POLITYKA - 21 września 1996

 

 

LUDWIK STOMMA

Czytając Dąbrowską

 

 

Dzienniki powojenne" Marii Dąbrowskiej (t. I i II) czytam ze skrępowaniem i przykrym przygnębieniem. Jest to swoisty, wysoce ekshibicjonistyczny, manifest marksizującej, lecz zachowującej kręgosłup - tak się jej przynajmniej wydawało - inteligencji polskiej lat pięćdziesiątych. Recenzji z "Dzienników" nie ma po co pisać, bo zrobiła to sama Dąbrowska. "Przeczytałam poprzednie zeszyty mego dziennika z uczuciem okrutnego rozczarowania. Tu już nie ma żadnej wymówki, a przecież to tak niewiele warte i jako dokument, i jako filozofia, i jako postawa, i jako psychologia czy ludzi, czy wydarzeń. (...) Takie to rozwlekłe, nudne i jałowe" (t. II s. 264-265). I dalej: "Mam niesmak po każdej (i do każdej) mojej wypowiedzi, a jednocześnie nie mogę się powstrzymać od mówienia i pisania, gdy tylko jest możność. W ostatecznym wyniku - wstręt do samej siebie" (t. II, s. 281). Całkowicie się zgadzam. A jednak, tak jak autorka od pisania, nie umiałem się powstrzymać od lektury. Właśnie z powodu tego drażniącego uczucia, że już to znam, już tysiąc razy słyszałem.

Jest u Dąbrowskiej pełno najuczciwszej dobrej woli, chęci użyteczności pomimo okoliczności lub ponad nimi, wiary w celowość jakże niekiedy pozornych ruchów. Wszystko to sprawdzane przez opinie znajomych intelektualistów, salonów, kawiarni i świecznika. Gdyby Dąbrowska żyła, byłaby na pewno członkiem Unii Wolności. Dokładnie to samo pomieszanie szlachetnego chciejstwa, abstrakcyjnych konstrukcji najwyższej myślowej próby i całkowitego oderwania (czemu by oczywiście kategorycznie zaprzeczyła) od siermiężnej rzeczywistości. "24. VII. 1951. Wtorek. Około 7 rano przyjechała Anna. (...) To co opowiada o patriarchalno-sielankowych stosunkach w Rytrze i okolicy, przechodzi ludzką imaginację. A wszystkiemu przyczyna, że traktor nie może chodzić po górach. Toteż czas się tam zatrzymał, ludzie żyją nie abstrakcyjną fantasmagorią ożenioną z jałowym a okrutnym fanatyzmem ascetycznej doktryny; żyją prawdziwym życiem, miłością pracy, zabawą, zbieraniem płodów, a przede wszystkim kochaniem życia, jego dnia dzisiejszego, jego wspomnień i jego marzeń". Kolberg by piękniej nie opisał. Hej! W góry, w góry miły bracie - tam przygoda czeka na cię! A obok przygody szczęśliwy człowiek w nieskalanej naturze. Jak nauczał Jean Jacques Rousseau przechadzając się po nastrojowych mostkach pałacowego parku w Ermenoville.

Po parkach zresztą spaceruje Dąbrowska sporo. Sekwencje liryczne, zachwyt. Umiłowanie piękna przyrody jest niezbędnym elementem wykształcenia i formacji umysłowej polskiego inteligenta. I bardzo dobrze! Gorzej niestety, kiedy owa natura zmienia się w przetwory. "12. IX.1951. Środa (...) Na rynku żywnościowym dalej przykre braki. Mnie to nie denerwuje. Latem i jesienią można się obejść bez mięsa. Przed wojną chłopi jadali bardzo mało mięsa, a lepiej niż teraz pracowali fizycznie". To jedno zdanie definiuje najlepiej Marii Dąbrowskiej wizję społeczną. Z wyżyn "Nocy i dni" ich wie ona najlepiej, w jakich porach roku obejść się można bez schabowego, kiedy się macha łopatą. Toż to przecież praca fizyczna, którą w ergach?, luxach?, metrach sześciennych? porównała ze znojem w przedziale czasowym 1918-1939. I co? - Wyszło na mądrość kawiarni "Czytelnika".

Tych parę samokrytycznych zdań, które cytowałem na początku, to przecież kokieteria. Tak naprawdę, to my niesiemy słowo objawione. "Od pierwszego pracuję już nad moją powieścią (...). Zarysowuje mi się powieść ogromna i wspaniała, ale jeszcze nie na te kwakiersko zakłamane czasy. Jeżeli ocaleje z grożącej katastrofy, karmić się nią będą dopiero przyszłe pokolenia" (t. II, s. 249). "Zdaje mi się, że ledwo dotknęłam słowem danej sprawy, a słowo mi zaraz dźwięczy jak spiż albo gong" (t. II, s. 374).

Cóż w takim spiżowym wymiarze ważyć mogą niuanse. Z rozbrajającą szczerością pisze Dąbrowska: "Bierut zrobił na mnie raczej dobre wrażenie, pewno dlatego, że mówił mi komplimenty" (t. II, s. 298). A niedługo potem (3. IV.1954): "W »Nowej Kulturze« ukazało się moje opowiadanie »Trzecia jesień«, którego mi wszyscy gratulują. Ale zrobili mi kawał. W tym samym numerze umieścili fotografię z owego spotkania w Belwederze pt. »Bolesław Bierut wita Marię Dąbrowską i Annę Kowalską«. Zmierziło mi to cały numer i moje opowiadanie".

Oto prawdziwy dylemat Dąbrowskiej - chodzić na przyjęcia do Bieruta, ale żeby to zostało między nami. I jaka to nielojalność, że jakiś fotograf... I mieszkanie to też mimochodem, i nagrody państwowe przez przypadek... Ogromnie oburza się, gdy ktoś jej mówi: "Pani Dąbrowska nie zdaje sobie sprawy, ile jej wolno. Powinna była ukazać, że w tym kraju strasznie się dzieje". Jej komentarz: "Teraz partyjni wygadują niestworzone rzeczy na rezultaty stworzonego przez nich ustroju. I podżegają bezpartyjnych, żeby kładli głowę pod Ewangelię. A ja nic jeszcze nie wierzę w ten cały kurs liberalny. Chwyt rosyjskiej polityki zagranicznej, strach przed bombą wodorową". Innymi słowy: nie powiem prawdy, bo nie wiem jeszcze, czy to będzie dobrze u góry widziane. Tutaj dopiero ujawnia się cała mądrość kpiny Stefana Kisielewskiego, który mawiał: "Nie można się dziwić, że niektórzy się boją; toż mają lufę pistoletu przystawioną do głowy. Nic, rzecz jasna - to nie jest pistolet stalowy. On jest z czekolady. Nie wystrzeli. Ale strach tym większy, że nie dadzą polizać". Sam Stefan Kisielewski (jak i całe środowisko "Tygodnika Powszechnego") umiał się oprzeć szantażowi czekoladowego rewolweru. A Maria Dąbrowska? - Tragikomicznie brzmi jej pełna obrzydzenia opowieść o rykach aktywistów na zebraniu przedwyborczym towarzysza Bieruta. Tragikomicznie, gdyż ona tam przyszła, żeby zasiąść w prezydium. Tylko się, niebożę, nie dopchała, gdyż ktoś zawalił z przepustką. Czy siedząc za aksamitnym stołem usłyszałaby to samo wycie, czy wtedy byłyby to chóry anielskie? Prawdziwą tragedią Dąbrowskiej jest to, że ona wie, że wie, i czuje. Jest w każdej chwili i bez przerwy autorytetem moralnym. Tylko do głowy jej nie przyszło pytanie - z czyjego nadania. Więc kiedy ludzie odwracają się od niej (bo opisuje taki moment), to wina i błąd owych ludzi, którzy nie zrozumieli, nie odgadli intencji, a przede wszystkim nie padli od razu bić czołem o ziemię na dźwięk samego nazwiska. Jakże dobrze by się żyło pisarce w kraju, w którym aureole nad głowami są dozgonne i niezależne od błahości głupawych dziejów. Zaś rozentuzjazmowana młodzież przynosi co dzień pod próg, nie pytając o własny los, kosze polnych kwiatów, laurki, mandarynki i wawrzyny.