Stanisław Szenic

Sprawa o zabójstwo Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego

 

 

Opinia publiczna wciąż jeszcze żywo interesowała się sprawą Ronikiera, krytykując odwlekanie decyzji przez senat w Petersburgu, gdy Warszawą wstrząsnęła wieść o potwornej śmierci Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego. Zwłoki księcia znaleziono w dniu 21 kwietnia 1913 roku w parku jego podwarszawskiej rezydencji Teresin. W ślad za przedstawicielami władz podążyli do Teresina specjalni sprawozdawcy pism stołecznych i przez szereg dni nawet komunikaty z frontu bałkańskiego szły w kąt, ustępując coraz to nowym szczegółom o ostatnich chwilach znanego arystokraty.

 

Korespondent "Kuriera Warszawskiego" pisał:

"Otrzymawszy wiadomość o tragicznym zgonie Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego wczoraj z rana udaliśmy się samochodem na miejsce zbrodni.

"Teresin, rezydencja wielkopańska, z pałacem, stu włókami ziemi i parkiem mającym z górą czterysta morgów, położony jest przy szosie wolskiej, o pięćdziesiąt wiorst od Warszawy.

"Jednocześnie z nami przybyli do Teresina: gubernator warszawski baron Korff, pułkownik Fechner, radca prawny księcia mecenas Kazimierz Olszowski oraz przyjaciele zmarłego pp.: Czesław ks. Światopełk-Mirski, Tołłoczko, Chełmicki i Mroziński.

"Dochodzenie sądowe było już wówczas w pełnym biegu, a prowadził je sędzia śledczy powiatu błońskiego p. Feliks Czerwiakowski.

"Na podstawie przeprowadzonych wywiadów oraz stwierdzonych faktów jesteśmy w możności zgrupowania szczegółów następujących:

 

Przed chwilą krytyczną

 

"Władysław ks. Drucki-Lubecki przez krótki czas bawił w Petersburgu, przyjechał zaś do Warszawy w sobotę, a już dnia następnego po południu w towarzystwie kuzyna ordynata Jana barona Bispinga, z którym łączyły go stosunki bardzo serdeczne, udał się do Teresina, który przekładał nad inne swoje rezydencje posiadane w Pińszczyźnie i Grodzieńskiem, jak: Szczuczyn, Stanisławów i Poniemuń.

"Dziwnym zbiegiem okoliczności z księciem jechał pociągiem również sędzia Czerwiakowski, który prowadzi obecnie dochodzenie sądowe.

"W poniedziałek z rana słyszano, że książę, zawsze bardzo gościnny i niechętnie rozstający się z miłymi sobie gośćmi, zatrzymywał barona Bispinga, który ze swej strony zapewniał o konieczności wyjazdu z powodu terminowych interesów.

"Po południowym śniadaniu książę oświadczył, że według zwyczaju odwiezie gościa na stację, i kazał podać powozik zaprzężony w swoje ulubione klacze. Około drugiej po południu panowie udali się na przejażdżkę po rozległym parku, ponieważ pociąg miał odejść dopiero za półtorej godziny.

"Książę lubił sam powozić i nigdy, udając się na przejażdżkę, nie brał ze sobą stangreta. Tak się też i tym razem stało.

"Chwila odjazdu była ostatnią, w której służba widziała księcia żywego.

 

Znalezienie zwłok

 

"Gdy wybiła godzina piąta, a książę nie wracał do pałacu, nieobecność jego zaczęła niepokoić służbę. Mogli wprawdzie myśleć, że powziął nagłą myśl wyjazdu do Warszawy, ale cóż stało się w takim razie z końmi? Tłumaczono sobie, iż może dziedzic udał się na dłuższą przejażdżkę, co zresztą czynił dość często.

"Ale o zmroku nastąpił fakt alarmujący: oto bażanciarz, obchodząc park, na wąskiej drodze przylegającej z jednej strony do parku, z drugiej do pola, za którym w odległości mniej więcej wiorstowej znajduje się stacja, ujrzał powozik książęcy i konie przywiązane do drzewa. W powoziku leżało futro księcia.

"Bażanciarz odprowadził zaprząg przed pałac.

"Wówczas cała służba stanęła na nogi i pod wodzą miejscowego rządcy, z latarniami i pochodniami, bo mrok już zapadł, pospieszyła na poszukiwania.

"Około godziny dziewiątej wieczorem, w odległości kilkudziesięciu kroków od miejsca, w którym były przywiązane konie, ujrzano księcia leżącego w takiej pozycji, jak gdyby spał...

 

Teren zbrodni

 

"Gdy przybyliśmy na miejsce, zwłoki leżały jeszcze tak, jak je znaleziono.

"Książę, odziany w zielone ubranie myśliwskie, żółte getry i brązowe buty, leżał na prawym boku z głową wspartą na czapce, w pobliżu były rzucone: laska, okulary księcia oraz złoty zegarek z rozerwanym łańcuszkiem. Książę zwykł był nosić dwa zegarki, drugi znaleziono w kieszeni. Pierwszy z nich szedł, drugi zatrzymał się na godzinie 4 min. 15. Na rękach, zaciśniętych, popękane rękawiczki pokryte krwią. O krok dalej znaleziono skuwkę od laski. Na kilku białych brzózkach stwierdzono znaki krwawe, gdyż książę, słaniając się, widocznie chwytał się drzew.

"Innych śladów po deszczu całą noc trwającym nie znaleziono.

"Po odfotografowaniu zwłok złożono je na trzcinowym leżaku i przeniesiono do pałacu.

 

Wyniki sekcji

 

"O godzinie drugiej po południu lekarz powiatowy dr Sokołowski rozpoczął sekcję. Długo trwało zmywanie krwi tak grubą warstwą pokrywającej głowę i twarz księcia, że rysów niepodobna było rozpoznać.

"Stwierdzono przede wszystkim na twarzy i łysinie kilkanaście ran tłuczono-ciętych, ale tak powierzchownych, iż żadna z nich nie mogła być bezpośrednim powodem zgonu.

"Dalej stwierdzono dwie rany postrzałowe zadane z broni palnej, jak się zdaje, małego kalibru. Oba strzały wymierzone były z tyłu i z bliskiej odległości, jeden z prawej strony kręgosłupa, drugi za uchem. Kula drugiego strzału wysadziła oko.

"Książę był słabej kompleksji i wybitniejszą siłą fizyczną nie rozporządzał.

"Wszystko zdaje się dowodzić, że zaatakowany znienacka usiłował się bronić, oceniwszy zaś niebezpieczeństwo (książę nie miał przy sobie broni), rzucił się do ucieczki. Wówczas padły strzały mordercy, oba śmiertelne.

 

Krzyk i strzały

 

"O trzysta kroków od miejsca zbrodni pracowało kilka dziewcząt przy sadzeniu żywopłotu.

"Książę, objeżdżając w poniedziałek park, zatrzymał powozik przy pracownicach i kilka słów do nich zagadnął, a odjeżdżając zapowiedział swój powrót, celem wydania rozporządzeń.

"Dziewczęta opowiadają, że w jakiś czas potem zdawało im się, że usłyszały krzyk, a następnie strzały. Dodać należy, iż mówiły to, zanim stwierdzono ślady ran postrzałowych.

- Dlaczego nie pobiegłyście w kierunku strzałów? - zapytujemy jednej z nich.

- Myśmy tak zrobiły, ale zawróciłyśmy zaraz z obawy, żeby kogo nie spotkać.

"Zresztą strzały w parku nie są zjawiskiem nadzwyczajnym: często się rozlegają, strzela się do jastrzębi, które zagrażają bażantom.

 

Czy książę był na stacji?

 

"Funkcjonariusze kolejowi doskonale znający księcia utrzymują z całą stanowczością, iż w poniedziałek na stacji nie było go.

"Zazwyczaj odwoził swoich gości, sam kupował bilety, odprowadzał ich do wagonu, wychodząc zaś często zamieniał kilka słów ze spotkanymi pracownikami kolejowymi.

"Można przypuszczać, że obecności księcia na małej stacyjce nie mogli oni nie zauważyć.

 

Kto zabił?

 

"Ohydne morderstwo, dokonane, jak wynika ze wszystkich danych, skrytobójczo, a jednak nie w celach rabunku, jest prawdopodobnie aktem zemsty.

"Któż miał do niej powód?

"Władysław ks. Drucki-Lubecki, magnat dumny ze swojego rodu, był jednocześnie przystępny i charakteru łagodnego. Jeśli nawet uniósł się, to gniew jego trwał bardzo krótko. Dbając o zwierzostan, założył w parku wielką bażanciarnię, ale nigdy do zwierzyny nie strzelał.

"W niedalekim sąsiedztwie parku jest lasek, który do niedawna był własnością włościan, książę wobec tego, iż zwierzyna starannie hodowana przechodziła na terytorium sąsiednie, przedsięwziął komasację, a ponieważ miał rękę szeroką, obdarzył dawnych sąsiadów ziemią bardzo hojnie.

"Wkrótce po nabyciu (przed czterema laty) Teresina od p. Mieczysława Epsteina nosił się z myślą parcelacji; włościanie przywiązali się do tego projektu, dziedzic jednak z czasem zamiaru tego zaniechał, co oczywiście wywołało niezadowolenie. W ostatnich czasach znów była mowa o parcelacji pewnej części dóbr teresińskich.

"Niedawno wydalono jednego ze strzelców.

"Książę był bardzo lubiany przez służbę, którą przywiózł ze sobą z Litwy, mniejszą sympatią obdarzała go miejscowa, bo dawniej rozpuszczona, przez nowego dziedzica ujęta została w karby.

"W związku z powyższymi obserwacjami aresztowano wczoraj trzech włościan.

"Jak wynikało z tych ustaleń, istotne dane do sprawy mogły wnieść zeznania ordynata Jana barona Bispinga, w którego towarzystwie zmarły książę spędził ostatnie chwile. Władze śledcze stwierdziły, że Bisping powrócił z Teresina do Warszawy w dniu krytycznym o godzinie 7 min. 43 wieczorem i po krótkim pobycie w swoim mieszkaniu przy ulicy Hortensji nr 3 wyszedł na miasto.

"Wieczór spędził ordynat w towarzystwie swojego plenipotenta, p. Zygmunta Marczewskiego; o godzinie dziesiątej wieczorem powrócił do mieszkania i zabrawszy walizę wyjechał na dworzec, skąd pociągiem o godzinie jedenastej wieczorem wyjechał do Grodna.

"O tragicznym zgonie ks. Druckiego-Lubeekiego wysłano depeszę. Ordynat Bisping zaraz po jej otrzymaniu ruszył w drogę powrotną do Warszawy, dokąd przybył w środę 23 kwietnia o ósmej rano. Natychmiast udzielił władzom prokuratorskim szczegółów co do rozstania się z księciem Druckim-Lubeckim. Przejażdżka ich po parku trwała półtorej godziny. Spotkali na drodze dwóch jegomościów ubranych z waszecia i książę nawiązał z nimi rozmowę. Widząc, że przeciąga się ona zbyt długo, zwrócił się do kuzyna oznajmiając, że uda się na stację piechotą. Tak też uczynił, a książę pozostał z owymi jegomościami.

"Na stację Teresin baron Bisping przyszedł już po odejściu pociągu (wychodzącego o godzinie 3 min. 14) i nie chcąc wracać do Teresina, bądź nudzić się na małej stacyjce podczas trzygodzinnego oczekiwania na pociąg, a będąc zawołanym piechurem - ruszył do stacji następnej (stacją następną w kierunku Warszawy jest Błonie, odległe od Teresina o 12 wiorst) i przybył do Warszawy pociągiem przychodzącym na Dworzec Kaliski o godzinie 7 min. 43.

"Szczegóły te nie rzuciły światła na sam fakt tragicznej śmierci. Bisping pojechał do Teresina do trumny zmarłego przyjaciela. Po jego przybyciu prokurator Herszelman z sędzią śledczym Bezmienowem udali się na teren zbrodni. Ordynat Bisping wskazał dokładnie władzom śledczym całą drogę, którą przejechał z księciem Druckim-Lubeckim w dniu zabójstwa. Tam, gdzie ordynat z księciem zatrzymywali się dnia tego, władze śledcze interpelowały szczegółowo pana Bispinga. Miejsca zaś, gdzie znaleziono powozik i konie przywiązane do drzewa oraz zwłoki księcia, zbadano drobiazgowo. Ordynat Bisping potwierdził swoje zeznanie złożone prokuratorowi von Herszelmanowi w Warszawie, a mianowicie, że kiedy wracali alejką do szosy szerokiej i wygodnej, wiodącej z pałacu przez las i skręcającej następnie do Szymanowa, ordynat widział przejeżdżający szosą od pałacu wózek zaprzężony w dwa gniade kuce. Następnie spotkali dwu mężczyzn, z którymi książę wszczął rozmowę, po czym ordynat Bisping oddalił się w stronę stacji. Ordynat Bisping przypuszcza, że zabójców księcia mogło być dwu.

"Dodać należy, że ilość kroków od miejsca, gdzie znaleziono powóz, do miejsca zbrodni wynosi 180. Zastanawiał się również p. Bisping nad szczegółem charakterystycznym, mianowicie w miejscu mordu widnieje odarta z gałązek i kory maleńka lipa, której książę, ugodzony śmiertelnie, chwycił się prawdopodobnie mocno rękoma, po czym padł na ziemię. Miejsce przy dróżce, od którego ordynat zawrócił w stronę stacji, oznaczono przytwierdzeniem na drzewku arkusza papieru".

 

Śledztwo utknęło na martwym punkcie, władze gorliwie szukały zabójcy czy zabójców, ale błądziły po omacku, nie znając motywów, które mogły kierować ręką zbrodniarza.

W dalszym ciągu utrzymywały się dwie wersje: jedna o dwu "Mazurach" spotkanych przez ks. Władysława w parku, druga o tajemniczym panu, który pociągiem o godzinie 3 min. 14 wyjechał ze stacji Teresin. Ta druga jednak upada ze względów logicznych, bo skoro ordynat Bisping po rozstaniu się z księciem nie zdążył na ten pociąg, to tym bardziej nie zdążyłby ów tajemniczy jegomość, gdyby mordował księcia. Podróżny ten przestępcą być nie mógł i wersja o nim wikłała jedynie sprawę i tak bardzo ciemną.

Sprawą stale zajmowała się prasa. Wysuwano coraz to nowe hipotezy. Sporo miejsca zajęło też opisanie uroczystości żałobnych; zamordowanego księcia pochowano w jego dobrach dziedzicznych Szczuczynie, położonych niedaleko Grodna.

Niebawem sprawa otrzymała nowy zastrzyk sensacji; w nocy z 28 na 29 kwietnia dokonano w pałacu w Teresinie włamania. Nawet władze sądowo-śledcze przerwały na kilka godzin dochodzenie dążące do wykrycia morderstwa i zajęły się szukaniem złodzieja.

Ustalono, że po opieczętowaniu pałacu w Teresinie przez komisarza sądowego z Sochaczewa książęcy administrator Dażwański wyznaczył do pilnowania pałacu w nocy dwu stróżów, a na dzień jednego. Nadto w jednym z pokojów przyległych do kuchni, również opieczętowanej i odległej od pałacu o kilkanaście kroków, przebywało trzech strażników, z których jeden miejscowy. Ten ostatni miał obowiązek sprawdzania co pewien czas w nocy, czy stróże są na stanowisku. Zmiana stróżów odbywała się o godzinie szóstej rano. Dodać należy, że pałac otacza szeroka aleja posypana żwirem. Chodzenia po tej alei w obuwiu, zwłaszcza w nocy, nie można nie słyszeć. Złodziej pokonał tę przeszkodę dostawszy się do pałacu boso, o czym świadczą ślady stopy bosej na parapecie wąskiego dwuszybowego okna, przez które wszedł do pokoju przeznaczonego na garderobę dla gości. Okienko to było podwójne, od wewnątrz pokoju nie zamknięte, tak że złodziej wybił tylko jedną szybę zewnętrzną na dole, co oczywiście znacznie ułatwiło wejście do pałacu. Musiał on być dokładnie obznajmiony z rozkładem mieszkania, a przede wszystkim z położeniem gabinetu księcia - wiedział dobrze, że tylko obraną przez siebie drogą najłatwiej dostanie się do wnętrza. Wejście boczne z pokoju toaletowego do przylegającego doń gabinetu nie przedstawiało wielkich trudności, tym bardziej że złodziej zaopatrzony był w łom żelazny, długości około dwudziestu cali, zwany w narzeczu złodziejskim "szabrem", nadający się znakomicie do podważania drzwi. Zaznaczyć należy, że drzwi z pokoju toaletowego do gabinetu były od środka obite materią, tak że złodziej, pchnąwszy je, rozdarł sukno i przedostał się przez wąski otwór.

W gabinecie księcia stały: biurko dębowe i trzy szafki, gdzie znajdowały się różne skrytki i szufladki, słowem: urządzony był do przechowywania dokumentów księcia, kosztowności i pieniędzy, w szafkach znajdowała się nadto broń myśliwska.

Dodać należy, że biurko księcia zaraz po dokonaniu zbrodni opieczętowały władze, zleciwszy pieczę nad nim naczelnikowi powiatu sochaczewskiego. Nawet najbliższej rodzinie księcia nie pozwolono zabrać dokumentów. Opasane taśmami biurko było w pierwszych dniach po śmierci księcia strzeżone przez strażników.

Do gabinetu przylegał pokój, w którym przechowywano srebra księcia, ubranie, futra i inne wartościowe przedmioty. Z gabinetu prowadziło przez szerokie drzwi wyjście na półokrągły balkon z trzema kolumnami na wysokości półtora metra od ziemi. Złodziej więc musiałby wdrapać się na balkon wsparty na kamieniach ciosowych, która to czynność, dokonana boso, nie przedstawiała żadnych trudności.

Oględziny porozrzucanych na podłodze papierów i jednej z szuflad, znalezionej na środku gabinetu, świadczą, że złodziej przede wszystkim szukał dokumentów. Robił to przy świetle lampy i latarki elektrycznej, gdyż na obu były ślady zapalania ich. Porozdzierane koperty świadczą, że nocny przybysz skrupulatnie przeglądał wszystkie papiery, jakie znajdowały się w szufladach. Nie wiadomo jednak, czy i jakie papiery interesowały złodzieja, który z taką śmiałością dostał się do gabinetu. Pootwierał on również wszystkie szkatułki, skrytki, szafki, słowem: ani jednego przedmiotu lub sprzętu nie pozostawił bez zbadania. Tak drobiazgowa praca musiała zająć co najmniej godzinę. Długa obecność złodzieja w gabinecie przy świetle latarki i lampy, zapalanych kolejno, śród nocy widnej, gwiaździstej, wydaje się czymś niezwykłym. Co robili dwaj nocni stróże? Czy ani razu przy obchodzeniu pałacu nie zatrzymali się z prawej, południowej jego strony? Czy nie słyszeli żadnego szmeru w gabinecie i nie dostrzegli światła? Na wytłumaczenie tego dodać można, że złodziej prawdopodobnie opuścił drewniane żaluzje i pozamykał okiennice. Stróże opowiadają, że po kilkanaście minut odpoczywali na schodkach frontowych pałacu i że zdrzemnęli się nocy wczorajszej na chwilę po godzinie drugiej. Drzemka ta jednak musiała być mocna, skoro nie słyszeli brzęku rozbitej szyby. Strażnik, który miał kontrolować stróżów, niewątpliwie również nie pokazał się już po godzinie drugiej.

Stwierdzono, że łupem złodzieja stały się następujące przedmioty: broń angielska o jednym cynglu, broń dwunastokalibrowa z monogramem księcia, kupiona w Anglii, wartości 1500 rb., dubeltówka, również systemu angielskiego, kupiona w Warszawie, wartości 250 rb., mauzer dziesięciostrzałowy i brauning długi, dużego kalibru. Skradziono również 60 sznurków korali, kupionych przez księcia za granicą i przeznaczonych na podarunki dla dziewcząt folwarcznych, oraz pewną liczbę paciorków. Suma skradzionych pieniędzy nie jest pewna, gdyż złoto i srebro znajdowało się w rulonach, nie przeglądanych przy opieczętowywaniu biurka. Podobno gotowizna ta wynosić miała około 300 rb. W ogóle przy opieczętowywaniu gabinetu nie zrobiono dokładnego spisu znajdujących się w nim papierów i przedmiotów wartościowych.

Nie można było zatem ustalić, czy i jakie papiery oraz dokumenty zostały skradzione. Futra, ubrania i srebra znajdujące się w pokoju przylegającym do gabinetu pozostały nietknięte.

Obładowany tak bogatym łupem, nie pozostawiwszy również dość ciężkiego łomu, złodziej wyszedł przez drzwi na balkon, zsunął się na ziemię i nie zauważony przez nikogo, oddalił się aleją za pałacem, po czym ślady na piasku giną.

Rozbitą szybę w oknie zauważył przybyły na zmianę o godzinie szóstej z rana stróż dzienny Walenty Dzikowski i zaalarmował natychmiast szwajcara Wołowczyka nocującego w jednym z pokojów przy kuchni. Zawiadomiono również administratora Dażwańskiego. Doraźne, natychmiastowe poszukiwania nie dały żadnych wyników. Sprowadzona o godzinie wpół do drugiej po południu Mucha, suka policyjna, nie ułatwiła odnalezienia jakichkolwiek śladów złodzieja. Mucha nie okazywała nawet większej chęci odszukiwania śladów.

Pomiędzy godziną trzecią a czwartą po południu zarządzono obławę, w której wzięło udział około stu mężczyzn i kobiet ze służby folwarcznej pod kierunkiem starszego strzelca Ormana. Przeszukano dokładnie las, wszystkie zagajniki, a zwłaszcza park i rów, gdzie w wodzie z lewej strony Orman znalazł, jadąc z prokuratorami, łom żelazny.

Poza tym poszukiwań tych nie uwieńczył żaden inny wynik. Sprawca tajemniczej kradzieży pozostał nie wykryty.

 

Natomiast zwrot sensacyjny nastąpił w sprawie samego zabójstwa.

Pod zarzutem popełnienia go aresztowano ordynata Bispinga. Z całą atencją należną osobie tak wysokie zajmującej miejsce w hierarchii społecznej został on zaproszony do gabinetu prokuratora, gdzie po kilkugodzinnym przesłuchaniu zapadła decyzja zatrzymania ordynata w więzieniu śledczym. Przewieziono go do aresztu, dla uniknięcia sensacji, w prywatnym zamkniętym landzie. Do celi więziennej za staraniem pani Bispingowej wstawiono wygodne polowe łóżko. "Rzeczywistość czy jakiś szatański zbieg okoliczności?" - stawiano sobie pytanie na łamach prasy, stwierdzając, że ordynat na Massalanach jest skuzynowany z wielu dworami europejskimi przez małżonkę swoją, księżnę Radziwiłłową, wdowę po księciu Karolu, a córkę Andrzeja hr. Zamoyskiego z Podzamcza i księżny Karoliny de Bourbon, siostrzenicy nieżyjącej cesarzowej Elżbiety.

Podawano, że władze śledcze wyłączają motywy materialne, a nawet premedytację przy spełnieniu przestępczego czynu. Oskarżenie ma być oparte na przypuszczeniu, że dokonano zabójstwa w rozdrażnieniu na tle sprzeczki.

Dochodzenie śledcze prowadzono niemal rok, przesłuchano siedmiuset świadków. Prasa doniosła, że początkowo wdrożono śledztwo z art. 1455 k.k. głównego, czyli o zabójstwo bez premedytacji, ewentualnie w uniesieniu, w toku dochodzeń postawiono jednak oskarżenie ostrzejsze z art. 1453 k.k. głównego - o mord uplanowany. "Zdrowie ordynata nie pozostawia nic do życzenia - donosiły dzienniki - zajmuje się on introligatorstwem w celi specjalnej, obiady zaś otrzymuje z Klubu Myśliwskiego".

Gdy w dniu 18 maja 1914 roku w Sądzie Okręgowym, w pałacu Paca, przystąpiono do osądzenia sprawy, wbrew oczekiwaniom i wzmocnionym posterunkom policyjnym uderzała nie tak liczna jak zazwyczaj frekwencja publiczności. Widocznie długotrwały przewód w sprawie Ronikiera ostudził zapał nawet stałych bywalców sądowych. Oskarża, podobnie jak i w tamtej sprawie, prokurator von Herszelman. Przewodniczy prezes Dumitraszko, jako członkowie zasiadają sędziowie Lwowicz i Gawriłow. Obronę wnoszą adwokaci przysięgli: Leon Papieski, Eugeniusz Śmrarowski, Wróblewski (z Wilna) i pomocnik adwokata Franciszek Paschalski.

Salę zalega wielka cisza, wszystkie spojrzenia utkwione są w przejście poza kolumnami... Jak wygląda człowiek o przeszłości nieposzlakowanej, stojący dziś pod oskarżeniem o skrytobójstwo i fałsz... Wchodzi krokiem pewnym, ubrany wytwornie, w surdut czarny i ciemny krawat. Uczesanie bardzo staranne, krótka bródka jest przystrzyżona z pewną starannością.

Oskarżony kłania się sądowi i siada na brzegu ławy dwurzędnej.

Ale jakże się zmienił od zeszłego roku! Wprost do niepoznania... Policzki i skronie zapadnięte, twarz dziwnie drobna, cała postać z dość okazałej zmieniła się w nikłą, wąską w ramionach, wychudłą.

Przewodniczący zadaje zwykłe pytania, na które oskarżony odpowiada po rosyjsku głosem pewnym:

- Czy pan ma jakieś godności honorowe?

- Jestem szambelanem Jego Świątobliwości Papieża.

- Ma pan pozwolenie na noszenie tego tytułu?

- Jest on najwyżej zatwierdzony.

Przewodniczący poleca wprowadzić Aleksandra ks. Druckiego-Lubeckiego i Włodzimierza Leńskiego, którzy w charakterze członków rady familijnej podczas śledztwa pierwiastkowego zgłosili akcję cywilną imieniem spadkobierców śp. Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego.

Na zapytanie przewodniczącego Aleksander ks. Drucki-Lubecki i Włodzimierz Leński oświadczają sądowi, iż wskutek postanowienia rady familijnej cofają akcję cywilną.

Odczytanie aktu oskarżenia zajęło cały pierwszy dzień rozpraw. Podawał on stan faktyczny zgodnie z przytoczonymi powyżej ustaleniami reportażu prasowego. Stwierdzał następnie, że podczas rewizji osobistej znaleziono u Bispinga sześć nie wypełnionych blankietów wekslowych, zaopatrzonych w podpis w języku rosyjskim "Książę Władysław Aleksandrowicz Druckij-Lubeckij", oraz jeden weksel ze skrótem podpisu, każdy na sumę do pięćdziesięciu tysięcy rubli. Wyjaśnieniom oskarżonego, że pozostawał ze zmarłym księciem w ożywionych stosunkach finansowych, pożyczając mu w różnych okresach czasu większe sumy pieniężne, na których pokrycie wystawione były znalezione weksle, akt oskarżenia nie dawał wiary. Zarzucał oskarżonemu sfałszowanie podpisów księcia na wekslach w celu osiągnięcia korzyści majątkowych.

Wreszcie akt oskarżenia ustalał, że dwukrotnie wykryto truciznę w herbacie ks. Druckiego-Lubeckiego, wówczas gdy książę pił ją w towarzystwie Bispinga w swoim mieszkaniu warszawskim. Stało się to na kilka miesięcy przed zabójstwem w Teresinie, w okolicznościach następujących:

Pewnego dnia z rana Bisping przyszedł na śniadanie zaproszony przez księcia, o czym lokaj Żukiewicz wiedział już w przeddzień. Zaniósłszy do jadalni dwie filiżanki, które sam w kuchni napełnił herbatą, Żukiewicz zawiadomił o tym księcia, sam zaś udał się do sypialni i zaczął w niej robić porządki. Wkrótce jednak pan domu zawołał Żukiewicza do jadalni i zapytał go, dlaczego herbata ma w sobie jakąś niezwykłą gorycz. Służący, spróbowawszy herbaty z filiżanki księcia, musiał przyznać, że zarzut jest słuszny. Bisping również wziął do ust trochę tego płynu, ale wypluł go natychmiast. Książę i Żukiewicz spróbowali herbaty z filiżanki Bispinga, ta jednak, wbrew zapewnieniom gościa, miała smak zwykły, pozbawiony owej dziwnej goryczy; następnie obaj poszli do kuchni obejrzeć czajnik, z którego była nalana herbata, gdy zaś wrócili, do kuchni udał się Bisping. Tam zatrzymał się przed płytą, na której stał czajnik, a po chwili podszedł do kranu i puścił wodę - co widziała przez otwarte drzwi siedząca w swoim pokoju żona świadka, Ewa Żukiewiczowa.

Niebawem książę i Bisping herbatę zlaną w butelki odnieśli do laboratorium dra Serkowskiego.

Tego samego dnia ks. Drucki-Lubecki wyjechał do Teresina, wieczorem zaś Bisping wypytywał przez telefon Żukiewiczowa, która podeszła do aparatu, o samopoczucie księcia, i sam skarżył się na ból głowy.

Po owym zdarzeniu książę niejednokrotnie w obecności Żukiewicza opowiadał Bispingowi o symptomatach otrucia, których doznał po wypiciu kilku łyków herbaty, gość zaś zapewniał, że u siebie również zaobserwował te same objawy.

Po kilku dniach Żukiewicz dowiedział się, iż analiza wykazała truciznę, ale tylko w herbacie księcia - zanim to jednak nastąpiło, zdarzył się przypadek identyczny, a mianowicie:

Ks. Drucki-Lubecki o godzinie czwartej po południu, zasiadłszy w towarzystwie Bispinga do herbaty nalanej i osłodzonej przez Żukiewicza, znów zawołał świadka i zwrócił jego uwagę na niezwykłą gorycz napoju. Wówczas Bisping, zapewniając, że jego herbata jest słodka, rzekł, iż zapewne przez pomyłkę zamienił filiżanki. Rzeczywiście, Żukiewicz poprzednio widział, jak gość zabrał filiżankę księcia, swoją zaś postawił przed nim.

Tym razem nie oddano herbaty do analizy, ale książę skarżył się na symptomaty otrucia i nawet zasięgał rady lekarza.

Pierwsza analiza wykazała w herbacie ks. Druckiego-Lubeckiego strychninę z domieszką nieszkodliwej farby czerwonej, wskutek czego dr Serkowski wyraził przypuszczenie, iż herbata została zatruta preparatem do tępienia myszy.

Zbadany w charakterze świadka dr Kucharzewski, zapoznawszy się z aktem powyższej analizy, orzekł, iż doza strychniny stwierdzona w filiżance ks. Druckiego-Lubeckiego wystarczała do otrucia człowieka.

Na podstawie powyższych ustaleń dokonanych w toku śledztwa akt oskarżenia zarzucał szlachcicowi dziedzicznemu Janowi Kamilowi Antoniemu Bispingowi, ordynatowi na Massalanach, liczącemu 33 lata:

"Po pierwsze: że z postanowieniem z góry powziętym pozbawienia życia Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego celem osiągnięcia korzyści materialnych dnia 21 kwietnia 1913 roku w parku dóbr Teresin, gm. Szymanów, pow. sochaczewskiego, gub. warszawskiej, wystrzałami z rewolweru zadał ks. Druckiemu-Lubeckiemu dwie rany w okolicach pasa i w głowę, z których ostatnia spowodowała śmierć księcia.

"Po drugie: że w roku 1912 celem osiągnięcia korzyści sprzeciwiających się prawu sfałszował podpisy Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego na siedmiu blankietach wekslowych, każdy po 50 tysięcy rubli, znalezionych przez policję w dniu 30 maja 1913 roku.

"Po trzecie: że dnia 30 czerwca 1912 roku w Warszawie z postanowieniem z góry powziętym pozbawienia życia Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego celem osiągnięcia korzyści materialnych wsypał strychninę do filiżanki herbaty nalanej dla Druckiego-Lubeckiego, ale zamiaru nie wykonał wskutek okoliczności od siebie niezależnych, ponieważ Drucki-Lubecki po pierwszym łyku, zauważywszy niezwykłą gorycz herbaty, więcej jej nie pił.

"Przestępstwa te są przewidziane w art. art. 1697 i 1453 ust. k.k."

Bisping kategorycznie zaprzeczał, aby popełnił którekolwiek z zarzucanych mu przestępstw.

Przed balustradą dla świadków staje jako pierwsza Władysławowa ks. Drucka-Lubecka. Na zapytanie prokuratora księżna odpowiada, że wiadomość o śmierci męża otrzymała w Paryżu. Rozstała się z nim na trzy tygodnie przed faktem tragicznym; był wówczas w doskonałym usposobieniu. Wrogów i nieżyczliwych książę nie miał. Mawiał, że dzięki swemu stanowi majątkowemu niczego nie potrzebuje sobie odmawiać.

Księżna oświadcza, iż po zgonie męża musiała zapoznać się z interesami majątkowymi. Dochód z dóbr po pokryciu utrzymania wszystkich rezydencji wyniósł w ostatnim roku 305 tysięcy rubli. Majątki w Królestwie: Teresin i Złoczew nie dały dochodu, przeciwnie, trzeba było do nich dołożyć.

W swoje stosunki finansowe z Bispingiem książę żony nie wtajemniczał.

Ordynat Bisping, jadąc w swoim czasie na jeden dzień do Paryża, mówił księżnej, że celem tej podróży jest porozumienie się z księciem co do ceny, jakiej należy żądać za wywłaszczenie gruntów pod budowę fortecy, ale nie mówił, że wiezie blankiety wekslowe do podpisu.

Następują pytania obrony.

Adw. przys. Papieski: Czy książę, wystawiając weksle, mówił o tym z księżną?

Świadek: Nie, ale pewnego razu pokazywał mi wykupione weksle, które wystawił na Teresin. Gdy wyraziłam zdziwienie, iż dług w tak krótkim czasie został spłacony, książę odpowiedział: "Przecież mam dochody".

Adw. Papieski: Czy mąż mówił księżnej o celu swej wycieczki do Petersburga na krótko przed śmiercią?

Świadek: Starał się o zamianę gruntów, które miały być wywłaszczone pod fortecę, na las rządowy graniczący ze Złoczewem.

Adw. Papieski: Księżna nie przypomina sobie, jak opowiadał nieboszczyk o zdarzeniu z trucizną?

Świadek: Mąż, przyjechawszy do Teresina z panem Bispingiem, rzekł do mnie: "Wiesz, chciano mnie otruć". Obaj byli bardzo bladzi i mówili, że czują się niedobrze.

Adw. Papieski: Czy pan Bisping, dowiedziawszy się od księżnej o wynikach analizy, nie zapewnił, że nikomu o tym nie wspomniał, tylko własnej żonie?

Świadek: Tak jest. Prosiłam też Bispinga, żeby o tym nie rozpowiadał.

Adw. Papieski: A o drugim zdarzeniu z trucizną nieboszczyk opowiadał księżnej?

Świadek: Dopiero po śmierci męża dowiedziałam się o tym od lokaja.

W dalszym ciągu badana przez adwokata Papieskiego Władysławowa ks. Drucka-Lubecka zeznaje, że męża jej do dnia śmierci łączyły z panem Bispingiem stosunki przyjazne. Mówiąc o swoim przyjacielu książę nazywał go "człowiekiem z głową", o uczciwości pana Bispinga specjalnie mowy nie było, gdyż miał on pod tym względem reputację ustaloną.

Przewodniczący: Czy księżna może określić ściśle, kiedy mąż jej cierpiał na artretyzm?

Świadek: Od wiosny do jesieni roku 1911.

Przewodniczący: Czy były widoczne symptomaty tej choroby, jak na przykład spuchnięcie ręki?

Świadek: Nie pamiętam.

Członek sądu Gawriłow: Gdy książę nosił rękę na temblaku, czy nie zauważyła księżna w charakterze jego pisma jakiejś zmiany?

Świadek: Żadnej zmiany nie zauważyłam.

Adw. przys. Śmiarowski: Po kradzieży w Teresinie nie zauważyła księżna braku starego, czarnego pugilaresu?

Świadek: Zginęła teka.

Adw. Śmiarowski: Książę przywiązywał wagę do papierów złożonych w tej tece?

Świadek: Uważał je za bardzo ważne i tekę zawsze zabierał ze sobą. Według mego przekonania znana kradzież w Teresinie miała na celu właśnie zawładnięcie tą teką.

Przewodniczący: Uważa księżna za prawdopodobne, że książę pożyczał od pana Bispinga znaczne sumy i wydawał mu weksle?

Świadek: Sądząc po dochodach męża, zdaje mi się, iż nie potrzebował pomocy finansowej pana Bispinga.

Przewodniczący: Więc zdziwiła księżnę wiadomość o znalezieniu u pana Bispinga weksli z podpisem jej męża?

Świadek: Tak.

Przewodniczący: Czy mąż księżnej mówił kiedykolwiek, iż posiada długi?

Świadek: Z rozmów mogłam wnosić, iż nie miał długów. Przeciwnie, wspominał o bardzo dobrym stanie interesów, czego dowodem było przyznanie przez bank państwa kredytu w sumie dwustu tysięcy rubli.

Następnie księżna odpowiada przewodniczącemu, że z rozmowy, jaką książę miał w Biarritz ze swoją córką, odniosła wrażenie, iż pomiędzy księciem a panem Bispingiem nastąpiło pewne oziębienie stosunków.

Przewodniczący żąda powtórzenia szczegółów tej rozmowy.

Księżna odmawia odpowiedzi, tłumacząc się zmęczeniem.

Przewodniczący prosi, aby księżna nic nie ukrywała i dopomogła do wyjaśnienia tej zawiłej sprawy.

Księżna mówi, iż może zdoła przypomnieć sobie szczegóły tej rozmowy i powtórzy je sądowi innym razem.

Drugi z kolei zeznaje brat zamordowanego. Charakteryzuje zmarłego jako człowieka dobrego serca i bardzo uczynnego. Nie miał on wrogów ani nieżyczliwych, przeciwnie, przez służbę swoją był po prostu kochany jako pan hojny i wyrozumiały.

Pana Bispinga świadek zna bardzo mało, spotkał go może dziesięć razy w życiu, ale nie szukał zbliżenia, widząc natomiast zażyły z nim stosunek ks. Władysława, jako brat starszy uważał za swój obowiązek przestrzegać nieboszczyka, aby był ostrożny. Dlaczego to czynił? Był głęboko przekonany, że przyjaźń pana Bispinga za fundament miała interes. Książę posiadał majątek bez porównania większy, więc jeśli kto mógł z przyjaźni tej ciągnąć zyski - to jedynie p. Bisping. Gdy Aleksander ks. Drucki-Lubecki skończył swe zeznania, wstaje podsądny i z trudnością panując nad wzburzeniem, protestuje przeciw słyszanym wywodom.

- Ks. Aleksander pozwolił sobie - mówi - traktować mnie w sposób nieprzyzwoity...

Przewodniczący: Nie zauważyłem nic nieprzyzwoitego; niekorzystne - nie znaczy: nieprzyzwoite.

Podsądny: Nazywam nieprzyzwoitością, jeżeli ktoś mówi rzeczy zmyślone! Twierdzę, iż mimo przysięgi ks. Aleksander świadomie mówił nieprawdę. Z nieboszczykiem łączyły go stosunki bardzo chłodne, byłem świadkiem, jak nawet się nie witali.

Następny świadek, Zdzisław hr. Zamoyski, wchodząc na salę robi znak krzyża świętego.

Świadek, teść zamordowanego i stryj ordynatowej Bispingowej, o samej sprawie nie może przytoczyć żadnego szczegółu.

- Pana Bispinga znam bardzo mało, kilka razy spotykaliśmy się w salonach, ale nie rozmawialiśmy ze sobą.

Prokurator: Świadek nie zauważył czegoś anormalnego w postępowaniu księcia?

Świadek: Nigdy. Zawsze był spokojny, uprzejmy względem wszystkich.

Prokurator: Nie miał jakichś obaw?

Świadek: W ostatnich czasach zauważyłem, iż dręczył go jakiś niepokój, a datowało się to od zdarzenia z ową niesmaczną herbatą.

Wchodzi na salę ordynatowa Bispingowa, z domu hr. Zamoyska, z pierwszego męża księżna Radziwiłłowa. Jest ubrana w skromny czarny kostium angielski, szczupła i wysoka. Bardzo blada, ku ławie podsądnych śle uśmiech pełen dobroci i lekkie skinienie głową.

- Pewnego dnia w listopadzie - rozpoczyna swoje zeznanie - przyniósł do nas szofer księcia Paul blankiety wekslowe mężowi do podpisu, ale ponieważ nie miał listu upoważniającego, mąż bał się oddać mu dokumenty na sto dwadzieścia tysięcy rubli.

Przewodniczący: Pani widziała, że weksle były wystawione na tę sumę?

Świadek: Nie przypatrywałam się blankietom, ale mówił mi mąż. Po kilku dniach przyszedł książę i obaj z mężem udali się do gabinetu, ja zaś pozostałam w sąsiednim pokoju. Po pewnym czasie mąż mój otwiera drzwi i wskazuje mi księcia mówiąc: "Patrz, jak ten wariat Władzio podpisuje weksle..."

Obrońca Papieski: Powiedział to w ten sposób, że książę słyszał?

Świadek: Rozumie się.

Przewodniczący: Jak książę podpisywał?

Świadek: Na biurku, klęcząc na podłodze.

Ekspert Zacharin ustala, że biurko było zwykłej wysokości, książę zaś niskiego wzrostu.

Pani Bispingowej zdaje się, że książę podpisując trzymał rękę w powietrzu.

Obrońca Wróblewski: Nie wiadomo pani, jaki posag oprócz nieruchomości otrzymał mąż pani za pierwszą swoją żoną?

Świadek: Nigdy nie mówiliśmy o tym: słyszałam od osób trzecich, że coś sto tysięcy rubli.

O zdarzeniu z trucizną w herbacie pani Bispingowa powiadomiona była przez męża, ten jednak, mówiąc o wynikach analizy, prosił ją o zachowanie tajemnicy, gdyż przyrzekł księstwu, iż nikomu mówić o tym nie będzie.

Obrońca Papieski: Czy zdziwiło panią, gdy mąż, wróciwszy dnia 22 kwietnia 1912 roku do Massalan, opowiadał, że szedł piechotą z Teresina do Błonia?

Świadek: Bynajmniej. Mąż mój chodził bardzo wiele i bez względu na pogodę.

Członek sądu Lwowicz: Mąż pani grał na giełdzie.

Świadek: Wiem, że kupował i sprzedawał różne papiery.

Członek sądu Lwowicz: Z korzyścią dla siebie?

Świadek: W każdym razie więcej wygrał, aniżeli przegrał.

Członek sądu Lwowicz: Ile mógł wygrać?

Świadek: Nigdy szczegółowo nie mówiliśmy o tych sprawach.

Obrońca Papieski: Kiedy pani zaślubiła pana Bispinga?

Świadek: W lutym 1912 roku.

Obrońca Papieski: Czy często od ślubu do dnia aresztowania męża mówiła z nim pani o interesach?

Świadek: Wcale.

Członek sądu Gawriłow: Posiadanych weksli mąż pani nie pokazywał?

Świadek: Nie.

Następnie zeznaje ks. Kretowicz, proboszcz parafii, do której należą Massalany:

"Pan Bisping to człowiek wierzący, głęboko religijny, sprawiedliwy, uczciwy, moralny, posiadający wyborną reputację. Bogaty, żył raczej skromnie. Kiedy przedsięwziąłem remont kościoła, bez udziału pana Bispinga nie zdołałbym nic uczynić. Koszt ogólny wyniósł piętnaście tysięcy rubli, pan Bisping pokrył z górą połowę tej sumy. Przed swoim aresztowaniem w pierwsze święto wielkanocne (według starego stylu) pan Bisping był na mszy o godzinie szóstej z rana, gdy zaś jechałem do Massalan święcić, to wiedząc o podejrzeniach, które padły na ordynata, postanowiłem go obserwować; pozostawałem wówczas w Massalanach cztery godziny i przyszedłem do przekonania, że part Bisping nie może być winowajcą".

Szwagier podsądnego Michał hr. Kossakowski od chwili aresztowania Bispinga zarządza jego majątkiem. Obecnie podaje sądowi, co następuje:

- Objąwszy zarząd interesów mojego szwagra przede wszystkim zrobiłem bilans i wyznaję, że wynik nie tylko nas zadziwił, ale ucieszył.

Otrzymawszy pozwolenie sądu hr. Kossakowski z kopii bilansu odczytuje pozycje ustawione według wykazów bankowych. Wynika z nich, że ordynat Bisping w chwili swego aresztowania posiadał poza ordynacją w akcjach i różnych walorach aktywa w sumie sześciuset tysięcy rubli.

- Z siedmiu weksli - mówił świadek - znalezionych przy Bispingu podczas rewizji, rodzina śp. Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego kwestionuje cztery, trzy bowiem uznaje za kontrweksle na pokrycie weksli grzecznościowych wystawionych księciu przez mojego szwagra na sumę 150 tysięcy rubli. Jeśli z bilansu wykreślimy owe kwestionowane 200 tysięcy, to otrzymamy nadwyżkę aktywów nad pasywami w sumie 400 tysięcy rubli.

Świadek chce przejść do oceny ziemi posiadanej przez Bispinga poza ordynacją, ale sąd sprzeciwia się temu.

Spośród zeznań dalszych świadków zaciekawienie budzi oświadczenie Kazimierza Kiziaka, stangreta zmarłego księcia. Jest to Mazur całą gębą, z miejska odziany, w kołnierzyku gumowym, którego blask walczy o lepsze z połyskiem ogorzałej twarzy jego właściciela.

On to z rana pobiegł do kancelarii po papierosy dla p. Bispinga. Gdy przyniósł paczkę zawiniętą w bibułę, p. Bisping włożył ją do kieszeni, zdaje się lewej, ale dokładnie świadek "nie zamiecił".

- Panowie pogadali "kawałecek", mnie z brycką ostawili przed pałacem, a sami pośli sobie do parku. Ja sobie myślę - przecie jestem od tego, i stępem pojechałem za nimi. Jak to ujrzał p. Bisping, to rzekł coś po francusku do księcia i wnet książę z "fantazją" obrócił się do mnie i kazał ostać...

Książę lubił gości odwozić na stację, ale mogło się zdarzyć, iż gość sam odjeżdżał.

- Księcia - mówi Kiziak - wszyscy ludzie "na ręcach" nosili, bo mieli od niego zarobku w bród, dziś jeszcze płaczą księcia, nikt nie miał przeciwności do niego.

- Czy zdarzało się - pyta przewodniczący - aby książę rozmawiał po drodze z wieśniakami?

Świadek przeczy. "Gdy się kto zwrócił po drodze, książę powiedział: «Jest kantor od tego». Stanowczo w "taką spotyckę" nie wierzy.

Nowy szczegół, dotychczas nie ujawniony, wnosi Piotr Cybulski, gajowy. Zeznaje, że w lesie dostrzegł księcia i p. Bispinga. Ten drugi stał koło krzaków z dala od księcia, który oglądał drzewa. P. Bisping, nie widząc nadchodzącego Cybulskiego, trzymał w ręce "riwelwer i ze spodku go sobie zasuwał", przy czym "zauważył sobie na księcia..."

Kiedy Cybulski zrównał się z nim, p. Bisping schował "riwelwer".

Obrońca Papieski wypytuje świadka, dlaczego - trzykrotnie badany przez sędziego śledczego - nie mówił o tak ważnym szczególe?

- Z początku nie wiedziałem, do kogo mówię i co z tego będzie, więc bałem się, że wszystko opiszą gazety i jeszcze mnie kto zabije.

Obrońca Papieski: Kto zabije?

Świadek: Ano, ten, kto zamordował księcia pana. Ale idąc do sądu zeznawać pod przysięgą, rzekłem sobie: "Co będzie, to będzie, teraz powiem wszystko".

Obrońca Papieski: Co to znaczy: "Zauważył sobie na księcia"? Czy celował?

Świadek: Tego nie mogę powiedzieć. Łysknął oczami na księcia.

Oświadcza w końcu, że o swej obserwacji co do "riwelweru" opowiadał w swoim czasie gajowemu Jakubowi Wołowczykowi.

Gabriel Dażwański, administrator majątku Teresin, opowiada o stosunku księcia Druckiego-Lubeckiego do włościan. Mówi, że lud z okolicy Teresina jest cichy i spokojny, nawet w latach 1905 i 1906 strajku nie było.

- Książę zapowiedział mi raz na zawsze - mówi Dażwański - że z ludźmi trzeba się obchodzić i płacić dobrze, bo to nasi pracownicy. Wszystko jedno, czy pan wydasz kilkaset rubli więcej, czy tysiąc, dla mnie w każdym razie wystarczy. Niechaj biedni ludzie mają zarobek.

Dażwański przytacza przykład niezmiernie charakterystyczny:

Gdy na krótko przed śmiercią książę chciał za zgodą kilku włościan dokonać zamiany gruntów, Dażwański wybrał ziemię w Teresinie. Ale książę był niezadowolony z wyboru. "Nie, panie - rzekł - to byłaby dla nich krzywda, trzeba im dać lepszą ziemię..." - "Książę psuje mi interes" - zaprotestowałem - wspomina Dażwański. - "Jeśli kogoś wysiedla się z ziemi, na której się urodził, to trzeba mu to wynagrodzić" - odpowiedział książę.

I zamieniając grunta, za trzy morgi dawał dziesięć i polecił Dażwańskiemu przenieść ruchomości chłopów, i kazał dać po krowie na nowe gospodarstwo. Dażwański, nie mając krów odpowiednich, dał wieśniakom po pięćdziesiąt rubli.

- Oto dlaczego - mówi Dażwański - książę wrogów nie miał, lecz tylko przyjaciół, i gdy umarł, to wszyscy, i starzy, i dzieci, modlili się za niego.

Będąc w Teresinie książę nie zajmował się interesami.

"Mam ich dosyć w Szczuczynie - mawiał - przyjeżdżam do Teresina na wypoczynek".

Sporo uwagi poświęcono świadkom mogącym ustalić, kiedy rozległy się strzały w parku teresińskim, na ile czasu przed odjazdem pociągu osobowego, który krytycznego dnia odszedł do Warszawy z małym opóźnieniem, odjeżdżając z Teresina o 3 minut 20 po południu. Najistotniejsze było tu oświadczenie tragarza Więckowskiego.

W dniu morderstwa, wyszedłszy przed stację, rozmawiał ze stangretem Giętkowskim.

- Usłyszałem dwa strzały - mówi - i zaraz potem spojrzałem na zegarek. Była wtedy godzina 2 min. 35.

Przewodniczący: Dlaczego świadek spojrzał na zegarek? Przypadkowo czy też dlatego, iż usłyszał strzały?

Świadek: Chciałem dowiedzieć się, ile pozostało czasu do odejścia pociągu i czy mogę jeszcze zajść do domu.

Świadek Paweł Mikołajczyk, zwany "Paulem", szofer zmarłego księcia, zeznaje, że gdy po włamaniu do pałacu teresińskiego przyjechał do Teresina, gajowy Cybulski opowiadał mu, że w dniu krytycznym w lesie "Wólka" książę powiedział do niego: "Nabij broń i patrz za nami".

Mikołajczyk znał zawartość biurka książęcego. Mówi on, że zginęły dwa pugilaresy i teka.

W roku 1912 Mikołajczyk słyszał rozmowę księcia z gajowym Gralą; była prowadzona w języku niemieckim tak ostro, że świadek uważał za właściwe pozostać przy księciu. Książę wydalił Gralę, gdyż ten zaniedbywał się w spełnianiu obowiązków. Po zdarzeniu z herbatą polecił świadkowi dowiedzieć się, czy poprzedniego dnia w mieszkaniu nie był młody Grala. Grala istotnie był w mieszkaniu księcia dnia poprzedniego.

W początkach grudnia roku 1912 Mikołajczyk był posłany przez księcia po weksle do ordynata Bispinga, który wyraził zdziwienie, że świadek nie przyniósł żadnej kartki.

Ordynat wręczył wtedy Mikołajczykowi dość grubą kopertę, ale świadek nie wie, czy były w niej weksle.

 

Niemałą sensację budzi wiadomość kolportowana w kuluarach sądowych, jakoby zgłosił się listownie "prawdziwy morderca".

Przed kilkunastu dniami Władysławowa ks. Drucka-Lubecka otrzymała z Petersburga list, w którym jakiś Roman Strzelbicki zawiadamia, że dnia 21 kwietnia 1913 roku, przyjechawszy do Teresina celem siania zamętu i wywołania sporów agrarnych, spotkał w parku Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego w towarzystwie jakiegoś pana, który oddalił się, gdy Strzelbicki nawiązał z księciem rozmowę. Wkrótce pomiędzy księciem a Strzelbickim. wynikła sprzeczka, później walka i ostatecznie Strzelbicki zastrzelił księcia.

Księżna Władysławowa list przesłała prokuratorowi.

Prokurator otrzymał także list z Petersburga od Cecylii Sucheckiej, która podając się za siostrę rzekomego Strzelbickiego powtarza szczegóły jego wyznania, "pełna trwogi", czy list brata doszedł rąk osoby, do której był adresowany.

Władze sądowe zapytały telegraficznie naczelnika wydziału śledczego w Petersburgu, czy mieszka tam Cecylia Suchecka.

Ów Strzelbicki zapewnia w zakończeniu swego "wyznania", że gdy list dojdzie do Warszawy, on już będzie "za morzem"...

 

Ożywienie następuje wśród niezbyt licznych słuchaczy śledzących tok rozpraw, zmęczonych długim korowodem świadków, którzy do sprawy poza znanymi ustaleniami nic nowego nie wnoszą, gdy na salę sądową wchodzi czarno ubrana Maria księżniczka Drucka-Lubecka, córka zmarłego. Towarzyszą jej matka i dziadek, Zdzisław hr. Zamoyski, którzy zasiadają w ławie dla świadków, księżniczka zaś staje przed balustradą.

Zeznaje za pośrednictwem tłumacza, głosem cichym, ale myśli formułuje bardzo jasno i stanowczo.

Przewodniczący zadaje pytanie: Rozmawiała pani z ojcem na krótko przed jego śmiercią o jego sytuacji finansowej?

Świadek: Tak. Ojciec powiedział mi wtedy, iż może kupić Złoczew, ponieważ nic nikomu nie jest winien.

Przewodniczący: Kiedy była ta rozmowa?

Świadek: Drugiego albo trzeciego kwietnia, w Biarritz, przy śniadaniu.

Przewodniczący: Nie wspominał książę o swoich stosunkach z Bispingiem?

Świadek: Ostatnimi czasy - nie.

Przewodniczący: Zauważyła pani, że te stosunki oziębły?

Świadek: Gdy wtedy w Biarritz wymówiłam nazwisko pana Bispinga, ojciec powiedział: "Daj pokój z tym Bispingiem. Ostrzegałaś mnie przed nim" i ojciec mój rzekł po francusku, powtarzam dosłownie: "Le pire dans tout cela c'est que tu avais du flair" (To najgorsze, że miałaś dobrego nosa).

Przewodniczący: Mówiła pani z ojcem o zdarzeniu z trucizną?

Świadek: Wyraziłam zdziwienie, że ojciec nie starał się zbadać tej sprawy. Odpowiedział mi: "Urządzam się, jak chcę, i nikomu nic do tego".

Przewodniczący: Czy nie zdawała sobie pani sprawy, kto by mógł być winowajcą?

Świadek: Owszem, wyraziłam pogląd, iż musiał to być człowiek znający zwyczaje ojca: "Wiedział - rzekłam - iż pijasz herbatę zimną i dużymi łykami. Jan tego nie zrobił". Ojciec zaś odpowiedział naśladując głos służącego: "Jużci, że nie Jan". "I nie Grala - mówiłam dalej - bo go wtedy nie było. Więc jeśli nie Jan, to któż by trzeci?" Przyszła mi do głowy straszna myśl i wtedy, pomimo iż nie lubiłam pana Bispinga, rzekłam do ojca: "Proszę mi powiedzieć, że to nie on".

Przewodniczący: Cóż ojciec na to?

Świadek: Zaczerwienił się, jakby nie wiedział, co ma odpowiedzieć, wreszcie rzekł: "Proszę nikomu o tym nie mówić, ani matce, ani mnie, nikomu nic do tego". "Ale papa nie powiedział mi - rzekłam - że to nie on". Wtedy ojciec wyszedł trzasnąwszy drzwiami.

Przewodniczący: Jak pani wytłumaczyła sobie gniew ojca? Że domysł był nietrafny czy że ojciec nie chciał przyznać się do swoich podejrzeń?

Świadek: Nie chciał, aby ktoś się w to mieszał.

Z zeznań świadków przesłuchiwanych na okoliczność, jaką drogą widziany przez nich "czarno ubrany pan" szedł z parku teresińskiego na stację kolejową, wyłoniła się rzucająca się w oczy sprzeczność. Szereg świadków zeznało, że w dniu krytycznym przed albo zaraz po godzinie trzeciej z parku teresińskiego wybiegł "pan w czarnej odzieży", przebiegł szosę Szymanowską wszerz, przeskoczył przez rów, zniknął w zagajniku, szedł krokiem spiesznym łąką nad rowem opodal zagrody Sochów, znów zniknął w lesie, a stamtąd drogą polną, biegnącą prawie prostopadle do toru kolejowego, dotarł do przejazdu Kononowicza, przeszedł na lewą stronę toru i tamtędy podążył do Błonia.

Inna kategoria świadków: robotnicy, którzy sypali wał na szosie Szymanowskiej w pobliżu plantu, a w odległości co najmniej półtorej wiorsty od zagrody Sochów, zeznają, że mniej więcej w tym samym czasie przeszedł koło nich "pan w czarnej odzieży" mówiąc: "Szczęść Boże! Ciężko idzie wam praca w taką słotę". Sięgnął pod palto, wyjął papierosa nie z papierośnicy, ale wprost z kieszeni, i dalej podążył. Tego samego pana zawrócił z toru zwrotniczy Dybicki, widział go również robotnik kolejowy Gut.

Z zeznań tych wynikało niezbicie, że "pan w czarnej odzieży" widziany przez Sochów nie mógł być "panem w czarnej odzieży", którego Dybicki usunął z toru kolejowego. Stąd wniosek, że musiało być w owym czasie w okolicach parku teresińskiego dwóch panów w czarnej odzieży.

Budzi więc zrozumiałe zaciekawienie, gdy obrona zgłasza nowego świadka, który ma wyjaśnić całą tę sprawę. Świadkiem tym jest Bolesław Jasiak, inżynier kultury rolnej. Wzrostu średniego, ale zdaje się nieco wyższy od Bispinga. Nosi wąsy i bródkę, ale znacznie jaśniejsze aniżeli podsądny; na nosie ma binokle, a na lewym policzku szramę, która zapewne jest pamiątką po studiach uniwersyteckich.

Przewodniczący: Pan zwracał się telefonicznie do adwokata przysięgłego Papieskiego?

Świadek: Tak jest.

Przewodniczący: Dlaczego?

Świadek: Czytając sprawozdania przekonałem się o niedokładności zeznań świadków. Zatem spytałem, czy ma to jakieś znaczenie dla sprawy, że szedłem w dniu krytycznym po lewej stronie toru?

Przewodniczący: O sprawie Bispinga czytał pan dawniej?

Świadek: Owszem.

Przewodniczący: Nie wiedział świadek przedtem, że z robotnikami rozmawiał jakiś pan i że według aktu oskarżenia panem tym miał być Bisping?

Świadek: Wiedziałem.

Przewodniczący: Dlaczego nie zgłosił się pan zaraz?

Świadek: Bałem się, żeby mnie nie aresztowano, zważywszy, iż byłem w pobliżu miejsca zbrodni.

Przewodniczący: Niech pan opowie o swoim pobycie w Teresinie.

Świadek: W poniedziałek dnia 21 kwietnia 1913 roku wyjechałem z Warszawy po godzinie dwunastej w południe do Błonia, zamierzając udać się stamtąd do Bieniewic. Zagadawszy się z towarzyszami podróży przejechałem Błonie i wysiadłem dopiero w Teresinie. Tam dowiedziałem się, że pociąg do Błonia odchodzi dopiero za godzinę, więc aby nie tracić czasu, wyszedłem na szosę w poszukiwaniu kmiotka, który odwiózłby mnie do Bieniewic. Na szosie, w oddaleniu pół wiorsty od stacji, spotkałem wóz, którego właściciel uczynił zadość mojemu życzeniu. Wieśniak nie znał drogi, więc poleciwszy mu jechać drogą ciągnącą się po prawej stronie toru, sam poszedłem plantem; w odległości jakichś dwóch wiorst od Teresina skręciliśmy na prawo i drogą polną udaliśmy się do Bieniewic.

Przewodniczący: Rozmawiał świadek z robotnikami pracującymi na szosie?

Świadek: Być może, ale nie pamiętam, o czym.

Przewodniczący: Jak pan był ubrany?

Świadek: Miałem czarne palto z szerokim kołnierzem z tegoż materiału, miękki kapelusz brązowy i ciemnożółte obuwie.

Przewodniczący: Nie spacerował świadek po parku w Teresinie?

Świadek: Nie.

Przewodniczący: Dróżnik nie zwracał świadkowi uwagi, że po plancie chodzić nie wolno?

Świadek: Zdaje się, że ja pytałem go o to.

Obrońca Papieski: Czy świadek pali i gdzie nosi papierosy?

Świadek: Palę i noszę papierosy w kieszeni od kamizelki.

Obrońca Papieski: Rozmawiając z robotnikami nie użył pan jakiegoś wyrażenia?

Świadek: Zwykle zwracam się do robotników ze słowami: "Szczęść Boże".

Małą sensację budzi świadek Stanisław Kuśnierski, który w dniu poprzedzającym zabójstwo jechał pociągiem kolei kaliskiej.

Gdy Kuśnierski wyszedł na korytarz wagonu, aby wypalić papierosa, zbliżyła się do niego kobieta lat około trzydziestu.

- Jestem Francuzka - rzekła łamaną polszczyzną - i trudno mi mówić obcym językiem. Może mnie pan objaśni, czy prędko będzie stacja Teresin.

- Zaraz będzie Błonie, następna zaś Teresin - objaśniłem. - A dokąd pani jedzie?

- Do księcia - odpowiedziała.

Świadek widział, że ta Francuzka wysiadła w Teresinie.

Na zapytanie przewodniczącego oskarżony Bisping objaśnia, że ani w dniu krytycznym, ani w przeddzień do pałacu w Teresinie nie przyjechała żadna Francuzka.

Po szeregu świadków, którzy do sprawy nic istotnego nie wnoszą, zainteresowanie budzi zjawienie się przed kratkami sądowymi Jana hr. Zamoyskiego. Jest to stryj zarówno Władysławowej ks. Druckiej-Lubeckiej, jak ordynatowej Bispingowej.

Jan hr. Zamoyski dnia 23 kwietnia 1913 roku wyjechał do Aleksandrowa na spotkanie wracającej z zagranicy ks. Władysławowej, aby przygotować ją do strasznego ciosu, księżna bowiem wówczas nie wiedziała jeszcze, jak straszną śmiercią zmarł jej małżonek.

Dowiedziawszy się, że książę został zamordowany, księżna zawołała:

- Wiem, kto zabił!

I wówczas opowiedziała, że strzelec Grala za złe sprawowanie był niedawno wydalony przez księcia. Ten Grala zdradzał najgorsze instynkty i niegdyś zabił człowieka.

Świadek zwrócił uwagę księżnej na konieczność zawiadomienia władz o tym przypuszczeniu, ponieważ pada podejrzenie na pana Bispinga; wiadomość ta do najwyższego stopnia oburzyła księżnę, jak również piętnastoletniego księcia, syna zamordowanego.

Wtedy mówiła świadkowi księżna o wypadku z herbatą, nadmieniając, że Grala był w tym czasie w mieszkaniu księcia.

Przewodniczący: Świadek nie interesował się później, gdzie podczas morderstwa był Grala?

Świadek: Owszem, ale nie umiano mnie objaśnić, w każdym razie nie był w Teresinie.

Obrońca Papieski: Opowiadał świadkowi pan Bisping o okolicznościach, w jakich rozstał się z księciem?

Świadek: Tak, mówił, że pozostawił księcia z dwoma ludźmi i sam udał się na stację, bojąc się spóźnić na pociąg, co mnie wcale nie zdziwiło, gdyż książę przybywanie w ostatniej chwili przed odejściem pociągu traktował jako sport. Nie zdziwiło mnie także, iż pan Bisping udał się pieszo do Błonia, ponieważ lubił chodzić.

Przewodniczący: Książę zdolny był do uniesień?

Świadek: Sądzę, że tak, ale umiał się hamować.

Przewodniczący: A pan Bisping?

Świadek: Z natury jest nerwowy. Ale niewątpliwie był bardziej zrównoważony niż książę.

Jeszcze cały szereg świadków o znanych arystokratycznych nazwiskach zeznaje na temat stosunków łączących oskarżonego ze zmarłym księciem. Wystawiają oskarżonemu ordynatowi jak najlepsze świadectwo, mówiąc o jego szlachetności, uczynności i dużym opanowaniu.

W dniu 8 czerwca 1914 roku sąd przeprowadził wizję lokalną w Teresinie, przy której oskarżony nie był obecny. Uznano za słuszne jego motywy, że wyjazd byłby dlań zbyt przykry ze względu na warunki, w jakich musiałby uczestniczyć przy dokonywaniu wizji.

Po wznowieniu rozprawy w Warszawie prosi o głos oskarżony ordynat. Swoim złym wyglądem zwraca ogólną uwagę. Cerę ma koloru ziemi, policzki i skronie zapadłe. Bardzo wzruszony, niemniej głosem pewnym tak mówi:

"Wiedziałem, że tu, na tej ławie, czekają mnie chwile ciężkie, ale nie wyobrażałem sobie, iż będą tak straszne. Wiem, że to, co mówi oskarżony, nie ma dla sądu znaczenia, ale posiadam krewnych, przyjaciół, znajomych, którzy zawsze wierzyli w moją uczciwość, a dziś pod wpływem oskarżeń, usłyszanych w sali sądowej, mogą zadawać sobie jakieś pytania. Więc na wiarę moją, prochy ojca, prochy pierwszej żony mojej, na wszystko, co człowiek może mieć na świecie świętego, przysięgam wobec tu obecnej żyjącej żony mojej, iż jestem niewinny.

"Nie popełniłem żadnego z przestępstw, o które mnie oskarżono, ani morderstwa, ani fałszu weksli, ani zamachu z trucizną. Gdybym pod wpływem okoliczności nadzwyczajnych, straciwszy panowanie nad sobą, zabił człowieka, wyznałbym wszystko i los mój zniósłbym z rezygnacją.

"Jeszcze raz powtarzam, że jestem człowiekiem niewinnym".

Dochodzą do głosu biegli. Oto w streszczeniu ich opinie wygłoszone w toku rozpraw. Stanowisk swych poszczególni rzeczoznawcy nie potrafili uzgodnić.

Rusznikarzy wezwano trzech: Gryzłowa, zarządcę składów wojskowych przy ulicy Bielańskiej, Kryłowa, majstra puszkarskiego pułku litewskiego, i Kuskowskiego, pracownika firmy "Spółka Myśliwska". Uznali, że kule znalezione w zwłokach śp. Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego były wystrzelone z rewolweru tego samego kalibru co mauzer znaleziony u Bispinga. Kule wyjęte ze zwłok księcia należą do tej samej edycji i pochodzą z tej samej fabryki co kule znalezione u Bispinga w Massalanach. Po czym wywiązuje się następująca wymiana poglądów.

Przewodniczący zadaje pytanie: Ale w ostatecznym rezultacie możecie panowie orzec stanowczo, czy te dwie kule były wystrzelone właśnie z tego samego rewolweru?

Biegły Kryłow: Tak można przypuszczać.

Przewodniczący żąda odpowiedzi kategorycznej, ale jej nie otrzymuje.

- A na czym polega różnica zdań ekspertów? - zapytuje Kuskowskiego przewodniczący.

Biegły Kuskowski: Podczas narady naszej panowie Kryłow i Gryzłow twierdzili, że kule były wystrzelone bezwarunkowo z tego samego rewolweru, ja zaś nie mogłem zgodzić się na takie kategoryczne oświadczenie. Rewolwer pana Bispinga jest oznaczony nrem 30 527, w takiej przeto liczbie rewolwerów znajdą się tysiące bliźniaczo do siebie podobnych. Więc pomimo że nacięcia kul prawie odpowiadają nacięciom wewnątrz rewolweru pana Bispinga, nie można odpowiedzieć stanowczo, że kule były wystrzelone z tej samej broni, można jedynie twierdzić, iż rewolweru tego samego systemu, kalibru i serii. Rewolwery serii najnowszej różnią się konstrukcją.

Prokurator: Więc ekspert twierdzi stanowczo, że kule były wystrzelone z rewolweru serii, do której należy rewolwer pana Bispinga?

Biegły Kuskowski: Bezwarunkowo.

Obrońca Papieski: A ile jest rewolwerów w serii?

Biegły Kuskowski: Sto tysięcy!

Obrońca Śmiarowski: Czy są inne systemy rewolwerów z których można by strzelać takimi samymi kulami?

Eksperci wyliczają szereg marek, dodając, że kule te można używać nawet do rewolwerów bębenkowych. Podobnie ma się rzecz z ekspertyzą lekarską. Zaraz na wstępie prof. Taranuchin oświadcza, że co do niektórych punktów opinia biegłych nie jest jednomyślna.

- Moje wywody - mówi - są te same co w śledztwie pierwiastkowym, sąd pozwoli zatem, iż będę posługiwał się notatkami.

Zdaniem profesora są dane, aby przypuszczać, że śmierć księcia poprzedziła walka. Za dowód mogą służyć między innymi włosy znalezione na rękawiczkach księcia. Można by mniemać, że w zabójstwie brało udział dwóch ludzi, a to dlatego, że rany były dwojakie: postrzałowe i tłuczone; ciosy jednak mógł zadać również jeden człowiek. Strzały zostały zadane z odległości mniej więcej pół metra. Czy zabójca musiał być poplamiony krwią? Prof. Taranuchin oświadcza, iż nie może odpowiedzieć kategorycznie. Zdaniem pozostałych biegłych zabójca nie był pokrwawiony.

Na podstawie zawartości żołądka można twierdzić, że śmierć księcia nastąpiła w dwie do trzech godzin po ostatnim jego pożywieniu, a pięć do sześciu godzin przed wykryciem zwłok.

Biegły demonstruje na czaszce ciosy tępym narzędziem, które otrzymał książę. Materiałem orientacyjnym jest protokół sekcji.

Jakim narzędziem zadano ciosy? Bezwarunkowo miało ono brzegi równe i nie było zbyt ciężkie, ponieważ kości czaszki nie uległy uszkodzeniu. Sądząc po rysunku ciosów brzegi narzędzia były równoległe. Czy ciosy zadawano rewolwerem? Być może, ale dowieść tego niepodobna.

Nie ma danych, aby mniemać, że ciosy były wymierzone laską Bispinga albo księcia.

Prof. Taranuchin przyjmuje, że ks. Władysława zabił raczej jeden człowiek. Ekspert orzeka najkategoryczniej, iż włosy wykryte na rękawiczce zabitego są włosami Bispinga, że ciosy mogły być zadawane mauzerem; wreszcie, gdyby nie to, iż płyn, którym zmywano wnętrze rewolweru, przy próbie reagował tak samo jak płyn po zetknięciu z plamami od kapusty, mleka, bulionu itp., to Taranuchin oświadczyłby z czystym sumieniem, że na rewolwerze są ślady krwi.

Natomiast prof. Kosorotow pozostał wierny swoim poglądom. Zdaniem eksperta trzeba się zgodzić, że śmierć księcia poprzedziła walka, w takim zaś razie logika przemawia za dwoma napastnikami. Kosorotow nie wyobraża sobie, aby między ludźmi inteligentnymi mogło dojść do bójki, której ślady stwierdzono na zwłokach ks. Lubeckiego. Tak zabijają tylko "chuligani". Gdy w sferze inteligenckiej jeden drugiemu wymierzy policzek, sprawa kończy się pojedynkiem, jeśli zaś obrażony straci panowanie nad sobą, to mając rewolwer pod ręką - zabija. Ale nie zadaje dwudziestu ciosów. I uwzględnić trzeba wagę tego mauzera, wynosi ona z magazynem co najmniej jeden i ćwierć funta. Taki ciężar nie tylko przebija skórę, ale musiałby pozostawić ślady na kości, a tych nie stwierdzono na czaszce księcia. Co do włosów prof. Kosorotow również pozostaje przy pierwszym swoim zdaniu: z Bispingiem nie mają one nic wspólnego, i oburza się, że prof. Taranuchin, mając do badań pół włosa z brody, wyrokuje, że ten włos pochodzi właśnie z brody oskarżonego.

Podobnie rozbieżne są orzeczenia grafologów. Biegły Popow oświadcza sądowi, że eksperci podzielili się na dwie grupy. Do pierwszej prócz mówcy należą: Popowicki, Zacharin i Krotowski.

Popow demonstruje swoje wywody na kilkudziesięciu fotografiach ze znacznymi powiększeniami podpisów Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego, nie ulegających wątpliwości, oraz podpisów na sześciu kwestionowanych wekslach. Następnie Popow imieniem pierwszej grupy ekspertów oświadcza, że po dokonaniu studiów porównawczych biegli przyszli do wniosku, iż oryginalne pismo księcia należy do kategorii charakterów podnoszących się, podpisy zaś na wekslach mają wyraźne cechy opadających. Pismo księcia jest nierówne, dostrzec to można przede wszystkim w pierwszej literze wyrazu, podpisy zaś na wekslach są wykonane z naciskiem jednakowym. Pismo księcia ma rozmach, podpisy na wekslach są nie, pisane, lecz rysowane bardzo wolno i charakter ich jest ładniejszy, wykwintniejszy aniżeli pisma oryginalnego. Liczne litery na wekslach składają się z pojedynczych fragmentów i noszą wyraźne ślady cienkiego rysunku pociągniętego atramentem. Jest widoczne, że fabrykujący te podpisy przerywał swoją robotę, aby porównać ją z oryginałem, i następnie poprawiał niektóre litery. Jeśli się porówna pismo księcia i Bispinga z podpisami na wekslach, to pierwsze bardzo różni się, drugie jest podobne. Różnica między podpisami na wekslach i autentykach nie może wynikać z powodu choroby ręki.

W związku z punktem ostatnim zabiera głos dr Bogorazow, mówi o różnych formach artretyzmu. Aby pismo uległo zmianie, musiałyby być zaatakowane części ręki biorące udział w procesie pisania. Tylko wyraźne zmiany w stawach i bóle są w możności przy artretyzmie wpłynąć na zmianę charakteru pisma. Pozycja klęcząca, jeśli biurko miało wysokość średnią, także nie może wpłynąć na zmianę pisma.

Oskarżony Bisping wstaje i mówi, iż książę podpisując weksle trzymał kolano w powietrzu - "chciałbym pokazać, jaką przybrał pozę".

Ekspert Bogorazow: W tym wypadku znaczenie miała tylko pozycja ręki.

Oskarżony Bisping (do sędziów): Muszę pokazać, panowie pozwolą.

Przewodniczący: Dobrze, proszę pokazać.

Bisping, otoczony konwojem, wchodzi na podium i demonstruje pozę księcia. Nie ukląkł, ale przykucnął, położył dłoń na stole, łokieć zaś trzymał w powietrzu.

- Tak podpisywał - mówi - pamiętam doskonale.

Przewodniczący: Dlaczegóż pan przyjął weksle podpisywane tak nienaturalnie?

Oskarżony rozkłada ręce.

- Czyż mogłem przewidzieć? Nie byłoby tej sprawy.

I powraca na swoje miejsce.

Następnie biegły Zacharin z właściwą mu elokwencją polemizuje z wywodami Popowa. Kardynalny błąd popełnił, jego zdaniem, Popow zaliczywszy charakter pisma księcia do kategorii "podnoszących się", gdy pismo krótkowidzów, a do ich szeregu należał książę, jest zawsze "opadające".

Nie można porównywać podpisów na dokumentach z pismem nie mającym znaczenia korespondencji, a tak postąpiła w tym wypadku ekspertyza. Miała ona wprawdzie do rozporządzenia kilka weksli uznanych za autentyczne, ale były one podpisane przed laty dwudziestu, wiadomo zaś, że z wiekiem zmienia się charakter pisma.

Wywód ekspertów, uznając wprawdzie pewne różnice pisma kwestionowanego i autentycznego, dąży do wykazania, że weksle znalezione u Bispinga nie są sfałszowane.

Wywody kolegów rozszerza w krótkim wykładzie ekspert, adwokat przysięgły Krotowski.

Przewodniczący zapytuje, czy strony chcą uzupełnić śledztwo. Pytanie to wywiera wrażenie, zapowiada bowiem zamknięcie przewodu. Obrońcy i prokurator wyliczają dokumenty, na które zamierzają się dodatkowo powoływać, po czym przewodniczący ogłasza, że "śledztwo sądowe jest zamknięte" i odracza rozprawę do dnia następnego.

Sala sądowa jest tego dnia przepełniona. Nieobecna jest jedynie najbliższa rodzina oskarżonego. Pierwszy zabiera głos prokurator von Herszelman. Ze znaną u niego swadą - przemówienie zajęło jeden dzień rozpraw - analizuje przebieg wydarzeń w krytycznym dniu.

"Tragiczna śmierć księcia - wywodzi prokurator - miała tylko jednego świadka, którego świadectwu wierzyć niepodobna, bo jest nim sam oskarżony. Odrzućmy wszystkie inne zeznania, odrzućmy wszystkie ekspertyzy i pozostawmy tylko wędrówkę do Błonia, do której przyznał się oskarżony, a nie zachwieje się w nas przekonanie, że on zmazał ręce krwią księcia.

"Wyliczenie czasu dowodzi wymownie, iż księcia zabił ktoś inny w obecności Bispinga albo sam Bisping. Przypuśćmy, że Lubeckiego zaatakował napastnik, Bisping zaś zdjęty trwogą uciekł. Przypuśćmy, iż przyznanie się do tchórzostwa, do porzucenia przyjaciela w chwili wielkiego niebezpieczeństwa, byłoby dla Bispinga zbyt straszne i wolałby on wziąć na siebie podejrzenie o zabójstwo w afekcie. Ale jego sytuacja jest zgoła inna, oskarżono go bowiem o hańbiącą zbrodnię skrytobójczą i sam przyznał wczoraj, że ufający mu dotychczas krewni i znajomi zadawać sobie mogą przeróżne pytania. Człowiek w tym położeniu wolałby przyznać się raczej do tchórzostwa".

W drugiej części swej mowy prokurator von Herszelman ostro krytykuje wszystkie ekspertyzy, nadmieniając, że sumienie sędziów nie powinno na nich polegać, lecz ufać wyłącznie temu, co widzą własnymi oczyma.

Przechodząc do kwalifikacji przestępstwa, podtrzymuje oskarżenie o morderstwo z premedytacją, dowodząc na podstawie danych liczbowych świetnej pozycji finansowej księcia i zawikłanych interesów oskarżonego.

Weksle uważa oskarżyciel za sfałszowane, ale nie opiera się na ekspertyzie grafologicznej, która jego zdaniem również nie ostała się w ogniu krytyki, podobnie jak sądowo-lekarska. Nie trzeba być uczonym rzeczoznawcą, aby widzieć na fotografiach wielką różnicę między podpisami oryginalnymi a podpisami na wekslach.

Przechodząc do zamachu z trucizną prokurator, inkryminując oskarżonemu to przestępstwo, zastanawia się, dlaczego książę po tym fakcie nadal pozostał z Bispingiem w stosunkach zażyłych.

Odpowiedź znajdujemy w zeznaniu księżniczki. Sercem książę nie wierzył, ale rozum co innego mówił, więc walcząc sam ze sobą, wpadał w gniew, gdy podejrzewano Bispinga.

Oskarżyciel państwowy tak kończył:

"Jeśli w wywodach moich i wyliczeniach cyfrowych popełniłem jakiś błąd, poprawią mnie moi przeciwnicy i jeśli słuszność będzie po ich stronie, błąd chętnie uznam. Was, panowie sędziowie, proszę, jeśli która z poszlak wyda się wam za słabą - odsunąć ją.

"Szczęśliwy jestem, że mówię przed sądem koronnym, nie potrzebuję bowiem wykazywać całej ohydy tego przestępstwa. Panowie, gdy obradować będziecie nad wyrokiem, to jeśli w sercach waszych odezwie się zrozumiałe współczucie dla oskarżonego i jego najbliższych, wiedzcie, że musicie je stłumić w imię triumfu sprawiedliwości.

"To pewne, że gdy wydacie wyrok potępiający i surowy, w niektórych sferach rozlegną się głosy wielkiego niezadowolenia, pójdą szmery aż ku wam, sędziowie. Ale przejdziecie koło nich z podniesioną głową, bo z poczuciem spełnionego obowiązku. Nadejdzie chwila, w której wszystkie oczy zwrócą się ku prawdzie.

"Stójcie na straży tej świętej prawdy".

Następnie trzy dni wypełniły przemówienia obrońców. Na ławie dla świadków zajęła teraz miejsce także żona oskarżonego w otoczeniu kilku członków swojej rodziny. Pierwszy z obrońców zabrał głos adwokat przysięgły Wróblewski, który zajął się omówieniem stosunków finansowych zmarłego księcia z oskarżonym ordynatem i wykazaniem, że zakwestionowane weksle były wystawione przez Druckiego-Lubeckiego. Drugi z kolei obrońca, pomocnik adwokata, Paschalski, w swoim przemówieniu również położył nacisk na udowodnienie walutowości kwestionowanych weksli.

Obydwaj pozostali obrońcy, adwokaci przysięgli Śmiarowski i Papieski, zajęli się wykazaniem, na jak kruchym materiale poszlakowym oparte jest oskarżenie. Adwokat Śmiarowski poświęcił w zakończeniu przemówienia sporo uwagi kradzieży w Teresinie, o której prokurator nie wspomniał ani słowem. "A jednak - wywodził adwokat Śmiarowski - ta kradzież jest organicznie związana z morderstwem. Jest to sprawa równie ciemna jak zachowanie się służby w dniu krytycznym. Strzały w parku, nieobecność księcia do późnego wieczoru nie zwróciły niczyjej uwagi, nikt z tych, czyim obowiązkiem było czuwać nad bezpieczeństwem księcia, nie troszczył się o jego los. Dopiero gdy konie znalezione przy drzewie zostały odprowadzone do stajni, udano się na stację, aby zbadać, czy książę nie wyjechał do Warszawy... Taki nonsens przyszedł im do głowy... Przywiązał zaprząg do drzewa i wyruszył do Warszawy!

"Zachowywano się jak gdyby w oczekiwaniu czegoś, co się ma stać...

"I lękano się mettre le doigt sur la chose" *[Wytknąć palcem sprawcę.].

W zakończeniu adwokat Śmiarowski wyraża przekonanie, że sąd uniewinni oskarżonego.

Również adwokat Papieski poddaje wnikliwej krytyce konstrukcję oskarżenia.

"Nie naszym jest zadaniem - twierdzi obrońca - przedstawiać wam, sędziowie, hipotekę istotnej prawdy tej tragedii «zagadkowej», jak na początku sprawy nazwał ją pan przewodniczący, nie mieliśmy bowiem i nie mamy tych środków, jakimi rozporządzała władza śledcza. Jest to niewątpliwie wielka tajemnica, jak tajemnicą pozostanie również osoba sprawcy kradzieży w pałacu teresińskim. Być może, iż kiedyś tajemnice te będą przeniknięte.

"Na razie mogę tylko wyrazić żal, że władza śledcza, która z takim trudem zbierała wszelkie poszlaki przeciwko oskarżonemu Bispingowi, nie dojrzała w czasie właściwym zawartości książęcego biurka, nie zarządziła ścisłej rewizji u służby księcia, bo kto wie, czy tą drogą nie odsłoniłaby rąbka tajemnicy..."

Zakończył adw. Papieski obronę tymi słowy:

"Muszę nisko pokłonić się tobie, szanowny prokuratorze, za wyrazy szlachetne, pełne głębokiego współczucia, z jakimi zwróciłeś się pod adresem zacnej, tak srogo cierpiącej, udręczonej małżonki oskarżonego, ale niezupełną masz słuszność twierdząc, że natury idealne, jak się wyraziłeś: «widzą Boga, lecz nie dostrzegają demona, że zadaniem ich odnajdywać iskrę bożą nawet w upadłych». Wierzaj mi, iż natury czyste lgną do natur także czystych, przeczuwają je swoim szlachetnym instynktem. Pani Bispingowa, postanowiwszy związać swoją dolę z dolą męża, nie powodowała się tylko zmysłami bądź bezkrytycznym entuzjazmem; jest to kobieta posiadająca nie tylko czystą duszę, ale głęboki rozum, ona dobrze przeniknęła człowieka, zanim powierzyła mu swój los i wybrała go na opiekuna swego dziecka z pierwszego małżeństwa. Jeżeli ona i teraz wierzy w niewinność męża, to dlatego, że, jak dawniej, widzi w nim człowieka prawego i będąc głęboko wierzącą, wie, iż Najwyższy często wystawia na próbę moc przekonania i wiary ludzi żyjących według Jego przykazań. Ona z tą samą wiarą oczekuje chwili triumfu prawdy, z jaką wyczekuje jej cierpiący bez winy oskarżony ordynat.

"Pan prokurator w zakończeniu swojej mowy wyraził radość, że oskarżonego sądzić będzie nie sąd przysięgłych, lecz sąd koronny. Radość tę w pełni podzielam, ponieważ przekonałem się wielokrotnie, że wy, sędziowie koronni, posiadacie nie mniej doświadczenia życiowego, że sumienie wasze winno być równie czujne, że wydając wyrok, dobrze pamiętacie zasadę sędziowską: da mihi factum - dabo tibi ius.

"Wierzę, iż gdy oddzielicie plewy od ziarna, kiedy ocenicie wartość jego, to niewątpliwie przyjdziecie do wniosku, że fakty świadczą o niewinności Bispinga.

"Z niecierpliwością oczekujemy wyjścia waszego z sali narad, bo nie wątpimy, że wyrokiem swoim powiecie Bispingowi, który tak wiele wycierpiał: «Wycierpiałeś dużo li tylko wskutek fatalnego dla ciebie splotu okoliczności, idź w pokoju i jak dawniej nieś wysoko sztandar swoich uczciwych zasad».

"A głęboko wierzący Bisping dopowie sobie w duszy w ojczystym swoim języku: «Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy»".

Po replikach oskarżyciela i obrońców przewodniczący udziela ostatniego słowa oskarżonemu. Bisping wstaje i zdławionym głosem, z trudem panując nad wzruszeniem, oświadcza:

- Już wszystko powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Szczegóły wyłożyli moi obrońcy - nie mam nic do dodania. Powtarzam, że jestem niewinny.

Wreszcie w dniu 13 czerwca 1914 roku zapada wyrok.

O godzinie 4 min. 15 po południu wprowadzają oskarżonego. Ubrany, jak od początku rozpraw, w czarny surdut; ma na twarzy wypieki. Pozornie wywiera wrażenie człowieka spokojnego. Jedynie prawie nieustanne mrużenie powiek znamionuje bardzo silne zdenerwowanie. Wygląda bardzo źle, w porównaniu z pierwszym dniem rozpraw łatwo dostrzec znaczną różnicę. W ciągu kilku ostatnich posiedzeń dość często prosił sąd o przerwę. Podsądny cierpi na ataki żółciowe połączone z dotkliwymi bólami.

O godzinie 4 minut 20 rozlega się dźwięk dzwonka elektrycznego. Po chwili sędziowie, prokurator i sekretarz zajmują swoje miejsca.

Przewodniczący odczytuje rezolucję.

"Sąd, po rozpatrzeniu sprawy szlachcica guberni grodzieńskiej Jana Bispinga, ordynata na Massalanach, oskarżonego o dokonanie morderstwa z premedytacją w celach zysku na osobie Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego w parku teresińskim dnia 21 kwietnia, o sfałszowanie sześciu weksli na nazwisko tegoż księcia, każdy na sumę pięćdziesięciu tysięcy rubli, i wreszcie o wsypanie dnia 21 czerwca 1912 roku strychniny do herbaty Wł. ks. Druckiego-Lubeckiego celem pozbawienia go życia - odrzucił oskarżenie o premedytację, jak również o usiłowanie otrucia, natomiast, uznając go winnym zabójstwa w uniesieniu i fałszu weksli, postanowił skazać Jana Bispinga według cz. 2 art. 1455 i p. 5. art. 1692 na pozbawienie szczególnych praw i przywilejów, praw do majątku szlacheckiego i cztery lata rot aresztanckich.

"Sześć blankietów wekslowych, po pięćdziesiąt tysięcy każdy, z podpisem Władysława ks. Druckiego-Lubeckiego, jako uznane za fałszywe, sąd postanawia zniszczyć.

"Kosztami sądowymi obciążyć oskarżonego, w razie zaś nieodpowiedzialności finansowej zaliczyć je na rachunek skarbu.

"Wyrok po uprawomocnieniu przedstawić do najwyższego zatwierdzenia".

Usłyszawszy skazującą tendencję rezolucji podsądny zbladł straszliwie, zbielały mu usta, ale w dalszym ciągu panował nad sobą.

Gdy przewodniczący skończył czytanie, zabiera głos obrońca Papieski.

"Pobyt w więzieniu już od czternastu miesięcy bardzo nadwątlił zdrowie p. Bispinga. Jego sytuacja rodzinna i majątkowa stanowczo wyłącza możliwość, aby wymknął się on wymiarowi sprawiedliwości, obrona prosi więc sąd o wypuszczenie go na wolność za kaucją w wysokości, którą sąd uzna za właściwą".

Przewodniczący zamienia kilka wyrazów z członkami sądu i niezwłocznie wygłasza rezolucję:

- Zważywszy, że Bisping jest skazany na karę połączoną z pozbawieniem szczególnych praw i pozostawienie go na wolnej stopie mogłoby okazać się szkodliwe dla następnych dochodzeń - Sąd Okręgowy postanawia zatrzymać go nadal w więzieniu bezwarunkowo. Rozprawy zamknięte - kończy przewodniczący.

Skazany w otoczeniu konwoju przechodzi do izby więźniów. Udaje się do niego obrońca Papieski.

Bisping uległ wielkiej depresji - z trudem wydobywa z ust słowa. Prosi, aby żonę jego powiadomiono o wyroku ostrożnie i uspokojono.

- Więc skazanym za zabójstwo i fałszerstwo - mówi - ano, trudno.

Zapytuje, czy decyzji sądu co do wypuszczenia na wolność za kaucją nie można zaskarżyć.

Obrońca wyjaśnia, że oskarżonemu przysługuje regres do Izby Sądowej.

Za chwilę starszy konwojowy mówi, że kareta już przyjechała, może by jednak zaczekać z kwadrans, bo na podwórzu zgromadziło się mnóstwo ciekawych.

- Wszystko jedno! - brzmi odpowiedź.

Niebawem Bisping wsiada, a za nim dwu konwojowych do tego samego landa zamkniętego, które przywoziło go na dwadzieścia cztery posiedzenia. Obok stangreta usiadł żołnierz straży i lando ruszyło z powrotem do więzienia śledczego.

Decyzję sądu o zatrzymaniu Bispinga w areszcie zaskarżył adwokat Papieski, motywując skargę złym stanem zdrowia zasądzonego. Prasa poświęca wiele uwagi losom tej skargi. Po tygodniu może donieść, że sąd przychylił się do wniosku i postanowił wypuścić ordynata na wolność za kaucją 100 tysięcy rubli. W dniu 20 czerwca o godzinie piątej po południu, jak doniosły dzienniki, "do więzienia przybyła pani ordynatowa Bispingowa. Na podwórzu już oczekiwało lando, to samo, którym Bisping jeździł na wszystkie posiedzenia Sądu Okręgowego.

"Wkrótce też Bisping w towarzystwie małżonki wyruszył z więzienia do swego dawnego mieszkania.

"O godzinie szóstej lando zatrzymało się przed domem nr 3 przy ulicy Hortensji, gdzie zgromadziło się trochę gawiedzi.

"Jutro Bisping wyjeżdża do Podzamcza, do Andrzejostwa hr. Zamoyskich, rodziców swojej żony, gdzie bawią dzieci ordynata, dwuletnia córeczka i półroczny synek, którego Bisping ujrzy po raz pierwszy".

Ogłoszenia motywów wyroku oczekiwano z niecierpliwością. Nie nastąpiło w przewidzianym proceduralnie terminie, ponieważ "protokół rozpraw sądowych nie został jeszcze skończony".

Motywy wyroku podano w dniu 14 lipca 1914 roku, gdy już wypadki polityczne usunęły w cień ostatnią z głośnych spraw sądowych Warszawy przedwojennej.

Uzasadnienie wyroku objęło kilkadziesiąt stron pisma maszynowego. Składało się z trzech punktów zasadniczych. Pierwszy dotyczył zabójstwa popełnionego, zdaniem sądu, w uniesieniu; drugi - sfałszowania weksli, które to przestępstwo sąd uznał za dowiedzione; trzeci wreszcie wykazywał bezzasadność oskarżenia Bispinga o otrucie.

Sąd bardzo wiele rozważań poświęcił ustaleniu czasu, w którym nastąpiła śmierć księcia Druckiego-Lubeckiego. Przyjął, wnikliwie zestawiając liczne zeznania świadków, że strzały zostały oddane nie później niż o godzinie 2 minut 40 po południu. Skoro zaś, według własnych zeznań, oskarżony już ich nie słyszał, czyli musiałby być znacznie oddalony od miejsca, w którym znaleziono zwłoki księcia, to w konsekwencji powinien był bez trudu zdążyć na pociąg, który dnia tego odszedł z Teresina z sześciominutowym opóźnieniem, to jest o godzinie 3 minut 20. Sąd podczas wizji lokalnej, idąc średnim krokiem, zużył na przejście od punktu domniemanego rozstania się oskarżonego z księciem do stacji kolejowej minut czternaście.

Również sąd nie dał wiary wyjaśnieniom Bispinga, aby książę, znany ze swej uprzejmości dla gości, miał bez istotnych ku temu powodów zatrzymać się dla rozmowy z dwoma wieśniakami i pozwolić Bispingowi wędrować podczas roztopów wiosennych i deszczu piechotą na stację, gdy nie było ku temu najmniejszej przyczyny. Przejście przez Bispinga dwunastu i pół wiorsty pod ulewnym deszczem do stacji Błonie, gdy, jak zeznali świadkowie, pola i łąki podrywała woda, drogi zaś były zamienione w błotnistą kałużę, sąd uznał za wyraz jakiegoś samoudręczenia. Wyjaśnieniom Bispinga, jako nieprawdopodobnym, nie dano wiary. Przy ustaleniu winy Bispinga sąd opierał się na dowodach następujących:

1. według okoliczności sprawy obecność Bispinga i tylko jego w chwili zabójstwa księcia,

2. nienaturalne zachowanie się Bispinga po zabójstwie,

3. niezgodne z prawdą i nie zasługujące na wiarę wyjaśnienia oskarżonego co do okoliczności oraz czasu zabójstwa,

4. obecność krwawych plam na rewolwerze i kapeluszu Bispinga,

5. identyczność broni oraz kul, którymi dokonano zabójstwa, z bronią i kulami znalezionymi u Bispinga.

Przyjął zaś sąd, że wszystkie fakty ujawnione podczas śledztwa nie tylko nie dowiodły premedytacji, ale przeciwnie, wykazały jasno, że zabójstwo dokonane zostało w zapalczywości i rozdrażnieniu. Sąd wysunął przy tym hipotezę, że zabójstwo mogła poprzedzić przykra rozmowa, możliwe, że na tle odmowy przez księcia wyratowania Bispinga z chwilowych kłopotów finansowych, w których Bisping zdaniem, sądu się znajdował. Rozmowa przeszła wówczas na grunt obrażonej miłości własnej. Dopuszcza się wtedy istnienie wszelkich ekscesów do zabójstwa w zapalczywości włącznie, zależnie od temperamentu i wrażliwości danego osobnika w kwestiach osobistego honoru oraz stopnia, w jakim reaguje on doznawszy obrazy. Wszystko to sąd przytacza w charakterze przykładu tylko w celu wykazania, jak sąd tłumaczy ostre starcie Bispinga z księciem.

Oskarżenie dotyczące sfałszowania weksli sąd uważał, opierając się na opinii eksperta Popowa, za dowiedzione. Książę Drucki-Lubecki umierając pozostawił gotówką 75 tysięcy rubli, projektował kupno majątku nawet za granicą, o czym nie myślałby przy swej pedanterii, mając dług wekslowy w sumie 300 tysięcy rubli. Bisping nadto nie potrafił udowodnić, że posiadał gotówkę umożliwiającą mu udzielanie księciu tak znacznych pożyczek.

Oskarżenie o otrucie strychniną sąd uznał za nie dowiedzione. Przypuszczenie, jakoby Bisping chciał otruć księcia w jego mieszkaniu, będąc z nim sam na sam, wydaje się całkiem nieprawdopodobne. Miałby przecież szereg okazji, gdyby nosił się z takim zamiarem, na przykład w Klubie Myśliwskim, gdzie nie na niego padłoby z góry podejrzenie. Zresztą sam doradzał księciu oddanie herbaty do ekspertyzy, wybielał innych, których o otrucie podejrzewano, a musiałby przecież uważać za wygodne, gdyby czynu tego się dopuścił, żeby na innych padało podejrzenie.

Przeciwko wyrokowi powyższemu członek sądu Gawriłow złożył votum separatum, wywodząc, że jego zdaniem ordynat Bisping winien jest zbrodni popełnionej z premedytacją.

W skardze kasacyjnej obrońcy oskarżonego podnosili przede wszystkim, że zmarły książę był o wiele silniejszy od ordynata, nadto Bisping po wypadku samochodowym miał ograniczoną władzę w lewej ręce, w żadnym więc razie nie mógł zadać w ostrej walce przedśmiertnej, którą, jak tego dowodziły liczne ustalone ślady, stoczył książę, swemu domniemanemu przeciwnikowi tylu obrażeń, nie otrzymawszy sam żadnego ciosu. Na Bispingu zaś, co ustalono niespornie, nie znaleziono najmniejszych oznak, aby staczał on zażarty bój. Nadto opierając się na orzeczeniach ekspertów obrońcy zbijali wszelkie ustalenia wyroku oparte na powyższych analizach.

Wojna światowa, która zmieniła oblicze kraju, stanęła na przeszkodzie rozpatrzeniu skargi kasacyjnej przez senat w Petersburgu. Działania wojenne zniszczyły kilka folwarków należących do ordynacji Massalany. W pałacu Bispinga stanął kwaterą dowódca grupy armii niemieckiej, gen. Maks von Gallwitz, który ordynatowi poświęca szereg uwag w swych pamiętnikach. Po odzyskaniu niepodległości, staraniem Bispinga, wznowiono postępowanie. Akta sprawy obejmujące siedemnaście grubych tomów zostały rewindykowane ze Związku Radzieckiego i na koszt oskarżonego tłumaczone, aby sądom polskim umożliwić ponowne rozpatrzenie sprawy.*[Po ukazaniu się "Pitavala warszawskiego" były prezes Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, Jan Zakrzewski, nadesłał poniższe uwagi, które jako przyczynek do oświetlenia atmosfery powstałej wokoło sprawy głośnego morderstwa warte są zanotowania:

"W roku 1919 lub 1920, gdy pracowałem w Ministerstwie Sprawiedliwości w Warszawie i prawie codziennie jadałem kolację w Resursie Kupieckiej, zapoznałem się bliżej z drem Ksawerym Watraszewskim, który gorliwie interesował się spirytyzmem. Codziennie odbywał u siebie seanse z jednym z mediów, które przejął po zmarłym Julianie Ochorowiczu, znanym spirytyście, z którym łączyła go dawna przyjaźń, mianowicie z p. Domańską oraz p. Suzin-Czernigiewicz (Francuzką). Któregoś dnia zapytał mnie dr Watraszewski, czy nie chciałbym wziąć udziału w seansie spirytystycznym. Chętnie przyjąłem to zaproszenie, ile że nigdy na takim seansie nie byłem. Medium tego dnia była p. Suzin-Czernigiewicz, której nie znałem. Doktor wprowadził ją w trans hipnotyczny i gdy zasnęła, zapytał mnie, z kim z zaświatów chciałbym się skomunikować. Miałem zamiar zetknąć się z kuzynem moim drem Andrzejem Mielęckim, świeżo zamordowanym podczas powstania przez Niemców w Katowicach. Lecz wahałem się z ujawnieniem mego życzenia, lękając się, bym nie stał się ofiarą sugestii lub hipnozy. Zanim odpowiedziałem, medium zaczęło mówić matowym głosem:

- II n'est pas le devoir d'un medium de satisfaire la curiosite des oisifs. (Nie jest zadaniem medium zaspokajać ciekawość ludzi, którzy nie mają nic do roboty).

"Była to wyraźna odpowiedź na moje podejrzenia. Bardzo mnie to przejęło, więc skupiłem się, milcząc. Po chwili objawił się duch dra Ochorowicza i pytał przez medium:

- Kto dziś z wami słucha?

"Dr Watraszewski odrzekł, że jest tu szef Departamentu Więziennictwa Ministerstwa Sprawiedliwości, na co odpowiedział Ochorowicz:

- W takim razie skomunikuję was z kimś, kto ma interes do Ministerstwa Sprawiedliwości.

"Za moment mówił ks. Władysław Drucki-Lubecki, którego nigdy nie widziałem, a którego zabicie rzekomo przez ordynata Jana Bispinga w roku 1913 poruszyło całą opinię polską. Lubecki mówił:

"Proszę spowodować Ministerstwo Sprawiedliwości o wznowienie sprawy mojej śmierci zadanej rzekomo ręką Jana Bispinga, zasądzonego przez sądy rosyjskie, albowiem on jest niewinny. Sprawa miała się tak: Posiadałem rzadki egzemplarz Talmudu, który był przedmiotem gorącej chciwości kahału wileńskiego. Kilkakrotnie usiłowano go ode mnie nabyć, a gdy się to nie udawało, gdyż przywiązywałem wagę do jego posiadania, choć języka hebrajskiego nie znam, parokrotnie robiono próbę wykradzenia tej księgi. Wobec tego przewiozłem ją w wielkiej tajemnicy z mego majątku Teresin pod Warszawą do drugiego mego majątku Szczuczyn w Grodzieńszczyźnie. Żydzi, nie wiedząc o tej translokacji cennego dla nich dzieła, nasłali zbirów, którzy mnie zabili, by w zamieszaniu spowodowanym przez mój zgon wejść w posiadanie Talmudu. Istotnie nazajutrz po mej śmierci dokonano włamania do pałacu w Teresinie, dotąd nie wyjaśnionego. Bisping nie ma z tym nic wspólnego. Proszę koniecznie o rehabilitację Bispinga, gdyż on jest niewinny.

"Mówił jeszcze dłużej, podając szczegóły swej śmierci, lecz ponieważ działo się to przed czterdziestu laty, nie pamiętam szczegółów tej dziwnej rozmowy, którą zresztą dr Watraszewski zaraz przepisał na maszynie. Dr Watraszewski nie żyje, a papiery jego spaliły się w Warszawie w czasie powstania. Medium, które miało jako Francuzka trudności w wymawianiu polskich nazwisk, ocknęło się i rzekło:

- Jestem dziś zmęczona. - Na tym seans się skończył.

"Seans ten zrobił na mnie bardzo silne wrażenie i czułem się w obowiązku spełnić życzenie zabitego księcia. Udałem się tedy nazajutrz do ówczesnego prokuratora apelacji Kazimierza Skokowskiego i przedstawiłem mu tę sprawę. Jednakże odmówił wszczęcia sprawy opartej jedynie na seansie spirytystycznym. Wobec tego zwróciłem się do mego kolegi z ministerstwa, Śmiarowskiego, który swego czasu jako adwokat był współobrońcą Bispinga, by się tą sprawą zajął. Nie będąc już adwokatem, nie mógł bezpośrednio nic w tej sprawie zrobić, lecz zawiadomił o mych rewelacjach rodzinę Bispingów. W istocie proces został wkrótce wznowiony w sądzie kasacyjnym, który Bispinga uwolnił od winy i kary. O ile pamiętam, kahał wileński nie był badany w tej sprawie".]

Rozprawa przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie toczyła się od 3 lutego do 1 marca 1926 roku. Bispinga bronili z urzędu adwokaci Bitner i Żegilewicz oraz aplikant sądowy Tyrchowski, oskarżenie wnosił podprokurator Kamiński. Przed sądem przesunął się długi korowód świadków, upływ czasu - od śmierci księcia minęło nieomal trzynaście lat - zaciemnił niejeden szczegół, przesłuchy nie dały nic nowego. Szerzej roztrząsano sprawę weksli, które rzekomo wystawione zostały na łapówki dla wyjednania korzystnej zamiany gruntów księcia Druckiego-Lubeckiego przeznaczonych pod budowę fortecy w Grodnie. Wspomniano, jakoby dla zatuszowania sprawy miał być nasłany zabójca z Petersburga. Powtarzano też jakieś plotki o rzekomym "stosunku romantycznym księcia z matką i siostrą Grali" i stąd nienawiści Grali do zmarłego księcia. Poruszano również tak zwaną sprawę grodzieńską, toczącą się przed Sądem Okręgowym w Grodnie, m. in. przeciwko Bispingowi o zbrojną pacyfikację włościan podczas odwrotu niemieckich okupantów. Sąd uznał łączenie jej ze sprawą obecną za niedopuszczalne; zapadł w niej następnie wyrok uniewinniający oskarżonego.

Sąd Apelacyjny uznał Bispinga winnym zabójstwa księcia Druckiego-Lubeckiego pod wpływem silnego wzruszenia oraz winnym sfałszowania weksli, uniewinnił go natomiast z zarzutu usiłowanego otrucia. Skazał oskarżonego na łączną karę zamknięcia w więzieniu, zastępującym dom poprawy, na czasokres lat czterech, przy czym na mocy amnestii zmniejszył karę o jedną trzecią, to jest do dwóch lat i ośmiu miesięcy.

Kaucję złożoną swego czasu w wysokości 100 tysięcy rubli uznano wskutek zmiany warunków za przepadłą, wyznaczono nową w wysokości 10 tysięcy złotych, którą krewni i znajomi Bispinga zebrali jeszcze na sali rozpraw, Bisping pozostał więc na wolności.

Sąd Najwyższy na skutek kasacji Bispinga dopatrzył się obrazy procedury karnej (art. 709), ponieważ zbadano jako świadka Herszelmana, który uprzednio występował w sprawie jako prokurator. Sąd stwierdził, że aczkolwiek Herszelman nie pełnił już obowiązków prokuratora podczas rozprawy w Sądzie Apelacyjnym, to jednak przedmiotem rozważań była właśnie jego skarga apelacyjna na tym samym posiedzeniu, na którym był on badany w charakterze świadka. Wytworzyło się w ten sposób położenie, że świadek, w którym ze względu na jego poprzednią działalność urzędową tkwił in potentia dawniejszy prokurator, składając zeznania w Sądzie Apelacyjnym, jakoby popierał swą własną skargę. Stanowi to pomieszanie dwóch funkcji procesowych, które winny być bezwarunkowo rozgraniczone. Poza tym dopatrzył się szeregu dalszych uchybień w zaskarżonym wyroku, w szczególności wytknął sądowi, iż zaledwie wspomniał o miejscu, gdzie były znalezione zwłoki ks. Druckiego-Lubeckiego, oraz że niewiele uwagi poświęcił tym wszystkim uszkodzeniom, jakie były ujawnione na ciele zabitego, wcale nie uzasadniając, dlaczego przychylił się do opinii jednych biegłych, odrzucając zdanie innych. Sąd Najwyższy podkreślił, że wedle protokołu oględzin trup był znaleziony w parku w odległości 14 sążni od drogi wiodącej do pałacu, pomiędzy drzewkami młodych lip, z których trzy miały sześć gałązek świeżo złamanych, a trzy gałązki powalane były krwią. Na pieńku jednego z tych drzewek zauważono trzy, a na pieńku drugiego dziesięć malutkich plamek krwi. Wreszcie pień brzozy na odcinku dwudziestocentymetrowym był obficie zalany krwią, która kroplami ściekała na dół.

Oprócz tego znaleziono tam dosyć grubą laskę trzcinową księcia bez skuwki i jego zegarek kieszonkowy z kawałkiem oberwanego łańcuszka, którego część druga pozostała przy kamizelce nieboszczyka, oraz oddzielnie leżący kluczyk.

Z ubrania księcia tylko getry nie były w zupełnym porządku. Na ciele zabitego były ujawnione uszkodzenia czterech rodzajów: dwie rany postrzałowe, szesnaście ran zwykłych z rwanymi gładkimi brzegami, sześć podskórnych wylewów krwi i siniaków oraz cztery zdarcia naskórka.

Sąd Apelacyjny poprzestał na przytoczeniu opinii biegłych Taranuchina, Kosorotowa i Wołowskiego, którzy wypowiedzieli się jednogłośnie co do przyczyny śmierci księcia i poprzedzającej ją walki. Odnośnie do ewentualnych narzędzi, którymi rany i uszkodzenia były zadane, liczby sprawców, przestępstwa i śladów krwi i obrażeń, które powinny pozostać na osobie zabójcy - zdania rzeczoznawców różniły się.

Kosorotow utrzymuje, że uszkodzenia były zadane dwoma różnymi narzędziami przez dwóch napastników, którzy nie mogli wyjść z walki bez obrażeń. Taranuchin twierdzi, że zabójstwo i uszkodzenia były spowodowane za pomocą mauzera, najprawdopodobniej przez jednego sprawcę. Wołowski, podzielając w ogólności zdanie Taranuchina, zastrzegł się, że według jego przekonania obrażenia nie były zadane mauzerem, lecz innym tępym narzędziem, i że napastnik musiał być zbryzgany krwią.

Wobec takiej rozbieżności w opinii biegłych, zdaniem Sądu Najwyższego, sądy merytoryczne - rozstrzygając pierwszorzędnej wagi zagadnienia, dotyczące liczby sprawców zabójstwa, narzędzi, którymi się posługiwano przy dokonaniu przestępstwa, i stopnia oporu ze strony napadniętego - powinny były nie tylko zwrócić uwagę na rany, lecz również szczegółowo rozważyć znaczenie wszystkich tych śladów, które były znalezione na miejscu zabójstwa, oraz dokładnie zbadać pochodzenie różnych rodzajów ran i takich uszkodzeń, jak podskórne wylewy krwi, sińce i zdarcia naskórka.

Tylko wszechstronne i najbardziej drobiazgowe rozważenie śladów zabójstwa, jakie były ujawnione na ciele ofiary, na ziemi i okalających ją drzewkach, w związku z opinią biegłych i całokształtem okoliczności sprawy, dałoby gwarancję należytego rozstrzygnięcia wyżej przytoczonych zagadnień.

Tymczasem obie instancje pominęły milczeniem materiał dowodowy, dotyczący właśnie uszkodzeń na zwłokach księcia Druckiego-Lubeckiego i śladów znalezionych na miejscu zbrodni z wyjątkiem ran, laski, skuwki i okularów. Wszystkie dowody należało tym bardziej poddać wszechstronnemu rozważeniu, że biegli różnili się w swych opiniach. Przytoczone uchybienia są istotne, gdyby bowiem nie zostały popełnione, mogłyby rzucić inne światło na okoliczności, w jakich odbywała się walka pomiędzy księciem a napastnikiem, i doprowadzić sąd do wniosków odmiennych co do winy oskarżonego.

Tym niedokładnościom należy przypisać te sprzeczności, jakie rzucają się w oczy przy zaznajomieniu się z wywodami Sądu Apelacyjnego, dotyczącymi walki poprzedzającej zabójstwo. W jednym miejscu Sąd Apelacyjny mówi, że walka między księciem a napastnikiem była straszna, co zresztą ustalają wszyscy eksperci, a w innym utrzymuje, że Bisping wskutek brutalnego i niespodziewanego napadu na księcia i strącenia mu okularów - ks. Drucki-Lubecki był krótkowidzem - od razu osiągnął taką przewagę, że pozbawił go możności bronienia się. W ten sposób Sąd Apelacyjny - zdaniem Sądu Najwyższego - co do samego sposobu walki wysunął dwa wzajemnie wykluczające się wnioski.

Z tego wynika, że wszystkie przytoczone przez Sąd Apelacyjny domniemania co do przebiegu zabójstwa nie tylko nie zostały wysnute z całokształtu okoliczności sprawy, lecz są oparte na sprzecznych, luźnych i jednostronnych przesłankach, a przeto i wniosek Sądu Apelacyjnego, że książę Drucki-Lubecki był zabity przez Bispinga, powinien być uznany za dowolny i niedostatecznie uzasadniony.

Wobec tych uchybień Sąd Najwyższy wyrokiem z 23 marca 1927 uchylił zaskarżony wyrok, przekazując sprawę do ponownego rozpatrzenia w innym komplecie.

Sąd Apelacyjny rozpatrywał sprawę ponownie w dniach od 25 kwietnia do 5 maja 1928 r. Zeznania świadków do dokonanych ustaleń nic nowego nie wniosły. Istotne znaczenie dla wyniku sprawy miała ekspertyza biegłych, na których powołano profesora dra Leona Wachholca z Krakowa i profesora dra Grzywo-Dąbrowskiego z Warszawy. Opinię wygłosił profesor dr Wachholc po uzgodnieniu jej z profesorem Grzywo-Dąbrowskim.

Prasa podkreślała, że była ona arcydziełem tak pod względem nauki doświadczalno-medycznej, jak i ujęcia przedmiotu i retoryki. W streszczeniu brzmiała:

"Wszystkie obrażenia w liczbie 30 na zwłokach zabitego księcia Wł. Druckiego-Lubeckiego - obrażenia objęte protokołem oględzin rosyjskiego sądu w I instancji - powstały za życia denata: 2 z nich były ranami postrzałowymi, 14 - tłuczonymi, 3 - dartymi, 4 były zadrapaniami naskórka, a 7 - sińcami.

"Wszystkie te obrażenia poza dwiema ranami postrzałowymi pochodzą od urazu, zadanego narzędziem tępym o wąskiej płaszczyźnie. Mógł być nim kawałek żelaza, kamień lub rewolwer: mauzer czy też browning.

"Zadała je ręka osoby drugiej, częścią od przodu ofierze (13), częścią od jej tyłu i z boku (17).

"Rany skórne, zwłaszcza trzypłatowe: długości 3,5 i 8 cm, znajdujące się nad czołem i potylicą, musiały silnie krwawić, a spływająca krew przy gęsto zadawanych ciosach musiała rozbryzgiwać się na boki, stąd powstały ślady krwawe na okolicznych drzewach, ich pniach i liściach.

"Z tych wszystkich obrażeń rana postrzałowa poza prawym uchem, idąca poprzecznie przez mózg na stronę lewą, była przyczyną śmierci przede wszystkim przez krwotok wewnątrzczaszkowy, a potem przez uszkodzenie samego mózgu.

"O wstrząsie mózgu (wbrew poprzednim opiniom) nie może tutaj być mowy, bo występuje on tylko po bardzo silnych urazach tępych, nie naruszających czaszki i sprowadza bezzwłoczną utratę przytomności, a więc niemożność wydania krzyku lub jęku, które świadkowie słyszeli po każdym strzale.

"Porządek zadania obrażeń był taki, że rany postrzałowe zadano w końcu napadu, przy czym postrzał w głowę sprowadził upadek ofiary na ziemię, a w tej chwili padł zapewne strzał drugi w okolicę lędźwiową lewego grzbietu.

"Po pewnym okresie czasu, kilka może minut trwającym, musiała nastąpić utrata przytomności wskutek krwotoku wewnątrzczaszkowego, śmierć zaś z tej samej przyczyny nastąpiła później, na przykład w pół godziny lub też i w godzinę.

"Szczegóły ustalone podczas oględzin miejsca, więc ziemia podeptana, ułamane gałązki drzew, ślady krwawe, zerwany łańcuszek z zegarkiem, szkło, laska, jej skuwka oderwana, wreszcie liczne obrażenia z przodu i z tyłu ciała na odsłoniętych jego częściach: głowie i rękach - dowodzą dłużej trwającej zażartej walki, co najmniej kilkunastominutowej. W tym względzie zdanie profesora Grzywo-Dąbrowskiego nieco różni się, gdyż określa on walkę nie na kilkanaście, a na kilka minut.

"Co do narzędzia, którym zadano obrażenia denatowi, jedno jest pewne, że było ono tępe. Jest również możliwe, że narzędziem mógł być mauzer. Jeżeliby sprawca godził rewolwerem, to walczyłby z bezpośredniego pobliża z ofiarą i musiałby również sam odnieść na odsłoniętych częściach swego ciała obrażenia w formie sińców, starć i ewentualnie ran - jako wyraz oporu i bronienia się ofiary, która posiadała nawet laskę trzcinową.

"Jeżeli przyjmiemy - wywodził rzeczoznawca - że włosy na rękawiczce księcia były wyrwane z głowy napastnika, to niepodobna wykluczyć także tej konsekwencji walki z bliska, że przecież napastnik nie mógł wyjść bez śladów obrażeń na swej twarzy, głowie itd. Tak samo musiał się, i to wydatnie, krwią swej ofiary obryzgać i zawalać".

Na pytanie: ilu było sprawców zbrodni, dwóch czy jeden, profesor Wachholc przyjmuje, że "raczej jeden, musiał jednak przerastać zasobem siły swą ofiarę, a w każdym razie musiał jej przynajmniej siłą dorównywać.

"Dopiero gdy się przekonał, że ofiary swej tępymi razami nie pokona, sięgnął do broni palnej, której w warunkach pokojowych niechętnie używają napastnicy, jako głośnej, mogącej pobudzić czujność otoczenia, a tym samym będącej, wedle profesora H. Grossa, «zdrajcą zbrodni».

"Gdyby było dwóch sprawców, to mieli oni w otwartym polu, na którym ofiara napadu nie mogła nigdzie tyłów swych zabezpieczyć, łatwe zadanie. Zaskoczywszy ofiarę z tyłu i z przodu, mogli ją łatwo, prędko i cicho rzucić na ziemię i na przykład zdławić, nie potrzebowaliby wtedy zadawać tyle razów, a zwłaszcza strzałów. Stąd nasz wniosek, że musiał być jeden sprawca".

Na pytanie, czy krew na butach oskarżonego mogła pochodzić, jak to tłumaczy oskarżony, od rany na nodze - eksperci odpowiadają, że jest to możliwe. Nie ma również dostatecznych podstaw do twierdzenia, by na mauzerze była krew. Na próbę benzytynową taką samą dodatnią reakcję jak krew daje między innymi rdza, która łatwo mogła się znaleźć na rewolwerze.

Włosy znalezione na rękawiczce zabitego mogły pochodzić bądź z głowy ofiary, bądź też napastnika. Że włosy były "podobne" do włosów oskarżonego, z tego jeszcze nic nie wynika, mogły być "podobne" - mówi profesor Wachholc - i do moich lub do osób będących tu w tej sali. Włosy bowiem w ogóle nie posiadają specjalnie indywidualnych cech. Że były podobne, nie znaczy, że były identyczne. Słowem: mogły pochodzić i od samej ofiary.

Gdyby oskarżony, który, jak ustalono, i obecnie ma jeszcze głęboką bliznę na lewym ręku i niedowład mięśnia przedramienia, działał również i tą lewą ręką podczas napaści, musiałaby chyba pęknąć blizna.

Na zapytanie prokuratora rzeczoznawca dodaje, że napastnik mógł działać i zadawać ciosy tylko jedną ręką, prawą, lecz wtedy tym snadniej dostałyby się i napastnikowi razy i obrażenia.

W ogóle walka, która musiała trwać kilkanaście minut, robi wrażenie walki w karczmie wśród młodzieży wiejskiej. Sądząc z charakteru uszkodzeń, przypuszczać można by było, iż sprawca był raczej człowiekiem niewprawnym. Wprawny zabójca byłby tego dokonał inaczej.

Po tej opinii rzeczoznawców można było spodziewać się już tylko uniewinnienia oskarżonego. Sąd Apelacyjny też wyrokiem z dnia 5 maja 1928 roku uniewinnił Bispinga od zarzutu zabójstwa i fałszerstwa weksli. Uznał wyniki śledztwa za zniekształcone, nie dał wiary świadkom obciążającym i wykluczył udział Bispinga w zabójstwie wobec braku na nim jakichkolwiek śladów zażartej walki stoczonej przez księcia.

Bisping w życiu publicznym udziału już nie brał, żył w swym wiejskim ustroniu.

 

* Stanisław Szenic "Pitaval warszawski", Warszawa 1975