela, Janka, Ola, Ania... - osiem imion, przy każdym numer telefonu.
Kwiaty jak słoneczka
Ela po raz ostatni odwiedziła Jolę w domu jej siostry w Wołominie: - Była piękna pogoda. Pani Jola wyszła do mnie bosa, w długiej jedwabnej koszuli - spokojna, uśmiechnięta. Przyniosłam jej pomarańczowe kwiaty, a ona na to "Te kwiaty są jak słoneczka. Zobacz, jaki ten świat jest piękny". Zaskoczyła mnie, bo do tej pory słyszałam od niej jedynie, że świat jest zły. "Trzeba się pogodzić z życiem, nie ma co szukać jakiegoś sensu gdzie indziej" - mówiła dalej, a ja zaniepokoiłam się nie na żarty. Pani Jola godząca się?
Położyła się w hamaku. Przez chwilę znowu była sobą - zaczęła atakować nacjonalistów, ale wkrótce przeszła na opis śmierci matki. "To było wspaniałe przeżycie Elu, uwierz mi, śmierć jest dobra, piękna". A mnie przeszedł dreszcz.
Na początku października Jola zabrała Janinę na zakupy na Nowy Świat. Wzięła do przymiarki francuski kostium. - Przecież on kosztuje masę pieniędzy - nie wytrzymała Janina.
- Tylko półtora tysiąca - odparła Jola. - Przecenili z trzech.
- Po co ty to robisz?
Jola zawahała się: - Zobaczysz.
Następny weekend znowu spędziła u siostry. Były w doskonałych humorach. - Patrz, jakie kolory - zachwycała się Jola. - Dla mnie jesień mogłaby trwać zawsze. - To co? Zostajesz jeszcze na parę dni? - zapytała Basia w poniedziałek.
- Nie, nie. Mam jutro bardzo ważną sprawę do załatwienia.
Żebyś nie odpuścił!
- Wiele jej zawdzięczam, również w życiu zawodowym - mówi Szymon. - Gdy w 1990 roku w DKF-ie narzekaliśmy na kampanię Mazowieckiego, rzuciła: "Skończcie gadać, zróbcie coś". Zmusiła nas, żebyśmy napisali do Mazowieckiego. Tak nawiązaliśmy kontakt z Unią. Przy następnych wyborach byłem asystentem Kuronia, zajmowałem się strategią wyborów, poznałem ludzi, z którymi dziś prowadzę firmę. A wszystko to dzięki Joli, która cały czas stała nade mną i pilnowała, żebym nie odpuścił.
Ela: - Gdy starałam się o stypendium zagraniczne, ona stawała na głowie, żeby mi je załatwić. Namawiała mnie, żebym publikowała, nosiła moje teksty po redakcjach, poznawała mnie z różnymi ludźmi.
Ania: - Lubiła wywlekać nasze słabości, urządzała całonocne psychodramy. Ja lubiłam to tylko do pewnego momentu. Gdy zrozumiałam, że próbuje projektować na mnie swoje problemy - odeszłam.
Małgosia: - Najpierw pchała nas do góry, a gdy odnosiliśmy sukcesy, odwracała się.
Czerwone buciki
W liście do Szymona pierwsze linijki są równe i staranne, potem zdania pojawiają się w przypadkowych miejscach kartki, litery się rozłażą, pióro obsuwa się, zostawiając długie kreski. Najmniej czytelne zdanie brzmi: "Jestem spokojna, jestem smutna".
Siostrze napisała: "Kochana Basiu... Sprawdziłam, kremacje wykonuje się na Wólce Węglowej. Kosztuje to około 450 złotych, i chyba tyle samo trumna. Zróbcie tak, żeby było jak najmniej kłopotu... Zapytaj Olę Laskę, czy chciałaby mój telewizor, bo jej jest w złym stanie... Proszę cię siostrzyczko o przebaczenie, za wszystko, co ci zawiniłam".
W dużym pokoju, jak gwiazdkowe prezenty, stało osiem reklamówek, a na nich karteczki z imionami i numerami telefonów. W torebce Eli był sweter i porcelanowa świnka. Szymon dostał przycisk w kształcie sowy, Janina - francuski kostium (nosiły ten sam rozmiar), a Ania perfumy Guerlaina.
Kiedy w piątek syn Barbary wszedł do domu ciotki, mieszkanie było wysprzątane. Jola, ładnie ubrana, leżała w sypialni, a spod jej łóżka, równo ustawione, wystawały ostre czubki czerwonych pantofelków.
- Osłupiałam, gdy się o tym dowiedziałam - mówi Ania. - Ale kiedy mi opowiedzieli, jak ona to wszystko wyreżyserowała, rozczuliłam się. Perfumy od samobójczyni! Cała Jola.
Dziękuję za pomoc Pani Sabinie Kubik z dziekanatu Wydziału Reżyserii w PWSFTViT w Łodzi i Pani Hannie Drabik z działu dokumentacji Filmoteki Narodowej