JOHN LAWRENCE REYNOLDS

ZAKON SYJONU

Strażnicy świętego Graala

 

Prawie każda rodzina ma jakieś sekrety. Z pewnością do najczęściej spotykanych należy potajemne małżeństwo (albo związek pozamałżeński), z którego rodzi się dziecko. Istnienie tego dziecka także pozostaje tajemnicą. Takie są źródła Zakonu Syjonu (Prieure de Sion *[Franc. prieure, przeorstwo; Sion to łacińska nazwa Góry Syjon, wzgórza na którym Dawid założył Jerozolimę.]). Stowarzyszenia, które ma ponoć ogromną liczbę członków, a także fanatycznych zwolenników, a jego historia jest, według poważnych badaczy, banalna, nawet absurdalna.

Już sama opowieść wciąga. Kto mógłby oprzeć się czarowi historii, w której mamy takie zdarzenia, jak pozorna śmierć, takie postacie, jak nawrócona prostytutka, oraz linię królewskiej krwi, obejmującą tak wybitnie jednostki, jak Leonardo da Vinci, sir Izaak Newton, Claude Debussy, Juliusz Verne i Wiktor Hugo. Dorzućmy do tego templariuszy, nazistów, ogromny ukryty skarb oraz obietnicę odnalezienia przedmiotu związanego z ukrzyżowaniem Chrystusa (Graal), a rzecz cała staje się bardziej intrygująca niż najlepsze pomysły hollywoodzkich scenarzystów. Już choćby z tego powodu nie brak zwolenników tezy, że Zakon Syjonu wywierał wpływ na dzieje świata przez minione dwa tysiące lat.

Mimo wielu sławnych nazwisk kojarzonych z legendą zakonu, cała opowieść obraca się wokół trojga głównych bohaterów: ubogiego proboszcza, który musiał wytłumaczyć się ze wzbogacenia, francuskiego antysemity, który próbował spełnić swe marzenia z czasów wojny, oraz uroczej średniowiecznej księżniczki. Oczywiście, nie wspominając o Jezusie Chrystusie, jego żonie i dziecku.

A oto początek tej opowieści, która ma więcej wariacji niż dzieła Mozarta.

Wbrew głębokiemu przekonaniu chrześcijan, Maria Magdalena nie była jerozolimską ladacznicą. Była pochodzącą z raczej zamożnej rodziny żydowską żoną Jezusa, a ich związek albo nigdy nie wyszedł na jaw, albo miał charakter, który dzisiaj określilibyśmy jako nieformalny. W zależności od źródła - ukrzyżowanie Chrystusa było jedynie pozorne, zdołał uciec wraz z żoną z Jerozolimy, albo Maria Magdalena wyjechała samotnie z Palestyny po śmierci Chrystusa. Tak czy inaczej, przybyła na francuski brzeg Morza Śródziemnego, co sugeruje, że podróżowała łodzią, a w dodatku była w ciąży.

Wkrótce urodziła zdrowe dziecko, a linię genealogiczną jego potomków można prześledzić na przestrzeni dwóch tysięcy łat dziejów Europy. Wywarli na nie ogromny wpływ, mimo że musieli skrywać prawdziwą tożsamość *[Według zwolenników tezy o istnieniu zakonu, to do linii potomków Chrystusa odnosi się termin "święty Graal" - nie do kielicha czy innego naczynia używanego podczas Ostatniej Wieczerzy.].

Trudno wyobrazić sobie opowieść, która mogłaby silniej wstrząsnąć podstawami chrześcijaństwa niż ta, że Maria Magdalena wydała na świat potomka Boga, spłodzonego poprzez Chrystusa. Z tym założeniem zaczęto interpretować wydarzenia historyczne, które skądinąd żadnych "wyjaśnień" nie wymagają. Powstanie i początkowy sukces zakonu templariuszy, na przykład, niektórzy zwolennicy tej teorii przypisują mieszkającym we Francji potomkom Chrystusa. Filip Piękny przypuszczalnie dowiedział się o ich prawdziwym pochodzeniu. Działając wspólnie z papieżem, który niedawno objął swój urząd i nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak groźne dla Kościoła może być ujawnienie tej prawdy, francuski król postanowił za wszelką cenę wyeliminować templariuszy. Nie kierowały nim ani lęk przed potęgą zakonu, ani chciwość ich bogactw, chciał oczyścić chrześcijaństwo.

Rzeczywiście, długą listę potomków Jezusa można znaleźć w różnych tajnych dossier, spisanych na starożytnych pergaminach i umieszczonych pod opieką Bibliotheque Nationale w Paryżu. Wiele nazwisk jest nikomu nieznanych, część rozpoznają historycy specjalizujący się w dziejach okultyzmu, zwłaszcza średniowiecznego, kilka to sławy kultury europejskiej: Robert Boyle, Isaak Newton, Wiktor Hugo, Claude Debussy, Jean Cocteau i oczywiście Leonardo da Vinci.

Dłaczego dowody istnienia tak niezwykłego rodu chowano w całkowitej tajemnicy przez dwadzieścia stuleci i ujawniono opinii publicznej dopiero pod koniec drugiego milenium? Być może dlatego, by przywrócić władzę dynastii zapoczątkowanej przez Marię Magdalenę, spokrewnionej nie tylko z królami Francji, lecz także z władcami innych krajów europejskich, która dzięki międzynarodowemu spiskowi zmierza do kontrolowania wydarzeń w skali światowej. Ten królewski ród, znany jako dynastia Merowingów, zdobył władzę nad Francją w V wieku, wypełniając próżnię po upadku cesarstwa rzymskiego, i do tej pory zachowuje wpływy.

Nazwa dynastii pochodzi od imienia ojca Childeryka I, Meroweusza. Meroweusz, według legendy, mógł wywieść swój ród od Józefa z Arymatei oraz samego Chrystusa. Choć mogło być inaczej. Zdaniem niektórych został spłodzony przez tajemniczą morską istotę, co ma wyjaśniać jego wiedzę na temat spraw ezoterycznych oraz znajomość praktyk okultystycznych. To powiązanie z morskim potworem interpretuje się jako dowód, że:

a) Maria Magdalena dopłynęła do brzegu Francji, gdzie urodziła syna Jezusa,

b) postarano się ukryć ten fakt historyczny za pomocą bajkowej opowieści,

c) przodkiem Meroweusza był Chrystus, ponieważ ryba jest symbolem chrześcijaństwa *[Lub jeśli macie ochotę, może to być dowód na to, że Merowingowie byli potomkami istot pozaziemskich, które wchodziły w związki z wybranymi mieszkańcami starożytnego Izraela, dając początek prawdziwej superrasie ludzkiej.].

Dalsze dzieje pozostają mgliste aż do roku 671, gdy meroweński władca Dagobert II poślubia Gizelę de Razes, córkę hrabiego de Razes i bratanicę króla Wizygotów, łącząc w ten sposób dwa potężne rody, które od dłuższego czasu walczyły o panowanie nad Francją.

Jak na swoją epokę Dagobert był człowiekiem wykształconym. Nauki pobierał w irlandzkim klasztorze, później poślubił celtycką księżniczkę Matyldę i zamieszkał w Anglii, gdzie zaprzyjaźnił się ze świętym Wilfrydem, biskupem Yorku. Po śmierci Matyldy biskup namówił go na małżeństwo z Gizelą. Sądząc z opisów, była olśniewającą pięknością, zręczną we wszelkich sztukach i w przeciwieństwie do innych współczesnych kobiet - wyedukowaną. Wzięli ślub w starej wizygockiej kaplicy poświęconej Marii Magdalenie opodal miasta Rhaede - dziś Rennes-le-Chateau, w Langwedocji, rejonie Francji nad Morzem Śródziemnym, między Marsylią a granicą hiszpańską.

Dzięki korzystnemu położeniu geograficznemu Rhaede liczyło w tym czasie ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców. Miasto, położone na przecięciu dróg wiodących przez sąsiednie doliny, w pobliżu kilku źródeł, bliżej wody, powstało jeszcze w czasach przedrzymskich. Stanowiło więc naturalne miejsce dla uczczenia związku dwóch potężnych rodów.

Początkowo wszystko toczyło się całkiem dobrze, zwłaszcza dla rycerza epoki zwanej mrocznymi wiekami. Dagobert zdołał wywalczyć tereny dzisiejszej Francji, pokonując trzech braci, którzy rościli sobie do nich prawo po śmierci ojca, a Gizela obdarowała go synem i dziedzicem, co w tych czasach stanowiło ważne osiągnięcie. Umacniając swe panowanie, król skłócił się jednak zarówno z Kościołem, jak i ze starym przyjacielem Wilfrydem. Podobnie jak większość władców tamtej epoki narobił sobie wrogów i wkrótce miał ich tak wielu, że poddanych nie zdziwiło, gdy został zamordowany podczas polowania. Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, spostrzegawczości lub opatrzności Gizela i jej syn Sigisbert uniknęli podobnego losu, uchodząc z małym orszakiem wiernych rycerzy. Od tego momentu Sigisbert i jego potomkowie utrzymywali swe pochodzenie w tajemnicy, jednocześnie dbając, aby członkowie rodu mogli zachować pamięć świętości przodków oraz wykorzystywać ją do osiągnięcia wielkości.

Rhaede stopniowo traciło na znaczeniu. Najpierw zostało zrujnowane w czasie wojen z Hiszpanią, potem latami cierpiało od zarazy i łupieżczych najazdów. Katalońscy bandyci systematycznie puszczali je z dymem, co ostatecznie skłoniło ocalałych mieszkańców do porzucenia domostw. Większość uciekła w głąb lądu, garstka pozostałych odbudowała swoją społeczność w wiosce zwanej Rennes-le-Chateau.

Tymczasem w Jerozolimie powołano do życia monastyczny zakon Naszej Pani z Góry Syjon, który później przeniósł swoją siedzibę do St. Leonard D'Acre w Palestynie, by jeszcze później osiąść na Sycylii. Działał tam przez pewien czas, aż wreszcie w roku 1617 został wchłonięty przez zakon jezuitów. Jego dzieje łatwo można potwierdzić za pomocą kronik kościelnych i dokumentów. Jak dziesiątki podobnych instytucji w tych czasach, służących medytacji i zbawieniu, był także ośrodkiem życia towarzyskiego i kulturalnego. Nic nie wskazuje, by w jego murach roiło się od spiskowców, templariuszy, knujących plany zemsty przeciw Kościołowi lub żeby służył jako źródło genealogicznych informacji ocalałym potomkom Merowingów. Jego współczesna rola ogranicza się do tego, że dał nazwę sekretnemu stowarzyszeniu, od 2000 lat jakoby zagrożonemu, niemniej nadzwyczaj wpływowemu.

Następny rozdział tej opowieści rozpoczyna się w roku 1885, gdy ksiądz, Francois Berenger Sauniere został proboszczem w Rennes-le-Chateau. Minęło ponad tysiąc lat, odkąd ślub Dagoberta i Gizeli związał ze sobą dziedziców królestwa Wizygotów i królewski ród Merowingów. Dawne strategiczne miasto Rhaede, miejsce tego wydarzenia, było teraz niewielką wioską na głębokiej prowincji i miało zaledwie dwustu mieszkańców.

Sauniere był interesującą postacią *[Uważny czytelnik Kodu Leonarda da Vinci zauważy od razu, że autor, Dan Brown obdarzył tym nazwiskiem postać tajemniczego osobnika, od którego śmierci zaczyna się cała akcja powieści.]. Przystojny, dobrze wykształcony i ambitny, nie mógł nie poczuć rozczarowania, jeśli nie głębokiego przygnębienia, przybywszy do swojej nowej parafii. Rennes-le-Chateau, położone w cieniu Pirenejów, około czterdziestu kilometrów od Carcassonne, w oczach młodego księdza z dużymi ambicjami mogło wydawać się miejscem księżycowym. Trzydziestotrzyletni Sauniere prawdopodobnie postrzegał tę nominację jako co najmniej koniec kariery, a może także kres marzeń.

W dodatku kościół, jaki przyszło mu objąć, był żałosną ruiną. Brakowało większości dachu w kaplicy i deszcz padał prosto na ołtarz, a w oknach zamiast kolorowych witraży tkwiły nieheblowane deski. Zakrystia praktycznie nie nadawała się do mieszkania, proboszczowi nie przydzielono gospodyni, a jego miesięczna pensja w wysokości siedemdziesięciu pięciu franków z trudem wystarczała na najprostsze jedzenie. Jedyną rzeczą bardziej zaskakującą niż stan kościoła była decyzja Sauniere'a, by tam pozostać. Przynajmniej po części motywy tej decyzji miały charakter bardziej cielesny niż duchowy. Pozwalając księżom, by angażowali kobiety do prowadzenia domu, Kościół sugerował, by różnica wieku między duchownym i jego gospodynią wynosiła co najmniej trzydzieści lat. Gospodyni Sauniere'a powinna więc być po sześćdziesiątce. Tymczasem w zrujnowanej zakrystii zamieszkała z nim szesnastoletnia Marie Dernaud. Wkrótce zaczęli dzielić nie tylko mieszkanie, ale i łóżko, co zarówno miejscowa społeczność, jak i zwierzchnik, przyjazny i pobłażliwy biskup Carcassonne, jak się wydaje, tolerowali. Niewykluczone, że Marie Dernaud zainteresowała się księdzem nie tylko dlatego, że był przystojny. Możliwe że chodziło o jego namiętną naturę, którą zademonstrował w ciągu pierwszych kilku miesięcy pracy w nowym miejscu. Podczas wyborów w październiku 1885 roku Sauniere objawił się jako zaciekły przeciwnik rządzącej partii republikańskiej i namawiał parafian, właściwie im nakazywał, by głosowali przeciwko niej. Jego płomienne kazania nie miały wielkiego wpływu na wynik wyborów, republikanie zwyciężyli, ale gdy do szerszej opinii dotarła wiadomość o postawie księdza, rywale postanowili się zemścić, wywierając stosowną presję na władze kościelne. Za karę, z powodów politycznych, zawieszono niewielką pensję Sauniere'a. Odwołał się do biskupa, który miłosiernie mianował go profesorem w pobliskim seminarium, gdzie namiętny kapłan przez sześć miesięcy krążył po korytarzach i salach lekcyjnych, aż przywrócono mu uposażenie.

Jeśli kościelni hierarchowie sądzili, że udało im się uciszyć Sauniere'a, byli w błędzie. W istocie wrócił do swojej wioski i zrujnowanego kościoła z poparciem bogatego patrona oraz planami poprawy losu zarówno swojego, jak i parafii.

To pewnie w geście podziwu dla jego politycznego stanowiska, które być może pokrywało się z jej własnym, wpływowa hrabina Chambord przekazała proboszczowi trzy tysiące franków. Suma była znaczna, jeśli wziąć pod uwagę, że na naprawę kościoła otrzymał wcześniej w sumie o dwieście franków mniej. Na jego konto należy zapisać, że najwyraźniej przeznaczył całą darowiznę hrabiny na odbudowę i renowację świątyni.

W tym okresie Sauniere zaczął się fascynować miejscową legendą. Według kilku źródeł opowieść o kościele była już wtedy dobrze znana wśród mieszkańców wioski, według innych - nikt nie zdawał sobie sprawy z jego historycznego znaczenia, dopóki nie przeprowadzono szeroko zakrojonych prac renowacyjnych.

Kościół poświęcony Marii Magdalenie został wybudowany, jak powiadano, w miejscu zaślubin Dagoberta II i Gizeli de Razes. Zdawało się to potwierdzać zdumiewające odkrycie. Podczas prac znaleziono ciężką kamienną płytę spoczywającą na czterech filarach, która w pierwotnej budowli pełniła funkcję ołtarza. Gdy Sauniere osobiście uniósł płytę, zauważył, że jeden z filarów jest wydrążony. W środku były cztery pergaminowe dokumenty, które delikatnie wydobył, starając się, by nie dostrzegli tego pracujących obok robotnicy. Dwa pergaminy przedstawiały drzewo genealogiczne, dwa pozostałe były zaszyfrowane. Nie od razu udało się ekspertom w Paryżu złamać stary kod, ale kiedy już to zrobili, rezultaty były elektryzujące. A Dagobert II Roi et a Sion est ce tresor et il est la mort, odczytano. "Do króla Dagoberta II i do Syjonu należy ten skarb i on tu jest martwy".

Skarb? Jaki skarb? Odpowiedź pojawiła się, gdy odkopano drugą kamienną płytę. Kryło się pod nią coś, co widział jedynie ojciec Sauniere. Jedno spojrzenie wystarczyło mu, by zrozumiał, że marzenia o posadzie w Bordeaux albo Paryżu, czy nawet o stanowisku w Rzymie były niczym w porównaniu z tym bogactwem. Wkrótce z dwoma zaufanymi pomocnikami wydobył coś z ziemi w różnych miejscach wokół kościoła i na skraju wioski.

Od tego momentu prace przy rozbudowie kościoła ruszyły pełną parą i były na tyle ekstrawaganckie, że wzbudzały zawiść wszystkich prałatów, od biskupa Paryża począwszy. Niewielka świątynia została wspaniale ozdobiona malowidłami i rzeźbami, które Sauniere kupował podczas wypraw do Paryża. Niektóre miały tradycyjny charakter, jak "Pasterze w Arkadii", obraz przedstawiający grupę osób zebranych wokół sarkofagu, w krajobrazie do złudzenia przypominającym Rennes-le-Chateau. Inne były dość zagadkowe pod względem stylu i znaczenia, jak choćby posąg wstawiany niedaleko wejścia, opatrzony łacińską inskrypcją Terribilis est locus iste - To miejsce jest straszliwe.

Duchowny zgromadził dość środków, by wystarczało na zakup nie tylko dzieł sztuki do jego kościoła. Nabył także kilka akrów ziemi przylegających do terenów kościelnych i zaczął budowę wieży Magdaleny, na część Marii Magdaleny, oraz wielopokojowej posiadłości dla siebie i Marie - Villa Bethania. Koszty tych prac były ogromne - 40 tysięcy franków na budowę wieży, 90 tysięcy franków na budowę domu i 20 tysięcy franków na otaczający ogród. W sumie Sauniere wydał prawie 200 tysięcy franków, co w roku 1900 miało wartość prawie 7 milionów franków albo 1,25 miliona dolarów amerykańskich *[Według innych szacunków wydatki Sauniere'a sięgały 250 milionów franków (ponad 50 milionów dolarów). Wydaje się to jednak nieprawdopodobne.].

Jeszcze niedawno skromny proboszcz, mógł teraz, jak watykański kardynał lub wschodni satrapa, pozwolić sobie na zaspokojenie każdego pragnienia - materialnego, duchowego, kulturalnego i cielesnego. Swoje stado kaczek karmił specjalnymi herbatnikami, aby po upieczeniu mięso miało subtelny zapach. Szczycił się dobrze zaopatrzoną piwniczką win, a także siedemdziesięcioma litrami rumu, sprowadzanego co miesiąc z Jamajki. W czerwcu 1891 zorganizował procesję, aby wystawić na widok publiczny świeżo zakupiony posąg Madonny z Lourdes, który umieścił na postumencie w nowym, eleganckim kościelnym ogrodzie. Rok później wzbogacił kościół o nowy konfesjonał i kazalnicę, a także o zaprojektowane w zagadkowy sposób stacje męki Pańskiej, na planie koła, kryjące, jak sądzono, zaszyfrowane przesłanie. Na kropielnicy wkrótce stanęła postać strzegącego ją diabła. Wnętrze ozdobiła zamówiona specjalnie rzeźba Marii Magdaleny. Maleńka świątynia zaskakiwała wyrafinowanym wystrojem, wykraczającym poza smak i kulturalne potrzeby skromnej wiejskiej społeczności.

Ambitny ksiądz zaczął ozdabiać nie tylko swój ukochany kościół. Mieszkańcy wioski z zachwytem powitali plany budowy sztucznej groty nieopodal krzyża na miejskim placu, Marie Dernaud z równym zachwytem chodziła na targowisko w sukniach szytych według najświeższej paryskiej mody, czasami z torebką zawierającą akt własności nieruchomości, którą Sauniere zakupił na jej nazwisko.

Mieszkańcy wsi byli wprawdzie ciekawi, skąd pochodzą bogactwa księdza, ale nie aż tak bardzo. W końcu dawał zatrudnienie miejscowym rzemieślnikom i ubarwiał życie małej społeczności, przydając jej znaczenia. Poza tym ich ciekawość w całości zaspokajała opowieść, która sensownie wszystko wyjaśniała.

Według niej Sauniere wykopał coś znacznie cenniejszego niż złoto i kosztowności. Słowa o skarbie Dagoberta i pochowanym człowieku ("i on jest martwy tutaj") odnosiły się nie do zmarłego dawno króla Merowingów, ale do ciała Chrystusa. Miejsce jego ukrycia wskazywał zaszyfrowany pergamin ukryły w filarze za ołtarzem.

Jednakże znalezienie ciała Chrystusa w jakiejś zapomnianej francuskiej wiosce mogło podważyć wszystkie prawdy chrześcijaństwa, same fundamenty wiary, i zburzyć wszystkie instytucje od Watykanu począwszy. Znaczyłoby, że albo Chrystus nie zmarł na krzyżu, albo nie zmartwychwstał, nie został zabrany do nieba trzy dni później. Należałoby ponownie przemyśleć zasady chrześcijaństwa i albo na nowo je sformułować, albo całkowicie odrzucić, z dwoma tysiącami lat wiary i poświęcenia.

Co miał więc zrobić Sauniere? Głęboko religijny człowiek starałby się zachować sekret na zawsze, trzymając się wiary, w której żył, nie niszcząc religijnych wierzeń milionów ludzi. Racjonalista podałby znalezisko do wiadomości publicznej, krytykując stare ideologie i pomagając zastąpić je jakimś nowym ładem.

Sauniere był człowiekiem praktycznym. Wyjawiając po cichu swoje odkrycie niewielkiej grupie wybranych hierarchów kościelnych, obiecał je ukryć, w zamian za szczodre stypendium wypłacane przez Kościół, który zyskał czas na obmyślenie następnego kroku. W sumie jednak chrześcijaństwo zostało zaszantażowane przez nikomu nieznanego francuskiego księdza, żyjącego otwarcie z młodą gospodynią.

Wówczas doszło do różnych tajemniczych wydarzeń, które sprawiały, że mieszkańcy wsi zaczęli gorączkowo szeptać po kątach, a miłośnicy teorii spiskowych niecierpliwie czekali na potwierdzenie swych podejrzeń.

Zaczęło się dość dramatycznie, od śmierci w dziwnych okolicznościach dwóch miejscowych urzędników kościelnych. W przeddzień Wszystkich Świętych 1897 roku, w sąsiedniej wiosce został brutalnie zamordowany w kuchni swojej zakrystii samotnie żyjący ksiądz Gelis. Zabito go ciosami pogrzebacza i siekiery, a następnie z szacunkiem położono na podłodze, z rękami na piersi w modlitewnym geście. Mimo że zakrystia zastała splądrowana, najwyraźniej nie rabunek był motywem zabójstwa, ponieważ w dostępnej szufladzie znaleziono osiemset franków. Nigdy nie rozwiązano zagadki tego morderstwa.

Pięć lat później równie brutalną śmiercią zginął biskup Billard z Carcassonne, który nie tylko nie pokwapił się, by wypytać Sauniere'a o źródła jego bogactwa i ekstrawagancje, ale najwyraźniej go do takiego stylu życia zachęcał. Zagadka tego morderstwa także nie została rozwiązana.

Następca Billarda, biskup de Beausejour, nie był już tak wyrozumiały dla Sauniere'a, zwłaszcza gdy zasięgnął o nim informacji. Oskarżając proboszcza o niesprecyzowane bliżej, skandaliczne poczynania, zażądał wyjaśnień. Sauniere próbował ułagodzić zwierzchnika, przedstawiając mu fałszywe i niepełne dokumenty. W roku 1909 biskup ostatecznie stracił cierpliwość. Kiedy Sauniere odmówił opuszczenia parafii, został pozbawiony praw kapłańskich. Przez osiem lat okryty niesławą mieszkał we wsi pod opieką wiernej Marie Dernaud, której, gdy umierał w roku 1917, zapisał wszystkie swoje ziemskie dobra. Jego majątek składał się w tym momencie z kilku książek i garści bezwartościowych błyskotek, ale Marie mogła liczyć na względnie wygodną egzystencję, ponieważ miała prawa własności do Villi Bethania. Mieszkała tam przez następne trzydzieści lat, wynajmując pokoje, by na koniec przekazać nieruchomość miejscowemu biznesmenowi za dożywotnią rentę. Dzięki tym dochodom wiodła raczej monotonną egzystencję do śmierci w styczniu 1953 roku. Człowiek, który kupił od niej posiadłość i wypłacał jej rentę, nazywał się Noel Corbu i był miejscowym przedsiębiorcą. Zapamiętajmy to nazwisko.

W okresie międzywojennym, gdy Marie Dernaud żyła spokojnie ze swoimi wspomnieniami i sekretami, Francję podzieliła rywalizacja dwóch frakcji politycznych. Rojaliści opowiadali się za powrotem monarchii i cieszyli otwartym poparciem Kościoła katolickiego; republikanie chcieli władz wybranych demokratycznie. Wielu przywódców republikańskich należało do masonerii, która dominowała w życiu politycznym Francji od lat osiemdziesiątych XIX wieku.

Konflikt miał stosunkowo łagodny przebieg, aż do końca lat dwudziestych. Ugrupowania francuskiej skrajnej prawicy zaczęły wówczas głosić hasła coraz bardziej rasistowskie. Na fali antysemityzmu zalewającego Europę, lista przypuszczalnych zdrajców i wrogów ojczyzny powiększała się o kolejnych Żydów i masonów. Wobec politycznego zamętu i ekonomicznej zapaści wywołanej przez Wielki Kryzys poszukiwano kozłów ofiarnych i wspólnego wroga. Skrajni monarchiści łączyli siły, przedstawiając się jako rycerskie zakony, powołane, by odrodzić zagubione społeczeństwo, zagrożone przez żydowsko-masońskie machinacje. Wybór Żyda i socjalisty Leona Bluma na stanowisko premiera Francji skłonił monarchistów i skrajną prawicę do zawarcia koalicji, która utorowała drogę reżimowi Vichy i kolaboracji z hitlerowskim okupantem.

Organizacja Alfa Galatea nie wzbudzała większego zainteresowania i miała jeszcze mniejsze wpływy, aż do chwili, gdy członkowie wybrali na przywódcę pewnego młodego człowieka. Nazywał się Pierre Plantard, pochodził z rodziny robotniczej i nie odznaczał się szczególnym intelektem.

Plantard czasami wyglądał i zachowywał się jak postaci z francuskiego półświatka; mizerny i mroczny, z wiecznym szyderczym uśmiechem i gauloise'em przyklejonym do warg. Kiedy indziej przybierał pozy intelektualisty, egzystencjalisty, który najlepiej się czuje w towarzystwie Malraux czy Sartre'a. Był prawdziwym kameleonem. Przedstawiał się bądź jako Pierre de France, bądź jako Plantard de Saint-Clair. Potrafił zmienić każdy aspekt swojego życia i wszelkie wartości, jeśli było to niezbędne do osiągnięcia celu, który w danym momencie wydawał mu się atrakcyjny. Szarlatan, fałszerz dzieł sztuki i kryminalista z wyrokiem - w archiwach francuskiej policji zachowały się zapisy, że został uznany za winnego wymuszenia i sprzeniewierzenia i skazany na sześć miesięcy pobytu za kratkami.

W czasach reżimu Vichy, w latach 1940-1944, Plantard i jego Alfa Galatea wydawali pismo "Vaincre" (Podbój), propagujące nacjonalizm i opowiadające się za przywróceniem monarchii. Wiele publikowanych tekstów miało charakter otwarcie antysemicki i antymasoński. Takie oskarżenia Plantard później odpierał, usprawiedliwiając się, że dzięki temu mógł uniknąć cenzury gestapo. Jeśli rzeczywiście przyjął taką strategię, okazała się nieskuteczna. "Vaincre" zostało zamknięte, a Plantard w roku 1943 znalazł się w więzieniu, ponieważ, według hitlerowskich dokumentów, zbyt otwarcie popierał poglądy faszystów francuskich. W późniejszych latach przedstawiał bardziej pochlebne dla siebie wyjaśnienie aresztowania - naziści mieli odkryć, że jego artykuły zawierały zaszyfrowane informacje dla bojowników francuskiego Resistance, ruchu oporu.

Niezależnie od tego, po której stronie stał podczas wojny, z całą pewnością był gorącym bojownikiem francuskiego nacjonalizmu i w tej roli dał się też poznać po roku 1945. Dwa lata po zakończeniu wojny Plantard powołał do życia Akademię Łacińską która deklarowała prowadzenie badań historycznych, ale najwyraźniej stawiała sobie za cel kontynuację działalności grupy Alfa Galatea. W dokumentach założycielskich matka Plantarda występuje jako jej tytularna głowa.

Plantard stał się postacią znaną w kręgach katolickich przywódców w Paryżu, zwłaszcza w seminarium St. Sulpice i właśnie tam, w połowie lat pięćdziesiątych, zaczął twierdzić, że jest pretendentem do francuskiego tronu jako potomek Merowingów. Później, w roku 1956 rozbudował tę opowieść, ogłaszając się przywódcą organizacji czerpiącej z Boskiego natchnienia, założonej przez Gotfryda de Bouillon w czasach wypraw krzyżowych, której członkowie wpływali na bieg dziejów świata od czasów Chrystusa. Nazywała się Zakon Syjonu.

Nawet jeśli zmieniła nazwę na pochodzącą od nazwy średniowiecznego klasztoru pod wezwaniem Matki Boskiej z Góry Syjon, była to nadal Alfa Galatea, choć z nowym wizerunkiem i nowym czasopismem "Circuit". Pismo wkrótce zaczęło zamieszczać artykuły Plantarda o księdzu Sauniere. Stały się podstawą książki, sugerującej, że ciało Chrystusa zostało pochowane nieopodal kościoła pod wezwaniem Marii Magdaleny, w małej wiosce w Pirenejach, w co byli wtajemniczeni najwięksi ludzie w dziejach ludzkości.

Historia była intrygująca, ale autorowi zabrakło literackich zdolności i żaden wydawca się nią nie zainteresował. Wtedy Plantard ogłosił, że wszedł w posiadanie dwóch pergaminów odkrytych przez Sauniere'a w pustym filarze podtrzymującym ołtarz i zamierza darować je Bibliotheque Nationale.

Pergaminy dostarczone z fanfarami zawierały ukryte przesłanie. Jeden dotyczył małżeństwa Dagoberta z Gizelą, drugi, bardziej enigmatyczny, Zakonu Syjonu. Kiedy ich treść, choć raczej nie autentyczność, udało się potwierdzić, Plantard zdumiał uczonych i historyków, obwieszczając, że sam jest bezpośrednim potomkiem królewskiej pary, a co za tym idzie, wielkim mistrzem zakonu.

Pojawieniu się pergaminów towarzyszyła publikacja poprawionej wersji książki, która obecnie nadawała się do druku dzięki istotnym przeróbkom współautora Gerarda de Sede. L'Or de Renne, wydana w roku 1967, szczegółowo omawiała dzieje Zakonu, poczynając od narodzin dzieci Marii Magdaleny i Chrystusa, które w towarzystwie jego samego bądź jego ciała uciekły przez Morze Śródziemne do Galii. Opowiadała o ich potomkach, aż do Gizeli de Razes, następnie o jej potomkach przez następne 1300 lat i kończyła się odkryciem pergaminów i innych skarbów przez Sauniere'a.

Rewelacje przedstawione w książce wzbudziły namiętne spory. Część czytelników uznała opowieść za niepodważalnie prawdziwą. Ich wyobraźnia powoływała do życia tajne stowarzyszenie, które przekazywało przez stulecia, z pokolenia na pokolenie, jedną z największych tajemnic ludzkości. Członkowie stowarzyszenia, czy też dziedzice tajemnicy odznaczali się intelektualną wyższością i kreatywnością, co próbowano wyjaśnić, odwołując się do ich bezpośredniego pokrewieństwa ze Stwórcą. Zwolennicy tej tezy gorliwie poszukiwali potwierdzających ją historycznych świadectw i znajdowali rozmaite wzmianki, które umacniały ich przekonanie.

Przeciwnicy zachowali sceptycyzm i z czasem sami odkryli kilka faktów. Pierwsze wyboje na drodze Zakonu pojawiły się, kiedy dwaj współpracownicy Plantarda, Gerard de Sede i Philippe de Cherisy, pozwali go do sądu, by odzyskać tantiemy, jakie obiecał im ze sprzedaży książki. Rola de Sede, jako współautora, była oczywista. Ale kim był de Cherisy? Okazał się uczonym z opinią człowieka skłonnego do wygłupów i upodobaniem do alkoholu, które z czasem go zabiło. Co ważniejsze, twierdził, że pergaminy złożone w Bibliotheque Nationale są fałszerstwem, ponieważ sam je wyprodukował.

Plantard, syty rozgłosu i zysków ze sprzedaży książki, przyznał, że pergaminy nie są autentyczne. Jednakże nie są fałszerstwem. Stanowią pieczołowite kopie oryginalnych dokumentów, które z racji ich ogromnej wartości przechowywał w bezpiecznym miejscu. Oświadczył też, że jego przodkowie mają nie tylko francuskie korzenie. Są wśród nich bezpośredni potomkowie rodu St. Clair, znanego pod zanglicyzowaną nazwą Sinclair, założyciela wolnomularstwa rytu szkockiego. Te rzekome związki wyjaśniały, w jaki sposób przez tyle stuleci udało się zachować w tajemnicy istnienie Zakonu Syjonu. Rewelacja zadowoliła zwolenników, ale sceptyków skłoniła do tego, by głębiej pogrzebać w tej historii, co przyniosło zdumiewające rezultaty.

Pierwsze odkrycie dotyczyło filarów podtrzymujących ołtarz w kościele Sauniere'a, które łatwo było znaleźć w Rennes-le-Chateau, gdzie prezentowano je jako element historycznego dziedzictwa miasta. Po bliższym zbadaniu okazało się, że żaden nie jest pusty w środku. Wszystkie trzy były całkiem solidne, jeśli nie liczyć pęknięcia na jednym z nich, w którym można było ukryć pocztówkę albo dwie, ale nic więcej. To był dopiero początek.

Pamiętacie Noela Corbu? To on odkupił Villa Bethania od Marie Dernaud za dożywotnią rentę. Po śmierci Marie w roku 1953 zamienił dawną posiadłość Sauniere'a w mały hotel z restauracją. Aby przyciągnąć turystów do Rennes-le-Chateau i zarobić na swojej inwestycji, wysmażył dramatyczną opowieść o tajemniczym bogactwie Sauniere'a, pełną postaci, które dobrze by się czuły w książce o Harrym Potterze. Nagrawszy historię własnym głosem, odtwarzał ją gościom w swojej restauracji, później opublikował w formie pamiątkowej broszury.

Historia Sauniere'a i Rennes-le-Chateau z pewnością nie dorównywała opowieściom Josepha Conrada, ale bawiła zasiadających nad pol au pot i cassoulet. Dowiadywali się o rzymskich i gotyckich korzeniach miasta, o jego zburzeniu podczas licznych wojen z Hiszpanią, o przybyciu Sauniere'a w roku 1885, o pierwszych latach na probostwie spędzonych w nędzy oraz nagłym i niewyjaśnionym bogactwie.

Do tego momentu Corbu, który nigdy nie twierdził, że jest autorem tej historii, trzymał się rozsądnie faktów, które można było potwierdzić. Jednakże gdy zaczął wyjaśniać źródła fortuny Sauniere'a, fakty szybko ustąpiły miejsca fikcji.

Według Corbu archiwa Carcassonne potwierdzają, że Sauniere natknął się na skarb ukryty w fundamentach kościoła w roku 1249 przez Blankę Kastylijską, matkę Ludwika IX, późniejszego uczestnika wypraw krzyżowych, jedynego francuskiego króla, który został uznany za świętego. Wkrótce po wyjeździe króla do Palestyny w kraju zbuntowali się dążących do władzy baronowie i ciemiężeni wasale. Matka Ludwika, wyczuwając, że Paryż nie jest najbezpieczniejszym miejscem dla królewskiego skarbu, potajemnie przewiozła złoto i kosztowności do Rennes-le-Chateau. Gdy król wrócił z wyprawy, stłumił bunty, a kilka lat później ponownie opuścił Paryż, by stanąć na czele siódmej krucjaty. Z tej już nie powrócił, zmarł w Tunisie (w roku 1270), zostawiając tron synowi Filipowi. Filip III Śmiały uznał, że skarb królestwa jest bezpieczniejszy w odległej wiosce niż w stolicy. Przypuszczalnie jednak zapomniał powiedzieć swojemu synowi, Filipowi IV Pięknemu, pogromcy templariuszy, o miejscu ukrycia złota, ponieważ od tego momentu, według Corbu, słuch o nim zaginął.

Zapomniał? Jak francuski król z czasów średniowiecza mógłby zapomnieć o 180 tonach złota, o kamieniach szlachetnych i dziełach sztuki, wartych według szacunków Corbu z roku 1956, cztery tysiące miliardów franków? I co jeszcze istotniejsze, w jaki sposób królewscy słudzy przetransportowali te tony cennych dóbr na odległość ponad 650 kilometrów? Dlaczego właśnie tam, do Rennes-le-Chateau, jednego z miejsc najdalszych od Paryża, za to leżącego na granicy z wrogim Francji krajem?

Najwyraźniej nikt nie podawał w wątpliwość tego niezwykłego osiągnięcia, być może pod wrażeniem następnych rewelacji Corbu.

Skarb odnaleziono dwukrotnie. W roku 1645 pasterz o imieniu lgnace Paris wpadł do dziury w ziemi i wydostał się stamtąd ze złotymi monetami. Twierdził następnie, że widział salę pełną złota. W końcu oszalał, usiłując chronić swoje złoto. Właściciel zamku nakazał je odszukać, ale nie mógł znaleźć. Później pojawił się Sauniere, który znalazł złoto. Tu, w tej małej wiosce obdarzonej pięknym krajobrazem i wspaniałą historią, jest ukryty jeden z najbardziej bajecznych skarbów na świecie.

Ta bajka skuteczniej przyciągała gości do hotelu i restauracji Corbu niż sensacyjny wywiad w "Paris Match". Corbu zdawał sobie z tego sprawę i wykorzystał kontakty w świecie mediów, by propagować swoją opowieść w gazetach i czasopismach. Rennes-le-Chateau nie przekształciło się z dnia na dzień w nowe Monako, ale stało się popularne. Wśród zaciekawionych przybyszów znalazł się także Pierre Plantard, przypuszczalnie poszukujący okazji do jakiegoś oszustwa. Fotografie potwierdzają, że spotkał się z Corbu około roku 1960, przed napisaniem pierwszej wersji L'Or de Renne. Najbardziej znaczące w opowieści Corbu, jest to, że ani razu nie wspomniał o pięknej Gizeli, której ślub z Dagobertem prowadził do połączenia dynastii Wizygotów z rodem potomków Chrystusa. W jaki sposób mógł Corbu pominąć epizod o podstawowym znaczeniu w historycznej legendzie? Odpowiedź jest zdumiewająco prosta. Gizela de Razes nigdy nie istniała. Jest postacią równie fikcyjną jak królewna Śnieżka. Nie istniała ani ciałem, ani duchem w VII stuleciu, a w XXI istnieje tylko w umysłach osób, które uwierzyły w opowieść Plantarda, zwolenników teorii spiskowych i łatwowiernych czytelników niedawno wydanej bestsellerowej książki. Zdaniem Aviada Kleinberga, znanego badacza dziejów średniowiecza i profesora historii uniwersytetu w Tel Awiwie, ta piękna i inteligentna kobieta pozostaje wynalazkiem XX wieku.

Ale bez Gizeli cała opowieść Plantarda rozpadała się niczym domek z kart, więc szybko ją wymyślił jako wizygocki łącznik między dynastiami Wizygotów i Merowingów. Plantard zresztą sam się do tego od czasu do czasu przyznawał - konsekwencja nie należała do najważniejszych cech tego Francuza - i w roku 1989 przedstawił nową wersję dziejów Zakonu. Przestał utrzymywać, co czynił przez trzydzieści lat, że jest obecnym mistrzem Zakonu Syjonu. Mistrzem miał być Roger-Patrice Pelat, znajomy ówczesnego prezydenta Mitterranda. Roli Pelata w tej historii nigdy nie udało się potwierdzić, ale miał z Plantardem przynajmniej jedną rzecz wspólną: obaj mieli na swoim koncie wyrok sądowy za oszustwo i sprzeniewierzenie. Proces Plantarda odbył się wkrótce po rzekomym osiągnięciu przez niego godności wielkiego mistrza.

We wrześniu 1993 roku, podczas oficjalnego dochodzenia w sprawie działalności Pelata, Plantard, który nie zwracał na siebie uwagi mediów, jeśli sam tego nie chciał, wystąpił w obronie przyjaciela. Pomysł był wyjątkowo niefortunny, ponieważ sędzia kierujący dochodzeniem nakazał przeszukanie jego mieszkania. Podczas rewizji znaleziono niezliczone dokumenty, w których Plantard wiele razy występował jako król Francji. To wystarczyło, by został wezwany do złożenia zeznań pod przysięgą. Nie wiadomo, czy potrzebne były jakieś metody stosowane przez inkwizycję, w każdym razie Plantard szybko wyznał, że całe przedsięwzięcie stanowiło jedną wielką mistyfikację. Że wymyślił wszystkie szczegóły dotyczące rzekomego królewskiego rodu, w tym małżeństwo Dagoberta i Gizeli, odkrycie Sauniere'a i to, że jest wielkim mistrzem Zakonu Syjonu. Sędzia, przypuszczalnie z powodu wieku Plantarda i jego nie najlepszego stanu psychicznego, potraktował go wyrozumiale, jako niegroźnego maniaka, i wypuścił na wolność, ostrzegając, by nie próbował już prowadzić żadnych gier z francuskim wymiarem sprawiedliwości. Plantard po wyjściu z sali sądowej zniknął z pola widzenia opinii publicznej aż do swojej śmierci, w lutym 2000 roku.

Te wydarzenia - śledztwo i jego wyniki - były szeroko opisywane we francuskich mediach i łatwo je potwierdzić. Nikt z nimi nie dyskutował.

Ale może Plantard, zeznając pod przysięgą, że wszystko wymyślił, starał się odważnie raz jeszcze ukryć świętą prawdę? Jak na przykład mógł ten nieco prostoduszny człowiek stworzyć tak skomplikowaną strukturę, jak dynastia potomków Merowingów, posiłkując się dokumentami z przeszłości potwierdzającymi jej istnienie?

Odpowiedź kryje się w burzliwych latach dwudziestych i trzydziestych ubiegłego stulecia, gdy Plantard zaczynał zyskiwać reputację obdarzonego bujną wyobraźnią admiratora faszystowskich idei. W tym okresie włoski fanatyk Julius Evola zwrócił na siebie uwagę skrajnie prawicowych polityków, w tym Heinricha Himmlera i Oswalda Mosleya, kiedy opublikował włoską wersję Protokołów mędrców Syjonu, z których wynika, że w XIX wieku spotkali się żydowscy przywódcy, by opracować wspólną strategię zdobycia władzy nad światem. Evola opowiadał się za powrotem do dawnego systemu władzy, opartego na uznaniu, że prawdziwy monarcha jest postacią świętą, a jego boskie przymioty emanują na poddanych. Podziwiał zwłaszcza Godfryda z Bouillon, pierwszego władcę Królestwa Jerozolimskiego i rzekomego założyciela Zakonu Syjonu.

Mniej więcej w tym samym czasie niemiecki uczony Walter Johannes Stein, opublikował dysertację doktorską Dziewiąte stulecie. Dzieje świata w świetle Świętego Graala, która obejmowała także drzewo genealogiczne "rodu Graala". Chociaż chodziło o symboliczne przedstawienie historycznych postaci, które przejawiały wyjątkowe cechy i paranormalne zdolności, ktoś, kto pobieżnie zapoznał się z koncepcją Steina, mógł łatwo pomylić symbol z realnymi ludźmi, zwłaszcza że w genealogii figurował Godfryd z Bouillon oraz członkowie francuskiej rodziny królewskiej.

Ta praca i ezoteryczne dokumenty dostępne w bibliotekach całej Francji mogły łatwo rozpalić wyobraźnię Plantarda, urodzonego oszusta, potrzebującego publicznego uznania. Zmieszał historyczne fakty z ezoterycznymi koncepcjami, tworząc bajkową opowieść, która niczym kula śnieżna tocząca się ze wzgórza nabierała wagi i znaczenia, mknąc dalej, już niezależnie, aż wciągnęła trzech brytyjskich autorów, którzy zamienili ją w bestseller Święty Graal i święta krew.

Pozostawała jedna zagadka. Skąd ksiądz Sauniere wziął pieniądze na swoje ekstrawaganckie pomysły budowlane i wystawny styl życia? W odróżnieniu od innych wątków tej opowieści, to nie był mit. Wieża Magdaleny, bogato zdobione wnętrze kościoła oraz posiadłość Villa Bethania istnieją do dziś. W jaki sposób Sauniere mógł zgromadzić takie bogactwo, tyle pieniędzy, jeśli nie znalazł skarbu Ludwika IX ani nie zaszantażował Kościoła znaleziskiem kości Chrystusa. Udokumentowana odpowiedź jest znana i mało zaskakująca: to zwykłe oszustwo.

Do czasu Soboru Watykańskiego II, który zniósł tę praktykę, katoliccy księża mogli pobierać opłaty za odprawienie mszy w intencji uzdrowienia osoby żyjącej albo w intencji przyspieszenia przejścia duszy zmarłego z czyśćca do nieba. Była to uznana forma finansowego wsparcia proboszcza i jego parafii, Kościół nawet zachęcał do takich praktyk.

Z czasem pozbawieni skrupułów kapłani zaczęli postrzegać te zamówione msze jako źródło znacznych dochodów, jakie można było uzyskiwać od katolików mieszkających poza terenem ich parafii, a nawet poza ich krajem. Reklamowano je jak każdy inny towar przesyłany pocztą. Stosowne ogłoszenia pojawiały się w gazetach i katolickich czasopismach. Wierni mogli zapewnić sobie odprawienie mszy w intencji dowolnej osoby, przekazując pieniądze oraz szczegółowe informacje duchownemu, którego nazwisko widniało w ogłoszeniu.

Nikt poza Bogiem i samym księdzem nie mógł potwierdzić, że tę mszę rzeczywiście odprawiono. Duchowny mógł otrzymać pocztą dosłownie tysiące zamówień na mszę w tym samym tygodniu, a nawet tego samego dnia, a każde było opatrzone kilkoma frankami w gotówce. Obyczaj nazywano "handlem mszami" i wydaje się, że Sauniere po mistrzowsku opanował tę procedurę. Udało się ustalić, że zamieszczał liczne ogłoszenia w rozmaitych gazetach w całej Europie. Po bliższym zbadaniu ksiąg, w których odnotowywał odpowiedzi na swoją kampanię reklamową, okazało się, że nie zdołałby odprawić wszystkich opłaconych mszy, nawet gdyby poświęcał się temu zadaniu dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

W latach 1895-1904 Sauniere zebrał w ten sposób ponad dwieście tysięcy franków, sumę potrzebną do realizacji wszystkich swych prac budowlanych, a także na zakup luksusowych dóbr, jak rum z Karaibów.

Korespondencja Sauniere'a znaleziona w kościele, gdy został pozbawiony stanowiska, ujawniła ogromny zakres tej działalności. Pewna rodzina wysłała dwieście pięćdziesiąt franków za sto dwadzieścia pięć mszy, które proboszcz miał odprawić w intencji każdej z ich zmarłych sióstr, jakaś wdowa przesłała czterdzieści pięć franków, by opłacić trzydzieści mszy za duszę zmarłego męża, żołnierza, zakonnice zapłaciły szesnaście franków za mszę za duszę przeoryszy, która wcześniej sama dała pieniądze na kilka mszy.

Niewykluczone, że Sauniere miał cichego mentora w swoim procederze handlu mszami. Dochodzenie wykazało, że przeciwko biskupowi Carcassonne Billardowi w chwili jego śmierci toczyło śledztwo w podobnej sprawie, co mogło wyjaśniać tolerancję dla niecnych poczynań proboszcza.

Dziś wszyscy bohaterowie tej opowieści już dawno nie żyją - Francois Berenger Sauniere, Marie Dernaud, Pierre Plantard, Gerard de Sede, Philippe de Cherisy i Noel Corbu. Ten ostatni, przekształciwszy swój hotel La Tour i restaurację w kwitnący mały biznes dzięki mitowi o ukrytym skarbie, sprzedał go w roku 1964 za okrągłą sumę i wiódł spokojne życie rentiera, ale niedługo. Zginął w wypadku samochodowym w roku 1968.

Mit jednak żyje dalej, ponieważ ludzie chcą, żeby przetrwał, a nawet się rozwijał, choćby po to, żeby zaspokoić ich potrzebę głębokich tajemnic i barwnej intrygi *[Dwie najlepiej udokumentowane prace na temat tajnych stowarzyszeń: Secret Societes of the Middle Ages Keightleya (1837) oraz Secret Societes and Subversive Movements Nesty Webster (1924) w ogóle nie wspominają o Prieure de Sion i królewskiej linii krwi Merowingów. Obie ukazały się na wiele lat przed ogłoszeniem przez Plantarda rewelacji o ich wpływie na losy świata. Naturalnie po roku 1970 opublikowano mnóstwo tekstów w różnym stopniu potwierdzających te tezy.]. Bez wątpienia ktoś zobaczy wkrótce ducha Gizeli de Razes, pięknej i promiennej, jak w ślubnej sukni przechadza się w ogrodach niedaleko wieży Magdaleny, wzdychając tęsknie do utraconego Dagoberta i poszukując ukrytego skarbu. Wieża niewątpliwie będzie prawdziwa.

 

* JOHN LAWRENCE REYNOLDS "Ludzie z cienia", 2009