Rzeczpospolita - 04-12-2009
Samotność nie oznacza cierpienia
Z Grażyną Szapołowską rozmawia Jacek
Cieślak
Pani bogaty dorobek bywa ograniczany często do jednego, dość archaicznego określenia emploi: amantka. Jak pani na to reaguje?
Jeżeli ktoś widzi we mnie tylko amantkę albo uważa, że się rozebrałam w scenach, w których się nigdy nie rozebrałam - to znaczy, że rozbiera mnie w wyobraźni. Przykre. Myślę, że górę bierze łatwizna mediów, ostatnio Internetu. Żyjemy coraz bardziej powierzchownie, nie zdając sobie kompletnie sprawy z bogactwa życia, jego różnorodności, a i ulotności czasu. Ale może to, jak mnie widzą, jest związane z moim poczuciem humoru i lekkością, z jaką biorę życie? Bo muszę panu powiedzieć, że pomimo mojego wieku, bez względu na to, co robię i z kim rozmawiam, staram się do wszystkiego podchodzić z dystansem i przymrużeniem oka.
To jakby pani określiła swój artystyczny dorobek?
Jest z niedotykalnego snu.
Jest pani dla tych wszystkich, co panią oglądają, nieosiągalna?
Miałam do czynienia z wieloma fantastycznymi reżyserami, którzy uczyli mnie, jak nie grać. Uczyli mnie obecności.
Na czym polega różnica między graniem a obecnością?
Kiedy się gra, mamy do czynienia z banalną dosłownością, która mnie kompletnie nie interesuje, tak jak wielokrotne powtarzanie roli. Wolę niejednoznaczność. Może dlatego bardziej pokochałam film niż teatr, bo na planie jest mniej czasu na przygotowanie się. Ważne jest to, co się osiągnie w trakcie ujęcia - niepowtarzalne, jedyne. Jak życie.
Urodziła się pani w Bydgoszczy. Jak pani zapamiętała swoje rodzinne miasto?
Moja rodzina po wojnie wyemigrowała z Wileńszczyzny. Z Bydgoszczy pamiętam cudowny duży dom, ogród, winorośl, huśtawkę w drzwiach. I park. To jest moja Bydgoszcz. Jak z bajki.
A jakie były rodzinne wspomnienia z Litwy?
Mama zawsze tęskniła za Święcianami. Wiem, że zostałam tam potajemnie ochrzczona, już po śmierci Stalina. Pamiętam to jak przez mgłę. Rodzice przyjechali do Polski sami, jedyni z rodziny. Jej część pozostała w Wilnie, inni wyjechali do Stanów Zjednoczonych. W kraju nie mieliśmy żadnej podpory. A ja nikogo bliskiego poza mamą, tatą i siostrą. Stąd wziął się pewnie u mnie brak silnego poczucia tożsamości. Ale ma to też swoje zalety: wszędzie czuję się znakomicie.
Dużo się działo w polskim teatrze, a pani zdecydowała się grać w pantomimie Henryka Tomaszewskiego.
Boże, jaką byłam wtedy dziewczynką! Miałam 17 albo 18 lat. Zaczarował mnie teatr lalkowy Baj Pomorski, ale zakochałam się w filmie. Uciekałam z lekcji do kina Orzeł i Wolność. Trzeba było jednak od czegoś zacząć. Zafascynowałam się pantomimą Tomaszewskiego, bo była teatrem totalnym. Oglądałam jego spektakle w Toruniu, w Gdańsku i w telewizji. Pamiętam solistkę Danusię Kisiel. Fantastyczną, zgrabną. Potrafiła grać paznokciem. Byłam w nią zapatrzona jak w bohaterkę bajki Disneya. Uruchomiła moją wyobraźnię.
Co na to rodzice?
Uciekłam z domu do Jeleniej Góry, gdy przeczytałam w gazecie, że Henryk Tomaszewski będzie wystawiał w tamtejszym teatrze "Legendę" Wyspiańskiego. Rzuciłam wszystko, wsiadłam do nocnego pociągu, rano pojawiłam się w gabinecie dyrektora Kozłowskiego. Powiedziałam: wiem, że Henryk Tomaszewski chce tu wystawić przedstawienie. Muszę zagrać w tym spektaklu. Dyrektor był zszokowany. W ciągu godziny znalazł mi mieszkanko. Miałam wziąć prysznic, wyspać się i wrócić.
Nie powiedział: dziecko, a co na to rodzice?
Nie. Chyba mu się spodobałam. Byłam zgrabna, miałam długie blond włosy. Może pomyślał: o, ktoś nowy.
I zagrała pani Rusałkę.
Nimfę. Grałam w spektaklu przez rok. Zaciekawiła mnie metoda pracy Tomaszewskiego. Zazwyczaj aktorzy są sztywni, a reżyserzy z tym nie walczą. Tomaszewski uzmysłowił mi plastyczność ciała, co daje dodatkową energię. I pomaga w tym, o czym już wspomniałam - w żywej obecności na filmowym planie, bez sztuczności grania. Nawet w milczeniu. Kiedy kręciłam "Bez końca", Kieślowski powiedział: "Czy zdajesz sobie sprawę, że twoje ręce grają?". To był dla mnie największy komplement.
Nie zagrzała pani długo miejsca w Jeleniej Górze.
Tomaszewski wyjechał. Zespół okazał się mieszczański, tradycyjny. Trzeba było szukać dalej. Zdałam do szkoły teatralnej. Potem poznałam anegdotę na temat mojego egzaminu wstępnego. W komisji siedział m.in. Andrzej Łapicki. Powiedziałam swoje, wyszłam. A profesor zwrócił się do Emiliana Kamińskiego z pytaniem "Znasz tę dupę?". Emilian odpowiedział: "Nie znam, panie profesorze!". "Ja też nie" - przyznał profesor. Ale tak naprawdę uwagę zwrócił na mnie Tadzio Łomnicki.
I zagrała pani w kierowanym przez niego Teatrze na Woli w "Pierwszym dniu wolności".
Nic wtedy nie umiałam, a teatr mi się nie podobał. Publiczność z robotniczej Woli była często pijana. Nazbyt głośno i swobodnie komentowała naszą grę. Tadeusz Łomnicki dostał tę scenę, bo był ważnym działaczem partyjnym. Ale długo nie rozumiałam, dlaczego serce biło mu szybciej. Dlaczego tak często był zdenerwowany i zmęczony. Kiedy przyszedł czas premiery, kazał nam stanąć pod ścianą i witać się z wszystkimi partyjnymi notablami, którzy przyszli. Oglądałam fantastyczny show. Z jednej strony był dla nich usłużny. Z drugiej patrzył na nas srogo niczym kapitan, żebyśmy jak żołnierze stali na baczność i byli mili. Chciał też pewnie puścić oko, ale chyba tylko do siebie. I nikt poza nim tego nie zauważył. Wtedy poczułam, że to nie jest teatr dla mnie. Ale raczej intuicyjnie. Byłam młodą dziewczyną i dalej nie wiedziałam o wielu sprawach. W Warszawie nikt mi nie pomagał. Kiedy skończyłam studia, Łomnicki był pewien, że zgodzę się być w jego zespole. Odpowiedziałam: "Panie profesorze, nie będę w Teatrze na Woli". Zrobił mi straszną awanturę, zaczął kopać ścianę. W końcu zapytał, dlaczego. Odpowiedziałam "Nie wiem" i poszłam sobie.
W bardzo kobiecy sposób pani odpowiedziała.
Proszę sobie wyobrazić, że wszyscy dyrektorzy warszawskich teatrów, w tym Zygmunt Hübner i Janusz Warmiński, odmówili przyjęcia mnie do zespołu, choć wcześniej proponowali angaż. Wszyscy koledzy byli poangażowani, a ja znalazłam się na lodzie.
Jak odbierała pani odmowę dyrektorów?
Tadeusz im kazał. Był rektorem PWST, a oni jego podwładnymi.
Krytykowali go za bycie członkiem KC PZPR i jednocześnie ulegali jego sugestiom?
To były właśnie te pieprzone peerelowskie zależności. Ktoś miał jeden etat, a chciał drugi i walczył o posadkę. Zrozumiałam, że sztuka nie jest wolna, że trzeba być w jednym z klanów, żeby coś zagrać i zaistnieć. Jak chciało się być dyrektorem - trzeba było się gdzieś zapisać. Pamiętam jak już po stanie wojennym zaproszono środowisko artystyczne na spotkanie z władzami Ministerstwa Kultury. Też się tam znalazłam. A oprócz wielu twórców, przyszli smutni panowie w szarych garniturach. Podszedł do mnie jeden z nich i powiedział: "Pani Grażyno, a my właściwie nie wiemy, po której jest pani stronie". Byłam już wtedy po współpracy z Karolym Makkiem przy filmie "Inne spojrzenie" i zaprzyjaźniona z Laszlem Rajkiem, słynnym architektem, scenografem, człowiekiem węgierskiej opozycji. Zawsze, kiedy wyjeżdżałam na Węgry, dostawałam anonim uprzedzający mnie, że jeśli jeszcze kiedykolwiek spotkam się z Rajkiem, to już nigdy więcej nie będę mogła przekroczyć granicy. Oczywiście jak tylko lądowałam w Budapeszcie, rzucałam się Laszlowi w ramiona. Bagatelizowałam groźby. I to uchroniło mnie przed strachem.
A co pani odpowiedziała smutnemu panu?
Że jestem po właściwej stronie! Przecież sztuka musi być wolna. Niezależna. Ale jak teraz o tym wszystkim myślę, wszystko wydaje mi się takie dziwne. Kiedy przypominam sobie siebie z tamtych lat, wydaje mi się, że byłam w miejscach, gdzie nie mogłam być.
Niedotykalny sen?
Może to się brało z braku wyobraźni i dziewczęcej naiwności?
Jak wyszła pani z teatralnego impasu?
Młodość nie pozwalała się załamywać. Zobaczyłam "Antygonę" w Teatrze Narodowym ze wspaniałą Anną Chodakowską. Spektakl rewelacyjny plastycznie. I pewnie ta plastyka, co było specjalnością Adama Hanuszkiewicza myślącego kategoriami obrazów i dźwięków, sprawiła, że po doświadczeniach z Tomaszewskim, uznałam Narodowy za moje wymarzone miejsce. Od razu wystąpiłam w przepięknych przedstawieniach: "Śnie srebrnym Salomei", "Fedrze" i "Opętaniu" Gombrowicza. Graliśmy na scenie w tenisa, tańczyłam tango i dusiłam się sznurem pereł. Niestety, wprowadzono stan wojenny. Wcześniej zaczynaliśmy spektakle, wcześniej kończyliśmy. Ludzie musieli wracać do domu, bo była godzina milicyjna, a ja mieszkałam 15 km pod Warszawą. Nie miałam samochodu. Wsiadałam w taksówkę pod Hotelem Europejskim. Chciałam wracać do mojego dziecka, a wszyscy taksówkarze proponowali mi, że zawiozą mnie gdzieś na Pragę. Było to szalenie upokarzające. Brano mnie za hotelową dziewczynę.
A Zofia Mrozowska? Grała pani dwukrotnie w jej inscenizacji "Opowieści zimowej".
To moja wspaniała profesorka. Zupełnie inna niż Łomnicki. Człowiek wielkiej kultury osobistej. Była ciężko chora i nigdy się z tym nie zdradzała. Tak naprawdę umierająca - a my tego nie wiedzieliśmy. Kiedy odwoływała zajęcia, mówiła, że musi wyjechać, odpocząć. Prosiła, żebyśmy przygotowali wybrane sceny sami. Pamiętam, jak po powrocie wzruszyła się naszym niezwykle poważnym traktowaniem gry. Naiwnie poważnym. Aż się popłakała. Uczyła nas powściągliwości. Myślę, że to była jej pamiątka po czasie wojny. Zawsze wyobrażałam ją sobie z Erwinem Axerem, z ich przyjaciółmi, jak kochają się podczas okupacji, żeby nie zwariować. Przeżyła tak wiele, że mówienie potem o czymkolwiek ze zbytnią emocją nie miało sensu. Ludzie, którzy mają za sobą wojnę, są zazwyczaj wyciszeni. Skromni wobec życia i świata. Jak gdyby nieobecni. Często milczą. Mrozowska też żyła i grała milczeniem. Ludzie jej pokolenia inaczej się przyjaźnili niż teraz. Na całe życie. Wojna ich scementowała. Ciekawa jestem, na jakim gruncie będą kwitnąć przyjaźnie młodych Polaków urodzonych po stanie wojennym. Mam nadzieję, że Internet im nie wystarczy. Ciekawe przeciwko czemu będą się buntować. W imię czego?
Od 1982 do 2000 r. nie występowała pani w ogóle w teatrze, często grając w filmach, w tym wielu zagranicznych. Odrzucała pani role?
A skąd! Grałam wszystko, co się dało. Ale za granicą było przyjemniej, bo płacono prawdziwymi pieniędzmi. Poznawałam świat, uczyłam się obcych języków.
Czy rola lesbijki w "Innym spojrzeniu" Karoly Makka wywołała w Polsce wielki skandal?
A skąd! A Szwedki, Finki, Niemki - generalnie kobiety z krajów, gdzie nie istniał problem wyzwolenia kobiet, były zachwycone. Skandal był we Francji i w Wielkiej Brytanii. Szokowano się, że w ogóle można coś takiego pokazać na ekranie. To był pierwszy film, który przedstawiał dwie zakochane kobiety, które demonstrują swoje uczucia również fizycznie. Pamiętam, jak pojechałam pierwszy raz na Zachód, na festiwal w Cannes. Patrzono na nas jak na potwory zza żelaznej kurtyny. Pytania dziennikarskie biły głównie w to, dlaczego się na takie role odważyłyśmy i czy się nie obawiamy, że skazałyśmy się na dożywotnie odgrywanie podobnych. Dziś "Inne spojrzenie" można porównać z "Brokeback Mountain". Ale my byłyśmy pierwsze.
Jakim przeżyciem ten film był dla pani prywatnie?
W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Uwielbiałam rozmawiać z Jadwigą Jankowską-Cieślak, bo to jedna z najinteligentniejszych polskich aktorek. Byłam po rozwodzie. Zakochałam się w Laszlo Rajku. Miałam kilkuletnią córeczką i mamę, które trzeba było utrzymać. Myślałam o tym, że muszę przywieźć z Węgier do Polski salami, proszek do prania, papier toaletowy. Wszystko, co się dało. Zarabiałam jak na polskie warunki fortunę, co w tamtych trudnych warunkach było dla mnie najważniejsze. A w kinie wzięłam sobie do serca rady Karoly Makka, który uczył mnie obecności na ekranie. Mówił: nie musisz grać, po prostu bądź. Utrzymaj nastrój, zrób pauzę. Nie bój się. To się nie bałam. Na Węgrzech poznałam wspaniałych ludzi. Nikitę Michałkowa, Martę Meszaros, a dzięki niej Janka Nowickiego. Laszlo Lugossy'ego, z którym potem zrobiłam "Płatki, kwiaty, wieńce" nagrodzone Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie. Wtedy mnie już za granicę na rozdanie nagród nie puścili.
Jak pani traktowała swoją urodę?
Ja byłam niezła d...! Tak mówiono.
Jak taka świadomość wpływa na aktorkę?
Uwodziłam. Zwłaszcza węgierskich Cyganów. Śpiewali dla mnie całą noc. Po "Pięknej nieznajomej" śpiewał też dla mnie w Petersburgu premier Wiktor Czernomyrdin. Chciał mnie porwać różowym samolotem. Ale o tym nie mogę dużo mówić. Jeśli chodzi o urodę, miałam wypadek na nartach wodnych. Wyrwało mi nogę z kolana. Wisiała na tętnicy. Przeszłam pięć operacji spieprzonych przez polskich lekarzy. Potem spotkałam chirurga, który zaczął wszystko od początku. W sumie miałam osiem operacji, a potem długą, paroletnią rehabilitację. Właściwie trwa do dzisiaj. Zaczęło się od tego, co usłyszałam w szpitalu: że już nigdy nie zatańczę, a nawet nie będę mogła zgiąć kolana. A skończyło na tym, że zaproponowano mi udział w "Tańcu z gwiazdami" i omal się nie zgodziłam. Przy takiej skali skrajnie różnych doświadczeń przestałam zwracać uwagę na urodę. Stałam się mniej pewna, ale zrozumiałam, że pewnego rodzaju kalectwo może być atutem w uwodzeniu. Mogę na przykład założyć nogę na nogę i powiedzieć: "Proszę zobaczyć, jakie mam piękne blizny po wypadku!".
Co pani myślała o swojej bohaterce z "Nadzoru" Saniewskiego?
Moja rola nie miała struktury. Dobrze napisano postać Ewy Błaszczyk. Ja grałam jej nadzorczynię. Oczywiście nigdy nie pokazuje się złej kobiety poprzez brzydotę. Takie są zasady. To, co wydaje się, że trzeba wykrzyczeć - warto przemilczeć. To się okazuje prawdziwe.
"Bez końca" Krzysztofa Kieślowskiego strasznie skrytykowano.
A dziś ogląda się genialnie!
Jak było wtedy?
Krzysztof chciał zrobić film niepodległościowy. Powiedziałam mu, że się poślizgnie na polityce. Najbardziej zabolało go, gdy napisano, że w jego filmie są dwie historie. Jedną tworzy Grażyna Szapołowska, a drugą brudna polityka. Coś było na rzeczy. Dzisiaj film ogląda się zupełnie inaczej. Jako ludzką historię.
Jak pani odbierała bohaterkę? Próbowała być wierna wobec zmarłego męża, a jednocześnie pragnęła rozpocząć nowe życie.
Byłam bardzo szczupła i piękna. Mówiłam: "Jaka ona ładna na tym ekranie"... Nienawidzę i nie lubię kina moralnego niepokoju. Wyjątkiem jest "Midnight Express", ale to kino moralnego niepokoju rozgrywające się w więzieniu. Czyli historia ponadsystemowa, uniwersalna. Więzienie to jest dopiero polityka. A polityka jest więzieniem. To tematy, które nie schodzą z areny.
Jak się pani czuła jako symbol kobiecego piękna w "Krótkim filmie o miłości"?
Błagam, nie! Proszę następne pytanie.
Przecież miała pani świadomość, że jest symbolem ideału kobiety.
Nie.
Myślała pani, że jest Kopciuszkiem?
Nic nie myślałam. Byłam pracującą aktorką.
Pracującą aktorką pani była! I nosiła pani cały czas roboczy kombinezon z napisem "Pracująca aktorka"?
Taaak...
Co zawdzięcza pani Kieślowskiemu?
Niech pan spyta, co Kieślowski zawdzięcza Szapołowskiej.
Tak?
To, że zrobiłam z nim ten film.
A miało go nie być?
Najpierw miała grać Miss Polonia, potem modelki i Ewa Czyżewska. Kieślowski miał mnóstwo pomysłów. Mnie nie chciał reżyserować po recenzjach "Bez końca". Ale parę dni przed rozpoczęciem zdjęć, napisał przepiękny list, w którym wyznał, że nie widzi możliwości zrobienia filmu beze mnie. Że mam przyjechać i koniec. Przyjechałam. Krzysztof cały czas rozmawiał ze mną o tym, jak zakończyć film. Nie wiedział jak. Powiedziałam, że to proste. Trzeba zrobić bajkę. Pytał dlaczego. Bo ludzie chcą bajek. Wtedy wpadł na pomysł zakończenia wersji kinowej w zwolnionym tempie: wszystko mogło być inaczej. I to się okazało mocnym punktem scenariusza.
Jak układały się wasze relacje?
Krzysztof mnie w ogóle nie lubił. Byliśmy jak dwa przeciwieństwa. On jeździł na rowerze, a ja starymi samochodami. Może z jeszcze innych powodów mnie nie lubił. Ale naprawdę kochaliśmy się w sobie. Oczywiście artystycznie! Szkoda, że odszedł. Myślę, że zrobiłabym z nim jeszcze niejeden film. Mógłby być moim Antonionim albo Bergmanen. Miałam powody liczyć na to. Zagrałam też w "Białym". Ale wyciął całą moją dziesięciominutową sekwencję. Osobowościowo nie pasowałam do całości!
Kogo pani grała?
Dziewczynę szefa kantoru. Z jednej strony silną kobietę, z drugiej strony - lalkę. Krzysztof do mnie zadzwonił, przeprosił. Powiedziałam, że to rozumiem. Dopiero później, po latach, kiedy nasłuchałam się opowieści aktorów, których również wycięto z filmu, zrozumiałam, jak spolegliwie się zachowałam. Tak się teraz chwalę...
A jak Konwicki prosił panią, żeby zagrała Anioła w "Lawie"?
Osobiście. Zapytałam dlaczego. Powiedział, że jestem jedynym aniołem w tym kraju, w tej szarzyźnie. Podobnej propozycji nie można odmówić. Wydaje mi się, że potem niepotrzebnie uległ presji Gustawa Holoubka. Wyciął scenę, którą nakręciliśmy na skarpie powiślańskiej w Warszawie. Byłam ukrzyżowana, w porwanej szacie, z odsłoniętą piersią. Patrzyłam na stolicę, na Polskę. Scena miała niesamowicie silny wyraz. Ale Holoubek powiedział wtedy: "Tadziu, co ty robisz? Szapołowska kojarzy się z rozbieranymi scenami, a ty chcesz z niej zrobić anioła. Nie w tym kraju". I Konwicki uległ. To jeden z wielu dowodów, jakie mam na to, że faceci są słabi. Tylko jedno im w głowie, tylko jedno widzą. Rozczarowuje mnie to zwłaszcza u artystów. Bo powinni widzieć szerzej, więcej, głębiej. Tak jak profesor Jerzy Jarocki. Dlatego podobały mi się jego próby do "Tanga" w Teatrze Narodowym. Potrafił zrobić jeden dialog na 50 sposobów.
Wie pani wszystko o Telimenie z "Pana Tadeusza"?
Telimena... Mój ówczesny mąż Paweł powiedział: "Przecież Telimena to ty.". Przebywałam wówczas w Los Angeles. Byłam świeżo po operacjach nogi i bardzo kulałam. Kiedy dowiedziałam się, że Wajda kręci "Pana Tadeusza", a projektem zajmował się Michał Kwieciński, mój przyjaciel, zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy film już jest obsadzony. Potem rozmawiałam z Karoliną, córka Wajdy. Myślę, że szepnęła ojcu do ucha coś takiego, że zaprosił mnie na pierwsze w moim życiu zdjęcia próbne. Po paru dniach otrzymałam wiadomość, że gram. Wróciłam do Los Angeles i kulejąc po plaży nad Pacyfikiem, uczyłam się monologu Telimeny.
Jaką jest pani Eleonorą w "Tangu" reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego w warszawskim Teatrze Narodowym?
Niech każdy sam zobaczy. Powiem tylko tyle, że Eleonora w przedstawieniu Jarockiego bawi się ze swoją rodziną, ze światem - intelektualnie i fizycznie.
A przeżywa to? Cierpi?
Dlaczego? Może jest tylko samotna. Czuje się porzucona i zdradzona. Jak wszyscy. Ale samotność nie oznacza jeszcze cierpienia. To inny wymiar obecności.