Focus Historia -
17/04/2008
Andrzej
Gass
Ciemno na
Jasnej
Był to
najgłośniejszy powojenny napad w stolicy. Oficjalnie sprawcy nie zostali
wykryci, ale nieoficjalnie mówi się, że złapano ich i zabito
MIEJSCE: Warszawa, dom Pod
Orłami, ul. Jasna 1 (róg ul. Zgoda)
DOJAZD: Dom znajduje się
naprzeciwko Pałacu Kultury: po drugiej stronie Marszałkowskiej, w bezpośrednim
sąsiedztwie pasażu "Wiecha"
Słychać strzały! To
napad na bank albo na konwój z pieniędzmi! Bandyci uciekli w kierunku ulicy
Hibnera! Są zabici i ranni! - nerwowo wykrzykiwane słowa usłyszał major
Tobolski, dyżurny oficer komendy miasta. Był 22 grudnia 1964 roku, kilka minut
po godzinie 18.30. Telefonował Andrzej Olszewski, dziennikarz "Kuriera
Polskiego". Okna redakcji wychodziły na placyk przy ul. Jasnej, gdzie miał
siedzibę III Oddział Narodowego Banku Polskiego, przez warszawiaków zwany
"Pod Orłami", z racji rzeźb ptaków zwieńczających kopuły na narożnikach
dachu.
Kilka chwil wcześniej
przed bank podjechał samochód Centralnego Domu Towarowego przy ul. Brackiej
(dzisiaj "Smyk"), przywożąc utarg z pierwszej zmiany. Dwa dni przed Wigilią
był duży - 1 milion 355 tys. 500 zł (wtedy wartość 10-11 domów
jednorodzinnych). Z auta wysiedli: główna kasjerka CDT Jadwiga Michałowska i
dwaj strażnicy: Zdzisław Skoczek (uzbrojony w pistolet) i Stanisław Piętka
(niósł worek z banknotami ważący 7-8 kg). Piętka z workiem szybko szedł
do wejścia, za nim Michałowska i Skoczek. Kasjerka kątem oka dostrzegła młodego
mężczyznę w jesionce, idącego od Jasnej przy samym murze w kierunku wejścia.
Piętka o krok od wejścia do banku zderzył się z mężczyzną, który nagle
strzelił w pierś strażnika, wyrwał mu worek i uciekł. Ranny strażnik wbiegł
do banku i upadł na schodach na piętro. Pojawił się drugi wysoki mężczyzna
i dwukrotnie strzelił do Skoczka, który nie zdążył sięgnąć do kabury.
Gdy strażnik upadł, napastnik strzelił do niego jeszcze raz. Kasjerka
przykucnęła za bagażnikiem samochodu, którego kierowca Władysław Bogdalski
bez przerwy naciskał klakson. Bandyta, który zabił Skoczka, kilka razy
strzelił w karoserię i pobiegł za wspólnikiem uciekającym z workiem. Większość
świadków twierdziła, iż uciekli ul. Hibnera (dziś Zgoda), na skos przez
Sienkiewicza i przejściem między domami do ul. Moniuszki. Tam jakiś mężczyzna
miał odebrać od nich worek z pieniędzmi, wrzucić go do zaparkowanej
szaroniebieskiej warszawy starego typu i odjechać. Bandyci pobiegli do Marszałkowskiej,
a potem w kierunku Świętokrzyskiej, gdzie wsiedli do wspomnianej warszawy.
Byli też świadkowie, których zdaniem, bandyci uciekli ul. Kniewskiego (teraz
Złota) i zniknęli wśród rusztowań budowanej wtedy tzw. Ściany Wschodniej.
Koło banku przechodził
fotoreporter "Sztandaru Młodych" Aleksander Jałosiński. Znajdował się w
wąskim przejściu w kierunku ul. Sienkiewicza, gdy usłyszał strzały. Minął
go biegnący mężczyzna z workiem w ręku. Fotoreporter zawrócił. Na placyku
przed bankiem zobaczył leżącego strażnika we krwi.
23 grudnia "SM" na 1
stronie opublikował jego relację. "Trudno opisać chaos tuż po napadzie. Po
placyku biegali ludzie, trąbiły klaksony aut. Z okien redakcji »Kuriera
Polskiego« wychylali się pracownicy, wskazywali, wołając: - Tam
uciekli!".
Grupki ludzi biegały wokół
banku, szukając bandytów. Po kwadransie milicjanci otoczyli placyk i zaczęli
zaprowadzać porządek.
Prowizoryczny sztab śledztwa
(otrzymało kryptonim P-64) ulokowano w redakcji "Kuriera Polskiego".
Oficerowie "wyrywali" sobie świadków. Jedni potrzebowali zeznań, inni
tworzyli portrety pamięciowe. Obława na ulicach Warszawy trwała do rana i
potem cały dzień. Bandytów nie schwytano. Sporządzono ich portrety oraz
figury naturalnej wielkości, ubrane tak, jak podali świadkowie. Kiedy kasjerka
CDT weszła do pokoju na kolejne przesłuchania i ujrzała obu "bandytów",
wysokiego i niskiego, leżących na podłodze, zemdlała. Portrety opublikowała
cała polska prasa. Po zbadaniu 8 łusek znalezionych przed bankiem, śledczy
dowiedzieli się, że skoku dokonali przestępcy, których ścigano od lat.
4 grudnia 1957 r. na
zapleczu budowanego wtedy przy ul. Marszałkowskiej kina "Luna" napadli na
Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu z obuwiem "Chełmek" (al. Wyzwolenia
13/15), która wraz z Zenonem Wolskim niosła tzw. portfel bankowy do skarbca
bankowego na Bagateli. Mimo wycelowanej w siebie broni Wolski nie dawał sobie
wyrwać 118 tys. 100 zł. Puścił, gdy padł strzał w ziemię. Na miejscu
napadu znaleziono łuskę odstrzeloną z pistoletu wojskowego wzór 33. Broń
nie była zarejestrowana.
7 kwietnia 1959 r., ok.
godz. 21, plutonowy MO Zygmunt Kiełczkowski, mieszkający w domu przy ul.
Bednarskiej 23, szedł ścieżką wzdłuż skarpy mariensztackiej na przystanek
przy tunelu Trasy W-Z, aby podjechać do pracy przy pl. Dzierżyńskiego. Jego
ciało znaleźli przechodnie na wysokości pałacu Kazanowskich - miał dwie
rany kłute na plecach, jedną na piersiach, ale zginął od strzału w głowę
z pistoletu, znanego z napadu na kasjerkę. Bandyci zabrali mu pistolet TT i dwa
magazynki z 16 nabojami.
1 czerwca 1959 r., ok.
godz. 21.50 kierowca przedsiębiorstwa transportowego "Łączność" Henryk
Orlicz i konwojent Łukasz Czeczuń podjechali furgonetką pod Urząd Pocztowy
nr 57 przy al. Armii Ludowej. Konwojent poszedł odebrać pieniądze. Po 10-15
minutach wyszedł z workiem, ubezpieczał go strażnik Stanisław Furmańczyk
uzbrojony w pistolet maszynowy - pepeszę. Nagle pojawiło się dwóch mężczyzn,
którzy jednocześnie oddali po strzale. Furmańczyk, trafiony w twarz, upadł.
Ranny Czeczuń próbował się podnieść, bandyta dobił go strzałem w głowę.
Bandyci zrabowali 666 tys. 600 zł i pepeszę z magazynkiem.
"Express Wieczorny"
opublikował fotografię Furmańczyka na szpitalnym łóżku. Strażnik
powiedział, że bandytów było 2, strzelali bez ostrzeżenia, "jeden był
niski w berecie i jasnym płaszczu, drugi wysoki ciemny, bodajże w brązowym".
Czeczunia dobił bandyta niosący worek z pieniędzmi. Następnego dnia Furmańczyk
otrzymał list nadany 5 czerwca wieczorem w Katowicach. W kopercie był nabój z
magazynka pepeszy.
Napastników (zawsze dwóch,
jeden wysoki, drugi niski) cechowała odwaga granicząca z brawurą i wielka
sprawność fizyczna. Nie obawiali się zdemaskowania, nie używali masek.
Doskonale posługiwali się bronią. Zabijali bez skrupułów. Brano pod uwagę,
że mogli to być dawni funkcjonariusze UB lub MO, byli wojskowi lub członkowie
organizacji podziemnych. W 1989 roku ich przestępstwa uległy przedawnieniu z
mocy prawa.
Po opublikowaniu w
"Kulisach" w 1997 r. artykułu o napadzie (pierwszego w polskiej prasie
opartego na fragmentarycznych zapewne aktach śledztwa) do redakcji nadesłano
list, nadany w Jaworznie. Jego autor polemizował z twierdzeniem, że bandyci
spod banku na Jasnej nie zostali wykryci. "To nieprawda. Sprawcy napadu
zostali po kilku miesiącach wykryci, ustaleni i zlikwidowani, przynajmniej dwaj
bezpośredni. (...).Wielu b. funkcjonariuszy MO bezpośrednio zaangażowanych w
tę sprawę wie, że: »Sprawcy napadu na kasjerkę i strażników z utargiem z CDT, czyli P-64, zostali ustaleni, lecz ze względu na zachowanie autorytetu środowiska,
z którego się wywodzili, i dobro państwa nie podano ich nazwisk do publicznej
wiadomości«. Byli to dwaj oficerowie SB, major i kapitan".
DZIŚ W DOMU POD ORŁAMI
MIEŚCI SIĘ BANK PRZEMYSŁOWO-HANDLOWY
Focus Historia -
04/01/2010
Andrzej Gass
Sprawa
dla Borewicza
W PRL
napadano na banki rzadko, ale były to udane skoki i przeważnie szło o wielką
kasę. Ujawniamy sensacyjny dokument w sprawie "napadu stulecia" na bank
przy ul. Jasnej w Warszawie w 1964 roku
Dwaj mężczyźni, którzy
w poniedziałek, 15 stycznia 1951 roku, w południe weszli do Banku Spółdzielczego
w Nasielsku (kilkutysięczne miasto położone między Pułtuskiem a Nowym
Dworem Mazowieckim), nie wyróżniali się spośród klientów. Z powodu mrozu
byli opatuleni w ciepłe okrycia. Przed okienkiem kasowym rozpięli płaszcze.
Pod nimi mieli wojskowe mundury, z otwartych kabur wystawały kolby pistoletów,
przy pasach wisiały granaty. "Nie bójcie się, jesteśmy z
partyzantki!"- usłyszały kasjerki. Wydały 46 tys. 500 zł. Mężczyźni
zapowiedzieli, żeby nie wszczynano alarmu przez godzinę, bo przez tyle czasu będą
jeszcze w mieście, po czym zniknęli.
Zrabowane pieniądze nie były
bardzo wielkie, za to efekt napadu - ogromny, choć żadna gazeta o nim nie
napisała. W szóstym roku istnienia Polski Ludowej władza wszak głosiła, że
antykomunistyczne podziemie już nie istnieje. Tymczasem demonstracyjnego napadu
na bank dokonano w dzień, w środku miasta, kilkaset metrów od siedziby
Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. "Chłopcy z lasu", jak ich wtedy
nazywano, pokazali, że są groźni.
Napadu dokonał "Rój"
(którego zidentyfikowano na podstawie opisu jego wyglądu) z towarzyszem
(prawdopodobnie Bronisławem Gniazdowskim - "Mazurem"). Pseudonim "Rój"
nosił Mieczysław Dziemieszkiewicz, wróg numer 1 dla komunistów na północnym
Mazowszu. Jego starszy brat Roman dowodził Narodowymi Siłami Zbrojnymi w
powiecie ostrołęckim i został zabity przez sowieckich żołnierzy w 1945 r. w
Ciechanowie. Wtedy to 19-letni Mieczysław wstąpił do partyzantki. Był w
oddziałach NSZ, potem w Narodowej Organizacji Wojskowej i Narodowym
Zjednoczeniu Wojskowym, kierował Pogotowiem Akcji Specjalnej, a od 1949 r.,
kiedy zostały rozbite ostatnie struktury organizacyjne antykomunistycznego
podziemia na Mazowszu, dowodził partyzancką grupą liczącą około 40 ludzi.
Z czasem większość partyzantów poległa; od 1950 r. "Rój" ukrywał się
z kilkoma towarzyszami, korzystając z pomocy ludności.
Dziemieszkiewicz był na
Mazowszu, podobnie jak Józef Kuraś - "Ogień" na Podhalu, postacią
kontrowersyjną. On i jego ludzie zabijali funkcjonariuszy UB, milicjantów, członków
ORMO, agentów i osoby podejrzewane o donoszenie UB, sekretarzy partii, ale i
zwykłych członków PPR, sołtysów, wójtów, poborców podatkowych. Dokonali
dziesiątków "likwidacji". Wsławili się spektakularnymi akcjami. 6 września
1949 r. zatrzymali np. pociąg, zrewidowali pasażerów, i jeśli byli wśród
nich funkcjonariusze UB, milicjanci lub oficerowie polityczni LWP,
funkcjonariusze ochrony kolei - zabijali ich. Dziemieszkiewicz wygłaszał
antykomunistyczne mowy do wystraszonych pasażerów.
Jego partyzanci dokonali
kilku akcji ekspropriacyjnych. 19 września 1949 r. opanowali miejscowość
Czernice Borowe pod Przasnyszem, rozbili posterunek MO, zabili milicjanta i
ORMO-wca. W spółdzielni "Samopomoc Chłopska" zastrzelili kierownika i
zabrali z kasy 1 milion 300 tys. zł. 21 stycznia 1950 r. ze spółdzielni w
Wierzbowie koło Opinogóry zrabowali 246 tys. zł. 24 lutego 1950 r. ludzie
"Roja" sterroryzowali 6 sołtysów w powiatach ciechanowskim i pszczyńskim,
konfiskując zebrane podatki: około 300 tys. zł.
W końcu zwerbowano
dziewczynę, którą "Rój" uważał za narzeczoną. Zgodziła się go wydać
za zwolnienie z więzienia rodziców. 14 kwietnia 1951 r. on i Gniazdowski
zostali otoczeni przez kilkuset żołnierzy i milicjantów w miejscowości
Szyszki pod Pułtuskiem. Zginęli, gdy próbowali przebić się przez kordon
otaczający wieś.
ANGIELSKI KRYMINAŁ
Trzech młodych mieszkańców
Poznania ma niekwestionowane pierwszeństwo w rankingu napadów na wielką kasę
w PRL. O dwa miesiące wyprzedzili sprawców najgłośniejszego skoku na konwój
z pieniędzmi pod bankiem przy ul. Jasnej w Warszawie.
11 listopada 1964 r. po
godz. 21 w bramę Urzędu Pocztowego nr 5 na rogu ul. Dzierżyńskiego i
Wybickiego w poznańskiej dzielnicy Wilda wjechał ambulans pocztowy zbierający
pieniądze z poczt w dzielnicy. Inkasent Czesław Andrzejewski poszedł po worek
z pieniędzmi. W szoferce nysy siedział kierowca Sylwester Marciniak, obok auta
stał strażnik Walenty Tomaszczyk z pepeszą na ramieniu. W ambulansie był już
worek z 500 tys. zł. (Urząd Pocztowy nr 5 jest do dziś w tym samym budynku,
tylko ulica zmieniła nazwę na 28 Czerwca 1956 roku). Na podwórze poczty można
było wejść od ul. Dzierżyńskiego i od Wybickiego. Kiedy inkasent
Andrzejewski z workiem, w którym znajdowało się 700 tys. zł, wracał do
ambulansu, przez bramę od ul. Wybickiego wbiegło na podwórze trzech
zamaskowanych mężczyzn z pistoletami w dłoniach. Huknęły strzały.
Inkasentowi zabrano worek. Trzeci napastnik wskoczył do ambulansu i wyrzucił
następny. Strażnik walczył z jednym z napastników i dopiero uderzenie kolbą
pistoletu w głowę sprawiło, że go puścił. Podczas szamotaniny wypalił
pistolet i kula zraniła strażnika w udo. Z gmachu poczty zaczęli wybiegać
pracownicy. Bandyci uciekli, jeden worek z pieniędzmi został na podwórzu.
Dwaj napastnicy, z których
pierwszy niósł pepeszę, pobiegli w stronę ul. Prądzyńskiego, gdzie wsiedli
do stojącej za rogiem taksówki. Po drugiej stronie ulicy uciekał bandyta z
workiem pieniędzy w jednej ręce i bronią w drugiej. Gonił go kierowca
ambulansu Sylwester Marciniak, krzycząc: "Milicja! Bandyci! Łapać ich!".
Przed bramą jednego z domów stało trzech chłopców. Gdy bandyta z workiem
mijał ich, 14-letni Marian Siudziński podstawił mu nogę. Biegnący przewrócił
się, a 18-letni Czesław Siudziński wyrwał mu worek. 22-letni Bogumił Zaraś
nadepnął bandycie na rękę, w której trzymał broń - padł strzał, kula
zraniła w nogę młodszego Siudzińskiego. Wkrótce na miejscu zdarzenia pojawił
się radiowóz, którego załoga zatrzymała bandytę. Był nim 19-letni Adam
Elsner.
Kiedy przywieziono go do
komendy, właśnie zeznawał kierowca taksówki Bolesław Ratajczak. Około
godz. 21 został wynajęty przez młodego człowieka (był nim Elsner), który
kazał zawieźć się na róg ulic Prądzyńskiego i Wybickiego. Tam pasażer
wysiadł, dał 50 złotych i kazał czekać. Po kilku minutach kierowca usłyszał
strzały i do taksówki dobiegło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Grożąc
bronią, kazali mu pojechać w okolice tzw. lasku dębińskiego. Tam zabrali
kluczyki od stacyjki auta i zniknęli w ciemnościach. Kierowca miał jednak w
kieszeni zapasowe kluczyki, uruchomił pojazd i pognał na milicję. Następnego
dnia rano w lasku znaleziono pepeszę, pistolety Parabellum i FN oraz petardę,
a także woreczki z amunicją i maski z pończoch.
Elsner (uczeń technikum w
Zakładach im. Stalina - tak nazywały się wówczas Zakłady Cegielskiego)
zeznał, że napadu wraz z nim dokonali: Zbigniew Rybarczyk (25 lat) i Ryszard
Kowalewski (27 lat). Obaj pracowali w "Cegielskim". Jeszcze tej samej nocy
obu zatrzymano. Rybarczyk, już karany za włamania i napady, czekał na milicję
w mieszkaniu, a Kowalewski (pięciokrotnie karany) ukrywał się w melinie. Następnego
dnia "Express Poznański" ogłosił: "Bandycki napad na ambulans pocztowy
udaremniła wspólna akcja poznaniaków i MO". Gazeta opublikowała fotografię
Siudzińskich. Braci i Zarasia nagrodzono radioodbiornikami oraz aparatami
fotograficznymi.
Kowalewski i Rybarczyk
twierdzili, że pomysł obrabowania ambulansu pocztowego zrodził się po
obejrzeniu filmu "Liga dżentelmenów".
Angielski kryminał wyświetlano
w polskich kinach na początku lat 60.; obraz nie ma nic wspólnego z serialem
sprzed kilku lat o takim samym tytule. W śledztwie i podczas rozprawy sądowej
złodzieje wyjaśnili, że kiedyś zobaczyli pocztowców przenoszących worki z
pieniędzmi do ambulansu. Kowalewski spytał Rybarczyka: "To co, robimy »Ligę
dżentelmenów?«".
Sądzono ich w trybie doraźnym
na początku stycznia 1965 roku. Prokurator zażądał kary śmierci dla
Kowalewskiego i Rybarczyka i 15 lat więzienia dla Elsnera. Sąd skazał dwóch
pierwszych na dożywotnie więzienie, a Elsnera na 12 lat.
JAŚNIEJ W SPRAWIE JASNEJ
Najgłośniejszy w dziejach polskiej przestępczości napad wydarzył się dwa dni przed Wigilią, 22 grudnia 1964 roku, kilka minut po godz. 18.30 w Warszawie na ul. Jasnej. Dwaj mężczyźni zaatakowali u wejścia do III Oddziału Narodowego Banku Polskiego (dziś jest tu Bank Przemysłowo-Handlowy) konwój, który przywiózł pieniądze z utargu w Centralnym Domu Towarowym (dzisiaj "Smyk"). Bandyci strzelali bez ostrzeżenia. Zranili jednego strażnika, drugiego zabili. Zrabowali worek, w którym było 1 milion 355 tys. zł (można było za to kupić 10 domków jednorodzinnych!). Ci sami dwaj bandyci, jak wynikało z rysopisów i użytej broni, po raz pierwszy napadli w grudniu 1957 r. na kasjerkę sklepu z obuwiem "Chełmek" (al. Wyzwolenia 13/15). Zrabowali wtedy 118 tys. zł. W kwietniu 1959 r. zabili na Mariensztacie milicjanta Zygmunta Kiełczykowskiego i zabrali jego pistolet. W czerwcu 1959 r. pod Urzędem Pocztowym nr 57 przy ul. Armii Ludowej napadli na konwojentów niosących pieniądze do furgonetki. Zastrzelili konwojenta i ranili strażnika, któremu zabrali pepeszę z magazynkiem pełnym nabojów. Zrabowali wtedy 660 tys. zł. Kolejny napad był pod bankiem na Jasnej. Pomimo ogromnej akcji milicyjnej, opublikowania portretów pamięciowych bandytów i wieloletniego śledztwa o kryptonimie "P-64", nie udało się ich ująć. Przestępstwa uległy przedawnieniu w 1989 r.
Po opublikowaniu w 1997 r.
w tygodniku "Kulisy" (już nie istnieje) artykułu o napadzie (po raz
pierwszy opartego na aktach śledztwa znajdujących się wtedy w archiwum MSW)
do redakcji przyszedł list wysłany z Jaworzna na Śląsku. Autor podpisał się
nazwiskiem człowieka mieszkającego w tej miejscowości, który był
funkcjonariuszem MO i, jak powiedział mi członek jego rodziny, podobno uciekł
z Polski. Adres był fałszywy. Autor listu, posługujący się policyjnym żargonem,
napisał, że sprawcy napadu zostali: "wykryci, ustaleni i zlikwidowani,
przynajmniej dwaj bezpośredni, (...) ze względu na zachowanie autorytetu środowiska,
z którego się wywodzili, i dobro państwa nie podano ich nazwisk do publicznej
wiadomości. Byli to dwaj oficerowie SB, major i kapitan". W 2008 r. podczas
pracy nad filmem telewizyjnym o napadzie z cyklu "Zagadki PRL", w aktach śledztwa,
znajdujących się obecnie w Instytucie Pamięci Narodowej, został znaleziony
zagadkowy dokument. Komunikat z 17 marca 1966 r. powstał w Wydziale Ogólnym
Departamentu III MSW i skierowany był "do funkcjonariuszy MO i Służby
Bezpieczeństwa Garnizonu Warszawskiego". Departament III zajmował się
zwalczaniem działalności antypaństwowej w sferze tzw. nadbudowy. Dlaczego więc
dokument powstał w jego gabinetach? "Na podstawie informacji uzyskanej w
sprawie »P-64« przesłuchano w charakterze świadka Ewę G., która zeznała,
że w dniu 21 XII 1964 r. około godziny 18 lub 18.15, idąc ulicą Jasną w
kierunku CDT, spotkała na odcinku między ulicą Świętokrzyską i Moniuszki
znanego sobie z widzenia mężczyznę o imieniu Zdzisław, który szedł tą samą
ulicą od strony banku w kierunku ulicy Świętokrzyskiej. Ze spotkanym mężczyzną
Ewa G. rozmawiała około 7 do 8 minut. Z zachowania spotkanego mężczyzny
podczas rozmowy z Ewą G. wynikało, że bardzo mu się spieszy oraz że zależy
mu na tym, aby nie szła ona dalej ulicą Jasną w kierunku banku. Na skutek
zachowania się spotkanego mężczyzny Ewa G. wróciła do ulicy Świętokrzyskiej,
on natomiast udał się w kierunku ulicy Moniuszki, a więc z powrotem. Ewa G.
twierdzi, że wspomnianego mężczyznę o imieniu Zdzisław poznała w latach
1950-1952 na zabawach tanecznych odbywających się w klubie sportowym »Kolejarz«
(obecnie »Polonia«) przy ulicy Foksal, gdzie bywał on w towarzystwie swego
kolegi imieniem Lutek. Tegoż Lutka Ewa G. widziała w miesiącach letnich 1955
roku, jak wychodził z gmachu Komendy Głównej MO przy ul. Karowej. W czasie
rozmowy przy ul. Jasnej w dniu 21 XII 64 r. Zdzisław powiedział do G. m.in.,
że widział ją na akademii w Klubie MSW przy al. Wyzwolenia. Ewa G. istotnie
19 lipca 1964 r. była tam na centralnej akademii dla MO i SB Garnizonu
Warszawskiego. Biorąc powyższe okoliczności pod uwagę, należy przypuszczać,
że poszukiwany Zdzisław oraz Lutek, który powinien bliżej znać Zdzisława,
są lub byli funkcjonariuszami organów MSW, względnie obracali się wśród
znajomych bądź krewnych tych funkcjonariuszy. W związku z tym, że
identyfikacja mężczyzny spotkanego przez Ewę G. w dniu 21 XII 1964 r. przy
ul. Jasnej, a więc na dzień przed dokonaniem napadu na konwój CDT, może
doprowadzić do ustalenia sprawców tej zbrodni, prosi się funkcjonariuszy MO i
służby bezpieczeństwa o zgłoszenie swoim przełożonym lub bezpośrednio
Kierownictwu Grupy »P-64« ewentualnych informacji, które mogą posłużyć do
identyfikacji poszukiwanych osób. (...) Kierownictwo Grupy »P-64« sądzi, że
za pośrednictwem niniejszego komunikatu uda się zidentyfikować poszukiwanych
osobników w znacznie krótszym czasie niż w drodze normalnych czynności
operacyjno-dochodzeniowych". Komunikat jest dziwny. Wynika z niego, że zarówno
Zdzisław, Lutek, jak i Ewa G. to funkcjonariusze służb PRL. Nie wiadomo po co
podano rysopis Ewy G., skoro doskonale znano jej personalia. Identyfikacja Zdzisława
i człowieka o imieniu Lutek powinna odbyć się na drodze operacyjnej, a nie w
rezultacie rozpowszechnienia wśród funkcjonariuszy komunikatu, który mógł
być dla nich ostrzeżeniem. Co dziwniejsze, brak jest dokumentów opisujących,
jakie były efekty poszukiwania, a takie powinny znaleźć się w aktach śledztwa.
Nie wiadomo dlaczego trop ten nie doczekał się wyjaśnienia.
Rififi po polsku
Na ścianie banku w podwrocławskim
Wołowie ktoś napisał kredą: "Zorro okradł bank". Napis zaraz starto.
Oddział Narodowego Banku
Polskiego w Wołowie mieścił się przy placu Sobieskiego, na peryferiach
8-tysięcznego miasteczka. Na parterze obsługiwano klientów, piętro zajmowały
biura. Na drugim piętrze mieszkały rodziny dyrektora banku i jednego z
pracowników. 20 sierpnia 1962 r. o 5 rano sprzątaczka po wejściu do banku usłyszała
krzyki z piwnicy. Leżał tam związany strażnik Marian Stelmarczyk. Uwolniła
go i pobiegli na komendę MO.
Oto, co później ustalono.
Gdy o godz. 22 strażnik wszedł do banku, został oślepiony latarką i usłyszał:
"Ręce do góry!". Dwaj mężczyźni w maskach na twarzach celowali do niego
z pistoletów. Zabrali strażnikowi klucze, zaprowadzili go do piwnicy, związali
i zakneblowali. O świcie Stelmarczyk wypluł knebel. Skarbnik banku stwierdził,
że skradziono 12 mln 531 tys. zł. 3,5 miliona było w banknotach 500 zł; 6
mln 800 tys. w banknotach 100 zł; reszta w banknotach i w monetach o niższych
nominałach. Z tego 3,5 mln stanowiły stare banknoty.
Z Warszawy przyleciała
samolotem specjalna grupa dochodzeniowa. Dziurę w podłodze skarbca włamywacze
wybili przez sufit kotłowni samochodowym podnośnikiem. Nawiercono otwory w
drzwiach kasy, a potem wyłamano je tzw. rakiem. Sześć worków z banknotami
wywieziono samochodem. Bankowcy ustalili serie nowych pięćsetzłotówek (AR i
AP) i setek (DJ i DK). Określono ich numery. Wykaz dostały banki i sklepy. We
wrześniu w polskich bankach natrafiono na skradzione banknoty 500-złotowe,
sztucznie postarzone.
2 października 1962 r. w
Kluczborku pewna kobieta zapłaciła pięćsetką za narzutę na tapczan.
Sprzedawczyni spostrzegła, że banknot miał "trefny" numer AP 5019.
Posiadaczką banknotu była wrocławianka - jej mąż, 38-letni Mieczysław
Florianowicz prowadził w Wołowie zakład naprawy sprzętu RTV. Gdy milicjanci
wkroczyli do warsztatu, Florianowicz otworzył kanapę pełną banknotów,
kilkaset tysięcy wyjął z telewizora. Oświadczył, że znalazł worek z pieniędzmi
na polu za miastem. Do kradzieży przyznał się po 2 dniach.
Myśl o włamaniu do banku
rzucił podczas gry w karty z rymarzem Józefem Sojką (35 lat, czworo dzieci) i
taksówkarzem Wiktorem Kotowiczem (46 lat, jedno dziecko). Dołączył do nich
Jan Jezierski (49 lat, czworo dzieci), właściciel warsztatu ślusarskiego w
Obornikach Śląskich, który przygotował narzędzia. Byli to ludzie zamożni.
Nieźle powodziło się Alfredowi Florianowiczowi (27 lat, kawaler, brat Mieczysława)
i Mikołajowi Krzeczkowskiemu (25 lat, kawaler, szwagier Sojki) z Kluczborka. To
oni obezwładnili strażnika. Skarbnik bankowy Rudolf Drewniak (35 lat, ośmioro
dzieci) doradził Florianowiczowi, jak wyłączyć alarm i gdzie przebić strop.
Złodzieje podzielili łup na pięć części po 800 tys. zł, aby każdy miał
"swoje" pieniądze. Resztę ukrył Jezierski. Mieli odczekać rok, ale nie
wytrzymali. Florianowicz, zapytany dlaczego puszczali w obieg nowe banknoty,
wyznał: "Obawialiśmy się, że może nastąpić wymiana pięćsetek".
Pieniądze znaleziono w Wołowie,
Kluczborku, Krotoszynie, Brzegu, Oleśnicy i w Obornikach. W kurniku, w piwnicy,
w bańce zakopanej w ogródku i pod psią budą. Ze skradzionych 12 mln 531 tys.
zł odzyskano 11 mln 572 tys.
Proces "milionerów z Wołowa"
zaczął się 4 grudnia 1962 r. we Wrocławiu. "Trudno uwierzyć, że ci
ludzie dokonali najzuchwalszego po wojnie napadu w Polsce" - ocenił
reporter "Kuriera Polskiego". Groziła im kara śmierci. Sąd skazał
Florianowicza, Jezierskiego, Sojkę, Kotowicza i Drewniaka na dożywotnie więzienie
(zamienione na 25 lat); brat Florianowicza i szwagier Sojki dostali po 15 lat.
Do tego przepadek mienia i grzywny. W kolejnych procesach dwadzieścia osób -
żony, dzieci, krewni, znajomi - otrzymało kary od roku do 8 lat więzienia.
Nazwano tę sprawę "Rififi po polsku". Tytuł "Rififi" nosił francuski
film z 1953 r. o perfekcyjnym "skoku" na magazyn jubilerski. Włamywacze z
Wołowa też perfekcyjnie dokonali rabunku, ale wpadli przez głupotę. Główni
sprawcy opuścili więzienie w 1979 r.