Gazeta Wyborcza - 16/01/2006
Jezus polskiej piosenki
ze STANEM BORYSEM ROZMAWIA ANNA ŻEBROWSKA
Jesteś kulturalno-oświatowym w klubie Łącznościowiec na zapleczu poczty w Rzeszowie. Lato 1965 roku.
I organizuję zespół Blackout. Działały już sekcje pingpongowa, recytatorska, karciana, ale dyrekcja połączonych klubów Poczty i Zarządu Aptek miała większe aspiracje. "Lud trzeba dokulturalniać, wicie, rozumicie, bo tu się zbiera margines społeczny. Zróbcie no zespół wokalno-muzyczny" - usłyszałem, przychodząc do pracy. Był szczyt mody na zespoły męskie, polskich Beatlesów.
Miałeś wykształcenie muzyczne?
Uczyłem się dwa lata na skrzypcach w szkole muzycznej. Wyleciałem przez uwielbiany chór - nijak nie mogłem zrozumieć, że gdy dyrygent pokazuje piano, mam śpiewać cicho. Darłem się jak na łące, gdy paśliśmy z ojcem krowy, zagłuszałem inne dzieci i wyleciałem.
Co śpiewałeś, pasąc krowy?
To samo co ojciec, w którego byłem zapatrzony. Fascynował mnie siłą, był dewocyjnie religijny i codziennie intonował "Kiedy ranne wstają zorze". Potem inne pieśni kościelne. Pochodzę z Załęża pod Rzeszowem, gdzie są pagórki, i jak szliśmy paść krowy - dawaliśmy dźwięk. Ojciec mówił: "Będziesz mężczyzną dopiero wtedy, gdy usłyszysz, że twój głos się odbija od tej górki". Ależ się darłem!
Od występów na pastwisku do Blackoutów jeden krok?
Namiętnie słuchałem Radia Luxemburg, małpowałem przed kolegami wszystkie przeboje. "Stary, ale super mówisz po angielsku! I głos masz dobry. Powinieneś śpiewać" - zawyrokował Leszek Sosnowski, który trzykrotnie potem był mistrzem Polski w dżudo, a teraz jest adwokatem w Toronto. Chyba Leszek powiedział mi o Nalepie - że jest taki facet, co śpiewa pod Presleya i szuka chłopaków do chórków, chce zrobić zespół.
Tadeusz Nalepa grał do tańca w kawiarni Klubowej.
Na pierwsze spotkanie nauczyłem się "Domu Wschodzącego Słońca". Przyszedłem do małego mieszkanka Nalepy i jak ryknąłem - w kredensie zatrzęsły się szklanki. Nalepa natychmiast powiedział, że to on będzie mi robił chórki. Wyciągnął z restauracji Rzeszowskiej perkusistę Józka Hajdasza i basistę Krzyśka Potockiego. Graliśmy polskie i zachodnie przeboje, różne takie ye-ye-ye. Pierwsze oryginalne teksty napisał nam poeta Bogdan Loebl, z którym się przyjaźniłem. Wystartowaliśmy we wrześniu 1965 roku i już po pierwszym występie klub Łącznościowiec był oblegany jak stadion.
Ech, przetańczyłam na tej poczcie niejedno lato! "Dokąd, Anno, wracaj, Anno!" - śpiewałeś w szarym mundurku, kołnierz wyłożony czarnym aksamitem.
Mundurki uszyto na koszt poczty, krój nawiązywał do stroju Beatlesów. W lutym 1966 roku, po nagraniu "Anny", realizatorzy i reżyser mówili mi: "Jest was trzech na takim fantastycznym poziomie wokalnym - Niemen, Burano i ty".
Parę lat wcześniej Bogdan Loebl poznał skromnego chłopaka, który przyniósł swoje wiersze do rzeszowskiego Klubu Literata. Nie miał matury, ale imponował oczytaniem, pod pachą nosił "Twórczość" lub "Dialog".
Moim marzeniem od dziecka był teatr, więc bardzo dużo czytałem - aktor musi się sprawdzić w różnych tekstach. Wygrałem ogólnopolski konkurs recytatorów w Szczecinie. Ale ojciec był kategorycznie przeciwny: "Nie pójdziesz do teatru, uczciwy zawód masz mieć, żebyś mógł rodzinę utrzymać!". Wysyłał mnie do techników, wyleciałem z budowlanego, mleczarskiego, mechanizacji rolnictwa.
Obrywałeś od ojca?
Dwa razy uciekałem w Bieszczady. Za pierwszym razem jako piętnastolatek - oblałem drugą klasę i bałem się wrócić do domu. Odbyłem przyspieszony kurs prawdziwego życia: papierosy, wódka, uwodzenie dziewczyn po wsiach, bójki recydywistów, bo w Bieszczadach pracował głównie margines społeczny. Mój pierwszy zawód to piorunochroniarz. Zakładałem piorunochrony w Ustroniu, Dukli i wokół Gorlic, gdzie wsie często się paliły. Zawsze jednak nosiłem przy sobie jeszcze jakiś tomik poezji.
Był czas, że grałeś w Teatrze im. Siemaszkowej.
E tam, wnosiłem i wynosiłem różne rekwizyty! Musiałem zarabiać, bo mama umarła, od ojca się wyprowadziłem i nie brałem z domu ani złotówki. Solowe numery dostałem dopiero w teatrze poezji Porfirion przy Estradzie Rzeszowskiej. Ton nadawał tam Zdzisław Kozień, który zagrał potem w kilku filmach. "Zdzisiu - mówiłem pełen nabożeństwa, bo strasznie mi imponował - chcę zdawać eksternistyczny egzamin aktorski, powiedz, czego mam się nauczyć". "A po co się, kurwa, będziesz uczył o teatrze elżbietańskim i wiktoriańskim! Jak masz dobry głos i stworzysz sugestywną postać - będziesz gwiazdą. Lepiej się napij" - dudnił Kozień i podsuwał mi szklankę. Tłukliśmy się po całym województwie, więc Zdzisio zawsze zabierał do autobusu pęto kiełbasy i ćwiartkę wódki. Mimo to uczyłem się, kułem teorię. Nie zdałem. Wypomniano mi brak matury.
Taki oczytany młodzieniec nie mógł zrobić matury?
No, nie mogłem! Chętnie uczyłem się geografii, historii, polskiego. Całe strony klasyki literackiej znałem na pamięć. W domu nie było radia ani telewizora, więc babcia stale czytała na głos "Trylogię" i Mickiewicza. Ale wyrwany do odpowiedzi z matematyki nie umiałem dodać dwa plus dwa. Amerykanie mówią na takich ludzi "dzienny marzyciel", jest to traktowane jak choroba. W Rzeszowie nikt się takimi chorobami nie przejmował, stawiano mi pałę i do widzenia. A potem powstał Blackout, ruszyliśmy w trasy koncertowe i już nie było czasu na maturę. Prowadziliśmy morderczy tryb życia, dając po 200-300 występów rocznie.
Pieniądze zgarnialiście łopatami?
175 złotych za koncert przy stawce zawodowej 1000 złotych. Papierów zawodowych nie mogliśmy zdobyć, bo Ministerstwo Kultury przez osiem lat nie robiło egzaminów. Celowo, gdyż zespoły mocnego uderzenia były straszliwą konkurencją dla gwiazd piosenki, żon i przyjaciół różnych ustosunkowanych ludzi. Byliśmy rozrywani przez różne Estrady, które świetnie na nas zarabiały. Nazywano nas "ulubieńcami barów mlecznych" - przy nędznych honorariach nie stać nas było na restauracje.
Blackout rozwiązał się po pierwszym longplayu pod koniec roku 1967. Podobno tuż po nagraniu ostatniej piosenki Nalepa oznajmił głównemu wokaliście: "Już nie jesteś członkiem zespołu". Podobno chciałeś zniszczyć taśmę-matkę z nagraniem.
Zamknąłem okres rzeszowski i nie chcę już o tym mówić. Nawet do ojca w odwiedziny przyjechałem z Warszawy dopiero po pięciu latach. Gdy byłem w Stanach, longplay Blackoutów wydano na CD, o czym dowiedziałem się przypadkiem. A przecież repertuar zespołu w 90 procentach opiera się na moim głosie! Spuściłem wodę. Blackout to tylko dwa lata mego życia i gdybym pisał wspomnienia, poświęciłbym mu dwie linijki.
W roku 1968 z estrady zniknął Stanisław Guzek, pojawił się Stan Borys z zespołem Bizony.
W Bizonach zebrali się muzycy, którzy odeszli z Tajfunów, Czerwono- i Niebiesko-Czarnych. Pierwsze lata współpracy były fajne. Dwukrotnie byliśmy na tournee w ZSRR: 40 miast, świetne honoraria i fantastyczna publiczność. "Boris, Boris, zołotoje gorło imiejesz!" - mówili mi ludzie.
A władza?
Wściekała się, że mam długie włosy i cerkiewną brodę. Wezwano mnie na dywanik organizatorów z Pagartu: "Pokażemy zespół w telewizji, lecz jak ten wasz solista się nie ostrzyże - koniec z występami i apanażami". Razem ze mną było 12 osób, nie mogłem pozbawić ich pieniędzy. Podstrzygłem się, koledzy pocieszali: "Człowieku, nigdy w życiu nie będziesz miał tak wielkiej publiczności - sto milionów telewidzów!". Owszem, puszczono "Annę" w telewizji, śpiewałem jedną zwrotkę po rosyjsku. Ale na ekranie byłem nie większy od zapałki, kamera rejestrowała tylko cień przy mikrofonie. A po powrocie dostaliśmy dwuletni zakaz wyjazdów zagranicznych.
Za brodę?
Za ekscesy alkoholowe. Piło się w tej Rosji potwornie! A już kiedy w jednym mieście spotkały się dwa polskie zespoły, dokonywano aktów totalnego samozniszczenia. Kiedyś dwaj muzycy rozebrali się do naga na korytarzu, bo pomylił im się z pokojem. Etażna narobiła krzyku, że uprawiają seks jednopłciowy, był straszny skandal.
Nie rozpiłeś się?
Na szczęście alkohol mnie nie lubi - z wzajemnością. Dlatego jestem niewdzięcznym obiektem dla dziennikarzy pism bulwarowych, którzy chcieliby usłyszeć, jak się podniosłem z alkoholizmu i narkomanii. W Ameryce przez 20 lat śpiewałem w klubach i dla rozgrzania gardła piłem koniak. Ale piłem niedużo - wiedziałem, że czeka mnie pięć godzin pracy. Pijany muzyk mógł spaść ze sceny, znałem kilku takich. Ja nie.
Z Bizonami też szybko się rozstałeś.
Przed wyjazdem do Stanów w 1975 roku przez pięć lat występowałem sam i dopiero te lata uważam za prawdziwy start artystyczny. Uniezależniłem się od humorów kierowników zespołów i świadomie kształtowałem swój wizerunek. Zewnętrzny - nie bez wpływu ikon, na które napatrzyłem się w Rosji. I najważniejsze - w bardzo trudnym dla siebie momencie spotkałem człowieka przez duże C, kompozytora Juliusza Loranca.
Dlaczego trudnym?
Byłem sam, bez zespołu, niby uwielbiany, lecz za statusem artysty niepełnosprawnego. Estrady mnie kantowały, czułem się okropnie upokorzony. Chciałem skończyć średnią szkołę muzyczną, wtedy automatycznie dostałbym papiery zawodowe. Egzamin do szkoły przy Krasińskiego na Żoliborzu zdawała ze mną Ania Chodakowska. Ją przyjęli, mnie egzaminator zagrał akord, miałem kolejno rozpoznać pięć dźwięków. "Właśnie po to zdaję do szkoły, żeby się nauczyć rozpoznawania dźwięków" - tłumaczyłem. Usłyszałem jednak, że skoro nagrałem płyty i występuję - mam głos zmanierowany i sam jestem zmanierowany, więc nic ze mnie nie będzie.
Śmiały werdykt!
Byłem załamany, ale Julek Loranc powierzył mi wykonanie piosenki "To ziemia". "Masz niesamowitą skalę. Bierzesz wysokie c, mało kto to potrafi!" - mówił. Robił ze mną ćwiczenia na rozciąganie głosu i próby piosenki. Wychodziliśmy odetchnąć na ławeczce przed budynkiem, pojawiał się autor tekstu Jonasz Kofta, niepozorny blondyn ze zwisającymi kosmykami włosów. Chodził wokół ławki, palił papierosa za papierosem i powtarzał jak mantrę: "Będziesz, kurwa, wielki, będziesz wielki!". Tak mnie wyciągał z dołka psychicznego.
I przyszły sukcesy festiwalowe w Opolu i Sopocie.
Niedawno najlepszy kronikarz radiowy Jan Borkowski z "Trójki" powiedział mi: "Wciąż trzymam dla pana to nagranie - sześć i pół minuty braw po piosence >>To ziemia<< w Opolu". Na Olimpiadzie Piosenki w Grecji uznano mnie w roku 1972 za najlepszego wykonawcę, miałem aplauz nie mniejszy niż Demis Roussos, gość festiwalu. Rok później był Bursztynowy Słowik dla "Jaskółki uwięzionej" i mnie jakby urosły skrzydła.
I skrzydła, i pazury. Koleżankę z Rzeszowa spotkaną w Teatrze Muzycznym w Gdyni spytałeś: "Co ty tu robisz, sprzątasz?".
Niemożliwe, to nie mogłem być ja!
Loeblowi powiedziałeś: "Kim ty byłbyś, gdybym ja nie śpiewał twoich tekstów?".
Nie było takiej rozmowy, nie wierz w to!
U szczytu sławy wyjechałeś do USA. Chciałeś podbić Amerykę?
Chciałem w niej po prostu zamieszkać. Od dzieciństwa była dla mnie rajską krainą, skąd kolegom przysyłano kolorowe zabawki i ubrania. Uwielbiałem amerykańskie kino, byłem zapatrzony w amerykański styl życia i uprzejmość. Na Zachodzie wszyscy się do mnie uśmiechali, w Polsce "Jaskółka" przez dwa lata miała zakaz cenzury. Wszechmocny Witold Filler, szef telewizyjnej rozrywki, pokrzykiwał, że "apostoł Borys" wejdzie do studia tylko po jego trupie.
To kto z Marylą Rodowicz ogłaszał z ekranu: "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma"? Kto z Alibabkami spacerował dziką plażą la lala la lala...
Występowałem za cenę upokorzeń: proszę się inaczej ubrać, przystrzyc i zdjąć krzyż z szyi. W "Trybunie Ludu" pisano o mnie "Jezus polskiej piosenki". Dochodziło do tego, że fotografowie błagali: "Stan, daj zarobić, zdejmij krzyż, bo inaczej nie sprzedamy twojej fotki".
Wyjechałeś legalnie?
Skłamałem w Ministerstwie Kultury, że chcę studiować musicale na Broadwayu. Rok czekałem na paszport. Zostawiłem dom w Falenicy, konto dolarowe miałem, jak na owe czasy, nieźle zaopatrzone - z samej Grecji przywiozłem 5 tysięcy dolarów nagrody. Wyjechałem 7 grudnia 1975 roku - akurat Gierek oddawał do użytku Dworzec Centralny.
Wysiadłeś na lotnisku w Nowym Jorku i...?
Wysiadłem w Waszyngtonie. Miałem tam znajomego studenta, chciał zostać moim menedżerem. Ale po trzech dniach pobytu poczułem się tak, jakbym wrócił do Falenicy. Poleciałem do Nowego Jorku. Tam było sporo polskich muzyków: Bernard Kawka z Novych Singers, Urszula Dudziak, Michał Urbaniak. Urszula z Michałem otworzyli drzwi, zaprosili mnie na wigilijną kolację i święta. W rezultacie w sylwestra miałem już pracę.
Śpiewałeś po polsku?
W klubach polonijnych zawsze był blok polski, ale bardzo szybko skompletowałem też repertuar amerykański. Z początku uczyłem się na pamięć piosenek, nic nie rozumiejąc. Akcent od razu miałem taki, że właściciel klubu kazał zgadywać znajomym Amerykanom, skąd jestem, i nikt nie poznał, że śpiewa cudzoziemiec. Gdy zaprotegowano mnie do włoskiego klubu, żeby pracować cztery tygodnie - w ciągu pięciu tygodni nauczyłem się stu włoskich piosenek.
Więcej strojenia niż grania!
Sto piosenek to minimum, z którym można wejść do klubu. Później miałem w repertuarze dwieście piosenek amerykańskich. Byłem zatrudniany jako gwiazda i w klubach polonijnych pracowałem, jak długo chciałem. W jednym półtora roku, w drugim dwa lata przy bardzo dobrych zarobkach.
Sto, dwieście dolarów za wieczór?
Więcej. Gdy mi ktoś wtykał banknot 50-dolarowy i prosił o "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma", mówiłem: "Zaśpiewam ci za darmo, a za te pięć dych zamów sobie coś w bufecie". Zarabiałem naprawdę dobrze, po pół roku kupiłem mercedesa. Dlatego nie przenosiłem się do klubów amerykańskich, gdzie na początku miałbym stawkę 50 dolarów za wieczór. Mnie od razu płacono za to, że nazwisko Stan Borys przyciąga ludzi.
Czy klub polonijny to godna publiczność? Nie było tak, że dawałeś z siebie wszystko, a na parkiecie kiwały się trzy podpite pary?
Raz publiczność była godna, innym razem niegodna, nie zwracałem na to uwagi. Dla mnie kluby to był świetny warsztat, bo mogłem śpiewać wszystko. Rock, ballady, folk, Scorpionsów... "Brzmisz lepiej niż oryginał!" - słyszałem. Robiłem inscenizacje, wjeżdżałem na motocyklu z mgły i zataczałem koło na estradzie. Zatrzymywałem się w światłach reflektorów i śpiewałem wiersz Norwida "Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej". Jeśli widziałem, że ludzie opuszczają bar i słuchają - miałem wielką satysfakcję.
Skąd Norwid w repertuarze Stana Borysa?
To zasługa poety Tymoteusza Karpowicza, z którym się zaprzyjaźniłem. Tyle mi powiedział o Norwidzie, że mógłbym obronić dyplom. W roku 1983 przypadało stulecie śmierci Norwida i Karpowicz jako profesor uniwersytetu Illinois w Chicago patronował międzynarodowej konferencji. Napisał też sztukę "Norwid". Grałem Norwida, reżyserowałem i robiłem oprawę muzyczną. Zresztą moja działalność w Stanach przez cały czas toczyła się dwutorowo. Oprócz klubów był teatr, koncerty, nagrania płytowe i radio.
Radio?
W Chicago przez pięć lat prowadziłem audycję "Stan Borys Show". Operowałem sprzętem, miksowałem, nagrywałem reklamy z własnym opracowaniem muzycznym. Już wtedy zajmowałem się buddyzmem, więc mówiłem, jak sobie dać radę z samym sobą, jak uporać się z tęsknotą, bo o to najczęściej ludzie pytali. Ale wyprowadziłem się z Chicago i w 1985 roku zamknąłem program.
Wróciłeś do klubów?
To był najpewniejszy i najlepszy zarobek. Chociaż też miałem przestoje, bo wiadomo, że przez 40 dni Wielkiego Postu katolicy nie chodzą do klubów. W tym czasie nie śpiewałem albo organizowałem jeden koncert. Docierałem do wszystkich miejsc, gdzie byli Polacy, i przy okazji objechałem całe Stany. Wiedziałem, że jeśli chcę zebrać dużą publiczność, powinienem wystąpić w walentynki, kiedy ludzie chcą się bawić. W Las Vegas wynajmowałem kasyna, angażowałem piosenkarzy, cyrkowców, konferansjera. Starałem się, żeby widzowie, którzy przyjeżdżali dla mnie z Seattle, Portland, Arizony i Kalifornii, przeżyli coś fajnego i chcieli znowu przyjść. Występowałem też na uniwersytetach, gdzie na widowni byli w większości Amerykanie. Zapowiadałem wtedy w dwóch językach.
Szybko nauczyłeś się angielskiego?
W Nowym Jorku poszedłem zaraz do szkoły, ale w klasie był Chińczyk, Koreańczyk, Hiszpan, Jugosłowianin i wszyscy mówili z okropnym akcentem, a nauczycielka nie zwracała na to uwagi. Prosiłem kolegów amerykańskich, żeby mi poprawiali błędy, ale Amerykanin akceptuje cię takim, jakim jesteś. Mówisz inaczej? To świetnie, to jest twoje, to nas ciekawi. W rezultacie rzuciłem szkołę, wszystkiego uczyłem się sam. Spałem ze słownikiem pod poduszką, wkuwałem strasznie dużo słówek. Później zrozumiałem, że to bez sensu, bo jak tam jest napisane "pies", to się czyta "pais". Więc naśladowałem wymowę z telewizji. Uwielbiałem zwłaszcza reklamy, ponieważ przy okazji uczyłem się poruszania po mieście, wiedziałem, gdzie pójść i co kupić.
Musiałeś sam sobie płacić ubezpieczenie?
Sam musiałem płacić wszystko.
I płaciłeś?
Kiedy pracowałem - płaciłem. Jak nie zarabiałem - nie płaciłem.
Nie miałeś agenta?
Od roku 1995 sam byłem swoim menedżerem. Teraz w Hollywood nawet słynni artyści - Sting, Michael Jackson - rezygnują z agentów, bo ich wykorzystywali. Ja zacząłem od tego, że kupiłem grubą książkę i przeczytałem, jak należy prowadzić własne sprawy. I kiedy ktoś dzwonił albo podchodził po koncercie w sprawie angażu, mówiłem wprost, że nie znalazłem nikogo, kto mógłby lepiej zadbać o moje interesy. Prowadziłem negocjacje, mówiłem na przykład, że dla mnie jako artysty jest to ciekawa propozycja, ale jako swój agent muszę prosić o wyższe honorarium, a bilety mają być po tyle i tyle. Bo w Ameryce twoją wartość określa już cena biletu. Traktowano to naturalnie.
Przez cały czas utrzymywałeś się ze śpiewu?
Poza krótkim incydentem, gdy byłem taksówkarzem w firmie Krzyśka Klenczona.
Opowiesz?
Zrezygnowałem z klubów, żeby mieć czas i siły dla płyty "Piszę pamiętnik artysty" do wierszy Norwida. Ale musiałem z czegoś żyć, opłacić muzyków, studio nagrań itd. Klenczon miał przedsiębiorstwo taksówkowe, wciągnęli go w to muzycy rosyjscy, z którymi wcześniej występował. Czasem trzeba było pracować po 16 godzin, ale lubię jeździć, w Polsce w ciągu trzech miesięcy zrobiłem 15 tysięcy kilometrów. W Stanach kelnerowanie i taksówka to zresztą tradycyjne zajęcia artystów. Tam się nie siedzi, czekając na ofertę, tylko trzeba coś robić. "Śpiewasz, ale co opłaca twoje rachunki" - zapytają cię w Ameryce. Z czego żyjesz, żeby móc śpiewać. Klenczon wziął mnie w trasę, jeździł po przedmieściach Chicago, pokazał, jakie to proste.
Jak to było z jego wypadkiem śmiertelnym?
Trwała euforia "Solidarności". Skończył się koncert charytatywny na rzecz Polski, zaczęło się ogólne bratanie. Krzysiek był towarzysko uwielbiany, bo przy takich okazjach śpiewał zabawne piosenki harcerskie albo kolędy. Był zmęczony pracą, nie umiał odmawiać wielbicielom, po koncercie za dużo wypił. Wszyscy twierdzą, że za kierownicą usiadła żona. Chyba wykłócił się, że on poprowadzi, bo w drodze się zamienili. 40 dni leżał nieprzytomny. Tylko żona przeżyła. Przez te 40 dni jeździłem jego taksówką.
Ile lat mieszkałeś za oceanem?
Prawie 28. Po kilka lat w Nowym Jorku, Chicago, Toronto, na Florydzie i od roku 2000 w Las Vegas.
Wędrowałeś za chlebem?
Za miłością. Problemy w moim życiu prywatnym polegają na tym, że jestem bardzo uległym człowiekiem. Ulegam płci przeciwnej, jestem łatwym łupem. Miałem w Stanach dwie żony i kilka narzeczonych.
Amerykanki, Polki?
Różnie, ale żeniłem się z Polkami. Były mi bliższe mentalnie, mieliśmy coś wspólnego.
Dlaczego więc związki się nie udały?
Kobietom jest ze mną trudno, muszą znosić objawy uwielbienia, jakimi jestem otaczany. Dla trzeciej żony zostawiłem całe amerykańskie życie, przeniosłem się do Toronto. Była piękną kobietą i świetną aktorką, razem występowaliśmy w spektaklach poświęconych Słowackiemu i Gałczyńskiemu. Ale zżerała ją bezpodstawna podejrzliwość, która zniszczyła nasze małżeństwo.
Co z emigracji wspominasz najmilej, gdzie było najlepiej?
Mnie wszędzie było dobrze. Nigdy nie naginałem Ameryki do siebie, odżegnałem się od roszczeniowej mentalności europejskiej. Nauczyłem się pokory i to mi pomagało w wielu przypadkach.
A kiedy było najgorzej?
W stanie wojennym. Panował nastrój przygnębienia i strachu, czym się to wszystko skończy. Zmarł mi ojciec, a ja nie mogłem pojechać na pogrzeb. Gorzej zarabiałem, bo ludzie mniej się bawili, oszczędzali, by wysłać pieniądze rodzinom w Polsce.
Jak odczułeś zmianę ustroju w Polsce?
Wtedy było mi najgorzej finansowo, bo z wolnej Polski masowo zjeżdżali artyści na zarobek. Ci sami, którzy wcześniej kpili ze mnie, że śpiewam do kotleta w zadymionych knajpach. Teraz przychodzili do właściciela klubu w Chicago i pytali: "Za ile Borys śpiewa, bo ja wystąpię taniej".
I występowali?
Występowali, ale nowe twarze są atrakcyjne krótko, mało kto sprawdził się w tamtych warunkach. Wypłakiwali się potem na moim ramieniu, opowiadali, jak im ciężko, jak im tęskno. Słuchałem, bo dawali mi przykład, jak nie należy żyć. Ja przyjechałem do Ameryki na stałe, nigdy nie sądziłem, że wrócę do Polski. Dlatego żyłem w Stanach pełnią życia. Nie oszczędzałem pieniędzy, ja tam wydawałem pieniądze. Spełniałem wszystkie zachcianki, na które nie stać mnie było w Polsce. Pobyt w Nowym Jorku zaczął się od tego, że z Michałem Urbaniakiem na oczach zdumionych policjantów odgarnialiśmy rakietkami śnieg z kortu pod mostem Waszyngtona. Później przyjechał Fibak, kibicowaliśmy wszystkim meczom Wojtka, czasem odwoziłem go na różne sparingi, razem podbijaliśmy Manhattan.
I nie tęskniłeś?
Narzuciłem sobie nietęsknotę, żeby mieć spokój z samym sobą. I żelazną dyscyplinę. Nigdy nie przesiadywałem w knajpie do świtania, zalewając nostalgię, bo wiedziałem, że rano albo mam tenisa, albo naukę angielskiego, albo ćwiczenia jogi, albo po prostu muszę mieć sprawny głos.
Nie próbowałeś podbić Hollywood?
Kalifornii długo się bałem i omijałem ją. Bo jeśli o Ameryce mówi się, że jest to kraj mocnych ludzi, to Kalifornia wymaga jeszcze mocniejszej konstrukcji. Miasto Los Angeles wymawiane jest czasem jako Lost Angeles - miasto upadłych aniołów. Spotyka się je znarkotyzowane na ulicy albo widzi się wynoszone w plastikowych workach ciała. Zamieszkałem w Las Vegas, stolicy światowej rozrywki. Niesamowite miasto - są tu architektoniczne kopie najwspanialszych zabytków. Stoi wieża Eiffla - mniejsza, ale prawdziwa. Dla Celine Dion zrobiono replikę Koloseum na 4 tysiące miejsc.
I co robisz w Las Vegas?
Kiedy nie mam występów, wchodzę na górę, nawet w największym upale. Pierwsza góra, do której mam 10 minut, jest zadeptana przez Japończyków z aparatami i kamerami. Jeśli nie chcę ich spotkać, wspinam się na wyższe góry. Tam jest chłodno, co pozwala mi zrobić trzeźwy rachunek sumienia: jestem kimś czy tylko prochem marnym?
I kim się czujesz?
Czuję się dobrze, bo mój głos wielokrotnie odbija się od góry. Góra ładuje mi baterie, podsyca ogień w moim palenisku.
Nie budzisz się rano z myślą: jestem po sześćdziesiątce, samotny, wkrótce starość, z czego będę żył, jak będę umierał?
Skądże, budzę się rano i myślę: "Jakie piękne słońce, zaraz pójdę na basen". Staram się mieć pozytywne myśli, bo myśl rządzi ciałem, nie odwrotnie. Jeżeli będę myślał, że coś się złego wydarzy na scenie - to się na pewno wydarzy. Jeżeli mówię, że źle się czuję i może będę chory - na pewno będę chory.
A jeśli mówię, że nie umrę, to nie umrę!
Zaprogramowałem sobie wiek na 99 lat. Życie trzeba programować; gdybym nie miał programu, dawno zdechłbym znarkotyzowany gdzieś na ulicy w Chicago czy Nowym Jorku. Nie zdechłem, nie stoczyłem się. Nie zmieniłem nawet tonacji w żadnej piosence przez 30 lat śpiewania, a są to wysokie tonacje. Niedawno w Rzeszowie zaczepił mnie znajomy: "Stan, pracowaliśmy razem, ty nadal śpiewasz, a ja już jestem emerytem".
Trzymasz się świetnie, chyba wybieliłeś zęby w Ameryce?
W tej chwili wybiela się zęby na całym świecie. Pracuję na scenie ciałem, więc niech to ciało będzie estetyczne. Gdybym uznał, że zmarszczki na twarzy mnie szpecą - zrobiłbym operację plastyczną. Dzisiaj to naturalny zabieg higieniczny. Przecież nie zarzucisz nikomu, że zaplombował dziurę w zębie albo że się myje rano?
Na stronie internetowej www.stanborys.com obnażasz mięśnie kulturysty. Sterydy?
Żadnych dopalaczy! Arnold Schwarzenegger przez sterydy miał operację serca w wieku 50 lat. Uprawiam kulturystykę naturalną, zajmuje mnie dietetyka i w ogóle cała kultura Wschodu. Szanuję buddyzm, ale z wyznań religijnych najbliższe jest mi tao. Jogę ćwiczę codziennie.
Po co malujesz paznokcie?
Taki kaprys. Mały palec zdradza kolor mojej duszy albo kolor mego samochodu. Ten jest w kolorze auta, jeżdżę wrzosowym mercedesem.
Od dwóch lat zamieszkałeś w Polsce. Nowy dom czy nowa miłość?
Jestem wolny, jestem niczyj. Dom wynajmuję, ale częściej jestem w drodze. Daję po cztery koncerty w tygodniu. Przyjechałem, żeby przedstawić nowe płyty. Publiczność przyjęła mnie ciepło, ale w Polskim Radiu powiedziano otwarcie: "Nie mamy dla pana czasu antenowego. Polskie piosenki stanowią tylko 15 proc. naszego repertuaru. A za rok będzie ich mniej, bo przyjdzie inny biznes i zapłaci za to, by to jego płyty chodziły na antenie". Zdumiałem się - czegoś takiego nie ma nigdzie na świecie. W Meksyku nadawane są głównie meksykańskie piosenki, we Francji - francuskie. Tylko w Polsce polskie piosenki są programowo pomijane w repertuarze.
Śpiewasz Norwida, jak niegdyś Niemen. Może to dziś demode?
Nie zgadzam się i mam na to dowód na koncertach i w internecie. Objechałem z występami pół Polski, dostaję mnóstwo listów od młodych słuchaczy. Jakiś chłopak napisał, że znudził go wulgarny rap, chce ze swoim zespołem zaśpiewać "Jaskółkę".
Ile lat ma "Jaskółka"?
30.
A gdzie następny przebój?
Posłuchaj "Zmęczony burz szaleństwem" i "Coraz to z ciebie jako z drzazgi smolnej" z płyty norwidowskiej, którą ci podarowałem. Posłuchaj płyty "Niczyj", dostępnej tylko na moich koncertach. Od Kolorado po Niechorze Górne ludzie pytają, gdzie są te płyty, dlaczego nie ma ich w sklepach.
I dlaczego?
Bo biznes płytowy jest skorumpowany. Bo radio puszcza tylko piosenki sponsorów. Poszedłem do kolegi, który w Ameryce był moim fanem, a teraz kieruje "Super Expressem". Spytałem, czy nie napisałby o mojej nowej płycie. Usłyszałem: "Stan, jak zdejmiesz spodnie i dasz się sfotografować z gołym tyłkiem - będziesz miał okładkę. A twoja płyta nikogo nie interesuje".