Gazeta Wyborcza - 21/03/1997

 

Paweł Smoleński

Spotkałem nawet szczęśliwych farmerów

 

 

Trzy tysiące akrów to już jest coś. Wokół nic, prócz obsianej ziemi, jedynie na odległym horyzoncie kilka krzywych drzew, które z tej odległości wyglądają jak złamane zapałki.

Mam wrażenie, że trzy tysiące akrów to prawie cały świat. Tylko gromady żółtych mleczy, rosnących na wydeptanych poboczach wąskiej drogi, nadają tej niemal bezkresnej przestrzeni ludzki wymiar, choć Brad Starr wyjaśnia, że jego farma wcale nie jest duża. - Przeciwnie - powiada - musi być większa, jeśli chce się żyć z roli, utrzymać na powierzchni; już niebawem zarobek z trzech tysięcy akrów obsianej ziemi będzie równy zyskowi z przydomowego ogródka. I - dodaje - będzie miał więcej, bo tu, w powiecie Connersville w stanie Indiana, niektórzy ludzie zatracili serce do ziemi, sprzedają lub oddają w dzierżawę, więc jest z czego dobierać.

Na skraju tych trzech tysięcy akrów stoi ponadstuletni drewniany dom, najstarszy w okolicy. Można w nim odkryć dawno zamurowane drzwi, nie używane od dziesięcioleci zejście do piwnicy albo ślad po kominku sprzed wieku; o jego istnieniu nie miał pojęcia nawet ojciec Brada Starra. Ściany zdobią makatki i rodzinne fotografie, wiele datowanych na ubiegłe stulecie. Wyściełane meble, w oknach zmarszczone firanki. Czyściutko, schludnie, słodko jak w domku Barbie. W roku 1870 praprapradziad Brada Starra zasadził maleńkie świerki na podwórzu zbudowanego właśnie domu, więc dziś drewniany ganek chowa się w wysokich drzewach, jakby w powiecie Connersville zawsze rosły świerkowe lasy zamiast traw na pociętej parowami prerii.

Przed domem władze stanowe wystawiły ozdobną tabliczkę informującą, że siedlisko Brada Starra to zabytek, na dokładkę od zawsze w rękach tej samej rodziny. Dlatego Brad ma do domu europejski - jak mówi - stosunek. Nie sprzeda go, nie zamieni na nowy, tylko rozbudowuje tak zmyślnie, by przybudówki nie psuły starej bryły. Bo to, co w życiu Brada Starra liczy się najbardziej, to przywiązanie do dziedzictwa.

Brad Starr, niewysoki czterdziestoletni wąsacz, na co dzień nosi wytarte dżinsy, kraciastą koszulę i baseballową czapeczkę. Żonaty z Patty, koleżanką z college'u; mają dwójkę nastoletnich dzieci. Zadowolony z siebie, otoczony szacunkiem i poważaniem - w powiecie Connersville wybrano go do rady miejscowej szkoły. Człowiek tak szczęśliwy, że wielu mu zazdrości, a niektórzy nawet się go nieco boją.

Lauren: interes za dwadzieścia dolarów

Dom Laurena Hildenbrandta stoi przy bocznej drodze, dobry metr poniżej poziomu asfaltu, więc gdy pada deszcz, przy wejściu do domu tworzą się kałuże. Dom jest niewielki, ma krzywy dach, nieco krzywe ściany, więc gdy mocno zacina, po niektórych szybach spływają pojedyncze krople, a inne kąpią się w strumieniach wody. W domu, pod krzywymi sufitami stoją stare meble, na nierównej podłodze leżą wytarte, spłowiałe chodniki. Przed domem, pewnie przez zapomnienie, nikt nie wystawił tabliczki, że - być może - to jedno z najstarszych siedlisk w Kidder, stan Missouri.

Wewnątrz domu panuje niezwykłe ciepło, może dzięki tysiącom bibelotów, serwet, koronek, dziesiątkom kolorowych i czarno-białych zdjęć, a z pewnością dzięki Patty, żonie Laurena. Patty siedzi w głębokim fotelu, w siwiźnie włosów i pastelowych kolorach bluzki, naprzeciw męża ubranego w dżinsowe ogrodniczki i kowbojską czerwoną koszulę. Lauren lekko kołysze się na bujanym krześle, Patty opowiada; mogą tak siedzieć i gwarzyć godzinami. Patty i Lauren są razem od 50 lat.

Kiedy w powiecie Kidder pada kilka kolejnych dni - akurat teraz pada drugi tydzień - deszcz podmywa nawet stodołę Laurena, narzędziownię, rozmiękcza glinę w zagrodzie, gdzie przestępuje z nogi na nogę wielki płowy byk. W całym obejściu większa od byka jest tylko duma Laurena; na sprzedaży starego byka i kupnie nowego olbrzyma zyskał 20 dolarów. Lauren Hildenbrandt jest dumny, bo nigdy wcześniej, a ma pod siedemdziesiątkę, nie zrobił tak świetnego interesu.

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że byk jest ostatnim gospodarskim nabytkiem Laurena. Nie tylko dlatego, że farmer jest już stary. Lauren dostaje od rządu pieniądze za to, by jego 270 akrów leżało odłogiem.

Lecz mimo to Lauren Hildenbrandt (podobnie jak Brad Starr) jest człowiekiem szczęśliwym.

Brad: bez krów nie ma farmy

Brad Starr przejął po ojcu gospodarkę w dobrym, ale i w złym momencie. W dobrym, bo siostra wyjechała na Florydę, więc był jedynym kandydatem do majątku. W złym - bo amerykańskiej hodowli bydła wróżono złote lata, a Brad, w przeciwieństwie do ojca, nienawidzi krów.

Niewiele brakowało, by za te krowy ojciec wydziedziczył syna. Kłócili się, mieli kilka zasadniczych rozmów. W końcu ojciec ustąpił, ale Brad miał wrażenie, że gdyby siostra kiwnęła palcem, ziemia i dom byłyby jej, nie jego. Farmerzy z powiatu Connersville patrzyli na młodego Starra jak na wariata i zachodzili w głowę, jak to możliwe, by nie hodować krów, gdy każdy funt mięsa to żywe dolary. Dzisiaj tym, którzy uparcie stawiali na hodowlę, banki zlicytowały farmy, a Brad nie tylko trzyma się, a nawet rozwija, popłacił kredyty i wyrównał straty, choć susza sprzed kilku lat uderzyła go na ponad sto tysięcy dolarów.

Więc z ekonomicznego punktu widzenia Brad Starr miał rację, i za to sąsiedzi go szanują. Jego farma warta jest dzisiaj półtora miliona dolarów i, w zależności od tego, jakie jest lato: suche czy deszczowe, zimne czy słoneczne, przynosi od 40 do 100 tysięcy zysku rocznie. To prawda, że koledzy ze szkoły, którzy zostawili Connersville dla Indianapolis lub wyjechali jeszcze dalej, zarabiają więcej. Lecz Brad im nie zazdrości, bo lubi być chłopem, choć - powtórzmy - nienawidzi krów. Więc mimo tej nienawiści trzyma ich kilkanaście. po to, żeby być farmerem całą gębą.

- Farma daje mi radość - wyznaje Brad. - I wolność - najważniejszą rzecz w życiu. Nikogo nie ma nade mną, nikomu nie podlegam, nikogo nie słucham, przed nikim nie muszę się tłumaczyć. Sam dobieram sobie ludzi, układam plany, decyduję o zasiewach, o zakupach, o dzierżawieniu ziemi i o kredytach. Nie umiem sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł decydować za mnie.

Lauren: udawaniem pracy zabijam czas

Lauren Hildenbrandt urodził się w pagórkowatym powiecie Kidder. I ma nadzieję, że w Kidder go pochowają. Jest najstarszym farmerem w okolicy, zna wszystkich i wszyscy go znają. W Kidder nawet dziecko wie, że do Laurena Hildenbrandta można dzwonić albo wieczorem, albo koło siódmej rano, gdy pije drugą kawę z ogromnego kubka i wypala pierwszego papierosa. W innych godzinach nie ma go w domu.

Pierwszy kubek kawy Lauren wypija o świcie (wtedy nie można dzwonić, bo Patty jeszcze śpi), wciąga na nogi buciory na grubej podeszwie i idzie nakarmić zwierzęta. Potem wraca do domu, nastawia świeżą kawę, bo zaraz obudzi się Patty, wtyka w bezzębne wargi lekkiego marlboro. Potem... Potem nic, bo na farmie Laurena od kilku lat nikt już na poważnie nie pracuje. Lecz stary farmer od zawsze wstawał ze słońcem, więc nie widzi powodu, by zmieniać dawne przyzwyczajenia. I ogromny byk też mógłby nie zrozumieć, że dostaje jeść kilka godzin później, bo trafił do zbankrutowanej farmy.

- Moim największym zajęciem jest zabijanie czasu - mówi Lauren. - Karmię krowy, pomagam sąsiadom, jadę do miasteczka pogadać ze znajomymi. Dom stary, więc trzeba załatać dach, samochód stary - trzeba naprawiać, stodoła stara - trzeba przybić kilka desek w ścianie. Całe szczęście, że wszystko stare, bo inaczej nie mógłbym zabić czasu.

Rodzina Laurena zawsze pracowała na roli, wszystkich siedmiu braci trzymało się farmerki. Większość dawno pomarła, i może dobrze, bo tak złych czasów dla rolnictwa nie było w Missouri od czasów Wielkiego Kryzysu, więc po cóż mieliby je oglądać.

Wielki Kryzys jest ciągle obecny w domu Laurena. Stary farmer pamięta dojmującą biedę, buty zakładane tylko zimą albo w niedzielę tuż przed kościołem. Na śniadanie płatki kukurydziane, na obiad ziemniaki, na kolację - ziemniaki i płatki, do picia woda i mleko; po dzień dzisiejszy Lauren nie je ziemniaków i kukurydzy, nie pije mleka. A na dodatek ma poczucie, że pewnie by nie przetrwali, gdyby nie wspierali się wzajemnie. Przynajmniej tu, w powiecie Kidder. I nie tylko Hildenbrandtowie między sobą.

Brad: soja i satelita

Sąsiedzi szanują Brada Starra również dlatego, że postawił farmę na takim poziomie, jakiego ze świecą szukać w Connersville. Prócz swojej użytkuje kilka innych. Udaje mu się, choć od połowy lat osiemdziesiątych bankructwa chłopów są na porządku dziennym. Brad musi się zdrowo gimnastykować - czynsz za ziemię jest wysoki, a ceny pszenicy, soi, kukurydzy - niskie.

Opodal stuletniego domu Starra stoi ogromna hala, mieszcząca warsztaty i garaże. W warsztacie, między stołami, na których leżą śrubokręty, nakrętki i pobijaki, chodzi Phil, jedyny pracownik, doradca i przyjaciel Brada. Z pochodzenia farmer, z zamiłowania mechanik, z wykształcenia elektronik. Uwalanymi w smarze dłońmi reperuje GPS - global position system - elektroniczny nawigator satelitarny; takim sprzętem amerykańscy żołnierze określali swoją pozycję na saudyjskich i irackich pustyniach podczas wojny w Zatoce Perskiej. Bez GPS Brad nie wyobraża sobie współczesnego rolnictwa.

- GPS określa pozycję moich kombajnów z dokładnością dwóch, do czterech metrów - opowiada. - Co dwie sekundy przesyła informację do komputera, komputer zaznacza miejsce, gdzie pracowała maszyna. Powstaje bardzo dokładna mapa; mam na niej wyrysowane, gdzie stosowałem więcej nawozów, gdzie siałem podczas suszy, a gdzie gdy padał deszcz, gdzie i jakiej używałem odmiany nasion. Podczas żniw porównuję wszystkie dane, wiem, co się sprawdziło, a gdzie nawaliłem, i na następny rok mogę lepiej się przygotować.

Brad Starr nie jest jedynym, który w powiecie Connersville sieje i zbiera z GPS. Ale był pierwszy, który postanowił korzystać z pomocy satelitarnej nawigacji. W tym, że był pierwszy, tkwi jego tajemnica: - Inwestuję w najnowsze technologie; tylko one pozwalają mi zwiększyć dochodowość farmy. Nie wydaję pieniędzy wtedy, gdy jakąś pracę może z powodzeniem wykonać stara maszyna. Dlatego w halach stoją stare traktory i ciężarówki. A w przybudówce, utrzymanej w stylu stuletniego domu, Brad Starr ma komputer najnowszej generacji, sprzężony z GPS, kreślący mapy pól, przewidujący pogodę, wielkość zbiorów i ceny giełdowe zbóż.

Komputer jest prawie gotowy, by za kilka lat pokierować całym gospodarstwem. Brad i Phil są przekonani, że niedługo amerykański farmer, który będzie chciał utrzymać się na rynku, zasiądzie przy klawiaturze i ekranie, a pracę w polu wykonają maszyny, posłuszne elektronice jak zdalnie sterowane auta-zabawki.

Brad Starr jest przekonany, że gdyby jego ojciec decydował o sposobie zarządzania farmą, w dzisiejszych ciężkich czasach nie wyszliby na swoje. Pewnie skończyliby jak wielu ich sąsiadów; rówieśnicy Brada już dawno uciekli do miasta, rówieśnicy jego ojca tylko czekają na emeryturę, i na Brada, by wreszcie wydzierżawił ich ziemię. Ojciec był staroświecki, nie miał zaufania do maszyn, krzywił się na nowości, nie ufał technologii. Kilka lat temu w nawigację satelitarną wykorzystywaną przy sianiu kukurydzy wierzyło niewielu. I tylko tym się udało.

Lauren: traktor z koreańskiego żołdu

W gospodarstwie Laurena wszystko pamięta dawne, lepsze czasy. Najstarszy jest traktor firmy Deer - ciągle na chodzie - kupiony w roku 1948 za żołd, który Hildenbrandt wysłużył w Korei. Stoi pod krzywym dachem, koła wciśnięte w błoto, lecz gdy Lauren zakręci kilka razy stalową korbą, silnik zaskoczy jak nowy, bo w rodzinie Hildenbrandtów nigdy nie kupowało się byle czego.

Obok starego deera pordzewiałe maszyny, ukryte przed deszczem pod dachem drewnianej wiaty. Opodal zagroda, w której pasie się nowy byk, i wybieg dla krów. Dalej ziemia leżąca odłogiem, tak samo jak ziemia najbliższych sąsiadów Hildenbrandta.

Ale gdyby gospodarstwo Laurena całkowicie leżało odłogiem, starego farmera już dawno nie byłoby na świecie. Dlatego zrobił interes życia na nowym byku, stąd 37 mięsnych krów i kawałek zaoranej ziemi. Nie na zarobek, lecz z farmerskiego obowiązku, po to, by w zbankrutowanym gospodarstwie było jakieś zajęcie. Bo kiedy Lauren Hildenbrandt ma w co ręce włożyć, wtedy uważa siebie za szczęśliwego człowieka.

- Patty żartuje, że kocham krowy bardziej niż ją - śmieje się Lauren. - Coś w tym jest, bo ja kocham być farmerem i bez ziemi nie umiałbym być szczęśliwy. Ale gdyby nie Patty, umarłbym z głodu. Pracuje w powiatowym sądzie. W każdej farmerskiej rodzinie ktoś musi pracować poza farmą. Inaczej jest bardzo ciężko.

To "ciężko" widać przy polnych drogach powiatu Kidder. Rozsypane w proch gospodarskie budynki, domy straszące wybitymi oknami, w kałużach błota samochody z lat pięćdziesiątych, które już nigdy nie wyjadą za płot opuszczonych gospodarstw. Dobrze, że pada deszcz, bo wtedy nie słychać ponurego skrzypienia wiatraków, które kiedyś ciągnęły wodę z głębokich studni. Studnie wyschły, wiatraki kręcą się dalej. - Nam też nie jest łatwo - opowiada Lauren Hildenbrandt. - Patty powinna mieć nowszy samochód; w końcu codziennie jeździ do pracy w sądzie, przydałyby się jakieś maszyny, pieniądze na remont domu. Ale nie musimy wynosić się z Kidder. Może nie powinniśmy chcieć więcej.

Brad: zepsucie przynosiła siostra

Jak pojąć, dlaczego w Bradzie Starrze narodził się sprzeciw wobec ojca. Taki sprzeciw powinien być obcy Bradowej naturze.

Wychowywał się w konserwatywnej chłopskiej rodzinie, doglądany głównie przez dziadka, którego po dzień dzisiejszy uważa za największego nauczyciela i przyjaciela. To dziadek tłumaczył małemu Bradowi, co znaczy być uczciwym człowiekiem, porządnym farmerem, dobrym Amerykaninem. Od dziadka dowiedział się, skąd do Ameryki przyszło zło.

Zło przyszło razem z drugą wojną światową, gdy mężczyźni poszli na front, a kobiety musiały iść do pracy. Wojna się skończyła, Ale kobiety nie chciały wrócić do przypisanych im ról. Tak zburzony został odwieczny porządek, gdzieś zapodziały się stare wartości.

- Zmieniliśmy się na gorsze - uważa Brad. - Jesteśmy zbyt tolerancyjni, za bardzo przyzwalający. Popatrz na amerykańskie filmy, pooglądaj telewizję; zobaczysz wezwanie, że nie ma ograniczeń, że wszystko wolno. Posłuchaj lewicowców z Amerykańskiego Związku Wolności Obywatelskich. Powiedzą ci, że nic nie może być limitowane.

Oazą dawnych standardów jest, według Brada, amerykańska prowincja. Na wielkie miasta już dawno położył krzyżyk - za dużo tam przestępstw, narkotyków, ludzi wyzutych z moralności. Ale prowincja też zaczyna chorować; w klasie, do której chodzi trzynastoletnia córka Brada, są dzieci narkomanów, którzy przyjechali do Connersville z Indianapolis.

Zachorowała nawet siostra Brada. Wyjechała z Connersville, mieszkała na Florydzie i w Kalifornii, miała trzech mężów. Zgubiła przekazaną przez dziadka moralną busolę.

- Kilka lat temu spotkaliśmy się na Boże Narodzenie - wspomina Brad. - Siostra położyła pod choinką prezenty. Swojemu synowi - miał wtedy dwanaście lat - ofiarowała paczuszkę różnokolorowych prezerwatyw. Nie wiedziałem, gdzie ze wstydu mam oczy schować. Od tamtej Gwiazdki więcej się nie widzieliśmy.

Brad Starr nie chce oglądać siostry. Powiada, że za jej przyczyną zepsucie wkracza do stuletniego domu w Connersville. Tej Gwiazdki, gdy siostrzeniec znalazł pod choinką prezerwatywy, Brad podarował synowi, równolatkowi siostrzeńca, karabin. Karabin, zdaniem Starra, winien być w każdym amerykańskim domu. Karabin - jak farma - jest znakiem wolności.

- Karabin sam nie strzela, zły użytek czynią z broni ludzie, którzy nie wiedzą, jak z karabinu korzystać. Jeśli pokażę chłopakowi, jak się strzela, mam większą gwarancję, że nie spowoduje wypadku. I co z tego, że miał wtedy dwanaście lat?

Lauren: jestem dumny, że stworzyłem im dom

Jeśli nie liczyć służby w Korei, Lauren wiele nie podróżował, bo dla farmera liczy się czas spędzony przy ziemi, a nie w drodze. Zamiast niego jeździła Patty. Zwiedziła całe Stany, od liberalnego San Francisco po konserwatywne Salt Lake City. Z każdej podróży przywoziła Laurenowi przesłanie, że warto przyglądać się życiu innych ludzi po to, żeby wzbogacić własne. Tak więc Lauren pracował na roli, a Patty, gdy tylko miała czas i pieniądze (z 270 akrów niełatwo było odłożyć na podróże), wyjeżdżała z maleńkiego Kidder, żeby więcej zrozumieć. Lauren uważa, że dzięki jej podróżom więcej zrozumieli oboje.

Wyjazdy Patty skończyły się, jak nożem uciął, gdy trzydziestoletnia córka Hildenbrandtów zmarła na raka. Nie wiedzieli, jak wypełnić pustkę, aż przekonali siebie, że wokół nich jest dużo ludzi potrzebujących rodzicielskiego wsparcia. Na początku byli sponsorami dziewczyny z Polski, studiującej w stanowym uniwersytecie w Missouri (pomagali jej i jej rodzinie), ale to było łatwe, bo dziewczyna miała taki sam ciemny, gruby warkocz, jak ich córka. Później zamieszkała u nich Japonka, później Kolumbijka; przez dom Hildenbrandtów przewinęli się ludzie z najodleglejszych zakątków świata.

- Bałem się - opowiada Lauren - że w Kidder będzie im smutno, że będą tęsknić, że nie potrafimy im dać prawdziwego rodzinnego ciepła; były tak różne, mówiły różnymi językami, miały własne rodziny i własne sprawy na głowie. Dlatego największą nagrodą były dla nas łzy; dziewczyny płakały jak bobry, gdy od nas wyjeżdżały. Myślę, że człowiek płacze wtedy, gdy opuszcza dom.

Brad: jestem ojcem, nie przyjacielem

Miło jest siedzieć w salonie stuletniego domu Brada Starra. Brad i Patty w fotelach, córka i syn cichutko w kącie; wyprostowani, dłonie oparte na kolanach, ja na podłodze pod oknem, za którym zapada zmrok.

Miło i dziwnie zarazem, bo mówi tylko Brad, Patty przytakuje, 13-letnia córka i 16-letni syn włączają się do rozmowy tylko na wyraźne pozwolenie ojca, a kiedy Brad powie: na górę, znikną karnie w swoich pokojach.

O wychowaniu: - Dzieci tęsknią do ograniczeń, problem polega na tym, że my, dorośli, nie potrafimy ich stworzyć. W moim domu ja decyduję, co syn i córka mogą oglądać w telewizji, czy wolno im chodzić na zabawy, co mają robić po lekcjach, z kim się zadawać. Dzieci puszczone samopas szybko się zagubią. Jak ci z klasy, w której uczy Patty. Myślą o narkotykach, seksie, nastolatki zachodzą w ciążę. Ja jestem ojcem, a nie przyjacielem moich dzieci.

O pracy Patty: - Dobrze się stało, że w szkole Patty porządne dzieciaki chodzą do innych klas niż te, z którymi są same kłopoty, choć Patty to się chyba nie podoba. Chce pracować, niech pracuje. Ale jest dla nich za dobra. Gdybym ja miał do czynienia z takimi ludźmi... wolę nie myśleć, pewnie bym nie wytrzymał.

O moralności: - Czy nie przeraża cię ta cywilizacja narkotyków, która dotarła nawet do naszego Connersville, rozbite rodziny, dzieci molestowane seksualnie? Czy nie przeraża cię, że pewnie co drugi robotnik z zakładów Forda w Connersville ma stosunki pozamałżeńskie? Bo mnie przeraża. I boję się takiego społeczeństwa, które toleruje podobne wyskoki. A nasze toleruje.

O stosunkach międzyrasowych: - Biali z czarnymi, o Boże, to przypomina mi kiepskie małżeństwo. Zrozum mnie dobrze, nie jestem rasistą, ale czy to małżeństwo musi tak trwać. Ani nam nie jest w nim dobrze, ani im. Coś z tym trzeba zrobić.

O polityce amerykańskiej: - Dzisiejsza polityka amerykańska to nieszczęście. Najlepszym prezydentem byłby nasz senator z Indiany. Ale nie może się przebić.

Lauren: rozumiem, że chcą inaczej

Wieczór, ziemia tak nasiąkła wodą, że każdy krok wyciska niewielką fontannę. W ustawionym na pochyłej podłodze gazowym piecu, który udaje kominek, huczy ogień. Lauren kiwa się w bujanym krześle. Patty przytula głowę do wysokiego oparcia głębokiego fotela. W ogromnych kubkach dymi gorąca, cienka kawa. Za oknami, po których płyną strumienie wody, pada już piętnasty dzień.

Opodal powiatu Kidder jest miasteczko Jamesport. Jeszcze niedawno dziura zapomniana przez Boga i ludzi, dziś - atrakcja turystyczna najbliższej okolicy ze względu na tutejszą społeczność amiszów, którzy sposobem życia naśladują - tak myślą - pierwszych chrześcijan. Amisze nie korzystają z elektryczności ani z telefonu. Nie jeżdżą samochodami, nie stosują żadnych używek. Pracują tylko na roli, nie chodzą na wybory ani do banków, z obcymi (wszystkich nieamiszów nazywają "Anglikami") rozmawiają niechętnie i za żadne skarby nie pozwolą się sfotografować. Ubrani w ascetycznie proste czernie i szarości (nie używają nawet guzików, które traktują jako zbytek sprzeczny z pobożnością) pozwalają turystom podglądać swoje życie.

A jeśli ktoś przypatruje się amiszom, oni, siłą rzeczy, muszą oglądać "Anglików". Z takiego oglądania bierze się chęć spróbowania innego życia.

- Starzy amisze mówią: obywamy się bez elektryczności, bo zawsze radziliśmy sobie bez elektryczności - opowiada Patty. - Doskonale ich rozumiem; nie można czuć braku czegoś, czego się nigdy nie miało. Ale wielu młodych myśli inaczej, chcą sprawdzić, a dopiero potem zdecydować, czy lepiej spędzać noc przy naftowej lampie, czy przy żarówce.

Żarówka jest symbolem, bo w rzeczywistości chodzi o huczne zabawy, kończące się bijatykami, alkohol, narkotyki. Patty jest przekonana, że większość opowieści o awanturach wszczynanych przez młodych amiszów to plotki i legendy. Lecz pracuje w powiatowym sądzie, gdzie od czasu do czasu trafiają się sprawy młodych chłopaków z Jamesport, którzy po pijanemu pobili się albo urządzili orgię w motelu i nie zapłacili za pokój.

- Trudno stwierdzić, czy awanturnikami są amisze, bo gdy przed policją założą szare spodnie i koszule, na głowę wcisną czarne kapelusze (awanturują się ubrani w dżinsy i T-shirty), wyglądają jak jednojajowe bliźniaki - tłumaczy Patty. - Ale niekiedy sami się przyznają. Mówią, że nie potrafią żyć z poczuciem nieuczciwości.

- To dobrzy ludzie, pracowici, pomocni, pobożni - dodaje Lauren. - Uciekają przed światem, bo gdyby nie uciekali, nowoczesna Ameryka już dawno pożarłaby ich religię, prawdy, wartości. Ale rozumiem tych młodych, którzy chcą spróbować innego. I rozumiem, że dla starych tolerancja dla młodych jest największym zagrożeniem.

O synu, przyjaciołach i kocie

Gdyby zapytać Brada Starra i Laurena Hildenbrandta, o co chodzi im w życiu, to odpowiedzieliby, że o służenie amerykańskim wartościom.

Brad: - Mój syn miał przyjaciela, może nie przyjaciela - poprawia się - lecz dobrego kolegę. Złapałem chłopaka na kłamstwie; akurat był u nas, wyrzuciłem go z domu, a synowi zakazałem koleżeństwa. Nie masz pojęcia, jak było mi przykro.

- Synowi też pewnie było przykro.

- Bardzo, ale musi wiedzieć, że kłamstwo jest czymś obrzydliwym, dla kłamców nie ma tu miejsca. Trzeba być twardym, konsekwentnym. Nie ma innego sposobu, by wychować porządnego człowieka.

Lauren: - Mnie nazywają handy-man - człowiek poręczny, pomocny, i bardzo jestem z tego dumny. Bo co mam robić, gdy nie mam farmy? Ludzie chcą, pomogę, nie pytam, komu i za co. Gdybyśmy sobie nie pomagali, nie byłoby Missouri ani Ameryki.

- A kiedy miałeś farmę, też pomagałeś?

- Tu człowiek musi zasłużyć, żeby go nazwali handy-man.

Brad (właśnie byliśmy w zaprzyjaźnionym domu; na podwórku dwóch potężnych grubasów - przyjaciel i przyjaciel przyjaciela - naprawiali elektryczną kosiarkę):

- Ten John to najmądrzejszy człowiek w okolicy, wszyscy liczą się z jego zdaniem, był kiedyś pilotem odrzutowców. Ale po co trzyma przy sobie tego drugiego. To taki "go for" - przynieś to, przynieś tamto - do niczego innego się nie nadaje. A John go holuje, nieudacznika i darmozjada, jakby było co holować.

Lauren (pokazując palcem na kota; zwierzę pełznie ku plamie słońca, przebijającego się przez chmury, ciągnąc za sobą sparaliżowane tylne nogi): - Wyszło toto nocą na szosę, ktoś jechał, uderzył, nawet się nie zatrzymał. Mówili: Lauren, zabij, ale wziąłem do domu, leczyłem, przynajmniej przednie łapy ma OK. Jak mogłem zabić, niech sobie kocina pożyje.