Gazeta Wyborcza - 29/07/1999

 

 

WŁODZIMIERZ KALICKI

STRZELBA NA ŚCIANIE

 

 

Generał Tadeusz Bór-Komorowski zdecydował, że powstanie w Warszawie ma wybuchnąć 1 sierpnia 1944 r. o godz. 17.00. To nie był dobry wybór.

31 lipca 1944 roku, godzina 16.45. Pułkownik dypl. Kazimierz Iranek-Osmecki, ps. "Heller", cichociemny, szef Oddziału II, czyli wywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej, ruszył właśnie z placu Napoleona w stronę odległej o kilkaset metrów ulicy Pańskiej. Przed godziną 18 zamierzał zjawić się tam w konspiracyjnym lokalu na odprawie Komendy Głównej AK. Poprowadzić ją miał gen. dyw. Tadeusz Komorowski, ps. "Bór", Dowódca Armii Krajowej i szef Kierownictwa Walki Podziemnej, cywilno-wojskowego organu kierującego całością walki konspiracyjnej w kraju. Z powodu łapanek "Heller" zamiast dotrzeć na Pańską w ciągu paru minut, kluczył po mieście przez godzinę. W mieszkaniu pojawił się kwadrans przed rozpoczęciem odprawy. Nie zdążył już wejść do wielkiego pustego pokoju, w którym był tylko okrągły stół otoczony krzesłami. W ostatnich dniach lipca 1944 roku naradzali się tam ludzie z kierownictwa Armii Krajowej.

Po latach "Heller" wspominał: "W przedpokoju wpadłem na >>Bora<<. Wyglądało, że przygotowywał się do wyjścia. Spojrzałem na niego zdziwiony i zapytałem: - Jak to, jest pan sam, inni nie przyszli?

- Odprawa się skończyła - odpowiedział mi szybko. - Wydałem rozkaz rozpoczęcia walk".

Świadectwa

Z oczywistych powodów nie ma stenogramów konspiracyjnych narad Komendy Głównej AK. Relacje uczestników tych narad powstawały długo po zakończeniu walk w Warszawie, czasem po wielu latach. Na ich autorach ciążyła wielka odpowiedzialność za militarną klęskę powstania. Można sądzić, że przynajmniej niektórym z nich nieobca była chęć rozliczenia się z innymi uczestnikami odpraw kierownictwa konspiracji w dniach poprzedzających wybuch powstania. Wybitny francuski dziennikarz Jean-Francois Steiner w latach 1971-1973 rozmawiał z wieloma członkami kierownictwa AK, w tym z uczestnikami ostatnich, lipcowych odpraw KG. Zestawił je w książce "Warszawa 1944". Niewiele doprawdy jest faktów bezspornych, zgodnie potwierdzanych przez zachowane dokumenty i rozmówców Steinera. "W jakich warunkach decyzja została podjęta? - pytał francuski dziennikarz - kto wydał rozkaz i dlaczego właśnie tego dnia? Co do tego żadne świadectwa nie są ze sobą zgodne. Są one nawet do tego stopnia rozbieżne, że niemożliwa wydała się nam jakakolwiek synteza".

Historycy również i dziś nie są zgodni, jak przebiegały odprawy KG AK w ostatnich dniach lipca 1944 r. Nadal brakuje niepodważalnych świadectw. Nawet w książce Steinera znalazło się trochę błędów faktograficznych, część relacji nie jest autoryzowana.

Coś przecież jednak w miarę pewnego o dniach i tygodniach poprzedzających spotkanie płk. Iranka-Osmeckiego z gen. Borem-Komorowskim w przedpokoju na Pańskiej można powiedzieć.

"Burza"

W lipcu 1943 r. bodaj nikt w KG AK nie miał wątpliwości, że w ostatecznym rachunku przeciwnikiem nie mniej groźnym w tej wojnie będzie Związek Sowiecki. Ujawniono zbrodnię w Katyniu, Moskwa zerwała stosunki dyplomatyczne z rządem RP w Londynie, Stalin otwarcie domagał się przyznania Związkowi Sowieckiemu wschodnich ziem przedwojennej Polski, które zagrabił we wrześniu 1939 r. Alianci - milczeli.

Otwarta walka Armii Krajowej z potężną Armią Czerwoną nie wchodziła w rachubę. Kontynuowanie konspiracji, już nie antyniemieckiej, ale antysowieckiej, wydawało się zbyt ryzykowne. Doświadczenia konspiracji z lat 1940-1941 na Kresach Wschodnich, zwłaszcza we Lwowie, były deprymujące. Sowieckie służby bezpieczeństwa znacznie lepiej od niemieckich potrafiły zinfiltrować polskie podziemie. Co gorsza, po z górą trzech latach niemieckiej okupacji społeczeństwo było wobec Sowietów podzielone; wielu Polaków widziało w czerwonoarmistach nie kolejnych okupantów, lecz wyzwolicieli. "Oni przenikali wszędzie i toczyli nas od wewnątrz jak robaki" - stwierdził po wojnie płk Iranek-Osmecki. Źle to wszystko wróżyło szansom przetrwania AK w podziemiu po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną.

Kierownictwo podziemia zdecydowało się rzucić AK do ostatecznej walki z Niemcami za pięć dwunasta, tuż przed wkroczeniem oddziałów sowieckich, tak by zwycięska Armia Krajowa i administracja Państwa Podziemnego mogły powitać Armię Czerwoną jako prawowici gospodarze polskich ziem.

Plan taki, o kryptonimie "Burza", opracowano w KG AK jesienią 1943 r. Wybuchu ogólnego powstania w Warszawie w planie tym nie przewidziano. Ryzyko zniszczenia miasta było zbyt wielkie.

Autorom "Burzy" wydawało się, że każde jej rozstrzygnięcie będzie dla Polski korzystne. Gdyby Rosjanie przyjęli ofertę wspólnej walki i uznali lokalne władze wierne rządowi w Londynie, tym samym uznaliby prawo Polski do jej wschodnich kresów. Jeśliby zaś Stalin zdecydował się na zbrojną rozprawę z podziemnymi żołnierzami Polski, wówczas Anglosasi nie mogliby udawać, że Polska nie jest zagrożona przez Moskwę. Musieliby oficjalnie wystąpić w obronie polskiego sojusznika.

W miarę przesuwania się frontu na zachód, kolejne okręgi Armii Krajowej przystępowały do walki z Niemcami, ujawniając się wobec Armii Czerwonej i oferując lokalnym dowódcom sowieckim współpracę wojskową.

Zaczęło się na Wołyniu. W lutym 1944 r. dowódca Okręgu Wołyńskiego AK ppłk Jan Kiwerski "Oliwa" skoncentrował ponad siedem tysięcy żołnierzy okręgu i podjął otwartą walkę z Niemcami i ze zwalczającymi polską ludność cywilną oddziałami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Pod koniec marca 1944 r., po nadejściu Armii Czerwonej, ppłk Kiwerski zaproponował sowieckiemu dowództwu, że całe zgrupowanie pod jego komendą, nazwane 27 Dywizją Piechoty AK, u boku dywizji sowieckich nadal walczyć będzie z Niemcami. Rosjanie propozycję ppłk. Kiwerskiego przyjęli. 27 Dywizja Piechoty AK broniła odcinka frontu między Kowlem a Włodzimierzem Wołyńskim. Polskie zgrupowanie podlegało sowieckiemu dowódcy odcinka frontu. Idylla skończyła się po trzech tygodniach. Po niemieckim przeciwuderzeniu front w tamtym rejonie się cofnął. Dowództwo sowieckiego frontu nie zawiadomiło dowódcy 27 Dywizji o wycofaniu własnych jednostek. Niemcy okrążyli oddziały AK wraz z rosyjskim pułkiem kawalerii.

Niewykluczone, że dowództwo sowieckie poświęciło swój pułk, byle tylko niemieckimi rękami zniszczyć polską dywizję, której obecność wśród oddziałów Armii Czerwonej była dla Kremla niemałym kłopotem politycznym. Udało się to połowicznie: po tygodniu 27 Dywizja wyrwała się z niemieckiego kotła. Tocząc zacięte walki z Niemcami, ponosząc wielkie straty, dotarła pod koniec czerwca 1944 r. na Lubelszczyznę.

Druga odsłona "Burzy" miała miejsce na początku lipca 1944 roku. Komendant Wileńskiego Okręgu AK ppłk Aleksander Krzyżanowski "Wilk" skoncentrował 5,5 tys. żołnierzy okręgów wileńskiego i nowogródzkiego. Już 2 lipca wysłał oficera łącznikowego do zbliżających się oddziałów sowieckich i powiadomił je, że wkrótce uderzy na Wilno. Cztery dni później AK uderzyła. Następnego dnia, po ciężkich walkach, do miasta dotarły oddziały sowieckie. Energicznie dowodzony przez gen. Rainera Stahela (później, w przeddzień powstania mianowanego wojskowym dowódcą Warszawy) garnizon niemiecki bronił się twardo. Rosjanie ramię w ramię z Polakami bili się o każdy dom, każdą ulicę. W wyzwolonym Wilnie ppłk Krzyżanowski "Wilk" zaproponował dowódcy sowieckiego frontu, gen. Czerniachowskiemu, utworzenie polskiej dywizji piechoty i brygady kawalerii. Według projektu ppłk. Krzyżanowskiego miały one podlegać taktycznemu dowództwu sowieckiemu, ale zachować polityczną niezależność. Generał Czerniachowski zgodził się. Oddziały AK zgrupowały się w Puszczy Rudnickiej. Jednak 17 lipca NKWD podstępnie aresztowało ppłk. Krzyżanowskiego i kilkudziesięciu oficerów AK zaproszonych na odprawę i rozpoczęło masowe aresztowania żołnierzy.

Powstanie

Władze emigracyjne i władze konspiracji w kraju właściwie od początku okupacji planowały wybuch powstania. Polscy wojskowi i politycy początkowo raczej zgodnie wyobrażali sobie koniec drugiej wojny światowej na wzór i podobieństwo finału pierwszej. Zakładali, że niemieckie armie tak jak przed dwudziestu pięciu laty ugrzęzną gdzieś w Rosji, nie potrafiąc zwyciężyć, ale też i nie pozwalając się pokonać. Wyzwolenie Polski według tych kalkulacji przyjść miało z południa. Zakładano bowiem, że Brytyjczycy przeforsują wobec Amerykanów swe plany lądowania nie we Francji, ale na Bałkanach. Stamtąd alianci mieliby ruszyć na północ, na Budapeszt, Pragę, Warszawę, Gdańsk. Nadzieje na bałkańską ofensywę sprzymierzonych podtrzymywały lądowania aliantów w Afryce Północnej i na Sycylii.

Polscy planiści sądzili, że w takiej strategicznej konfiguracji koniec Wehrmachtu do złudzenia przypominać będzie koniec armii wilhelmińskiej w 1918 r.: zwłaszcza w armiach odległego frontu niemiecko-rosyjskiego narastające znużenie niemieckich żołnierzy doprowadzi do rozkładu morale i dyscypliny. W planach polskich sztabowców powszechne powstanie na krótko przed wkroczeniem od południa armii alianckich i dywizji Polskich Sił Zbrojnych przypominać raczej miało rozbrajanie Austriaków i Niemców w 1918 r. niż krwawe, zacięte zmagania trzeciego powstania śląskiego w roku 1921.

W roku 1940 czy 1941 polityczne zyski ze zwycięskiego, powstańczego zrywu rysowały się raczej mgliście. Oswobodzenie kraju własnymi siłami, zwłaszcza zaś ziem wschodnich, miało być rękojmią, że Stalin nie zdoła uszczknąć niczego z polskich kresów. Manifestacja siły zbrojnej podziemia i determinacji społeczeństwa mogłaby pomóc gen. Sikorskiemu w przeforsowaniu na konferencji pokojowej jego postulatu przyłączenia do Polski Śląska Opolskiego, Prus Wschodnich i obszaru Wolnego Miasta Gdańska.

Wiosną 1944 r. niewiele zostało z wizji polskich sztabowców sprzed dwóch lat. Dzięki pomocy Zachodu Stalin zdołał rozbudować do niebywałych rozmiarów przemysł zbrojeniowy i wyposażył olbrzymią, wielomilionową Armię Czerwoną w nowoczesny sprzęt.

W grudniu 1943 r. w Teheranie Wielka Trójka - Churchill, Roosevelt i Stalin - podjęła decyzję o lądowaniu aliantów w Europie Zachodniej. 6 czerwca 1944 r. nawet najwięksi optymiści w kraju musieli porzucić złudzenia, że Zachód wyzwoli nas od południa - alianci wylądowali w Normandii.

Z inwazji na kontynent jak szalona cieszyła się ulica okupowanej Warszawy. Sztabowcy AK rozumieli jednak, że desant w Normandii to zaproszenie Armii Czerwonej do Polski. Niemcy bowiem wszelkimi siłami bronić musieli swojego terytorium na Zachodzie. Nawet kosztem osłabienia frontu wschodniego i oddania Rosjanom terenu Polski i własnych Prus Wschodnich.

Co gorsza, Zachód coraz wyraźniej ustępował przed szantażami Kremla. Strach przed powtórką z pierwszej wojny światowej, separatystycznym pokojem niemiecko-rosyjskim, fascynacja Rosją i jej władcą, "wujaszkiem Józiem", doprowadziły do zakulisowego odstąpienia Kremlowi Europy Środkowej i lwiej części Bałkanów.

Nazajutrz po aresztowaniu przez NKWD oficerów wileńskiego zgrupowania AK premier Stanisław Mikołajczyk wręczył Churchillowi depeszę od gen. Bora-Komorowskiego z relacją o przebiegu "Burzy" w Wilnie. Polski premier prosił o interwencję w sprawie aresztowanych przez Sowietów żołnierzy AK. Brytyjski premier krzyczał, że Polacy muszą zapomnieć o Wilnie.

Kreml nie pozostawiał wątpliwości, że ziemie zajęte we wrześniu 1939 r. uważa za część Związku Sowieckiego, a ich mieszkańców za obywateli ZSSR. Co więcej, pod koniec wiosny 1944 r. wyglądało na to, że Stalin może podjąć próbę zamienienia okrojonej z połowy terytorium Polski w sowiecką republikę. Już tylko pośpieszne rozbudowywanie komunistycznych wojsk gen. Berlinga dawało do myślenia.

22 lipca 1944 r. w zajętym przez Armię Czerwoną Chełmie ogłoszono powstanie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Parę dni później Kreml ogłosił, że PKWN jest jedyną legalną, uznawaną przez ZSSR władzą na polskich ziemiach.

Rosjanie zajmowali Polskę.

Pochodnia

Coś trzeba było zrobić. Ale co?

Alianci podpowiadali: dogadać się ze Stalinem.

Wicepremier Stanisław Mikołajczyk zdecydował się jechać w końcu lipca 1944 r. do Moskwy. Liczył na kompromis. Zachować chciał wewnętrzną suwerenność Polski. Do zaoferowania miał - jak mu się wydawało - dużo: kresy i życzliwość Polski wobec strategicznych interesów Sowietów.

Historia podpowiadała: trzeba powtórzyć sytuację z września 1939 roku. Miażdżona Polska nie pozwoliła wtedy, by Europa poświęciła ją, a potem o niej zapomniała: Polacy stawili Niemcom prawdziwy opór i tym samym podpalili świat. Wojnę obronną zamienili w wojnę światową, toczoną przez aliantów, przynajmniej początkowo, także w imię niepodległości Polski.

Nic bardziej zaś nie mogło wstrząsnąć opinią świata niż powstanie w Warszawie; wyzwolenie stolicy, a później zdradzieckie spacyfikowanie jej przez nadchodzącą Armię Czerwoną. Niewykluczone, że wiosną 1944 r. w podobny sposób myślał Wódz Naczelny gen. Kazimierz Sosnkowski, który nie miał złudzeń, co do zamiarów i metod Kremla. Pozbawiony był też iluzji, co do lojalności aliantów.

Jeśli gen. Sosnkowski chciał powstania, nie mógł raczej liczyć na poparcie w Warszawie. Oficerowie Komendy Głównej AK i osobiście gen. Bór-Komorowski późną wiosną 1944 r. byli dalecy od myśli o powstaniu w stolicy. Przeciwnie, z Warszawy wysyłano broń na wschód, na potrzeby "Burzy".

Historyk Andrzej Przemyski, biograf gen. Leopolda Okulickiego, na podstawie analizy zachowanych dokumentów doszedł do wniosku, że jeśli gen. Sosnkowski chciał nakłonić gen. Bora-Komorowskiego do powstania w Warszawie, musiał postawić przy boku dowódcy AK zaufanego człowieka. Tym człowiekiem był, według niego, właśnie gen. Leopold Okulicki, używający wówczas pseudonimu "Kobra" (później - "Niedźwiadek").

Generał Okulicki po serii rozmów z gen. Sosnkowskim zrzucony został do kraju pod koniec maja 1944 roku. 3 czerwca zameldował się u gen. Bora-Komorowskiego i objął stanowisko Szefa Operacji oraz I zastępcy Szefa Sztabu KG AK.

Już w trakcie pierwszych rozmów zadziwił innych oficerów z Komendy Głównej. "Mówił, że będziemy może osamotnieni, że alianci zachodni może nam nie pomogą, podobnie jak i Rosjanie, lecz że nie to jest ważne [...] Warszawa musi walczyć niezależnie od ceny" - wspominał później jego uwagi gen. Kazimierz Sawicki, oficer KG AK. Gen. Okulicki "Kobra" miał też narzekać na kierownictwo AK, zatem, logicznie rzecz biorąc, także i osobiście na gen. Bora-Komorowskiego. Uważał, że wojskowe przygotowania idą w niewłaściwym kierunku.

"Bór"

Jeśli miało dojść do powstania w Warszawie, rozkaz do walki wydać musiał gen. Bór-Komorowski. Formalnym zwierzchnikiem wojskowym Dowódcy AK był Wódz Naczelny gen. Sosnkowski, ale nie mógł on podjąć decyzji o powstaniu bez przekonania do niej Dowódcy AK.

Gen. Bór-Komorowski podlegał także Delegatowi Rządu na Kraj Janowi Stanisławowi Jankowskiemu. Musiał on podpisać decyzję o powstaniu, było jednak oczywiste, że w kwestiach wojskowych zda się on raczej na opinię gen. Komorowskiego.

Pułkownik Komorowski po kampanii wrześniowej, w której bił się w jednostkach kawalerii, trafił do Krakowa. Tam błyskawicznie, już w październiku 1940 r., założył konspiracyjną Organizację Wojskową Krakowa. W styczniu 1940 r. nawiązał kontakt ze Związkiem Walki Zbrojnej, a w miesiąc później mianowany został komendantem Obszaru Kraków-Śląsk ZWZ. Po trzech miesiącach mianowany został generałem brygady. Jesienią 1940 r. Komendant Główny ZWZ gen. Stefan Rowecki "Grot" wyznaczył go - jako najstarszego stopniem oficera w konspiracji - na swojego następcę, "na wypadek wypadnięcia z pracy".

Generał Stefan Rowecki "Grot", już po przekształceniu ZWZ w AK, w czerwcu 1943 r. "wypadł z pracy". Jego miejsce zajął gen. Bór-Komorowski.

Jak oceniali go podwładni, oficerowie KG AK?

- Pułkownik Ludwik Muzyczka: "Był to człowiek bardzo prawy, lecz ulegający wpływom".

- Generał Tadeusz Pełczyński "Grzegorz": "Spokojny, umiejący zawsze zachować zimną krew, był doskonałym przełożonym. Jednak w obliczu ważnej decyzji potrzebne mu było wsparcie".

- Pułkownik Janusz Bokszczanin: ">>Bór<< był dyplomatą; rozmawiał ze wszystkimi, lecz nikogo nie uraził. Gdy trzeba było rozstrzygnąć jakiś problem, szedł do jednego rozmówcy, potem do drugiego, wracał do pierwszego, tak długo, aż wszystko się ułożyło. W rezultacie wszyscy byli zadowoleni, i on także. Był to człowiek czarujący, bardzo grzeczny, pełen kurtuazji, lecz bez większego autorytetu".

- Generał Stanisław Tatar: ">>Bór<< nie był prawdziwym dowódcą, lecz posługując się swymi zdolnościami dyplomatycznymi, potrafił z każdego wyciągnąć maksimum".

Gen. Bór-Komorowski awansował na następcę Dowódcy AK, dlatego że reprezentował ważny okręg krakowski AK. Istotną rolę odgrywał też fakt, że nie był piłsudczykiem. Dzięki temu i dzięki swym talentom dyplomatycznym zdziałał wiele negocjując z poróżnionymi, pełnymi ambicji politykami i wojskowymi konspiracji.

Był raczej typem dyplomaty niż dowódcy. W znakomitej większości relacji o gen. Borze-Komorowskim powtarza się opinia, że nie miał należytego autorytetu i pewności siebie. Brak pewności siebie potwierdzają okoliczności mianowania go dowódcą AK. Generał Komorowski zrazu odmówił przyjęcia nominacji i podporządkował się dopiero wyraźnemu rozkazowi gen. Sosnkowskiego.

Szefowie Komendy Głównej AK byli w większości dyplomowanymi pułkownikami, specjalistami od planowania operacji wojennych. Generał Bór-Komorowski zaś nie ukończył Wyższej Szkoły Wojennej. Nie był specjalistą od planowania operacyjnego. Jeśli pamiętać o mentalności przedwojennego korpusu oficerskiego, to prawdopodobnym wydaje się, że dla podkomendnych jeszcze po wielu latach, po kampanii wrześniowej, mimo konspiracyjnych zasług, pozostał ciągle przede wszystkim typem wyczynowego kawalerzysty-sportowca, którego główną pasją zawsze pozostawała jazda konna.

Od 1923 r. Komorowski odkomenderowany był do grupy olimpijczyków w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. W 1924 r. startował na olimpiadzie, w późniejszych latach wielokrotnie występował w międzynarodowych konkursach jeździeckich. Choć powierzano mu odpowiedzialne stanowiska dowódcze w kawalerii, duszą był ciągle na parcourze. W latach 30. kierował grupą przygotowań olimpijskich przed igrzyskami w Berlinie. Jego podopieczni zdobyli tam srebrny medal.

Cokolwiek by podwładni gen. Bora-Komorowskiego myśleli o jego kwalifikacjach operacyjnych, nikt nie odmawiał mu odwagi i wielkiej prawości. Conajmniej pod jednym względem był osobowością wyjątkową; działając publicznie, choć w konspiracji, wszystko robił wyłącznie dla dobra sprawy. Nigdy nie kierował się ambicjami osobistymi.

Generał Bór-Komorowski do ostatniej chwili nie powiedział żonie ani o możliwości powstania, ani o podjęciu decyzji. Choć była w ciąży, nie ewakuował jej z Warszawy. Urodziła upośledzone dziecko.

Narady

Wódz Naczelny gen. Sosnkowski 7 czerwca 1944 r. przesłał do kraju depeszę, w której stwierdzał, że Kreml zdecydował się na politykę faktów dokonanych w stosunku do Polski. W związku z tym zakazywał powstania powszechnego, polecił zaś stopniowe wykonywanie planu "Burza" na terenie kolejnych okręgów AK. W depeszy tej gen. Sosnkowski stwierdzał jednak: "Jeśli przez szczęśliwy zbieg okoliczności w ostatnich chwilach odwrotu niemieckiego, a przed wkroczeniem oddziałów czerwonych, powstaną szanse choćby przejściowego i krótkotrwałego opanowania przez nas Wilna, Lwowa, innego większego centrum lub pewnego ograniczonego niewielkiego choćby obszaru - należy to uczynić i wystąpić w roli pełnoprawnego gospodarza".

Gen. Okulicki, planując powstanie w stolicy, mógł odtąd legitymować się zgodą najwyższych władz (trudno było wszak zaprzeczyć, że Warszawa to duże miasto). Nie ukrywał już teraz przed oficerami Komendy Głównej swej koncepcji powstania w Warszawie. Przeciwnie, opowiadał o niej dużo i chętnie. Według relacji płk. Jana Rzepeckiego "Sędziego", szefa Biura Informacji i Propagandy KG AK, oficerowie Komendy nie traktowali tych planów całkiem serio. Owszem, dyskutowali namiętnie o wielkiej bitwie z Niemcami, ale raczej jako o porywającej idei, niż o prawdopodobnym scenariuszu. Znakomita większość wyższych oficerów Komendy Głównej AK w wybuchu powstania w stolicy nie widziała sensu. Z Wilna wtedy jeszcze nadchodziły optymistyczne depesze od gen. Krzyżanowskiego "Wilka": Rosjanie akceptowali wojskową współpracę z politycznie niezależną AK, dostawami wspierali zgrupowanie wileńskie. To mogło dawać nadzieję, że Stalin uznaje rząd w Londynie, ba, być może nawet nie neguje praw Polski do części kresów.

Depesza wysłana spod Wilna 17 lipca rozwiała złudzenia: "W dniu 17.7 podstępnie Sztab Okręgu Nowogródek i Wilno aresztowany. Oddziały AK w sile około 6 tysięcy w marszu na Puszczę Rudnicką, gdzie przyjmujemy walkę".

Nadszedł czas gen. Okulickiego. Umawiał się z oficerami KG, przekonywał, ostrzegał, narzekał. Oficerowie słuchali. Niektórzy przyznawali mu rację.

Pułkownik Józef Szostak "Filip", szef Wydziału Operacyjnego KG AK: "Około 20 lipca 1944 r. zostałem zawiadomiony poprzez "Grzegorza" [gen. Tadeusza Pełczyńskiego - przyp. W.K.], że mam się stawić w Alei Niepodległości w nie znanym mi dotychczas lokalu. Gdy tam przybyłem, zastałem >>Grzegorza<< i >>Kobrę<<. >>Grzegorz<< bez wielkich wstępów oświadczył mi, że jest projektowane przeprowadzenie walki w Warszawie. Zaznaczył, że jeszcze w tej sprawie nie zapadła decyzja, ale zreferuje ten projekt >>Borowi<< [...] i Delegatowi Rządu. >>Kobra<< popierał projekt".

Przekonanie do powstania gen. Pełczyńskiego, mocnego człowieka KG, mającego wpływ na gen. Bora-Komorowskiego, było sporym sukcesem gen. Okulickiego.

Nie wiadomo, czy generałowie Okulicki i Pełczyński przekonali gen. Bora-Komorowskiego tego samego dnia. W każdym razie nazajutrz, w piątek 21 lipca, dowódca AK jest już zdania, że w Warszawie powinno wybuchnąć powstanie.

Co go przekonało?

Od depeszy spod Wilna minęły już cztery dni. Wątpliwe, by gen. Bór-Komorowski potrzebował tyle czasu na przemyślenie skutków likwidacji wileńskiego zgrupowania AK. Za to tego samego dnia niemieckie radio podało informację o zamachu niemieckich oficerów na Hitlera. Dla oficera służącego w Wojsku Polskim od listopada 1918 r. był to przecież pierwszy sygnał, że zaczyna się wymarzona powtórka z historii. Wehrmacht, zniechęcony nieuchronną już klęską Niemiec, zaczyna się buntować. Może już wkrótce niemieckich żołnierzy w Warszawie zaprzątać będzie, tak jak 10 i 11 listopada 1918 r., nie wykonywanie rozkazów, ale powrót do domu.

Powstanie może być zatem przeprowadzone rozsądnym, lub wręcz niewielkim kosztem.

21 lipca wszyscy uczestnicy odprawy byli bardzo podnieceni wieściami o zamachu na Hitlera. Raczej nie wierzono niemieckiej propagandzie, że Fuehrer ocalał.

Na mieście zauważalne były objawy paniki wśród Niemców. Pośpiesznie, chaotycznie ewakuowali się cywile, wojskowi, biura. Pułkownik Iranek-Osmecki, idąc na tę odprawę, ujrzał widok niesamowity: "Ulica Chłodna, jedna z dwu wielkich osi przecinających Warszawę ze wschodu na zachód, pełna była żołnierzy niemieckich, którzy maszerowali na zachód, zmęczeni, przygnębieni, nieogoleni, w przybrudzonych mundurach. Robili wrażenie nieobecnych; typowy widok pobitych żołnierzy".

Za zgodą gen. "Bora" gen. Okulicki zreferował powody, dla których, jego zdaniem, należy w Warszawie przystąpić do walki. Poparł go płk Rzepecki, który uważał, że armia niemiecka właściwie przestała istnieć. Innego zdania był płk Iranek-Osmecki. Informacje kierowanego przezeń wywiadu wskazywały, że Niemcy mają zamiar bronić Warszawy, więcej, że przygotowując silne przeciwuderzenie, koncentrują doborowe jednostki pancerne na prawym brzegu Wisły, między Wyszkowem a Jabłonną.

Odprawa zakończyła się bez podjęcia decyzji.

Od tej pory do idei powstania w Warszawie gen. Bór-Komorowski jest już przekonany. 22 lipca na odprawie swego ścisłego sztabu mówi o niej zdecydowanie, nie dopuszczając u słuchaczy wątpliwości.

Ale idea to zupełnie co innego niż rozkaz ruszenia do walki.

Generał Bór-Komorowski codziennie rano i po południu zwołuje oficerów Komendy Głównej na kolejne odprawy. Zmęczony fizycznie i psychicznie, słucha uważnie zarówno argumentów oficerów chcących bić się już, zaraz, jak i kontrargumentów sztabowców pragnących poczekać, aż sytuacja nieco się wyjaśni. Waha się.

Do gorącogłowych "jastrzębi", prących do walki niemal od zaraz, należą: gen. Okulicki, gen. Pełczyński, płk Rzepecki, płk Sanojca, płk Szostak i płk Antoni Chruściel "Monter". Gorącym zwolennikiem natychmiastowego rozpoczynania walki okazuje się zwłaszcza płk Chruściel. Nie jest co prawda członkiem KG AK, ale jako komendant Okręgu Warszawa AK bezpośrednio dowodzi zakonspirowanymi w mieście siłami.

"Jastrzębie" denerwują się. Panika wśród Niemców to doskonały moment do uderzenia. Ale panika nie będzie trwać wiecznie. "Jastrzębie" prześladuje widmo historii. Militarne dzieje powstania listopadowego przegranego wskutek opieszałości i kunktatorstwa dowództwa to wszak podstawa wykształcenia przedwojennego oficera dyplomowanego.

Gen. "Bór" ciągle jest niezdecydowany. Szef wywiadu płk Iranek-Osmecki codziennie przynosi nowe informacje o koncentracji niemieckich dywizji pancernych przed Warszawą, na prawym brzegu Wisły.

"Jastrzębie" informacje wywiadu ignorują.

Wieczorem 24 czerwca 1944 r. do konspiracyjnego mieszkania płk. Iranka-Osmeckiego wszedł gen. Leopold Okulicki i powiedział:

- Musimy się bić.

"Kobra" dowiedział się właśnie, że resztki 27 Dywizji AK dotarły z Wołynia na Lubelszczyznę.

Grupomyśl

W roku 1972 amerykański psycholog Irving L. Janis przebadał stenogramy narad grupy doradców amerykańskiego prezydenta Johna Kennedy'ego, która planowała i przygotowywała inwazję 1400 kubańskich ochotników z USA na komunistyczną Kubę. Lądowanie w Zatoce Świń zamiast obalenia Castro zakończyło się spektakularną porażką Amerykanów. Analizując zapisy narad, Janis odkrył zadziwiające zjawisko myślenia grupowego. Występuje ono w zamkniętej, izolowanej od otoczenia grupie ludzi głęboko wierzących we wspólny cel i równie głęboko przekonanych o wadze decyzji, które mają podjąć. Grupa taka szybko zaczyna żyć w świecie przez siebie stworzonym. Informacje sprzeczne z utrwalającym się stereotypem myślenia spychane są poza nawias. Członkowie grupy nie poddający się terrorowi obowiązującej w ekipie linii myślenia, są intensywnie przekonywani, "wychowywani". Gdy nie chcą dostosować swych poglądów - grupa odtrąca ich.

Mechanizmy grupowego myślenia doprowadzają do tego, że z jednej strony marzenia brane są za rzeczywistość, z drugiej zaś - pomniejszana jest waga wątpliwości i kontrargumentów. Grupowe myślenie nawet u ludzi inteligentnych, uczciwych, w normalnych okolicznościach krytycznych i ostrożnych prowadzi najkrótszą drogą do księżycowego optymizmu i zachęca do podejmowania skrajnego ryzyka. Stają się oni w pewnym sensie ofiarami sytuacji.

Opis ten pasuje jak ulał do tego, co wiadomo (pamiętając, że brak jest stenogramów odpraw, a relacje świadków bywają nieprecyzyjne, czasem sprzeczne w szczegółach) o postawie i działalności kręgu "jastrzębi" pośród wyższych oficerów KG AK.

- Pułkownik Janusz Bokszczanin "Sęk": "W ciągu kilku tygodni Okulicki opracował plan, o którym tylko to mogę powiedzieć, że był co najmniej szalony [...] Nie tylko obmyślił ten projekt, lecz udało mu się przekonać do niego >>Bora<< i Pełczyńskiego. [...] Sądziłem wówczas, że przekonałem >>Bora<<, a jednak kilka dni później wydał rozkaz rozpoczęcia walki. Był to przecież człowiek inteligentny. Pełczyński, Szostak, Rzepecki, wszyscy oni byli ludźmi inteligentnymi, a jednak rzucili się w próżnię jak ślepcy. Nie rozumiem...".

- Płk Józef Szostak, Szef Operacji i I zastępca Szefa Sztabu KG AK: "[...] kiedy Pełczyński zapytał mnie: >>jakich środków powinniśmy pana zdaniem zażądać od aliantów i rządu londyńskiego przed rozpoczęciem walki w Warszawie?<<, odpowiedziałem: >>brygady spadochronowej i poparcia lotniczego<<. [...] I nagle to, co mi się dotąd wydawało walką rozpaczliwą, prawie samobójczą, stało się walką zapewne krwawą i niebezpieczną, lecz która, miałem prawo tak myśleć, zakończy się zwycięstwem".

Grupowe myślenie "jastrzębi" kwitło na odprawach KG AK, które od 25 lipca na rozkaz gen. Bora-Komorowskiego odbywały się dwa razy dziennie, rano i po południu. "Jastrzębie" zbywali przestrogi szefa wywiadu płk. Iranka-Osmeckiego, że coraz więcej informacji wywiadowczych wskazuje na umacnianie się Niemców i na przygotowywanie przez nich kontrofensywy. Stale za to powtarzali niesprawdzone plotki o podchodzeniu do Warszawy oddziałów sowieckich. Kapitalną kwestię wyboru momentu rozpoczęcia walk, tak by Rosjanie nie mogli powstrzymać swojej ofensywy i pozostawić powstańców na pastwę Niemców, po prostu lekceważono. Pułkownik Iranek-Osmecki: "Okulicki i Rzepecki odpowiedzieli Bokszczaninowi, że nie widzą, w jaki sposób Rosjanie mogliby nas zostawić samych wobec Niemców, skoro ci byli w zupełnej rozsypce i skoro wkrótce nie będzie ani jednego żołnierza niemieckiego w Warszawie".

Zadziwiające, jak dalece efekt myślenia grupowego oddalił dyplomowanych oficerów od kanonów ich fachowej wiedzy.

Warszawa nie była przygotowana do walki. W przeddzień powstania w mieście było, według rozmaitych szacunków, od 45 000 do 50 700 zaprzysiężonych żołnierzy AK. W konspiracyjnych magazynach znajdowało się nieco ponad 3800 pistoletów, 2600 karabinów, 657 pistoletów maszynowych i nawet nie 200 karabinów maszynowych. Zapasy amunicji wystarczyć mogły na dwa, góra - trzy dni walki. Zakładając, że powstańcy nie będą mieli dostępu do wielu z tych magazynów - co dla oficera powinno być założeniem oczywistym i co się zresztą sprawdziło - łatwo było obliczyć, że w najlepszym razie w walce będzie mógł wziąć udział co dziesiąty żołnierz AK. Niemcy tymczasem w mieście i najbliższej okolicy mieli cztery razy więcej dobrze wyposażonych i w większości przyzwoicie wyszkolonych żołnierzy. Po upływie czterech, pięciu dni mogli rzucić do Warszawy siły, jak na warunki walki w mieście, nieomal nieograniczone. Ale "jastrzębie" uważały, że słabo uzbrojone siły mogą stolicę zdobyć i utrzymać. Zapewne zawinił wtedy mit skutecznej, długotrwałej obrony Warszawy we wrześniu 1939 r. Niemieckie ataki w dniach od 15 do 24 września, które polscy oficerowie uznawali za szturm generalny, były tylko intensywnymi walkami wstępnymi. Szturm naprawdę zaczął się 24 września, a już 26 września zapadła decyzja o kapitulacji.

To nie jedyne zapewne objawy myślenia życzeniowego w szefostwie KG AK.

Wyżsi rangą oficerowie AK nie wspominają o tym w swoich powojennych relacjach, ale przecież niemożliwe, by decydując się na walkę w Warszawie, nie myśleli o doświadczeniach sowiecko-fińskiej wojny zimowej 1939/40 roku. Ponadmilionowa armia sowiecka - składająca się z doborowych dywizji, wyposażona w ponad 3 tys. czołgów i 2,5 tys. samolotów - znienacka zaatakowała niedostatecznie wyposażone siły fińskie, liczące 175 tys. żołnierzy, 60 czołgów i 96 samolotów. Finowie powstrzymali natarcie sowieckie. Armia Czerwona straciła ponad 200 tys. żołnierzy, 1600 czołgów i około 870 samolotów. Finowie opłacili zwycięstwo śmiercią 15 tys. żołnierzy i utratą 61 samolotów.

Polscy sztabowcy dobrze znali przebieg walk w Finlandii - wszak gen. Sikorski jeszcze w grudniu 1939 r. planował atak polskiej floty, trzech niszczycieli i dwóch okrętów podwodnych, na flotę sowiecką w rejonie Murmańska, na lądzie zaś udział w walkach 20-tysięcznego korpusu złożonego z żołnierzy Września internowanych na Litwie i Łotwie.

Fiński żołnierz pokonał w ciężkich, dwumiesięcznych walkach wielokrotnie silniejszego przeciwnika, bo był dobrze wyszkolony i bardzo chciał się bić. A żołnierz AK? Był bardzo dobrze wyszkolony i bardzo chciał się bić.

Problem w tym tylko, że w 1939 r. sowieccy dowódcy, zwłaszcza niższych szczebli, sparaliżowani strachem przed politycznymi komisarzami, nie przejawiali żadnej inicjatywy. Taktyka Armii Czerwonej pozostawiała bardzo wiele do życzenia. W przypadku doświadczonej armii niemieckiej nie można było na to liczyć.

Rozkaz

Na kolejnych odprawach KG AK, które bardziej przypominały debaty parlamentarne niż odprawy sztabowe, zwolennicy natychmiastowego rozpoczęcia powstania, nie bacząc na nic, domagali się wyznaczenia godziny "W". Według nich niemal wszystko było argumentem za rozpoczęciem walki.

- Rozpoczynająca się wizyta premiera Mikołajczyka w Moskwie wymagała podbudowania czynem zbrojnym w Warszawie.

- Likwidacja przez Rosjan zgrupowania AK na Wileńszczyźnie wymagała wyzwolenia stolicy przed nadejściem Armii Czerwonej.

- Powstanie 22 lipca komunistycznego PKWN i uznanie go po paru dniach przez Moskwę za jedyną legalną władzę w Polsce wymagało ujawnienia polskich władz w wolnej stolicy.

- Patriotyczny nastrój miasta i dołów AK z jednej strony, z drugiej prowokacyjne, wzywające do powstania odezwy podziemia komunistycznego i komunistycznej radiostacji "Kościuszko" wymagały jak najszybszego rozpoczęcia walki, by uniknąć spontanicznego, niekontrolowanego przez KG AK wybuchu i w następstwie nieuchronnej rzezi miasta przez Niemców.

Na kolejnych odprawach kruszeje opór ostrożnych uczestników narad, w tym najważniejszego - gen. Bora-Komorowskiego.

Presja "jastrzębi" robi swoje. U gen. Bora-Komorowskiego nad trzeźwym osądem sytuacji z wolna bierze górę myślenie życzeniowe.

Akceptuje on wykonalność planów powstania w Warszawie skleconych przez gen. Okulickiego dosłownie w parę tygodni, choć już zdrowy rozsądek podpowiadał, że tak szybkie przygotowanie planów tak wielkiej operacji w sposób solidny w warunkach konspiracyjnych było niemożliwe.

25 lipca 1944 r. gen. Bór-Komorowski depeszuje do Londynu: "Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie do tej walki brygady spadochronowej będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne". Tymczasem doświadczenia wcześniejszych walk spadochronowych w czasie II wojny światowej są w najwyższym stopniu zniechęcające. Jedynie desant niewielkiego oddziału niemieckiego na fort Eben Emael w czasie inwazji na Belgię w 1940 roku jest niekwestionowanym sukcesem. Desant w 1941 roku na Kretę, mimo zdecydowanej przewagi niemieckiego lotnictwa, był w istocie rzezią spadochroniarzy. Niemcy zwyciężyli w końcu tylko dlatego, że ich spadochroniarzom udało się opanować jedno z brytyjskich lotnisk, na które dostarczono samolotami liniowe oddziały Wehrmachtu. Po doświadczeniach na Krecie Hitler, mimo przewagi niemieckiego lotnictwa, nie zdecydował się na przeprowadzenie desantu na Maltę. Spadochroniarze alianccy na Sycylii i w Normandii działali w komfortowych warunkach całkowitego panowania w powietrzu lotnictwa sprzymierzonych, a mimo to ponieśli dotkliwe straty. W lipcu 1944 roku niebo nad Warszawą należało jednak do Niemców. Armada co najmniej dwustu samolotów musiałaby dokonać zrzutu pod ogniem niemieckich myśliwców. Wątpliwe, by desant przeżyła więcej niż połowa polskich żołnierzy (niewiele później, pod Arnhem, zatem dużo bliżej alianckich lotnisk, wystarczyło 25 niemieckich myśliwców i dość chaotyczny ostrzał ziemi, by zginął co czwarty ze zrzuconych tam polskich spadochroniarzy).

Równie wątpliwe było, by polscy spadochroniarze potrafili - tak jak Niemcy na Krecie - zdobyć w Warszawie w miarę bezpieczne lotnisko.

W ostatnich dniach lipca 1944 roku gen. Bór-Komorowski lekceważy ostrzeżenia szefa wywiadu AK o pojawieniu się dywizji pancerno-spadochronowej "Hermann Goering". Jeszcze po wojnie, w swych wspomnieniach, notuje: "30 lipca przeciągała przez miasto w stronę Pragi dywizja pancerna >>Hermann Goering<<, przybyła z frontu włoskiego. Wobec zupełnego rozbicia frontu niemieckiego i przygniatającej przewagi Moskali, wprowadzenie jej do walki nie mogło zasadniczo wpłynąć na zmianę sytuacji". Prawda była inna. Dywizja "Hermann Goering" mogła zasadniczo wpłynąć na zmianę sytuacji. Wyposażona była bowiem w nieliczne w niemieckiej armii, najnowsze niemieckie czołgi średnie Pantera i ciężkie czołgi Tygrys. We wrześniu 1943 roku pantery 2 Dywizji Pancernej "Das Reich" zniszczyły 50 sowieckich T-34 nie tracąc ani jednej maszyny, zaś w czasie walk na froncie wschodnim w styczniu 1944 roku niemiecki batalion wyposażony w pantery i tygrysy zniszczył w rejonie Winnicy 267 czołgów sowieckich, tracąc jedynie pięć własnych (28 i 29 lipca 1944 r. batalion panter z Dywizji SS Wiking zniszczył pod Siedlcami, w przeciwnatarciu, którego tak bardzo obawiał się płk. Iranek-Osmecki, 107 sowieckich czołgów, tracąc jedynie sześć).

Dowódca AK codziennie odsuwa termin wydania rozkazu, odsuwa pod coraz większą presją "jastrzębi".

Na odprawie 25 lipca pod ich naciskiem akceptuje bezsensowną z wojskowego punktu widzenia propozycję płk. Chruściela "Montera", by termin ataku przenieść z godzin nocnych na siedemnastą.

Płk. Chruściel chciał w ten sposób skrócić czas od podjęcia przez gen. Bora-Komorowskiego decyzji o rozpoczęciu powstania do wybuchu walk. Przesuwając termin ataku z godziny 3 nad ranem na 17 stracono atut zaskoczenia Niemców. Do wielu silnie umocnionych przez okupanta obiektów powstańcy za dnia nie mogli się nawet zbliżyć.

Na dobitkę gen. Bór-Komorowski na odprawie 25 lipca oddaje faktyczne prawo decydowania o chwili wybuchu powstania płk. "Monterowi". Pułkownik "Monter" znienacka pyta tego dnia gen. "Bora", co ma robić, gdy nieprzewidziana sytuacja uniemożliwi mu kontakt z Dowódcą AK. Generał "Bór" nie ma innego wyjścia, jak odpowiedzieć:

"W takim przypadku zdecyduje pan sam".

I pułkownik "Monter" zdecydował. 27 lipca, po ogłoszeniu przez Niemców nakazu zgłoszenia się 100 tysięcy warszawiaków do robót fortyfikacyjnych, ogłosił mobilizację AK w Warszawie.

Nazajutrz rozkaz płk. "Montera" zostaje przez gen. Bora-Komorowskiego odwołany. W KG AK jednak większość oficerów chce już jak najszybszego podjęcia walki z Niemcami.

Dowódca AK nie wyciąga konsekwencji służbowych wobec samowoli swego podwładnego, gen. "Montera". Gen. "Bór" w tym czasie jest już u kresu wytrzymałości nerwowej. Zadręcza go płk. Rzepecki, który nieustannie wypomina, że 25 lipca zaprzepaszczono najlepszy termin rozpoczęcia walk. Oliwy do ognia dolewają inni pułkownicy z kręgu "jastrzębi", przekonani, że bez silnego nacisku dowodca AK w ogóle nie wyda rozkazu do powstania.

Sztabowcy KG AK nadal dwa razy dziennie się spierają, czy Niemcy szykują kontrofensywę, czy raczej widziano już Rosjan na przedpolach stolicy. Oddziały AK w Warszawie demobilizowały się z niedowierzaniem i najwyższą niechęcią. Dowódca AK wie, że jeśli chodzi o zdolność Niemców do obrony, to przegapił najlepszy moment. 27 lipca depeszuje do Londynu: "Po wyraźnej panicznej ewakuacji Warszawy od 22 do 25, Niemcy okrzepli. Władze administracyjne powróciły i objęły z powrotem urzędowanie". Wydaje mu się też, że lada iskra spowodować może niekontrolowany wybuch, zatem rzeź i zniszczenie miasta.

Rankiem 31 lipca na odprawie KG AK płk. Iranek-Osmecki wyjaśnia, że uderzenia sowieckiego na Warszawę nie można się spodziewać przed upływem co najmniej kilku dni. Gen. Okulicki traci panowanie nad sobą, krzyczy, że opóźnianie decyzji nie różni się niczym od kunktatorstwa gen. Jana Skrzyneckiego w 1831 roku, kunktatorstwa, które pogrzebało szanse powstania listopadowego. Gen. "Bór" stawia "jastrzębiom" czoła. Decyzji o wybuchu nie ma. Oficerowie rozchodzą się w przekonaniu, że tego dnia rozstrzygnięcie nie padnie.

Odprawa popołudniowa wyznaczona jest, jak zwykle, na godzinę 18. O godzinie 17 na Pańskiej obecni są jedynie generałowie Bór-Komorowski, Okulicki i Pełczyński. I wtedy niespodziewanie wkracza płk. "Monter", który miał zjawić się godzinę później, o 18. Płk. "Monter" informuje gen. Bora-Komorowskiego, że sowieckie czołgi rozerwały przyczółek niemiecki przed Pragą i zajęły już Radość, Miłosną, Okuniew i Radzymin.

Trzej "jastrzębie" niewątpliwie domagają się wydania rozkazu do walki. Jakich używają argumentów, w jaki sposób wywierają presję na swego dowódcę - nie wiemy. Na Pańskiej nie ma wtedy żadnego z oficerów, domagających się respektowania podstawowych reguł rzemiosła wojskowego. Gen. "Bór" nie czeka na nich, a zwłaszcza, co osobliwe, na szefa wywiadu. Zgadza się na rozpoczęcie powstania.

Czy był to spisek trzech wysokich oficerów dążących do walki za wszelką cenę, czy raczej skutek zaślepienia grupowym myśleniem? Dostępne źródła nie pozwalają na rozstrzygnięcie tej kwestii. Nie ma żadnych dowodów wskazujących na ukartowanie przebiegu tego spotkania przez jego uczestników.

Gen. Bór-Komorowski, jak sam wspomina, po rozmowie z oficerami wysłał swego adiutanta po delegata Jankowskiego, który przybył w ciągu pół godziny. Delegat po krótkiej rozmowie zaakceptował pomysł rozpoczęcia walki nazajutrz, o godz. 17.

W tym momencie musiała już być godzina co najmniej 17.40 (pięć minut rozmowy z "Monterem", pół godziny oczekiwania na Jankowskiego, pięć minut rozmowy Jankowskiego z oficerami KG). Zapewne w tym momencie uczestnicy spotkania kolejno - to wymóg konspiracji - wychodzą. Ostatni zbiera się do wyjścia gen. Bór-Komorowski.

O 17.45 zastaje go w przedpokoju płk Iranek-Osmecki.

Rozmawiają tam chwilę, potem przechodzą do pokoju. Szef wywiadu wyjaśnia, że płk "Monter" mowił nieprawdę. Gen. Bór-Komorowski w płaszczu i kapeluszu siada na krześle. O szóstej wchodzi płk Szostak, zwolennik "jastrzębi". Gdy dowiaduje się, że rozkaz wydany został poza plecami płk Iranka-Osmeckiego i jego, wybucha gniewem. Domaga się odwołania rozkazu. "Bór", "bezsilny, wyczerpany, z bezkrwistą twarzą", jak zapamiętał płk Iranek-Osmecki, odpowiada, że to niemożliwe.

Wychodzi.

Na schodach spotyka idącego na odprawę o 18 płk Plutę Czachowskiego. Szef Oddziału Łączności mówi dowódcy AK, że właśnie zaczęło się niemieckie kontruderzenie.

Szanse

Przez lata Polacy spierali się, czy powstania nie można było uniknąć, czy można było je zrobić lepiej i czy w ogóle miało ono sens.

Ludzie teatru powiadają za Czechowem, że wisząca na ścianie w pierwszym akcie sztuki strzelba musi wypalić w akcie ostatnim. Pierwszy krok do powstania zrobili mieszkańcy Warszawy, masowo wstępując do organizacji podziemnych w pierwszych latach okupacji. Z konspiracyjnej ankiety Zarządu Miejskiego Warszawy wynikało, że w działalność podziemia zaangażowanych było blisko 180 tys. osób. Najlepsi, najofiarniejsi z warszawiaków zawiesili na ścianie strzelbę, która wypaliła 1 sierpnia 1944 roku.

Ostatni krok zrobił Dowódca Armii Krajowej. Czy gen. Bór-Komorowski mógł podjąć decyzję trafniejszą od tej, którą w końcu podjął?

Można było ruszyć do boju kilka dni wcześniej, gdy Niemcy panicznie uciekali z Warszawy, zatem 26 lipca lub, co byłoby znacznie trudniejsze do wykonania, ale o wiele korzystniejsze, 25 lipca. I to ruszyć do boju o godzinie 3 w nocy, porze najlepszej ze względów konspiracyjnych i taktycznych.

Armia Krajowa miałaby wówczas więcej broni, tej z utraconych 1 sierpnia konspiracyjnych składów, i tej, której na godzinę "W" nie zdążono dostarczyć do oddziałów uderzeniowych. Zatem mogłaby uzbroić i rzucić do walki dodatkowo może tysiąc, a może 2 tys. żołnierzy. To bardzo dużo, to niemal o połowę więcej, niż gen. "Bór" wysłał do boju 1 sierpnia. Prawdopodobnie wtedy powstańcy uchwyciliby o wiele większą powierzchnię miasta. Musieliby więc bronić o wiele większego obszaru, zapewne jednak nocnym atakiem w zamęcie ewakuacji udałoby się im zlikwidować wiele niemieckich enklaw i punktów oporu, które, jak PASTA, po 1 sierpnia wiązały spore siły wewnątrz powstańczych linii obronnych. Być może udałoby się zdobyć niemieckie umocnione obiekty na Mokotowie, gdzie powstanie w gruncie rzeczy zakończyło się klęską.

Wydaje mi się za to bardzo wątpliwe, czy wcześniejszy wybuch powstania pozwoliłby uchwycić tereny nadające się do lądowania ciężkich samolotów. Natarcie pułku "Garłuch" w godzinie "W" na lotnisko na Okęciu zakończyło się masakrą - w otwartym terenie Niemcy wystrzelali dwie trzecie atakujących. Może w dniach, czy raczej w nocy panicznej ewakuacji okupantów, powstańcom poszłoby na Okęciu lepiej? Zapewne jednak i tak nie utrzymaliby dłużej otwartego terenu lotniska narażonego na atak ciężkich czołgów dywizji "Hermann Goering".

Ale przecież w oblężonym Stalingradzie, a później we Wrocławiu, przy dzisiejszym placu Grunwaldzkim, Niemcy potrafili wyburzyć część zabudowy i pod ogniem sowieckiej artylerii zorganizować funkcjonujące tygodniami lotniska zaopatrzeniowe. Czy na podobnym lotnisku zdołałyby regularnie lądować startujące z Włoch samoloty z zaopatrzeniem? Raczej jednak nie, a jeśli już, to incydentalnie, okupując udane lądowania stratą wielu maszyn. Tak jak to się działo z samolotami dokonującymi zrzutow nad walczącą Warszawą.

Można przyjąć za to, że wcześniejsze rozpoczęcie powstania i opanowanie dużego, zwartego obszaru Warszawy pozwoliłoby na znacznie łatwiejsze i skuteczniejsze zrzuty alianckiego zaopatrzenia. Zrzuty z wyższego, bezpieczniejszego pułapu, zrzuty trafiające w ręce powstańców, a nie esesmanów. Dwadzieścia samolotów, jedna średniej wielkości wyprawa zaopatrzeniowa z włoskiej bazy w Brindisi, mogłoby wówczas nie cudem, a przy odrobinie szczęścia raptem, zaopatrzyć powstańców w 1600 pistoletów maszynowych z podstawowym zapasem amunicji. To niemal trzy razy więcej, niż znajdowało się w sierpniu w rękach powstańców... Każda taka wyprawa mogłaby kilkakrotnie zwiększyć liczbę posiadanych przez powstańców ciężkich karabinów maszynowych i angielskich wyrzutni przeciwpancernych Piat.

Ale czy to pozwoliłoby powstaniu dotrwać do czasu, gdy Stalin ze względów strategicznych, czyli zapewne z powodu postępów wojsk inwazyjnych we Francji, musiałby skończyć z wyczekiwaniem na linii Wisły i ruszyć na zachód?

Z całą pewnością bowiem po wybuchu walk 25 czy 26 lipca Rosjanie pozostaliby z dala od Warszawy. Obrona linii Wisły i samej Warszawy była strategicznym priorytetem hitlerowskiego Sztabu Generalnego. Do zwycięskiego niemieckiego kontrnatarcia pancernego na przedmościu Warszawy doszłoby niezależnie od terminu wybuchu walk w mieście. A później, we wrześniu, w październiku? Pozostawienie 27 Wołyńskiej Dywizji AK w niemieckim okrążeniu nauczyło przecież Rosjan, jaki jest najlepszy sposób na niszczenie londyńskiej konspiracji.

Czy Niemcy w ciągu trzech, czterech miesięcy, do połowy stycznia 1945 r., zdołaliby zgnieść opór lepiej wyposażonych, zajmujących lepsze pozycje powstańców? Gdy się rozważa tę kwestię, dobrze jest pamiętać o niemieckiej ofensywie pancernej w Ardenach, która w grudniu 1945 r. na znacznym odcinku rozerwała front na zachodzie, przysparzając Amerykanom olbrzymich trudności i strat. Niemcy w walce z powstaniem użyli w szczytowym momencie walk, około 20 sierpnia, 25 tys. żołnierzy. Gdyby to było za mało, mogli rzucić do walki większe siły. Przez wiele tygodni panowali w powietrzu nad Warszawą. Mimo obaw dowództwa niemieckiej 9 armii broniącej linii Wisły, Rosjanie nie kwapili się do uderzeń na Puszczę Kampinoską na północy i na Radom na południu.

Niewykluczone zresztą, że powstańcy staliby się ofiarami własnego sukcesu. W pierwszych dniach i tygodniach walk wewnątrz linii powstańczych pozostawało wiele pojedynczych redut i enklaw niemieckich. Uniemożliwiało to Niemcom powierzchniowe bombardowanie miasta na wielką skalę. Gdyby cała Warszawa znalazła się w polskich rękach, to na głowy powstańców nie spłynęłaby brygada spadochronowa, już raczej deszcz niemieckich bomb zapalających. Po spaleniu Hamburga przez samoloty aliantów Niemcy jak nikt inny wiedzieli, że zbombardowanie pociskami zapalającymi i podpalenie w wielu miejscach wielkiego miasta powoduje burzę ogniową. W Hamburgu płomienie o temperaturze hutniczego pieca zamieniały w popiół dosłownie wszystko. Nawet w głębokich piwnicach i schronach ludzie piekli się żywcem, gotowała się woda w rzekach i kanałach.

Niemcy mieli siły, by Warszawie zgotować los Hamburga.

Rozsądniej było czekać z rozpoczęciem powstania, zwłaszcza gdy minął już czas niemieckiej panicznej ucieczki. Czy jednak naprawdę było to możliwe? Czy gen. "Bór" i jego sztabowcy nie mieli racji, gdy obawiali się niekontrolowanego wybuchu?

Przez niemal pięć lat warszawiacy codziennie znosili upokorzenia, przeżywali strach łapanek, patrzyli na egzekucje zakładników, którym usta hitlerowcy zalepiali gipsem.

Delegatura Rządu donosiła w sprawozdaniu za wrzesień i październik 1943 r., że po pierwszej publicznej egzekucji w alei Niepodległości, "ludzie klęczeli, modlili się głośno za dusze pomordowanych, płakali. Obserwowano wypadki zbierania na chustki śladów krwi, a nawet zmaczania sobie nią ciał i rąk. W nastroju tłumu wyczuwało się, iż przysięga on Niemcom zemstę. Podobne manifestacje miały miejsce przy ul. Piusa po drugiej egzekucji".

Czy można było zapanować nad miastem, w którym stężało tyle nienawiści do okupanta, w którym kilkaset tysięcy ludzi przez pięć lat krzepiło się przede wszystkim wizją odpłaty, czyli tak naprawdę zemsty na Niemcach?

Historia podpowiada, że cywile mogli sprowokować wybuch. W ostatnich dniach niemieckiej okupacji Warszawy w czasie pierwszej wojny światowej Komenda Naczelna Polskiej Organizacji Wojskowej surowo nakazywała peowiakom zachowanie spokoju, trwanie w konspiracji i oczekiwanie na instrukcje. POW chciało rozbroić niemiecki garnizon bez rozlewu krwi. Powrót Józefa Piłsudskiego rankiem 10 października 1918 r. z Magdeburga niewiele zmienił. Tego dnia Komendant starał się zorientować w sytuacji po ponad roku więzienia, jego podkomendni nadal czekali na rozkazy. Tylko warszawiacy nie mieli zamiaru czekać. Rankiem 10 listopada zaczęli rozbrajać Niemców. W południe strzelali już ze zdobycznych karabinów do niemieckich wartowników i patroli. Niemiecki garnizon zachowywał się biernie. Po południu uzbrojeni warszawiacy odebrali okupantom większość słabo strzeżonych obiektów cywilnych. Wieczorem potyczki grup uzbrojonych cywili ze skoszarowanymi w obiektach wojskowych dużymi siłami niemieckimi groziły atakiem okupacyjnego garnizonu na zrewoltowaną ludność.

POW przystąpiła do akcji dopiero nazajutrz, 11 listopada 1918 roku, około południa, gdy realna stała się groźba otwartego konfliktu uzbrojonych cywili z garnizonem i wybuchu walk na wielką skalę.

Sabina Dłużniewska zanotowała w swym "Pamiętniku warszawskim" nastrój ulicy pod koniec lipca 1944 roku: "Całe miasto wyległo na ulice. Nie groziły już łapanki. Kto widział wówczas Warszawę, zwłaszcza w dniu 23 lipca, a była to niedziela, ten przeżył niezapomniane godziny upojenia [...] W straszliwym bezładzie wlokły się na zachód ogromne czołgi, samochody, wozy konne, konie luzem, armaty, szli żołnierze bez czapek, a nawet boso (widocznie poodparzali nogi). Błagali o wodę. Ruszali dalej. Brudni, zarośnięci".

W ostatnich dniach lipca 1944 roku gazeciarze jawnie kolportowali na ulicach prasę podziemną. Konspiracyjne patrole niemal ostentacyjnie mijały się z patrolami niemieckimi. Czasem wybuchała strzelanina. Niemcy coraz rzadziej organizowali pościgi. Zwykle zbierali swych zabitych, rannych i wycofywali się. Wystarczyłaby jedna dłuższa potyczka, do której przyłączyliby się cywile, by ruszyło domino. Najpierw strzelanina na ulicy, potem na dwóch, trzech ulicach, walki w kwartale domów. A w sierpniu Niemcy nie mieliby żadnych kłopotów ze stłumieniem takiej ruchawki.

Ryzyko niekontrolowanego wybuchu naprawdę istniało, tym bardziej że w mieście byli komuniści posłusznie wykonujący polecenia Moskwy. Mogli sprowokować wybuch walk, tak jak komuniści francuscy sprowokowali pod koniec sierpnia 1944 r. wybuch powstania w Paryżu. Zajmowanie francuskiej stolicy nie było pierwszoplanowym celem wojsk inwazyjnych. Alianci chcieli jak najszybciej iść na wschód, by odciąć i zniszczyć jak najwięcej zdezorganizowanych jednostek niemieckich. Paryż walczący z Niemcami, Paryż, który trzeba było ratować przed zniszczeniem, uniemożliwił szybkie i bezapelacyjne rozgromienie sił niemieckich we Francji. Alianci zawrócili swe dywizje na ratunek miastu.

Czy zatem można było zaczekać z godziną "W" aż do nadejścia Sowietów? Nie wiem, czy było można. Jestem przekonany, że było trzeba. Ryzyko wybuchu walk poza kontrolą kierownictwa AK było duże. Bardzo duże. Dziś wiemy jednak, że walki powstańcze na Pradze - a atakowano tam, prawda, że bez powodzenia, ważne obiekty, między innymi mosty na Wiśle, koszary, Dyrekcję Kolejową, baterię artylerii na Bródnie - nie spowodowały ani totalnej rzezi ludności cywilnej, ani zrównania Pragi z ziemią. Być może więc nawet sprowokowanie przez komunistów wybuchu lokalnych walk, na skalę dzielnicy na przykład, nie musiało doprowadzić do takiej zagłady miasta i mieszkańców, jaka stała się ich losem.

Analiza dostępnych Komendzie Głównej AK danych wojskowych i politycznych nie powinna była pozostawiać wątpliwości, co czeka miasto po wybuchu ogólnego powstania: Niemcy będą bić się o Warszawę. Zapewne będą mordować jej mieszkańców. Rosjanie najpewniej, jeśli tylko będą mogli, zaczekają, aż Niemcy z Warszawą się rozprawią. Alianci zaś - do pomocy Warszawie Stalina nie zmuszą.

Sens

Co mogło spotkać z rąk Niemców miasto z bronią u nogi czekające na nadejście Rosjan? Zapewne masowe deportacje, wywózki do obozów, wywózki na roboty przymusowe. Być może więc gen. Bór-Komorowski, decydując się czekać na Sowietów, doprowadziłby do zdziesiątkowania konspiracji przez Niemców i nie byłoby komu rozpocząć powstania, gdy do miasta wkraczaliby Rosjanie. Zapewne.

Zapewne gdyby nie było powstania Niemcy zniszczyliby wiele. Wiele uległoby zagładzie w trakcie walk. Ale może udałoby się uratować zbiory na Okólniku? Archiwa? Tysiące bezcennych dzieł sztuki, których już nikt nie zobaczy?

"Jastrzębie" we władzach AK obawiały się, że nie walcząc, naród straci duszę. A czyż to, co poszło z dymem pożarów, nie było cząstką, niemałą, naszej zbiorowej duszy?

Zapewne Kreml wykorzystałby brak walk w Warszawie do oczerniania niekomunstycznej konspiracji. Zapewne ci, co z niemieckich kacetów by wrócili, trafiliby do sowieckich łagrów. Zapewne wielu, bardzo wielu w łagrach by zginęło. Nie zginęło by jednak 200 tys. ludzi.

Tego, co zyskać gen. Bór-Komorowski zamierzał, w żadnym wypadku zyskać nie mógł. W roku 1945 miejsce konspiratorów AK - nieważne, czy witających Sowietów w wyzwolonej powstańczym czynem Warszawie, czy przed Sowietami kryjących się - było w komunistycznych więzieniach. Zachód zaś przełknąłby wtedy wszystko.

Przydał za to gen. Bór-Komorowski jeszcze jeden kolec do korony cierniowej polskich powstań. Rana powstania bolała długo, dotkliwie. Bardziej bolała bodaj tylko noc po roku 1863. W końcu jednak kolec powstania stał się patriotycznym klejnotem oglądanym i pokazywanym z dumą.

Gdy mówi się o sensie tamtego powstania, to najczęściej mówi się jednym tchem o daniu światu świadectwa, o narodowym honorze, o narodowej ofierze.

Wybór dokonany przez gen. "Bora"nie był dobrym wyborem, ba, wygląda na to, że z perspektywy tamtych dni był wyborem najgorszym z możliwych, ale czy na pewno ofiara powstania była ofiarą daremną?

Czasem Historia długo czeka z dopisaniem puenty.

Może warto zastanowić się więc, czy aby Historia z czasem nie dopisała innej puenty do decyzji podjętej 31 lipca 1944 r. o wpół do szóstej po południu?

Klęska powstania warszawskiego była wszak wielką lekcją politycznego myślenia dla każdego z Polaków. Różne z tej lekcji wyciągano nauki, lecz ludzie przyzwoici, myślący trzeźwo, nie mogli nie dostrzec kilku prawd oczywistych.

Że Kreml, jeśli dysponuje siłą, w dążeniu do dominacji nie cofnie się przed niczym.

Że Zachód nieskłonny jest do ryzykowania swej skóry w imię naszej wolności.

Że brak rozwagi, niezależnie od bohaterstwa, kosztować może niewyobrażalnie wiele.

Czy czasem dzięki hekatombie powstania nie wybraliśmy w roku 1956 drogi innej niż ta, którą poszli Węgrzy?

Czy "samoograniczająca się rewolucja" pierwszej "Solidarności", przebieg stanu wojennego, styl zmiany władzy dziesięć lat temu i nasi komandosi z naszywkami NATO nie są późnymi wnukami dramatu Warszawy w 1944 roku?