Gazeta Wyborcza - 26/03/2005
KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Poszukiwana, poszukiwany
Referencje były świetne: "Pani Linda Astor została doskonale wykształcona we wszystkich tajnikach psychiatrii" - napisał profesor Poddubiuk. Nikomu nie przyszło do głowy, że on i Linda Astor to ta sama osoba
Jest wrzesień 2004.
Ukryta w klapie żakietu kamera filmuje wychodzącą z kolejki WKD wysoką blondynkę, która zmierza w stronę szpitala psychiatrycznego. Krok pewny, obfity biust faluje w głębokim dekolcie.
To Linda Hoffmann - p.o. ordynatora oddziału geriatrii szpitala w pruszkowskich Tworkach pod Warszawą.
Ma 55 lat. Urodziła się w Lublinie, tam ukończyła Akademię Medyczną.
Z jej dossier wynika, że pracowała wiele lat jako psychiatra w USA i w Indonezji. To nie jest prawda.
Prawdą jest, że była psychiatrą w Nowej Zelandii. Ale o tym w Tworkach nikt nie wie.
Tutaj kieruje pracą 20 osób i jest odpowiedzialna za 400 chorych psychicznie pacjentów.
Właścicielka żakietu i kamery ma na imię Janet. Specjalnie dla Lindy przyjechała z Nowej Zelandii. Teraz stoi naprzeciw niej i zastanawia się, w jaki sposób nawiązać znajomość.
Po chwili kamera filmuje ich rozmowę w gabinecie.
- Odkąd przyjechałam do Polski, mam zawroty głowy, problemy z pamięcią i źle sypiam - kłamie Janet.
Linda podpiera się łokciem o biurko, patrzy Janet w twarz. Ma niski, nieprzyjemny głos:
- OK... To brzmi dość poważnie, ale nie sądzę, żeby to była demencja. Wydaje mi się raczej, że cierpi pani na lekką depresję... - sięga po bloczek z receptami.
- Tak naprawdę pracuję dla telewizji nowozelandzkiej - wyjawia wreszcie Janet. - Chciałabym z panią porozmawiać o sprawie Lesliego Parra.
Sprawa Lesliego Parra
Leslie Parr i Fiona Maulolo poznali się w Nowej Zelandii na początku 1997 roku. On miał 23 lata, ona 31. Dzisiaj Parr twierdzi, że Fiona była największą jego miłością. Niestety, tamtego dnia, 12 kwietnia 1997 roku, w okrutny sposób pozbawił ją życia.
Najpierw próbował dusić. Kiedy to się nie udawało, bo kobieta ciągle dawała oznaki życia, zaczął młotkiem wbijać w nią dłuto. Pozostawił w klatce piersiowej pięć sporych otworów. Na koniec piłą odciął głowę, schował do plastikowej reklamówki i przez dwa dni włóczył się z nią bez celu po mieście. Wreszcie wrócił do domu ofiary i umieścił pakunek w suszarce na ubrania obok wanny, w której pozostawił resztę ciała.
Następnie poszedł do swojego domu i wraz z kolegami rozpoczął alkoholowo-narkotykową libację. Kiedy po trzech dniach stracił przytomność, jego kompan wezwał pogotowie.
W szpitalu ocucono Lesliego i po stwierdzeniu, że jego zachowanie w zasadzie nie wzbudza podejrzeń - pacjent pochłaniał tylko niesamowite ilości napojów i domagał się widzenia z księdzem - postanowiono wypuścić go do domu.
W tym czasie mieszkanie Fiony odwiedziły jej dwie córki - 10 i 12 lat - zaniepokojone, że mama od sześciu dni nie odbiera telefonu. To one dokonały makabrycznego odkrycia.
Policja szybko dotarła do Parra, a ten - już trzeźwy - zeznał, że musiał zabić Fionę Maulolo, ponieważ była szatanem. I że w ten sposób ocalił ludzkość.
Doktor Astor
Leslie Parr od dzieciństwa cierpi na schizofrenię. Ma za sobą kilka prób samobójczych, prób samookaleczenia i ataków agresji. Jest alkoholikiem i narkomanem. Rok przed zabójstwem sąd nałożył na niego obowiązek leczenia w zakładzie zamkniętym, po tym jak Less obciął palec pewnemu policjantowi. Trafił do szpitala w Hutt Valley, skąd, ku zdumieniu swoich najbliższych, już po trzech dniach został wypuszczony.
- Przychodzę odwiedzić syna, a tu patrzę: walizka spakowana. Pielęgniarka mówi, że Less jest gotowy do wyjścia i będzie teraz mieszkał ze mną - wspomina ojciec Lesliego. - Byłem przerażony, bo gołym okiem widać było, że on kompletnie nie jest do tego gotowy. Zerkał ciągle niespokojnie na kogoś niewidzialnego. Nagle zerwał się, zaczął zamykać w panice okna, drzwi.
Psychiatrą, który wypuścił Parra i podpisał zwolnienie z obowiązku leczenia, była świeżo zatrudniona w Hutt Valley doktor z Polski - Linda Astor.
Dlaczego to zrobiła, nikt do tej pory nie miał okazji jej zapytać.
Nie badała go ani nie zapoznała się z historią jego choroby. Ustalono, że nigdy go nawet nie widziała.
Wkrótce po morderstwie Fiony Maulolo uciekła z Nowej Zelandii.
Dochodzenie w sprawie mordu zbiegło się, zupełnie przypadkowo zresztą, z wyjściem na jaw tego, że pani Astor podjęła pracę w Nowej Zelandii na podstawie fałszywych referencji i dyplomów.
Interpol znalazł ją po pięciu latach w USA, gdzie wpadła na drobnej kradzieży w sklepie spożywczym. Ponieważ miała już w przeszłości zatarg z amerykańskim prawem, została oddana do dyspozycji urzędu imigracyjnego. Nowa Zelandia nie złożyła wniosku o ekstradycję, Linda jako polska obywatelka została więc deportowana do Polski. 3 września 2003 roku podjęła pracę w Tworkach jako Linda Hoffmann.
Janet i Linda umawiają się na wywiad
Po wyjawieniu prawdziwego celu wizyty w gabinecie zapada cisza. Lekarka nadal patrzy na Janet, ale nic nie mówi. Ciągle niedbale podpiera się na łokciu.
- Czy zechce pani o tym rozmawiać? - pyta dziennikarka.
- Nie, naprawdę nie... - odpowiada spokojnie Linda.
Zmienia pozycję, kładzie obie ręce na stole, splata je jak do modlitwy, ale palce nerwowo podrygują.
- Chodzi o to, że nigdy nie poznano sprawy Lesliego Parra od pani strony...
- OK, OK... Przepraszam, ale to są sprawy prywatne. Nie chciałam, żeby to się stało.
- Ale pani wprowadziła w błąd naszą służbę zdrowia, jeśli chodzi o pani kwalifikacje i doświadczenie.
- To nieprawda. Przepraszam, nie chcę teraz o tym mówić, przepraszam... Dam pani mój numer komórkowy, może pani zadzwonić wieczorem - Linda żegna Janet obiecującym uśmiechem.
Jeszcze tego samego dnia bierze urlop pod pretekstem nagłej choroby męża. Wkrótce przysyła wymówienie z pracy. Od tej pory słuch o Lindzie Hoffmann zaginie.
Pilne wezwanie z Białego Domu
Janet wróciła do Nowej Zelandii.
Teraz Lindę będę tropić ja.
Dom na Woli, w którym - jak ustaliłam - Linda mieszkała, pracując w Tworkach, ma dziesięć pięter i kilkanaście klatek. Dozorca pamięta parę w średnim wieku: wysoka blondynka i niski brunet. Mieszkali tu przez rok, ale niedawno chyba wyjechali za granicę. Wskazuje mi mieszkanie i dodaje, że wynajmowali je od niejakiego pana C., który zajmuje swoje drugie mieszkanie tuż pod wynajmowanym.
Drzwi otwiera młody mężczyzna. Pytam o doktor Hoffmann. Nie wyjawiam od razu, kim jestem, mówię, że ma ona wobec mnie pewne zobowiązania.
Trafiam w dziesiątkę: - To tak samo jak wobec mnie! - słyszę.
Tamtego dnia wieczorem, po rozmowie z Janet, Linda Hoffmann zapukała do pana C. Do końca wynajmu pozostały jeszcze dwa tygodnie, jednak lokatorka oznajmiła, że już się wyprowadzają.
- A cóż to się stało tak nagle? - zapytał pan C. Linda rozłożyła ręce w geście bezradności: - Richarda wzywają na gwałt do Waszyngtonu. Musi natychmiast objąć bardzo ważne stanowisko w najbliższym otoczeniu prezydenta Busha.
Jeszcze tego samego dnia spakowali się i opuścili mieszkanie. Nie zabrali nawet składanych szaf, które Linda kupiła na swoją ogromną garderobę. Na dnie jednej z nich pan C. znalazł zapomnianą kopertę ze zdjęciami.
Rozkładamy fotografie na stole.
- To ona? - upewniam się, bo nie od razu rozpoznaję kobietę z filmu kręconego przez Janet. Zdjęcia musiały być zrobione dużo wcześniej. Jeżeli Linda rzeczywiście, jak mówią, nadąża za modą, to stawiałabym na lata 80.
W zalotnych pozach doktor Hoffmann prezentuje krótkie spódnice, kolorowe rajstopy, złote łańcuchy i efektowny tapir. To, co naprawdę ładne, to pogodny uśmiech i taka jakaś wewnętrzna harmonia widoczna pod krzykliwym makijażem. "Wygląda jak ktoś naprawdę szczęśliwy" - myślę sobie. Podobne wrażenie odnoszę, patrząc na zdjęcia niskiego, trochę zabawnego bruneta w szarym garniturze.
- Ciekawe - mówię - pani Linda wygląda na tych zdjęciach dużo młodziej niż teraz, ale i jakby... mniej korzystnie.
- Mniej kobieco, prawda? - podchwytuje pan C.
- Nigdy więcej jej nie widziałem. Tak im się spieszyło, że zapomnieli nawet oddać kluczy i zapłacić za telefon. Rachunek pół biedy - kilkadziesiąt złotych, ale niepokoiłem się o te klucze. Ale po paru dniach klucze same się pojawiły. Przyszły pocztą w bąbelkowej kopercie, starannie poprzyklejane w środku, każdy oddzielnie, taśmą klejącą. Adres na kopercie był napisany charakterem pisma pana Richarda.
Koperta gdzieś się zapodziała, ale pan C. jest pewien, że była ostemplowana w Polsce.
Niekończący się pęd do perfekcji
Linda Astor w towarzystwie niewysokiego bruneta zjawiła się w Nowej Zelandii w 1996 roku i podjęła pracę w szpitalu psychiatrycznym w Hutt Valley niedaleko Wellington.
- Kiedy zadzwoniła do mnie po raz pierwszy, byłem przekonany, że rozmawiam z mężczyzną - wspomina Ron Norman, właściciel domu, który Linda chciała wynająć zaraz po przyjeździe. - A gdy spotkaliśmy się na żywo, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Przede mną stała piękna, wysoka blondynka. Wspaniałe włosy, głębokie błękitne oczy i niezwykle delikatna, białoróżowa cera.
- Jestem psychiatrą o, że tak powiem, międzynarodowej sławie. Ściągnęli mnie tutaj head-hunterzy. Potrzebujemy z mężem naprawdę dużego domu, bo samych walizek z ubraniami mam 17 - oznajmiła z rozbrajającym uśmiechem.
Ostatecznie pan Norman jednak nie wynajął jej domu, gdyż, jak mówi, "cała ta jej gadanina jakoś nie trzymała się kupy".
W rzeczywistości Linda sama wystarała się o posadę w Hutt Valley. Nowozelandzka służba zdrowia cierpi na brak wykwalifikowanych psychiatrów. Kandydatura blond lekarki z Polski wydawała się wymarzona.
W CV napisała, że jest członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrów. Że 15 lat pracowała w klinice Bergman-Grollman Medical Associates na Florydzie i opiekowała się tam 80 pacjentami. Miała też dyplomy z Akademii Medycznej w Lublinie, a nawet list referencyjny od tamtejszego profesora psychiatrii Zbigniewa Poddubiuka:
"Pani Linda Astor jest moim najlepszym kolegą po fachu - pisał - i została doskonale wykształcona we wszystkich tajnikach psychiatrii, wysuwając się na wiodące miejsce w naszym zespole. Najbardziej podziwiam ją za jej niekończący się pęd do perfekcji...".
Nikomu nie przyszło do głowy sprawdzać, kim jest profesor Zbigniew Poddubiuk.
Nikt nie podejrzewał, że Zbigniew Poddubiuk już nie istnieje.
Że Zbigniew Poddubiuk i Linda Astor to ta sama osoba.
A co najgorsze, że osoba ta nigdy nie była psychiatrą.
Fałszywa specjalizacja
Profesora Mariana Wielosza, dziekana Wydziału Lekarskiego AM w Lublinie, moje pytanie o profesora Zbigniewa Poddubiuka wprawia w bardzo dobry humor: - Dzisiaj na stołówce przed pani wizytą zaśmiewaliśmy się z niego z kolegą. Przypomniałem mu, jak Zbyszek zakochał się w nim kiedyś i ukradł mu koszulę. To był homoseksualista, kleptoman i fetyszysta. Jeszcze zanim zmienił płeć i stał się Lindą Astor.
Zbigniew Poddubiuk rzeczywiście był lekarzem. Tyle że internistą. Ukończył Akademię, po czym został pracownikiem naukowym w zakładzie farmakologii. Zrobił doktorat z farmakologii i specjalizację z chorób wewnętrznych.
- W szpitalu w Tworkach znajduje się jego zaświadczenie o uzyskaniu w 1978 roku w Lublinie II stopnia specjalizacji z psychiatrii, ze stemplem kierownika lubelskiego wydziału zdrowia i opieki społecznej Tadeusza Oleksego i dodatkowo z pieczątką Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie. Jest tam co prawda wpisane nazwisko Linda Astor, ale rozumiem, że po zmianie tożsamości jego dyplomy zostały przerejestrowane, a w 1978 roku pani Astor była jeszcze panem Poddubiukiem - mówię.
- Proszę pani, ja robiłem tutaj w latach 70. specjalizację z psychiatrii i zapewniam panią, że Zbyszka ze mną nie było - odpiera dziekan.
- Ta osoba na pewno nie robiła takiej specjalizacji ani jako Poddubiuk, ani jako Astor - zapewnia Barbara Marchlewska z Centrum Zdrowia Publicznego w Lublinie, gdzie znajduje się kompendium wiedzy o lubelskich specjalizacjach lekarskich. - Zresztą ja znałam pana Poddubiuka osobiście - dodaje. - Nie zapomina się takich osób. Wie pani, mężczyzna z kolorowymi spinkami we włosach... Pan Tadeusz Oleksy już nie żyje, ale ta pieczątka na zaświadczeniu jest podrobiona. Pamiętam pieczątkę pana Oleksego. Było na niej napisane "zastępca dyrektora", a nie "kierownik".
Podobnie rzecz się ma z drugą pieczątką na zaświadczeniu - okręgowej izby lekarskiej. Prezes Andrzej Włodarczyk osobiście informuje mnie, że nigdy taki dokument do nich nie wpłynął.
Cześć, Zbyszek
- Był bardzo inteligentny, zdolny, ale, niestety, kompletnie niepoważny. Przez dwa lata ciągnął się za nim proces sądowy, ponieważ okradł własną ciotkę - ciągnie opowieść pan dziekan Wielosz.
- W 1976 roku miał właśnie wylatywać na wycieczkę do Egiptu, kiedy milicja aresztowała go na lotnisku. Przedtem był na stypendium w Stanach. Pod koniec tego jego stypendium spotkałem się za granicą na jakimś sympozjum z Amerykanami z ośrodka, do którego pojechał Zbyszek. Pytam ich: "A jak tam się u was sprawuje nasz Poddubiuk?". A oni: "A był taki, ale zniknął. Zostały po nim tylko niezapłacone rachunki telefoniczne".
Adiunkt Zbigniew Poddubiuk pracował w lubelskiej akademii do 31 grudnia 1978 roku. Został wyrzucony, bo nie powrócił z urlopu wypoczynkowego w USA.
Jednak pewnego dnia w połowie 1995 roku drzwi do sekretariatu zakładu farmakologii otworzyły się energicznie i oczom pana Wielosza i innych zebranych tam osób ukazał się niezwykły widok.
Postać w drzwiach była niewątpliwie adiunktem Poddubiukiem, ale jakże zmienionym! Wkroczył do sekretariatu z wysoko podniesioną głową, w czerwonej sukience, w futrze, z biustem, dumnie kołysząc pośladkami.
- Okazało się, że przeszedł w USA operację zmiany płci. Przyjechał do nas, żeby przerejestrować dyplomy na nowe nazwisko: Linda Astor. Przy nim snuł się taki niepozorny człowieczek o czarnej czuprynie. Sięgał Poddubiukowi do ramion. Zbyszek przedstawił go jako swojego męża, pana Astora. Zaraz zaczął gawędzić z paniami w sekretariacie, chwalił się sztucznym biustem, dawał do przymierzania futro, a z jedną panią docent chciał się nawet umówić do ginekologa. Widać było, że świetnie się czuje w nowej skórze. Tylko jego dawny promotor profesor Kleinrok zepsuł mu humor. Zbyszek podał mu dłoń zalotnie jak kobieta, a ten uścisnął mu ją normalnie po męsku i powiedział: "Cześć, Zbyszek". Jak on się za to obraził! - wspomina Marian Wielosz.
- Ale nie cieszyliśmy się jego obecnością długo - dodaje. - Załatwił formalności i wyjechał za granicę. Nigdy więcej go nie widziałem.
Pozostał tylko piesek
W szpitalu w Hutt Valley - gdzie na trzy dni trafił schizofrenik Lessley Parr - Linda Astor pracowała niecały rok. Na przełomie 1996 i 1997 roku awansowała na stanowisko dyrektora zdrowia psychicznego w Nelson Marlborough Health Service. Odtąd podlegało jej pięcioro specjalistów psychiatrii. Dostała pensję - 140 tys. dol. rocznie - oraz służbowy samochód.
Razem z Richardem wynajęli ostatecznie obszerny dom na wzgórzu w Atawhai wart ponad 300 tys. dol. Linda podobno uwielbiała zakupy i zawsze płaciła złotą kartą kredytową. Miała ich w portfelu cały rządek. Sąsiedzi wspominają ich jako miłych, ale lubiących się izolować. Rolety były spuszczone, nawet gdy domownicy byli w domu.
Natomiast jej otoczenie w pracy podzieliło się na dwa obozy. Jedni byli zachwyceni: doktor rozsiewała wokół siebie osobliwy czar, a jej ultrakrótkie spódniczki i jarmarczny makijaż przyjmowali jako dowód wspaniałej kobiecości. Nawet konsultantka firmy, która sprzedawała Lindzie kosmetyki, była pod wrażeniem: "Wysoka smukła kobieta ze wspaniałymi nogami. Miała świetną figurę i pięknie chodziła".
Inni nie mogli zaakceptować jej hałaśliwego i dominującego sposobu bycia, natrętnej gadatliwości, niestosownego ubioru i makijażu. Plotkowali, że pani doktor to tak naprawdę przebrany facet.
Sposób pracy też miała dziwny. Nigdy nie robiła notatek na temat pacjentów, jej instrukcje dla podwładnych były bardzo niekonkretne, za to robiła wokół siebie przesadne zamieszanie. Koledzy uważali, że w ten sposób próbuje ukryć brak kompetencji.
Postanowili ją sprawdzić. Dwa dni zaledwie zajęło im ustalenie, że Linda Astor nigdy nie figurowała w rejestrze amerykańskich psychiatrów, a klinika Bergman-Grollman Medical Associates w ogóle nie istnieje. Prywatny detektyw odkrył w dodatku, że żadna z pozostałych instytucji, w których Astor rzekomo pracowała w USA, nigdy o niej nie słyszała. Słyszał o niej za to amerykański wymiar sprawiedliwości. W 1995 roku Linda dostała wyrok w zawieszeniu za kradzież w sklepie. Kilka osób wciąż ją ściga za niezapłacone długi.
Kiedy wszystko się wydało, Linda przebywała na konferencji psychiatrycznej we Francji. W tym samym czasie śledztwo w sprawie Lesliego Parra ujawniło drugi skandal: bezpodstawne zwolnienie go z kliniki. Szpital w Nelson bezskutecznie próbował skontaktować się we Francji ze swoją przedstawicielką na konferencji. Razem z nią znikł także jej przyjaciel.
Pozostał po nich tylko dziesięciomiesięczny piesek rasy beagle i niezapłacony za niego do dzisiaj rachunek w przechowalni zwierząt.
Szminki, pierścionki, strzykawki
Tylko jedna osoba w Nowej Zelandii rozmawiała z Lindą po jej wyjeździe do Francji. Sąsiad Lindy i Richarda.
- Mówiła, że dzwoni z Europy. Była strasznie zdenerwowana, właściwie w panice, bo nie mogła się skontaktować z mężem. Pytała, czy mógłbym pójść do ich domu i sprawdzić, dlaczego on nie odbiera telefonu - opowiada. Sąsiedzi nie byli w stanie wejść do zamkniętego domu, więc wezwali policję. Wyważono drzwi.
Mieszkanie wyglądało jak po włamaniu. Na podłodze wśród ubrań, kosmetyków i biżuterii walały się kserokopie historii chorób pacjentów, strzykawki i około 30 opakowań z lekarstwami na receptę. Wśród nich: opiaty syntetyczne, stymulanty, środki uspokajające i duża ilość estrogenu - hormonu kobiecego.
Tymczasem na doktor Astor zaczęły wpływać kolejne zażalenia, w tym jeden pozew do sądu. Pewna kobieta skarżyła się, że pani doktor w ciągu ośmiu miesięcy poddała jej córkę 24 zabiegom terapii wstrząsami elektrycznymi, w wyniku których córka ma teraz zaniki pamięci i nie potrafi się skoncentrować.
Ktoś inny donosił, że cierpi na uciążliwe skutki uboczne po przepisaniu przez lekarkę końskich dawek pewnego leku antydepresyjnego.
Linda Astor została zwolniona z pracy i wykreślona z listy lekarzy w Nowej Zelandii. Zaczął jej szukać Interpol.
- Najważniejsze, żeby nie wyjechała do jakiegoś Pernambuko i nie wykonywała tam znowu zawodu psychiatry - powiedziała w sądzie dawna przełożona Lindy Jane Holden, szefowa służby zdrowia w Hutt Valley.
Geriatra z kadzidełkiem
Był pochmurny letni dzień 2003 roku. Na ławce przed gabinetem Małgorzaty Janiszewskiej - wicedyrektorki szpitala w Tworkach - siedziała wysoka kobieta od stóp do głów ubrana na czarno. Czerń efektownie podkreślała złocisty odcień jej włosów i mlecznoróżową cerę, na którą dyrektorka od razu zwróciła uwagę, bo - jak twierdzi - tak delikatnej nigdy nie widziała.
"Jest mi szalenie miło, że mogę panią poznać - powiedziała kobieta, wstając. - Linda Hoffmann, specjalista psychiatrii. Być może pani o mnie nie słyszała, ale to dlatego, że całe życie pracowałam za granicą. Jestem absolutnie oczarowana tym miejscem. Czy nie potrzebują państwo psychiatry?".
- Oczywiście, że potrzebowaliśmy - wspomina smutno pani Janiszewska. - Zawsze potrzebujemy psychiatrów, zwłaszcza z II stopniem specjalizacji. A wtedy akurat jeden lekarz od nas odchodził.
W dowodzie miała nazwisko Hoffmann. Jak powiedziała, niedawno wyszła za mąż. Wszystkie dokumenty oglądał nasz radca prawny i nie miał zastrzeżeń. Dyplomy były potwierdzone przez okręgową izbę lekarską, również to zaświadczenie o II stopniu specjalizacji z psychiatrii, zmiana nazwiska, wszystko, jak trzeba.
- Lubiła ją pani? - pytam.
- Była bardzo ciepłą osobą, choć dość oryginalną. Wyrażała się strasznie kwieciście. Ciągle: "Życzę miłego popołudnia" albo: "Ach, jacy państwo są sympatyczni". Bardzo zależało jej na tej pracy. Najpierw została starszym asystentem w oddziale ogólnopsychiatrycznym dla kobiet, a po dwóch miesiącach p.o. ordynatora geriatrii. Nigdy nie było do niej zastrzeżeń. Na zebraniach wypowiadała się profesjonalnie, zwłaszcza na temat farmakologii. Zdarzało jej się brać wolne dni, bo, jak mówiła, musiała się opiekować mężem, który chorował na serce. Bywał tu czasem. Ona... ja wiem, tak go trochę traktowała jak synka albo młodszego braciszka, a może jak... pacjenta. To był taki spokojny, nieśmiały człowiek, trochę... jak by to powiedzieć - niezbyt męski. Zwracała się do niego z wielką czułością, widać było, że to głęboki związek. Ale mówiła do niego tak, jak się mówi do dziecka.
- A jaki miała kontakt z pacjentami?
- To było ujmujące. Z jednej strony taka elegancka, luksusowa kobieta, zawsze wystrojona, a na geriatrii czuła się doskonale. Miała bardzo serdeczny stosunek do starych, schorowanych ludzi. Puszczała im piosenki z lat ich młodości. Rozpalała kadzidełka aromatyczne albo parzyła pachnącą kawę. Wywołując wspomnienia i miłe skojarzenia, pobudzała uśpione obszary w ich mózgach. Była bardzo lubiana. Zresztą ona miała bogate doświadczenie. Proszę - dyrektor pokazuje mi zaświadczenia o pracy Lindy Astor w Misji Katolickiej Hutt Valley w Indonezji z lat 1982-87 oraz w oddziale psychogeriatrii Beech Hill Hospital w Dublinie w stanie New Hampshire w USA.
To drugie nawet trochę się zgadza. Linda rzeczywiście tam pracowała. Tylko że nie w latach 1987-97, bo wtedy między innymi była w Nowej Zelandii, ale w roku 2001, już po ucieczce z Nowej Zelandii. I to nie jako psychogeriatra, ale jako osoba kierująca nowych pacjentów do odpowiednich oddziałów.
Misja katolicka? Przecież Hutt Valley to adres szpitala, z którego Linda w 1996 roku zwolniła Parra.
A szef misji ksiądz Michael O'Hara, który napisał Lindzie pochlebne referencje? Tak nazywał się główny bohater słynnego filmu z lat 40. "Dama z Szanghaju"...
Mecenas w koszulce w kaczuszki
Dzięki zdjęciu wypożyczonemu od pana C. upewniam się co do towarzysza Lindy. Pojawił się z nią w Lublinie w 1995 roku, mieszkał z nią na antypodach i wynajmowali razem mieszkanie w Warszawie. To ten sam człowiek.
W Nowej Zelandii nazywał się Richard Bergman i szukając posady, prezentował amerykańską kartę pracy. Wynikało z niej, że w USA pracował w firmie sprzedającej samochody. Ponoć był tam prawnikiem. Jak się później okazało, właściciel tej firmy nigdy o takim człowieku nie słyszał.
W Nowej Zelandii Bergman dostał pracę jako przedstawiciel sprzedaży. Jego pracodawcy przyszła do głowy ta sama myśl, co siedem lat później dyrektor Janiszewskiej z Tworek: - Ich relacje z panią Astor przypominały stosunek pacjent - terapeuta. Richard był impulsywny, z trudem angażował się w rozmowę i nie lubił opowiadać o przeszłości. Na pewno jednak byli zgodną parą.
W Tworkach Linda twierdziła, że jej mąż ma na nazwisko Hoffmann. Prywatnie jednak występował jako Astor. - To on podpisał ze mną umowę o wynajem - mówi pan C. - Spisałem go z paszportu. Jest w nim nazwisko Richard Mark Astor. Pani Linda przedstawiała się jako Hoffmann, ale też nie twierdziła, że są małżeństwem. Mili ludzie, no, może trochę ekscentryczni.
- Dlaczego?
- Zawsze w domu przebierali się w takie śmieszne koszulki nocne w misie czy w kaczuszki, takie do kolan. Ilekroć do nich wpadałem, zawsze otwierali mi w tych dziecinnych koszulkach. Łóżko było zawsze rozesłane, całymi dniami leżeli na nim w tych koszulkach, oglądali telewizję i stare filmy na wideo.
Zamknięta sprawa
Zanim reporterka Janet wtargnęła do gabinetu Lindy Hoffmann w Tworkach, najpierw zadzwoniła do szpitala, chcąc upewnić się, czy taka osoba rzeczywiście tam pracuje. Telefon odebrała dyrektor Janiszewska. Tego samego dnia zagadnęła doktor Hoffmann: - Miałam telefon od jakiejś dziennikarki z Nowej Zelandii, pytali o panią. Czy to prawda, że pani tam pracowała?
- To nieprawda - odparła Linda.
I na tym temat się zakończył.
- Ta kobieta była tu u mnie później - przyznaje dyrektorka. - Mówiła, że jakiś pacjent pani Lindy popełnił morderstwo, że są podejrzenia co do jej kwalifikacji, że jest jakieś śledztwo dziennikarskie... Ale cóż, w tym czasie pani Hoffmann była już na urlopie, a zaraz potem przysłała wymówienie z pracy. Jeszcze raz obejrzałam kopię jej dokumentów, które u nas zostały. Wszystko się zgadzało.
- Przecież przyłapała ją pani na kłamstwie. Powiedziała, że nie pracowała w Nowej Zelandii, a dziennikarka twierdziła, że pracowała - mówię. - Wystarczy kliknąć w internecie "Astor" i ma pani całą historię skandalu w Nowej Zelandii ze zdjęciem waszej pani ordynator. Jej nagłe odejście od was było bardzo podejrzane. Wystarczyłby jeden telefon do okręgowej izby i przekonałaby się pani, że zaświadczenie o specjalizacji jest sfałszowane. Nie złożyła pani żadnego doniesienia? Przecież ona może nadal udawać gdzieś psychiatrę.
Pani dyrektor nie podziela mojego niepokoju: - My nie jesteśmy od prowadzenia śledztwa. Pani Hoffmann już u nas nie pracuje. Dla nas sprawa jest zamknięta.
Cudowna
Leslie Parr został uznany za niewinnego: popełnił morderstwo w stanie niepoczytalności. Trafił do kolejnego szpitala psychiatrycznego. W 1999 roku pojechał na przepustkę do matki. Położył się na torach kolejowych i o mało nie został przejechany przez pociąg.
Skandal z doktor Astor wstrząsnął opinią publiczną Nowej Zelandii i ujawnił dziury w systemie weryfikacji psychiatrów. Tamtejsza prasa rozpisywała się o tym przez kilka lat. Gdyby dzisiaj Linda pojawiła się w Nowej Zelandii, zostałaby aresztowana. Od tej historii zaostrzono środki ostrożności przy zatrudnianiu cudzoziemców, nawet z tak deficytową specjalizacją.
Ale nie wszyscy pacjenci fałszywej psychoterapeutki na nią narzekają. 22-letni Andrew Murdoch powiedział dziennikarzom: "Odwróciła moje życie o 180 stopni. Sprawiła, że rzuciłem narkotyki, alkohol, a nawet palenie. Dzięki niej dostałem pracę. Była wspaniałą, cudowną kobietą!
- Ukradła mi stetoskop - wspomina z kolei pani A. ze Śródmieścia w Warszawie, u której Linda i Richard zatrzymali się, nim znaleźli mieszkanie u pana C. - Twierdziła, że mieszkają na stałe w Krakowie. Czekała tu na futra, które miały przyjechać z Niemiec, gdzie były podobno przechowywane w specjalnych lodówkach.
Jest zima 2005. Ciągle szukam Lindy, chcąc poznać jej wersję.
Dozorczyni domu, w którym mieszka pani A., powiedziała mi, że niedawno kilka razy ją widziała z daleka. Na poczcie i na przystanku tramwajowym w samym centrum Warszawy.
Reportaż powstał we współpracy z dziennikarzem śledczym Television New Zealand Chrisem Cooke oraz reporterką Janet McIntyre