Jörg Baberowski
Stalin: terror absolutny
2014
(...)
Jak zawsze, kiedy Stalin zdecydował się zastosować terror, pozostawiał swoim zaufanym pretorianom i lokalnym satrapom decyzję o tym, kto ma umrzeć, a kto może żyć. Śmierć wielu zapewniała życie niewielu. Telegram dyktatora spowodował nerwowe działania w komitetach partyjnych i jednostkach NKWD na prowincji. Już kilka dni później do Moskwy napłynęły pierwsze odpowiedzi, które informowały wodza, jak sekretarze partii wyobrażają sobie przeprowadzenie tej akcji. Szef partii w Moskwie, Nikita Chruszczow, zaproponował Biuru Politycznemu, że aresztuje się 41 805 ludzi, z czego 8500 zostanie rozstrzelanych, a pozostałych wyśle się do obozów koncentracyjnych. Również szef NKWD Syberii Zachodniej dobrze się poczuł w roli bezwzględnego egzekutora i podjął się przeprowadzenia represji na ogromną skalę: polecił sporządzić listę 26 000 ludzi, z których 11 000 przewidzianych było do rozstrzelania, a 15 000 do wysłania do obozów. Już 9 i 10 lipca Biuro Polityczne zatwierdziło propozycje szefów partii Syberii Zachodniej, Baszkirii, Osetii Północnej, Republiki Czuwaskiej, regionu Morza Czarnego, Dalekiego Wschodu i Azerbejdżanu. Na terenie Syberii Zachodniej zamierzano rozstrzelać 6600 kułaków i 4200 kryminalistów, w regionie Morza Czarnego 5721 kułaków i 923 kryminalistów, a do obozów wysłać ponad 7000 ludzi. W Azerbejdżanie planowano nie tylko likwidację tysiąca kułaków i kryminalistów, lecz ponadto wysłanie rodzin "bandytów" do obozów NKWD. We wszystkich regionach zostały powołane trzyosobowe komitety, tak zwane trojki, w skład których wchodzili miejscowy szef partii, szef NKWD i prokurator danego regionu. Propozycje personalne dotyczące składu trojek musiały być przedstawiane Stalinowi i on sam je zatwierdzał bądź zmieniał skład takiej komisji.
Liczby, które otrzymywało Biuro Polityczne od komitetów partii z prowincji, służyły NKWD do przygotowania planu operacji. 31 lipca 1937 roku Biuro Polityczne nadało jej kryptonim "Rozkaz 00447". Miała ona charakter tajny. Dlatego organy bezpieczeństwa i komitety partyjne otrzymały z początkiem sierpnia zarządzenie zobowiązujące je do zachowania w tej sprawie ścisłej tajemnicy. Najwyraźniej Stalin zdecydował w tym czasie rozszerzyć liczbę ofiar, instrukcja bowiem wymieniała nie tylko kułaków, którzy wrócili z wygnania albo którzy ukrywali się na wielkich budowach, lecz mówiła również o członkach byłych "antysowieckich partii", duchownych, sekciarzach, byłych oficerach Białej Armii, byłych urzędnikach carskich, bandytach i kryminalistach. Nie zawierała jednak wskazówek, kto ma zostać rozstrzelany, a kto tylko aresztowany, lecz ogólnikową uwagę, że uwzględniając zróżnicowanie w regionach, należy zlikwidować fizycznie 72 950 osób, a 194 000 wysłać do łagrów. Krewnych "aktywnych wrogów" należało zamknąć w obozie, a krewnych pozostałych ofiar deportować z ich rodzinnych miejscowości i pozostawić pod "systematyczną obserwacją". Choć instrukcja określała w przypadku każdego regionu, ilu ludzi należy zakwalifikować do pierwszej, a ilu do drugiej grupy, lokalni szefowie NKWD sami musieli dokonać kategoryzacji ofiar: "Na organa bezpieczeństwa państwa nakłada się zadanie zniszczenia w bezwzględny sposób tej całej bandy antysowieckich elementów". Stalin i w tym przypadku wolał dać jedynie do zrozumienia, czego oczekuje od swoich wasali. Nie świadczyło to bynajmniej o jego niezdecydowaniu czy też braku planu działania. Przeciwnie, niejasność i niepewność stanowiły istotę stalinowskiej techniki władzy i one właśnie nasilały intensywność represji podejmowanych przez niższych funkcjonariuszy władzy.
Akcja masowych mordów miała się rozpocząć 5 sierpnia i zakończyć z początkiem grudnia tego samego roku. Zadanie selekcji ludzi spoczywało, jak powiedzieliśmy, na trojkach, które decydowały o klasyfikowaniu ofiar do jednej z kategorii i w ciągu pięciu dni były zobowiązane dostarczyć kierownictwu NKWD sprawozdanie o podjętych decyzjach. Jeżow i Stalin zachowywali jednak kontrolę nad przebiegiem i rozmiarami akcji, gdyż wskazówki w instrukcji zawierały jedynie "orientacyjne liczby" przyszłych ofiar, a lokalni szefowie NKWD nie mieli prawa samodzielnie decydować o ich zmniejszeniu lub zwiększeniu. I w tym przypadku Stalin chciał mieć ostatnie słowo.
Już 16 lipca 1937 roku, jeszcze przed podaniem do wiadomości zarządzenia w tej sprawie, Jeżow ściągnął do Moskwy szefów NKWD ze wszystkich republik i regionów, by przedstawić im cel planowanej operacji. Chodziło o zniszczenie w nadchodzących miesiącach możliwie największej liczby wrogów ludu. "Uderzcie i niszczcie bez różnicy", wołał Jeżow do zebranych. "Lepiej za dużo niż za mało". Każdy wiedział, że celem akcji jest eliminacja wrogów raz na zawsze, dlatego powściągliwość nie była pożądana. Należało, o ile to tylko możliwe, przekraczać liczby podane przez władze w Moskwie, a jeśli w trakcie operacji zostałoby zabitych "dodatkowo tysiąc ludzi", nie miało to być "żadną wielką sprawą". Nikt nie odważył się na krytykę tych zbrodniczych planów. Michaił Schreider wspomina, że jedynie szef NKWD w Omsku, Sałygin, wyraził wątpliwości dotyczące liczb przyszłych ofiar. Jeżow kazał go aresztować jeszcze na sali obrad. W kilka dni po zebraniu swój urząd straciło również kilku innych szefów lokalnych struktur NKWD; wszyscy zostali rozstrzelani. Czy w tej sytuacji pozostali szefowie NKWD mieli inne wyjście niż, posłusznie wykonać zadanie nałożone przez Stalina i Jeżowa?.
25 lipca Siergiej Mironow zawezwał kierowników zachodniosyberyjskiej grupy NKWD do Nowosybirska, by przygotować ich do przyszłego zadania. Dla Syberii przewidzianych było ponad 10 000 egzekucji, ale można zabić nawet do 20 000 osób. Mironow polecił czekistom, by wyszukali oddalone rejony leśne, w których będzie można rozstrzeliwać i od razu grzebać zwłoki ofiar. "Istnieje jeszcze kilka problemów technicznych. Jeśli weźmiemy sektor operacyjny Tomska i parę innych sektorów, to w każdym z tych sektorów trzeba wykonać wyroki na 1000 osób, w niektórych na 2000 osób. Czym ma się zająć kierownik takiego sektora operacyjnego? Musi znaleźć miejsce, gdzie będzie się wykonywać wyroki, oraz miejsce, gdzie będzie się grzebać ciała. Jeśli to będzie w lesie, to najpierw trzeba skosić trawę, a potem miejsce pochówku przykryć trawą; przy tym miejsce egzekucji pod każdym względem musi zostać utrzymane w tajemnicy, bo wszystkie takie miejsca mogą stać się dla kontrrewolucjonistów i duchownych miejscami fanatyzmu religijnego. Aparat nie może znać ani miejsca egzekucji, ani liczby skazanych, absolutnie nic nie wolno o tym mówić, bo nasz własny aparat może rozpowszechnić te informacje". Wszyscy obecni pojęli natychmiast, czego od nich oczekiwano, i urządzili mówcy "burzliwą owację".
Latem i jesienią 1937 roku oraz na początku 1938 roku Stalin otrzymywał podania sekretarzy partii ze wszystkich regionów z prośbami o zgodę na podniesienie liczby egzekucji. Ich nadawcy spodziewali się zasłużyć w ten sposób na uznanie w oczach satrapy. Szef partii miasta Gorki, byłego Niżnego Nowogrodu, informował w telegramie z 4 lutego 1938 roku, że "wrogowie ludu" zostali już zamordowani, w regionie zdemaskowano jednak kolejnych 9000 "antysowieckich elementów'', z których 3000 należałoby rozstrzelać, a 2000 posłać do obozów; Stalin najczęściej akceptował proponowane zmiany. Niektóre decyzje wydawał ustnie, przeważnie jednak zatwierdzał wyższe liczby, czyniąc w nadsyłanych pismach odręczne uwagi. 20 sierpnia 1937 roku wysłał telegram do Krasnojarska, w którym informował tamtejszego szefa partii, że zgadza się na zwiększenie liczby ofiar. Chodziło o rozstrzelanie dodatkowych 6600 ludzi. W większości przypadków Stalin zaznaczał na otrzymywanych pismach, że jest "za", i pisma przekazywał Jeżowowi, który był odpowiedzialny za nadzór nad wykonaniem egzekucji w całym kraju. Do grudnia 1937 roku Biuro Polityczne podniosło liczby mających zostać rozstrzelanych o 22 500 osób, a mających trafić do obozów o 16 800 osób. W końcu stycznia 1938 roku Stalin wydał polecenie, że do połowy marca trzeba jeszcze aresztować 57 000 osób, z czego 48 000 ma zostać rozstrzelanych.
Również na Białorusi NKWD zainicjowało socjalistyczne współzawodnictwo pracy w fizycznym niszczeniu wrogów ludu. W obozach koncentracyjnych Związku Sowieckiego wyizolowano i zamordowano ponad 10 000 więźniów. W styczniu 1938 roku Stalin skierował do placówek NKWD w rejonie dalekowschodnim dyrektywę mówiącą, że należy wymordować jeszcze 12 000 ludzi, by zmniejszyć liczbę więźniów w obozach. Ta krwawa akcja pochłonęła ostatecznie ponad 30 000 ludzi, najczęściej więźniów politycznych albo takich, którzy protestowali przeciwko warunkom panującym w obozie. Żaden obóz i żadne więzienie nie były w stanie przyjąć ludzi, którzy w czasach Wielkiego Terroru zostali osądzeni na kary odosobnienia. Stalin znalazł proste rozwiązanie tego dylematu: maszyneria do zabijania musiała przyspieszyć tempo, żeby w więzieniach i łagrach zrobić miejsce dla następnych. Kto był za słaby, by sprostać ciężkiej pracy w łagrze, umierał z głodu albo był mordowany zaraz po aresztowaniu. W niektórych regionach czekiści szukali "pragmatycznych" rozwiązań, żeby wywiązać się z przepisanej liczby egzekucji. W obwodzie jarosławskim jesienią 1937 roku na celowniku NKWD znaleźli się bezdomni, uliczni złodzieje i kryminaliści. W styczniu 1938 roku szef tamtejszego regionu NKWD, Andriej Jerszow, posłał do Moskwy meldunek, że wszystkie miasta "zostały oczyszczone z bandytów". W krótkim czasie poziom przestępczości w całym rejonie wyraźnie się obniżył. W Moskwie zabijano również inwalidów, mężczyzn o amputowanych kończynach, niewidomych i chorych na gruźlicę, a w Leningradzie głuchoniemych. Tylko w lutym i marcu 1938 roku kaci NKWD zamordowali 1160 ludzi ułomnych fizycznie. 3 września 1937 roku Stalin kazał stworzyć w Moskwie kolejną trojkę dla przyspieszenia wyroków na "kułakach i elementach kryminalnych".
Wprawdzie czekiści mordowali ludzi tradycyjnie uważanych za wrogów, a więc byłych opozycjonistów, krewnych carskiej arystokracji, kułaków i kryminalistów powracających z wygnania, lecz w niektórych regionach nie było wiadomo, kogo uznać za wroga, a kogo za przyjaciela. A jeśli "zapasy ludzkie" się wyczerpały, kaci musieli gdzie indziej szukać ofiar, by manifestować swoją lojalność. W Turkmenii NKWD aresztowało odwiedzających bazary mężczyzn o długich brodach, którzy budzili podejrzenie, że są ukrytymi duchownymi islamskimi. W niektórych miejscowościach tamtejsi szefowie NKWD rozszerzali dowolnie krąg ofiar. Tak właśnie postąpił szef NKWD Syberii Zachodniej, Gorbacz, wydając w sierpniu 1937 roku rozkaz wymordowania byłych oficerów i żołnierzy carskiej armii, którzy przebywali w więzieniach dla jeńców wojennych. Do tej kategorii zaliczono 25 000 mężczyzn.
Chociaż skazani nie mieli kontaktu ani z prokuratorem, ani z adwokatem, byli zmuszani przez przesłuchujących ich enkawudzistów do podpisywania zeznań i potwierdzania, że należeli do siatki szpiegowskiej. Stalin oczekiwał, że wykryje się w ten sposób monarchistów i "białych" oficerów i udowodni im spiskową działalność. Ofiary katowano: siepacze NKWD bili ludzi do utraty przytomności, zamykali ich w wilgotnych, zimnych celach, uniemożliwiali im sen, łamali żebra i kości oraz stosowali tortury prądem. Nikołaj Kasarzew, który przesłuchiwał więźniów w roku 1937, wspominał potem, że zastępca komisarza ludowego, Leonid Sakowski, nie tylko instruował, jak postępować z ofiarami, ale sam przeprowadzał brutalne przesłuchania. "Podczas przesłuchań w więzieniu na Tagance, w pomieszczeniu, gdzie je prowadziłem, pojawili się nagle zastępca komisarza ludowego Sakowski i zastępca kierownika administracji NKWD Jakubowicz. Oskarżony stał w tym czasie przy ścianie. Sakowski podszedł do mnie i wrzasnął, używając ordynarnych słów: 'Co ty go przekonujesz?!', a uderzywszy przesłuchiwanego pięścią w brzuch, dodał: 'Tak się przesłuchuje, a nie łagodnie przemawia'. I dorzucił: 'Pokaż mu abc komunizmu'. Po czym wyszli".
Pochodzący z rodziny chłopskiej Dmitrij Gojczenko, który zrobił karierę polityczną i w roku 1930 uczestniczył w ściganiu kułaków, wspomina! po latach, jak w listopadzie 1937 roku został aresztowany i poddany torturom jako "polski szpieg". Śledczym zależało, by wymusić na nim zeznanie, że przygotowywał zamach na Stalina. "Rankiem 7 lipca zabrali mnie na przesłuchanie. Było to już po raz osiemdziesiąty pierwszy. Prowadzili mnie do piwnicy. Pomyślałem: znowu do tej lodowatej piwnicy. Ale po kilku zakrętach w lewo i w prawo w tym labiryncie podziemnych korytarzy wprowadzili mnie do jasnego pomieszczenia. [...] Na stole stały aparaty telefoniczne, a na ścianie wisiała skrzynka, z której wydobywały się sygnały dźwiękowe. Z tego pomieszczenia wyprowadzono mnie przez jedne z kilku wąskich drzwi w bocznych ścianach. Obok było jeszcze jedno wyjście, zamknięte żelazną kratą, które prowadziło do położonej jeszcze niżej piwnicy, w której, jak się okazało, rozstrzeliwano więźniów. Przez jedne z tych wąskich drzwi prowadzono mnie bardzo wąskim korytarzem, z którego wprowadzono mnie do pokoju tortur numer 26. Było to małe pomieszczenie z półkolistym sufitem. Pomalowane żółtą farbą ściany były wszędzie spryskane krwią. Widać było na nich liczne odciski zakrwawionych rąk, które się ich trzymały i po nich ześlizgiwały. Podłoga też była pokryta wielkimi plamami krwi. W pokoju tortur silnie pachniało krwią". Gojczenko był przesłuchiwany przez potężnie zbudowanego funkcjonariusza NKWD, który znał się na torturach, bo nie zajmował się wyłącznie biciem i maltretowaniem więźniów. "Swoimi ciężkimi pięściami bił mnie z całej siły w piersi, w brzuch, w twarz. Bez końca uderzał w twarz i w szyję. Trzymał mi głowę w dole i otwartą dłonią uderzał w kark z taką siłą, że robiło mi się niedobrze i myślałem, że mi głowa odpadnie. 'Pracował' niemal nieustannie, robiąc tylko przerwy na papierosa albo wypowiadając 'w dobrej wierze' kilka zdań w rodzaju: 'Wróć na właściwą drogę, bandyto!'. Wyrywał mi włosy z brody, przypalał usta papierosami, uciskał wskazującymi palcami za uszami, złamał mi obojczyk. Zmuszał mnie, bym godzinami patrzył w lampę, która znajdowała się wprost przede mną, podczas gdy on niezmordowanie zadawał mi ciosy w grdykę, w piersi i między żebra. Cały czas stałem. Chociaż już nie wiedziałem, gdzie mnie boli, a gdzie nie, ból, który celowo zadawali znęcający się kaci, był nie do wytrzymania. Uderzenia w twarz czy głowę albo w nogi były sto razy mniej dotkliwe niż uderzenia w serce czy w lewą rękę, która zupełnie spuchła, zaczerwieniła się i im dłużej to trwało, tym ciemniejszą, purpurowoczerwoną przybierała barwę. Wyglądała jak gigantyczny czyrak. Od samego poruszenia nią kręciło mi się w głowie i robiło mi się słabo. [...?] Kostomołow próbował wybadać, gdzie najbardziej mnie boli. Dlatego całą siłą woli starałem się opanowywać, by nie zdradzić miejsc najbardziej wrażliwych na ból". Gojczenko przetrzymał tortury i przeżył. Nie wszyscy mieli to szczęście. Setki tysięcy zamęczono na śmierć albo zastrzelono, gdy przypadkowo wpadli w ręce aparatu terroru.
Nikt nie mógł się dowiedzieć, co stało się z ludźmi skazanymi przez trojki na karę śmierci. Ofiarom komunikowano krótko przed egzekucją, co je czeka. Krewnym, którzy chcieli uzyskać w NKWD informację o miejscu pobytu swoich aresztowanych bliskich, odpowiadano, że zostali oni skazani na dziesięć lat obozu bez prawa otrzymywania listów. Dopiero później pytający zrozumieli, co w istocie znaczyła ta odpowiedź. Nie wszędzie udawało się katom ukryć ślady morderstw. W Iwanowie na przykład funkcjonariusze NKWD zamordowali późnym latem 1937 roku tak wielu ludzi, że nie byli w stanie, nie wywołując sensacji, wywozić z więzień zwłok rozstrzelanych. Schreider wspomina, że enkawudziści każdego dnia setkami rozstrzeliwali w więziennych łaźniach nagie ofiary, po czym zakopywali je na terenie więzienia, układając jedne na drugich. W Orle NKWD dokonywało rozstrzeliwań w lesie za miastem. Tamtejsi funkcjonariusze nie postarali się jednak o zachowanie odpowiedniej staranności w zacieraniu śladów zbrodni, bo w kilka dni po pierwszych rozstrzelaniach chłopi z pobliskiego kołchozu odkryli wystające z ziemi ręce i nogi zabitych. Również w Kujbyszewie nad Wołgą chłopi kołchozowi znaleźli zwłoki, które oddział egzekucyjny NKWD zostawił porzucone, niepogrzebane. Szef oddziału został aresztowany "z powodu tego prowokacyjnie wrogiego aktu", zameldował potem Stalinowi szef NKWD regionu. Kto nie opanował rzemiosła uśmiercania, sam również mógł spodziewać się śmierci.
Kaci NKWD pracowali bez przerwy, zabijając ofiary pojedynczo, strzałami z rewolweru. Egzekucji tych dokonywano nie w więzieniach, lecz na placach ukrytych przed wzrokiem ogółu, na cmentarzach albo strzelnicach za miastem. Na strzelnicy w Butowie nieopodal Moskwy od sierpnia 1937 roku do października 1938 roku strzałem w głowę uśmiercono ponad 20 000 ludzi. W Leningradzie czekiści zamordowali na obrzeżach miasta 47 000 ludzi. Gdy tylko moskiewskie trojki wydały "wyroki", aresztowanych ładowano na ciężarówki i wywożono na strzelnicę Butowo. Około północy transport docierał na miejsce, aresztowanym kazano wysiadać i prowadzono ich do baraku, gdzie już czekali kaci. Dopiero teraz mówiono im, że zostaną rozstrzelani. Musieli się rozebrać, a potem prowadzono ich w kierunku przygotowanych dołów. Tam zabijano ich strzałem w tył głowy. Czasami ofiary bito, by przed egzekucją nie wzywały imienia Stalina. Do wczesnych godzin rannych kaci NKWD potrafili rozstrzelać 300-500 ludzi. Żeby wytrzymać ten straszliwy proceder, czekiści szklankami pili wódkę, stojącą w zasięgu ręki w wiadrze. Po skończeniu swego dzieła myli się, zmywając z siebie krew ofiar wodą kolońską, jedli obfite śniadanie i pijani wracali do Moskwy. Wieczorem na plac przychodzili chłopi z okolicznych wsi, by przykryć zwłoki ziemią i kopać nowe doły. Krwawy scenariusz powtarzał się noc w noc, dzień w dzień. Latem 1937 roku czekiści zamówili buldożer, ponieważ groby kopane ręcznie były zbyt małe, by pomieścić zwłoki.
Tak było w miejscach masowych rozstrzeliwań w niemal wszystkich regionach. Również w obozie śmierci Bikin, położonym na Dalekim Wschodzie w pobliżu linii kolejowej Chabarowsk-Władywostok, katowską robotę wykonywało zaledwie kilku czekistów. Jak mówił potem jeden z nich, każdego ranka pod szczyt wzgórza w pobliżu obozu podjeżdżały cztery auta, każde z sześcioma więźniami. Tam więźniów rozstrzeliwano, a więźniowie funkcyjni - kryminaliści - zagrzebywali zwłoki i kopali doły dla następnych ofiar. "Krzyczymy: wysiadać! Ustawiać się! Oni wychodzą z aut, a przed nimi już wykopane doły. Stoją, nachylają się, a my natychmiast do nich strzelamy. [...] Wracaliśmy znów do obozu, oddawaliśmy broń i piliśmy na koszt państwa, ile kto chciał". W ten sposób zlikwidowano ponad 15 000 osób. Kaci urozmaicali nieraz scenariusz egzekucji: w Kujbyszewie udusili ponad 600 osób za pomocą grubych sznurów, w obozach Magadanu zastrzelili ponad 2500 osób z broni maszynowej, w Charkowie bili ofiary tak długo, aż te przestawały dawać znaki życia, w miasteczku Kańsk w obwodzie krasnojarskim rozczłonkowywali ofiary szablami, żeby zrobić miejsce w dołach dla kolejnych ofiar, a w Żytomierzu czekista zabił 67-letnią kobietę łopatą. W Moskwie, gdzie enkawudziści nie nadążali z dziełem zabijania, wprowadzono auta z gazem, w których więźniów zabijano w drodze do Butowa. W trakcie jazdy czekiści wpuszczali gaz pod pokrywę ciężarówki i ofiary, które się tam znajdowały rozebrane i powiązane z sobą, ginęły zagazowane.
W jaki sposób czekiści dawali sobie radę z procederem masowego zabijania? Dla zawodowych morderców, którzy nauczyli się katowskiego rzemiosła w NKWD, marzenia stały się rzeczywistością; masowy terror dał im możliwość czynnego praktykowania nabytych umiejętności. Stanisław Redens, mąż szwagierki Stalina i szef NKWD w Moskwie, sam wyznaczał, kto będzie zabijać oskarżonych. Czasami zabierał z pracy listę skazanych do domu i przy filiżance herbaty planował działania w Butowie na kolejny dzień, ustalając, w jakiej kolejności skazani zostaną rozstrzelani. Choć ani zastępca Redensa, ani zastępca Jeżowa, Sakowski, nie musieli brać czynnego udziału w egzekucjach, jednak to czynili. Również komendant Łubianki, Wasilij Błochin, wcielał się w egzekutora i dokonywał masowych rozstrzeliwań w Butowie. Błochin był zawodowym mordercą, zabijał bez litości, a zabijając, odczuwał satysfakcję. Jego podwładni wspominali, że przebierając się do egzekucji, wkładał skórzany fartuch i spodnie, skórzane kamasze i gumiaki w kolorze cynamonu. Stalin doceniał Błochina i pozostawił go przy życiu w czasie Wielkiego Terroru, a kiedy jesienią 1938 roku fala masowych egzekucji minęła, wysłał go w 1940 roku do Kalinina, dawnego Tweru, gdzie stalinowski janczar rozstrzelał tysiące polskich oficerów. Bez sadystycznych morderców, którzy wcielali w czyn to, co wymyślili przy biurkach stalinowscy ideolodzy, nieangażujący się osobiście w realizowanie swoich pomysłów, przeprowadzenie masowych mordów byłoby niemożliwe. Wykonawcy tego straszliwego dzieła nie musieli się do niczego zmuszać; pozostawali sobą, pozostawali mordercami tak długo, jak długo żądał tego od nich Stalin.
Mimo wszystko w 1937 roku nie było odwrotu od zabijania ani dla psychopatów, ani dla karierowiczów. Kto raz splamił się krwią, musiał zabijać dalej, by samemu ujść z życiem. Wykonawcy zbrodni Stalina nie mieli wyboru. Zdawali sobie sprawę, że każdy z nich jako dzisiejszy oprawca może jutro stać się ofiarą. Ta prawda docierała do nich każdego dnia, gdy widzieli, jak zabiera się ich kolegów, jak się ich maltretuje i zabija, bo popadli w niełaskę, popełniwszy jakiś błąd. Atmosferę tę wytrzymywali tylko najtwardsi z nich. Wielu czekistów załamywało się, dostawało pomieszania zmysłów albo odbierało sobie życie. W październiku w Magadanie zostali zastrzeleni wszyscy znajdujący się w obozach "trockiści". Wyciągano ich z baraków i rozstrzeliwano w pobliskich lasach. Jeden z przeprowadzających egzekucje wspominał później: "Wszystko to wywarło na mnie tak mocne w rażenie, że przez kilka dni chodziłem dosłownie jak przetrącony". Kierowca, który na placu rozstrzeliwań w Butowie musiał grzebać zwłoki ofiar, przestał spać. Jak relacjonowała jego żona, spędzał bezsenne noce, siedząc z nabitym rewolwerem i powtarzając: "Zemszczą się na mnie!".
Mordercy nie mogli zapomnieć widoku ofiar. "Kiedy dostałem posadę w NKWD, byłem bardzo dumny", wspominał jeden z czekistów w latach pierestrojki. "Z pierwszej pensji kupiłem sobie dobry garnitur. [...] Kiedy zabijałem Niemca, on krzyczał po niemiecku. Inni za to krzyczeli po rosyjsku. [...] To byli jakoś swoi ludzie [...]. Strzelać do Litwinów i Polaków było łatwiej. Ale Rosjanie, oni krzyczeli po rosyjsku. [...] Na końcu wszędzie miałem na sobie krew, krew z rąk wycierałem we własne włosy. [...] Czasami dostawaliśmy skórzane fartuchy [...]. Nasza praca to nie było nic słodkiego. Kiedy któryś nie od razu padał martwy, kwiczał jak świnia [...], pluł krwią. Po obu stronach wrzaski i przekleństwa. [...] Przed tym nie można było jeść. [...] Ja w każdym razie nie mogłem. Na końcu zmiany przynoszono nam zawsze dwa wiadra, jedno z wódką, drugie z wodą kolońską. [...] Wodą kolońską myliśmy całe ciało. Krew ma taki intensywny zapach [...], bardzo specyficzny zapach [...] podobny do spermy [...]. Miałem owczarka, zawsze schodził mi z drogi, kiedy wracałem z roboty [...]. Jeśli któryś z żołnierzy znajdował przyjemność w zabijaniu, był zabierany z oddziału egzekucyjnego, a na jego miejsce przychodził inny. Takich ludzi nie lubiliśmy. Ale tacy też byli [...]. Wielu z nas pochodziło ze wsi, ludzie ze wsi wytrzymują więcej niż ci z miasta [...]. Do tego byliśmy stopniowo przyzwyczajani. [...] Przez pierwsze dni nowi przypatrywali się tylko egzekucjom albo pilnowali skazańców. Czasem któryś dostawał pomieszania zmysłów. To przecież nie było łatwe. [...] Nawet żeby zabić zająca, potrzeba wprawy, nie każdy potrafi. [...]. Każesz skazanemu uklęknąć, potem strzał z bliska w głowę, z lewej nad uchem [...] Mieliśmy pistolety - nagany. Na prawe ucho niemal nie słyszę [..] Strzela się przecież prawą [...]. Wymogłem na przełożonych dwa razy w tygodniu masaż prawej ręki i prawego palca wskazującego obowiązkowo dla wszystkich. Dostaliśmy dokument. [...] Jest w nim napisane: 'Za wykonanie zadania specjalnego zleconego przez partię'. Takich dokumentów; drukowanych na najlepszym papierze, mam całą szafę. Dwa razy w roku byłem wysyłany z całą rodziną do dobrego sanatorium. Opieka była tam doskonała. [...] Dużo mięsa [...]. Dobre zabiegi [...]. Raz załadowaliśmy skazanych na barkasy [duże łodzie towarzyszące statkom wojennym - przyp. tłum.] i wypłynęliśmy z nimi na otwarte morze [...]. W drodze powrotnej barkasy były puste. [...] Panowała grobowa cisza. Wszyscy mieli w głowie jedną myśl: kiedy wyjdziemy na ląd, my też [...]. Tak żyliśmy. Pod łóżkiem miałem zawsze zamykany drewniany kuferek: rzeczy na zmianę, szczoteczkę do zębów, brzytwę do golenia. A pod poduszką pistolet. Żeby w razie czego strzelić sobie w łeb. Tak żyliśmy. [...] Wszyscy tak żyli! Czy żołnierz, czy marszałek [...]. Pod tym względem panowała równość. [...] Po zwycięstwie zostałem aresztowany. Ludzie NKWD mieli specjalne listy [...]. Ja dostałem siedem lat! Odsiedziałem je w całości. Do dzisiaj [...] budzę się o szóstej, jak w obozie. Za co siedziałem? Za co siedziałem, nie powiedzieli mi [...]. Za co? [...] Jeszcze nazywa się Stalina wielkim człowiekiem. Topór przeżywa swego pana".
Bolszewicy byli ludźmi przemocy, którzy publicznie inscenizowali kult zabijania, obsadzając siebie w roli potężnych macho. Chętnie korzystali z rekwizytów militarnych w postaci wojskowych butów, czarnych skórzanych kurtek, uniformów i kabur na pistolety. Wizerunek brutalnego macho wymagał też od nich brutalnego języka, a także odrzucenia tolerancji, współczucia i empatii. Tworzył się świat oprawców i ofiar. Kilka tygodni po egzekucji Zinowjewa i Kamieniewa czekista Karl Pauker, który był dowódcą ochrony osobistej Stalina, demonstrował, jak błagał o życie Zinowjew, prowadzony na śmierć do piwnicy, gdzie miał być rozstrzelany. Pauker kazał się wlec pod ręce dwóm czekistom i naśladował krzyki Zinowjewa. "Słuchaj, Izraelu, nasz Bóg jest Bogiem jedynym", wykrzykiwał Pauker z żydowskim akcentem i wznosił obie ręce w górę. Stalin i Jeżow pokładali się ze śmiechu, a kiedy Pauker powtórzył tę scenę, ubawiony Stalin, nie mając już siły, chwycił się za brzuch, prosząc, by czekiści przestali.
Stalin kazał sobie przyprowadzać do swojego gabinetu aresztowanych, dawał wskazówki, jak należy ich traktować. Bił swojego sekretarza, Poskriobyszewa. "Jak on mnie bił. Chwycił mnie za włosy i walił głową o biurko", opowiadał pisarzowi Aleksandrowi Twardowskiemu po śmierci tyrana. "Bić, bić", pisał Stalin na marginesach przedkładanych mu raportów o aresztowanych "wrogach ludu". Najbliżsi współpracownicy Stalina nie tylko przesłuchiwali oskarżonych więźniów, lecz nieraz również zmieniali się w oprawców. Jeżow na przykład torturował i rozstrzeliwał ofiary. Swoim podwładnym nakazał, by przed egzekucją Jagody, swojego poprzednika w NKWD, jeszcze go skatowali. W marcu 1939 roku w jego szufladzie znaleziono łuski od nabojów i naboje do rewolweru, każdy z wygrawerowanym nazwiskiem starego bolszewika, który zginął od tego naboju. Nikita Chruszczów wspomina jedno ze spotkań z Jeżowem w 1937 roku. Na koszuli szefa NKWD widniały czerwone plamy krwi, krwi "wrogów ludu", jak skomentował to Jeżow.
Również Beria, następca Jeżowa, był zbrodniarzem pozbawionym skrupułów, który otaczał się psychopatami i sadystami, torturującymi i zabijającymi w jego imieniu. Zaufani Berii z Kaukazu, którym ten nadał w NKWD wpływowe stanowiska, Bogdan Kobułow, Awksentij Rapawa, Juweljan Sumbatow-Topuridze, byli brutalnymi oprawcami, którzy nie cofali się przed niczym. Beria, jak wspomina jeden z jego podwładnych, instruował funkcjonariuszy NKWD: "Zanim wyślecie ich na tamten świat, dajcie im w pysk". Kobułow i jego pomocnicy wiązali skazanych sznurami i bili ich rękojeścią rewolweru, zanim ich rozstrzelali. Przed egzekucją Roberta Eichego, wcześniej członka Biura Politycznego i szefa partii na Syberii, Beria kazał swym pomocnikom, Rodosowi i Esaułowowi, zmaltretować ofiarę, a potem stał i patrzył, jak kaci bili skazańca drewnianymi pałami, jak go deptali i kopali, aż wypłynęło mu oko. Potem go zastrzelili. Beria mordował przeciwników i konkurentów, sam strzelał do ludzi, gwałcił nieletnie dziewczęta, lecz nigdy nie popełnił błędu, jakim było ukrywanie czegoś przed swym panem i mistrzem, Stalinem. Ten zaś umiał dobierać sobie takich ludzi.