Gazeta Wyborcza - 22/11/1996

 

Piotr Lipiński

Spokojna jesień prowokatora

 

Stefan Sieńko zmienił nazwisko pół wieku temu. Pozostawił jednak prawdziwe imiona rodziców. Jakby chciał zerwać tylko ze sobą

 

Dwa nie publikowane dotąd dokumenty z archiwum MSW pokazują niezwykłe koleje osób, które wplątano w prowokację Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - powołanie V Komendy WiN.

Po wojnie, do 1947 r., działały kolejno cztery komendy podziemnej, antykomunistycznej organizacji Wolność i Niezawisłość. Każdą rozbijało UB. Między 1948 a 1953 r., a więc dwa razy dłużej niż wszystkie poprzednie, działała V Komenda WiN.

Stanowiła mistyfikację pod całkowitą kontrolą MBP. Osoby udające jej kierownictwo były funkcjonariuszami albo współpracownikami Urzędu Bezpieczeństwa.

Była to największa prowokacja komunistycznego kontrwywiadu w Polsce. Według danych MBP kierowało nią 67 funkcjonariuszy UB. Po zakończeniu prowokacji aresztowano 139 WiN-owców, na więzienie skazano 55, na śmierć - 15. Dane są prawdopodobnie niepełne. Historycy sądzą, że represje mogły objąć ponad pół tysiąca osób. Jednak do tej pory w publikacjach padły nazwiska zaledwie kilku osób skazanych w związku z prowokacją.

Oba nie publikowane dotąd dokumenty z archiwum MSW przechowywane są w teczce o sygnaturze MBP 490.

Czerwonym atramentem

Pierwszy nosi datę 4 czerwca 1953 r. Sporządził go Stanisław Zarakowski, wówczas naczelny prokurator wojskowy. Dotyczy ostatnio aresztowanych i skazanych.

Zarakowski zauważa: "Charakterystyczne jest dla wszystkich spraw, że przestępcza działalność oskarżonych zaczyna się w latach 1949-1952, gdy kontaktują się oni z osobami z kierownictwa WiN". Pisze, że wcześniej, po wyzwoleniu, skazani nie działali w podziemiu.

Wymienia kilka nazwisk: Franciszek Blok i Aleksander Gruba skazani na śmierć, Jan Kruk, Władysław Moykowski i Wilhelmina Targowska - na dożywocie.

Ich sprawy toczyły się osobno, ale w każdej przewijały się te same pseudonimy szefów WiN: "Tadeusz" i "Andrzej". Prokuratura zaczęła badać związek między sprawami. Wtedy otrzymała informację z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, że skazanych wplątano w operację MBP. Jak ich karać? - pytał Zarakowski. Wykonywali rozkazy "Tadeusza" i "Andrzeja", a jak się okazało, pod oboma pseudonimami ukrywał się agent Stefan Sieńko.

Drugi nie publikowany dokument z archiwum MSW to pojedyncza kartka. Konstanty Rokossowski, wówczas marszałek Polski, wiceprezes Rady Ministrów i minister obrony narodowej, pisze do prezydenta Bolesława Bieruta. Przedstawia pismo Zarakowskiego i wyraża opinię: "Zdaniem moim zagadnienia poruszone w raporcie zasługują na uwagę i osobistego wglądu i dyrektyw Towarzysza Prezesa".

Bolesław Bierut skreślił swoje uwagi na tej samej kartce czerwonym atramentem. Zaadresował je do wiceministrów bezpieczeństwa Konrada Świetlika i Romana Romkowskiego: "Sporządzona i zatwierdzona na areszt lista winna być utrzymana. Resztę aresztowanych ze śledztwa a nie przewidzianych w liście - zwolnić". Dalej nakazał dyrektorom Departamentu Śledczego i III MBP, aby zaproponowali "zgodnie z tą listą - każdemu wyrok w granicach do 5 lat. Wyjątkowo gdy uzasadnione jest wyższy wyrok". Na koniec polecił: "Wszystkie dotychczas wydane wyroki nie zgodne z wnioskami odpowiednio zmniejszyć".

Z osób, między którymi krążyła wówczas ta korespondencja, żyją dzisiaj tylko Stanisław Zarakowski i Konrad Świetlik.

Zarakowski jest już zbyt stary i zbyt chory, żeby stanąć przed sądem.

Świetlik też jest stary i chory. Wymiar sprawiedliwości się nim nie interesuje. On sam milczy. Nie odpowiada na żadne pytania.

Piąta Komenda

Stefan Sieńko był najważniejszym agentem w V Komendzie. MBP aresztowało go w 1947 r., kiedy wpadła cała IV Komenda WiN i - jak sam twierdzi - pozyskało wówczas do współpracy. Należał do Armii Krajowej, od kiedy powstała. Był więc wiarygodny. Ufał mu zagraniczny delegat WiN Józef Maciołek.

Sieńko twierdzi, że został agentem z powodów ideologicznych: uznał, że dalsze działanie podziemia antykomunistycznego nie ma sensu. Według Sieńki podziemie zaczynało służyć zachodnim wywiadom.

Według "Opracowania... »Cezary«" MBP wybrało Sieńkę na agenta przede wszystkim ze względu na jego bliską znajomość z Józefem Maciołkiem, szefem Delegatury WiN. Maciołek i Sieńko pochodzili z tej samej części Rzeszowszczyzny. Sieńko był od 1942 r. pod bezpośrednią komendą Maciołka. W IV Komendzie WiN kierował "Biurem Studiów" opracowującym materiały wywiadowcze. I utrzymywał kontakt ze "skrzynkami" (Jelenia Góra i Prudnik), do których miała trafić informacja o terminie przybycia Adama Boryczki, kuriera Delegatury.

W materiałach MBP napisano o Sieńce: "Wybór kandydata na agenta był uzasadniony również tym, że w śledztwie od pierwszej chwili, od momentu aresztowania zachowywał się on w pełni lojalnie, dokładał nawet starań, by ułatwić śledztwu zadanie, nie starał się niczego ukryć ze swojej działalności, podawał wszystkie znane mu szczegóły działalności WiN-u, nie uchylał się od żadnych stawianych mu pytań, nawet gdy dotyczyły one ludzi mu najbliższych i członków rodziny".

Sieńko spotykał się z kurierami przyjeżdżający mi z Zachodu. Przekonywał ich o potędze WiN. W Polsce wydawał rozkazy ludziom, którzy byli pewni, że działają w autentycznym WiN-ie.

Byłem pierwszym dziennikarzem, któremu Sieńko trzy lata temu opowiadał swoją historię. Mówił chętnie, długo tłumaczył własny punkt widzenia. Potrafił wzbudzać zaufanie słuchacza. Właśnie tę jego zdolność odkryto i wykorzystano kilkadziesiąt lat wcześniej.

Sieńko tłumaczył: Zgodziłem się na współpracę, bo chciałem zakończyć działalność podziemia, które zaczynało pracować dla zachodnich wywiadów.

Twierdził jednak, że ostrzegł swoich kolegów. W rozmowie z przysłanym z Zachodu kurierem Adamem Boryczką miał powiedzieć, że "brat Józefa Maciołka podobno kupił drugi sklep". Sieńko przekonywał mnie, że przed wyjazdem Maciołka wspólnie uzgodnili to zdanie jako ostrzeżenie. Adam Boryczko, jedyny, który mógłby potwierdzić, czy to zdanie w ogóle padło, nie żyje od wielu lat. Józef Maciołek również dawno zmarł.

Kiedy Sieńko opowiadał mi o motywach swojego działania, podkreślał znaczenie wypowiedzianego zdania o bracie i sklepie. Miałem wrażenie, że traktuje je jak magiczne hasło, którym usiłuje zaczarować całą sytuację. Jakby uważał, że w momencie, kiedy je wypowiedział, zrzucił z siebie odpowiedzialność za los innych.

Miałem też wrażenie, że nie chce pamiętać nazwisk tych innych. Trzy lata temu niewiele mogłem mu "przypomnieć". Miałem wówczas kopie wyroków Stefana Skrzyszowskiego i Dionizego Sosnowskiego. Przerzuceni na Zachód, po przeszkoleniu w ośrodku dywersyjnym w Langen pod Erzhausen w Niemczech, zostali z powrotem przerzuceni do Polski. Od razu złapało ich UB. Wykonano na nich wyroki śmierci.

Na przeszkolenie w Langen wysłał ich Sieńko. Nie czuł się odpowiedzialny za ich śmierć. - Byłem pewny, że zostaną za granicą - tłumaczył, jakby znowu przypominał: brat podobno kupił drugi sklep.

Po pierwszym reportażu o V Komendzie napisał do mnie Jan Szymański, aby poinformować, że jego ojciec, Zdzisław, pod wpływem szantażu został agentem MBP. UB szantażowało go, że jeśli odmówi współpracy, zabiją mu syna, czyli właśnie mojego korespondenta. Zdzisław się zgodził, ale zaczął od ostrzegania wszystkich znajomych konspiratorów, że poszedł na współpracę.

Nieszczęśliwie powiadomił też Stefana Sieńkę.

Sąd uznał go winnym. W sentencji wyroku napisano: "Ostrzegł »Stefana«, że jest na usługach MBP, przez co wprowadził w błąd powyższe władze, wyrządzając szkodę interesom Państwa Polskiego". Skazano go na śmierć, ułaskawiono, przesiedział osiem lat.

Trzy lata po pierwszym spotkaniu chciałem znowu porozmawiać ze Stefanem Sieńką. Pokazać mu dokument odnaleziony w archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i pomówić o losach pięciu ludzi, które odtworzyłem na podstawie akt sądowych.

Nie znam ich

Południe Polski, miejscowość B. Stefan Sieńko pokazuje miejsce, w którym w tamtych latach spłonął jego dom.

- Stał frontem na północ - opowiada. - Z tyłu pozostał stary orzech.

Pożar wybuchł w noc poprzedzającą Boże Ciało 1948 r. Dom podpalono - pozostały ślady rozlanej ropy. W płomieniach zginął półtoraroczny przyrodni brat Stefana Sieńki. Być może dom podpaliło UB, aby zastraszyć Sieńkę.

Sieńko pochyla się nad grządką buraków. Zapytałem:

- Czy coś mówią panu pseudonimy "Andrzej", "Tadeusz"?

Bez chwili wahania odpowiedział:

- Nie, nie znam ich...

- Pan ich nie używał?

- Nie, nigdy.

- Ale to wynika z dokumentu, który znalazłem w MSW.

- Nie, nie nosiłem takich pseudonimów. "Tadeusz" - to mi się zaczyna z kimś kojarzyć. Był jakiś "Tadeusz" na południu kraju. Ktoś go widocznie podesłał na kontakt, żeby markować na Rzeszowszczyźnie istnienie WiN.

- To może zna pan nazwisko Jan Kruk?

- Gdzieś je słyszałem, ale nie kojarzę z osobą - stwierdził Sieńko.

Akta mówią, że pseudonim "Tadeusz" oprócz Sieńki nosił również Jan Kruk. Działał na Rzeszowszczyźnie. Pisał raporty szpiegowskie.

Podeszły wiek oskarżonego

Jan Kruk walczył w wojnie roku 1920. Potem dostał 12 hektarów ziemi, które puścił w dzierżawę, a sam został urzędnikiem pocztowym. W czasie wojny - AK. Później - rosyjski łagier do 1948 r.

Krukowi przedstawiono wiele dowodów jego działalności szpiegowskiej. Prostokąt składający się ze stu pól, których położenie - jak figur na szachownicy - opisywały litery. Sześć i trzy oznaczało literę "t", siedem i pięć - "ż". Raport: w porcie lądowym z Żurawicy przeładowują pszenicę, żyto, ryż i sprzęt wojskowy. Meldunek: "Jeden z gospodarzy przy koszeniu zbóż znalazł w swoim polu w zbożu karabin (nie członek spółdzielni produkcyjnej), ponieważ karabin był jak wskazywały ślady niedawno podrzucony, co wskazywało na prowokację więc karabin odniósł do sołtysa".

Raporty przekazywał człowiekowi noszącemu ten sam co on pseudonim: "Tadeusz", który polecił mu organizowanie siatki szpiegowskiej. Wyrok sądowy wypomniał mu udział w wojnie 1920 i walkę w AK: "Przyjmując tę okoliczność jako szczególnie obciążającą sąd mając na uwadze podeszły wiek oskarżonego doszedł do przekonania, że należytą i słuszną represją karną będzie w stosunku do niego kara bezterminowego więzienia". Oprócz dożywocia zasądzono przepadek mienia.

W 1953 r. więzienni lekarze alarmowali, że rozedma płuc, miażdżyca naczyń krwionośnych, przewlekły nieżyt oskrzeli, zwyrodnienia mięśnia sercowego mogą wkrótce doprowadzić do śmierci Kruka.

Mieczysław Widaj, szef Wojskowego Sądu Rejonowego, odrzucił (12 XI 1953) wniosek lekarzy o zwolnienie.

Kolejne pismo (12 I 1954) w sprawie Kruka to zawiadomienie o jego śmierci w więzieniu.

Ostatnie pismo w aktach sądowych. Z Wojskowego Sądu Rejonowego do Wydziału Finansowego. Siedem miesięcy po jego śmierci: "komunikuję, że w sprawie należy bezwzględnie wykonać przepadek mienia".

Garb przeszłości

Rozmowa z Sieńką.

- Pamięta pan Franciszka Bloka?

- Nic mi nie mówi to nazwisko.

- To był według Zarakowskiego człowiek zwerbowany dopiero w 1949 r. Wcześniej nie działał w WiN.

- Niemożliwe, nie znam przypadków, żeby w roku 1949 r. wciągać do roboty ludzi, którzy nie mieli garbu przeszłości.

- Jakiej przeszłości?

- Musieli na przykład wcześniej być w AK.

- Skoro pan mówi, że byli w AK, to znaczy, że działali w czasie wojny, a nie w powojennej konspiracji?

- Tak, właśnie taka wisiała nad nimi przeszłość.

Świerszcze i dzwony

Franciszka Bloka, skazanego na śmierć, uratowały świerszcze. Odezwały się pół wieku temu. Świerszcze coraz wyraźniej brzęczały w jego głowie. Coraz głośniej dudniły dzwony. Nasilało się uczucie kłucia i łaskotania mózgu.

Lekarz więzienny orzekł (9 XII 1954): "Wnoszę o przerwę w karze, względnie umieszczenie w zakładzie psychiatrycznym. Obawa samobójstwa. Pilne!".

Kiedy Blokowi udzielono urlopu zdrowotnego, jego żona napisała do Aleksandra Zawadzkiego, przewodniczącego Rady Państwa (9 I 1956). Informowała:

"Mój 11 letni syn tak bardzo kocha ojca, tak wierzy w Ciebie, Ob. Przewodniczący, że już kilkakrotnie chodził do Pałacu Kultury słysząc, że Ciebie, Dostojny Obywatelu, tam spotkać można na choince dla dzieci, aby Cię prosić o przebaczenie dla ojca".

Mówili, że zabrali go skoczkowie amerykańscy

Antoni Blok, syn Franciszka, nie pamięta, by chodził do Pałacu Kultury, do przewodniczącego Zawadzkiego, prosić o łaskę dla ojca. Z Pałacu pamięta pływalnię i przedstawienia kukiełkowe.

- Ojca zatrzymano w Wigilię - pamięta syn. - Niósł nam prezenty: miał dla mamy chustkę na głowę, a dla synów zabawkę i dziecięcy pistolet. Kiedy go wypuszczali z więzienia, pistoletu nie oddali, "żeby się twoje dzieci nie chowały na takich jak ty skurwysynów".

Znajdujący się aktach sądowych protokół rewizji zatrzymanego (24 XII 1953) nie wspomina o prezentach. Wymienia inne przedmioty odebrane Blokowi: dwa wieczne pióra, zegarek niklowy, przedwojenne piętnaście złotych, trzy kluczyki, pięć lichtarzyków choinkowych. Czy pistolet dziecięcy to wytwór późniejszej fantazji?

Antoni Blok pamięta, że po aresztowaniu matka chodziła dowiadywać się o los ojca.

- Mówili, że zabrali go amerykańscy skoczkowie.

Kiedy sąd wymierzał Blokowi karę śmierci, uzasadnił: "Oskarżony jako oficer sanacyjnego wojska, a następnie jako działacz AK na kierowniczym stanowisku dopuszczając się do wymienionych wyżej zbrodni działał pod wpływem nienawiści do swej ojczyzny".

Rok po aresztowaniu Bloka rodzina dostała zgodę na widzenie.

- Najpierw była metalowa barierka, a za nią krata z drobnymi oczkami - zapamiętał syn. - Ojciec chciał być jak najbliżej nas, wsuwał palce między kraty. Klawisz, kiedy przechodził, uderzał ojca po rękach zwiniętą gazetą. Tatuś zabierał dłonie. Dopiero później, już na wolności, powiedział nam, że klawisz w gazecie miał ołowianą pałkę.

Ojciec pisał do Rady Państwa prośby o ułaskawienie.

Przekonywał (1 VIII 1954): "Najradykalniejszym środkiem uzdrowienia ludzi chorych politycznie jest droga przez więzienie". Informował, że czuje się wyleczony, można go więc zwolnić.

Wkrótce pojawiły się bóle, duszności, wspomniane świerszcze i dzwony, dzięki którym odzyskał wolność.

W aktach zanotowano: "»Tadeusz« werbując oskarżonego..."

Syn jednak nie wie, kto zwerbował ojca. - Może to był ten człowiek, na którego ojciec po wyjściu z więzienia natknął się w Alejach Jerozolimskich. Uciekał przed ojcem, aż zgubił buty. Co bym zrobił, gdybym wiedział, że on żyje? Jeśli działał świadomie, to wiadomo, poszedłbym i dał w gębę. Co więcej mógłbym zrobić?

Uratowałem mu życie

Rozmowa z Sieńką.

- Pamięta pan Aleksandra Grubę?

- Oczywiście, że go znam - pierwszy raz przyznaje bez wahania. Dodaje: - Przy każdym naszym spotkaniu później rzucał mi się na szyję, że mu uratowałem życie.

- Nie rozumiem. Za co był panu wdzięczny? Przecież w 1952 r. nie ratował mu pan życia, ale wciągał do fikcyjnej organizacji.

- Nie wiem, kto go przyjmował. Wcześniej już miał kontakt. Później prosiłem pułkownika Andrzejewskiego, który w MBP kierował akcją, żeby ratował Grubę.

- Gruba najpierw dostał karę śmierci.

- No tak, ale ja prosiłem Andrzejewskiego.

Andrzej Gruba, tak jak Antoni Blok, zapamiętał, że ojca aresztowano w Wigilię. Obaj ojcowie trafili do więzienia w 1953 r. - Ojciec opowiadał, że Sieńko wtedy wyznaczył mu spotkanie na dworcu - wspomina syn. - Ojciec jechał do domu na święta, a Sieńko dawał mu jakąś paczkę.

Sieńko nie pamięta, żeby umawiał się na takie spotkanie. Mówi: - Ale z paczkami to coś mogło być. Może chciałem się odwdzięczyć, Gruba kiedyś dał mi sweter dla córki.

Ze zrozumieniem i sercem

Rosjanie wywieźli Aleksandra Grubę do łagru w sierpniu 1944 roku. Wrócił po trzech latach chory na gruźlicę.

W sądzie zeznał, że z "Tadeuszem", czyli z Sieńką - swoim bardzo dobrym znajomym jeszcze z wojennej konspiracji - spotkał się w warszawskiej kawiarni w czerwcu 1952 r. Wówczas Sieńko wciągnął go do WiN-u.

Grubę skazano na śmierć.

Jak inni, starał się o łaskę.

Kiedy Najwyższy Sąd Wojskowy zmniejszył mu karę do dziesięciu lat, Gruba komunikował: "Z zadowoleniem przyjąłem wiadomość o decyzji Sądu Najwyższego który ze zrozumieniem i sercem podszedł do mojej sprawy. To wyraźnie przychylne stanowisko Sądu Najwyższego i humanitarne traktowanie podczas śledztwa i przez cały okres pobytu w więzieniu, utwierdziło moje zaufanie do Władzy Wymiaru Sprawiedliwości, które w ten sposób pozostawiło mi możność powrotu po odbyciu kary do normalnego życia. Wiem, że władze nie chcą mej zguby".

Po zwolnieniu z więzienia Gruba wstępował kolejno do ZSL, ZBoWiD, TPPR, LOK, Komitetu Budowy Szkoły, Komitetu Budowy Pomnika ku Czci Poległych Partyzantów.

W 1993 r., już po jego śmierci, na wniosek syna sąd unieważnił wyrok. W uzasadnieniu nie napisał, że Gruba działał w fikcyjnej organizacji. Wtedy jeszcze historycy niewiele wiedzieli i pisali o V Komendzie WiN. Sąd stwierdził: "Przypisana panu Aleksandrowi Grubie działalność była czysto organizacyjna w ramach WiN-u i na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego".

- Ojciec później wiele razy spotykał się z Sieńką - wspomina Andrzej Gruba. - Wybaczył. Nie było w nim chęci odwetu. Był ufny, Sieńko bez trudu go przekonał.

Spotykałem Sieńkę wiele razy. Nigdy o nic nie pytałem. Nie ma we mnie agresji, ale nie znoszę go, on to chyba wyczuwa.

Raz miałem do niego szacunek za odwagę. Przyszedł na pogrzeb ojca, a to był wielki pogrzeb, ze sztandarami. Stał sam, w samym końcu kaplicy.

Później jeszcze mamie przysłał porzeczki. Pewnie z dobrego serca, bo przecież nie w ramach rekompensaty.

Prowokator

Rozmowa z Sieńką.

- Czy kiedy pan zgadzał się na współpracę, pomyślał pan, że kiedyś - może po latach - ktoś nazwie pana prowokatorem?

- Przecież nie było żadnej prowokacji, sam byłem najbardziej zainteresowany, żeby jej nie było. Ludzie nawet mało co robili, tyle żeby powstawało złudzenie podziemnej organizacji.

- Pamięta pan Wilhelminę Targowską?

- Nie.

- Nosiła pseudonim "Hanna". Według akt była pana łączniczką.

- "Hanna"? Chyba rzeczywiście była taka łączniczka. Ale nic więcej nie pamiętam.

Zaginiony życiorys

Skazani już nie żyją, lecz ich akta nadal krążą. Między sądami wojskowym, cywilnym, archiwum stołecznym, państwowym, sądowym.

Franciszek Blok odnalazł się w warszawskim Sądzie Wojewódzkim. Czeka na unieważnienie wyroku - sprawę wniósł syn.

Aleksander Gruba i Jan Kruk spoczywają w archiwum Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Kruk leży tu już nie ruszany od kilkudziesięciu lat, ale Grubę właśnie zwrócił sąd wojskowy, który unieważnił jego wyrok.

W tej pośmiertnej wędrówce zaginęła Wilhelmina Targowska.

Przewija się tylko przez akta innych - jej krótkie, kilkuzdaniowe zeznania.

Z tych informacji można odtworzyć fragmenty życiorysu. Pochodzenie: robotnicze. Wykształcenie: siedem klas. Już w 1945 r. skazano ją na pięć lat więzienia. Po wyjściu na wolność, w 1950 r. nawiązała kontakt z WiN-em.

Z akt wynika też, że już po wyroku wożono ją w wiele miejsc Polski, aby zeznawała na rozprawach sądowych. W konspiracji była łączniczką. Dlatego jej akta dziś mogą być wszędzie - jej życie splotło się z losami tylu ludzi, że teczki z jej sprawą mogą tkwić gdziekolwiek, doczepione do cudzej sprawy.

Przyszła na świat w Boże Narodzenie 1922 roku, bez wątpienia więc mogłaby jeszcze żyć. W protokołach zeznań zanotowano jej adres sprzed aresztowania: Warszawa, ulica Grójecka. Dziś jednak w tym budynku nie ma żadnych mieszkań, są tylko biura: notariat, gospodarka komunalna. Starszy pracownik pamięta, że ostatni lokatorzy wyprowadzili się przynajmniej trzydzieści lat temu.

W warszawskiej książce telefonicznej osiemnaście razy występuje nazwisko Targowscy. Przez telefon nikt z nich nie przyznaje się do pokrewieństwa z Wilhelminą.

Poszukiwania należało zacząć w warszawskim biurze adresowym, ale długotrwała awaria komputerów uniemożliwiała odnalezienie kogokolwiek. Wreszcie komputery ruszyły - Wilhelmina Targowska zmarła w 1963 r. Czy miała dzieci? - tego biuro nie wie.

Byłem bezbronny

Rozmowa z Sieńką.

- Po ujawnieniu śledził pan losy swoich podkomendnych z WiN-u?

- Tyle co do mnie napływało prywatnymi kanałami. Początkowo nie wiedziałem, czy kogoś aresztowano. Na początku operacji zapewniano mnie, że nikt nie trafi do więzienia.

- I pan im ufał? Siedmiu pana kolegów z IV Komendy WiN-u stracono jednego dnia na Mokotowie.

- Dowiedziałem się o tym później, stracono ich w 1951 r. Byłem bezbronny, jakie ja miałem możliwości?

- Znał pan Władysława Moykowskiego?

- Nie pamiętam.

- On miał opracowywać plany dywersyjne.

- A zaraz, to mi się przypomina, bo coś takiego powinien robić oficer. Był taki.

- Zeznawał, że pan go zawiózł pod Jelenią Górę i znalazł mu nocleg w Perle Zachodu.

- Rzeczywiście, chyba gdzieś z nim byłem.

- Potem mówił w sądzie, że przed wyjazdem na Zachód jako rekompensatę za pomoc finansową zostawił panu kufer z odzieżą. Co się stało z tym kufrem?

- Nie widziałem się z Moykowskim przed odjazdem.

Wychodzą z przeszłości

Rodzina Moykowskich nie mieszka już w domu, który jako adres Władysława podają akta sądowe. Syn Moykowskiego, skazanego wówczas na dożywocie, wyprowadził się pod Warszawę.

Kiedy aresztowano jego ojca, był już dorosłym mężczyzną, po doktoracie. Chętnie opowie o ojcu. I o sobie. Bo też znał Stefana Sieńkę. I też został wówczas aresztowany i skazany po tym, jak Sieńko przekazał mu rozkaz wyjazdu za granicę.

Najpierw Janusz Moykowski kładzie na stół zdjęcia swego ojca.

Pierwsze z legionów. Ojciec Władysław na koniu, z szablą, w czapce ułańskiej. Był wówczas w 1 Pułku Ułanów Beliny, miał piętnaście lat.

Na następnym zdjęciu ojciec razem z synem idą wileńską ulicą. Ojciec w mundurze Korpusu Ochrony Pogranicza, syn - w mundurku gimnazjum jezuitów. Syn ledwie o pół głowy niższy od ojca. Lekko uśmiechnięci. Kroczą noga w nogę, na pobrązowiałym zdjęciu wyglądają, jakby wychodzili gdzieś z przeszłości i wkraczali do świata, w którym żyje oglądający to zdjęcie.

Władysław Moykowski, herbu Jastrzębiec, oprócz Virtuti Militari został siedmiokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych: trzy razy w roku 1920, raz we wrześniu 1939, trzykrotnie w czasie wojennej konspiracji.

- Ja nie wiedziałem, że ojciec należy do WiN-u, a on, że ja - opowiada Janusz Moykowski. - Sieńko, którego znałem pod pseudonimem "Andrzej", przekazał mi rozkaz kierownictwa WiN: wyjeżdżaj za granicę. Miałem zostać przeszkolony w ośrodku dywersji, ale gdybym nie chciał wracać do Polski, obiecano mi studia. Sieńko, pewnie żeby wzmocnić moją wolę ucieczki, powiedział, że poszukuje mnie UB. Ukrywałem się pół roku.

Jak się później okazało, mój ojciec w tym czasie również przygotowywał się do ucieczki - ukrywał się już rok. Miał być delegatem WiN na Zachodzie. Opiniował plany dywersyjne. Znał dobrze Sieńkę jeszcze z okupacji. Znał Wilhelminę Targowską, łączniczkę Sieńki.

Janusz Moykowski zna dalsze losy Targowskiej: po wyjściu z więzienia zachorowała na raka; umarła bezdzietnie, nie miała męża.

- Po wojnie działałem do czasów III Komendy WiN - wspomina Janusz Moykowski. - Później dopiero w 1950 albo w 1951 r. zgłosiła się do mnie Targowska, skontaktowała z Sieńką.

Moja trasa przerzutu prowadziła przez Zgorzelec. Tam na dworcu spotkałem się z kobietą, która czekała z "Przekrojem" albo "Życiem Warszawy". Zaprowadziła mnie do kawiarni, pamiętam, że zjadłem jajecznicę.

Wieczorem podjechała ciężarówka z plandeką. Pojechaliśmy nad Nysę, tam załadowano mnie do pontonu i przeprawiono na drugą stronę.

Na brzegu czekało auto i dwie łączniczki. Kiedy odeszły, otoczyli mnie mężczyźni i skuli w kajdanki. Kiedy zawieźli mnie na most graniczny, żeby wydać polskim ubekom, zobaczyłem skutego ojca. Musiał być przerzucany tą samą drogą kilka dni wcześniej. Trzymali nas osobno.

Z akt sądowych można wyczytać, że ojca, Władysława Moykowskiego, aresztowano w NRD w nocy z 11 na 12 marca 1952 r. Przekraczał zieloną granicę zaopatrzony w niemiecki paszport na nazwisko Paul Heinrich Schmidt oraz fiolkę z cyjankiem potasu.

Janusz Moykowski wspomina:

- W śledztwie obchodzili się z nami delikatnie, w białych rękawiczkach, ja dostałem dożywocie, które zaraz zamienili na dziesięć lat. Nie bili. Uważam, że to dzięki Sieńce. Wszystko im powiedział, to po co mieliby nas bić?

Później z więzienia Włodzimierz Moykowski pisał, jak inni, prośby o ułaskawienie. Tłumaczył swoją przeszłość legionową: "Służyłem lubiąc fach wojskowy, uznawałem jedynie wartość człowieka, nie łącząc się z partią rządzącą, do której jako legionista mógłbym mieć łatwy dostęp".

Pisał: "Po wojnie zerwałem całkowicie (i odseparowałem się nawet towarzysko) ze środowiskiem ludzi z b. AK i wzywałem b. AK-wców do ujawnienia się i do przystąpienia do lojalnej pracy dla Państwa". Potem, współpracując z UB w Krakowie, przewodniczył komisji ujawniającej AK-owców. "W tym czasie (styczeń 1946) jakaś banda napadła w Krakowie moje mieszkanie, pobiła sekretarkę, ograbiła z pieniędzy i akt. Herszt bandy oświadczył, że to »za współpracę z obecnymi władzami«. Przez parę miesięcy Urząd Wojewódzki Bezpieczeństwa dał mi ochronę do czasu zlikwidowania bandy i zastrzelenia jej herszta".

Kiedy Moykowskiemu udzielono przerwy w odbywaniu kary, ze względu na gruźlicę, komunikował, że mimo choroby podjął pracę jako referent: "Że praca moja spotkała się z uznaniem dowodzi fakt, iż szybko awansowałem z grupy VII do VI oraz otrzymałem dyplom uznania i nagrodę pieniężną".

Janusz Moykowski wspomina Sieńkę: - To był sympatyczny człowiek. Lubił wypić, ja wówczas też lubiłem.

Jakbym go teraz spotkał, tobym powiedział: co Andrzejku, wrobiłeś nas. A on by przedstawił jakieś wytłumaczenie, na przykład: szantażowano mnie.

Pan popatrzy, mój ojciec, konspirator przez całą wojnę, a się na nim nie poznał. To była koronkowa robota. Wszystkich potrafił zwieść.

Mój sojusznik

Pokazałem Sieńce kserokopię dokumentu z archiwum MSW. Byłem ciekaw, czy po lekturze "przypomni" sobie ludzi, którym według dokumentu wydawał rozkazy.

Przeczytał i stwierdził:

- To pismo jest moim sojusznikiem. Proszę przeczytać: nawet Różański optuje, żeby dawano im najwyżej do pięciu lat więzienia. To potwierdza, że były wcześniej ustalenia, że mi obiecano, że ludzie nie pójdą do więzień.

Opryskiwacze i opylacze

Stefan Sieńko nigdy już nie był w centrum wydarzeń. Niedługo po zakończeniu operacji z V Komendą został dziennikarzem gazety rolniczej.

Kiedy w marcu 1968 r. jego gazeta informowała, że z Uniwersytetu Warszawskiego usunięto profesora Leszka Kołakowskiego, Stefan Sieńko w tym samym numerze pisał: "Po wielu dyskusjach zrodziła się myśl, że opryskiwacze i opylacze baz i kółek mogą być wykorzystane znacznie skuteczniej".

W grudniu 1970 roku pisał o "małej retencji". Wyjaśniał: "Jest to »magazynowanie« wód powierzchniowych oraz zwiększanie zasobów wód gruntowych dla produkcji rolnej".

Później małą retencję zastąpiła Korea. W czerwcu 1976 r. pisał: "Nasz kraj od 1952 r. występował aktywnie i konsekwentnie w obronie słusznych praw narodu koreańskiego".

W pierwszych miesiącach stanu wojennego przypomniał o prawach człowieka: "Na posiedzeniu Komisji Praw Człowieka w Genewie przedstawiciel Pakistanu oskarża Indie o pozbawianie swobód politycznych muzułmanów indyjskich w Kaszmirze".

 

 

° Piąta Komenda

Aresztowanych członków IV Komendy WiN przesłuchiwano jeszcze na Mokotowie, gdy w 1948 r. powstała V Komenda WiN. Była mistyfikacją. Stworzył ją III Departament Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Celem tej prowokacji, zwanej grą "Cezary", było ostateczne rozbicie WiN w Polsce i infiltracja zagranicznej Delegatury WiN, a za jej pośrednictwem - zachodnich wywiadów. Była to największa prowokacja komunistycznego kontrwywiadu w Polsce. Zakończyło ją tzw. ujawnienie WiN i aresztowania dziesiątków ludzi.

28 grudnia 1952 r. Polska Agencja Prasowa doniosła o ujawnieniu się V Komendy WiN. J.J. Kowalski "Kos", komendant WiN, i Stefan Sieńko "Wiktor", jego zastępca, przekazali władzom bezpieczeństwa broń, radiostacje, szyfry oraz ponad milion dolarów. Dolary, zaznaczyła prasa, otrzymali od wywiadu USA.

Gazety podały treść oświadczenia "Kosa" i "Wiktora": "Kierowaliśmy organizacją wtedy, kiedy na naszych oczach w Warszawie rosły nowe dzielnice mieszkaniowe, dziesiątki nowych fabryk, kiedy zaczęto wznosić Nową Hutę, kiedy odbudowywał się stary Gdańsk [...]. Będziemy organizację stopniowo likwidowali".

Po opublikowaniu oświadczenia o ujawnieniu się Komendy WiN Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zbadało nastroje społeczne. Według MBP "robotnicy kopalni" oceniali, że "Naród polski widzi swoje osiągnięcia, nawet małe dzieci rozmawiają o tym, jak było dawniej, a jak jest dzisiaj. Nasyłanie szpiegów przez imperializm amerykański z dnia na dzień ukraca się".

MBP odnotowało także: "Silne poruszenie wywołało oświadczenie wśród b. członków wrogich organizacji - AK, WiN, NSZ, UPA, w środowiskach klerykalnych, prywatnej inicjatywy itp. [...] Najbardziej absorbowały te środowiska zagadnienia, czy kierownicy WiN-u zgłosili się dobrowolnie, czy i od kiedy byli agentami UB, dlaczego mając do dyspozycji milion dolarów nie uciekli za granicę, czy zostaną aresztowani, a nawet otruci [...]".

° Wolność i niezawisłość

We wrześniu 1945 r. powstało Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość", największe antykomunistyczne ugrupowanie w podziemnej Polsce. Wkrótce powołało swoje zagraniczne przedstawicielstwo, zwane Delegaturą WiN.

Do grudnia 1947 r. działały cztery kolejne zarządy, częściej zwane komendami WiN. Ich historia to dzieje setek aresztowań, dziesiątków wykonanych wyroków śmierci.

Dowódcą I Komendy WiN był płk Jan Rzepecki. Kolejnych szefów nazywano prezesami, aby podkreślić cywilny - jak twierdzili sami członkowie WiN - a nie wojskowy charakter ich organizacji.

W 1950 r. przed sądem postawiono IV Komendę WiN, ostatnią autentyczną. Komendanta Łukasza Cieplińskiego skazano na pięciokrotną karę śmierci i 30 lat więzienia. Adama Lazarowicza, zastępcę komendanta, na czterokrotną karę śmierci i 33 lata więzienia.

Jednego dnia, 1 marca 1951 r., stracono na Mokotowie prawie całą IV Komendę WiN - siedem osób.









Wojciech Frazik - OPERACJA "CEZARY". PROWOKACYJNA V KOMENDA WiN