Gazeta Wyborcza - 04/01/2003

 

 

Mariusz Szczygieł

KARTKA

 

 

1.

Długopis spadł mi ze stolika w kawiarni Nowy Świat. Schyliłem się i zobaczyłem, że na podłodze leżą dwie rzeczy: oprócz długopisu w szczelinie między nogą stołu a ścianą leży kartka. Pożółkła i zapisana

Nie była to kartka z zeszytu, raczej z notesu. Po obu stronach ktoś wypisał osoby, ich roczniki (lata trzydzieste) i adresy. Już miałem zwrócić spis kelnerowi (taka kartka pewnie jest dla kogoś ważna), gdyby nie fakt, że wszystkie zapisane osoby są kobietami, a jedną z nich znam.

Kobiet jest dwadzieścia jeden.

Kartka jest stara, ale nie pognieciona, wygląda, jakby nikt jej nie używał, nie składał, nie rozkładał. Nazwiska wypisane są równo, piórem, i zrobiła to ręka wprawna w pisaniu. Kobiety łączy tylko to, że urodziły się mniej więcej w tym samym czasie.

Dwie z nich wyróżniono. Przy Krystynie P. z Puławskiej ktoś postawił trzy wykrzykniki, przy Ewie S. z Zalesia Dolnego wykrzyknik, plus i wykrzyknik.

Wśród 21 adresów jest adres, którego nie ma - Aleja Stalina 16/33, kartka musi więc pochodzić z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych.

Zadzwoniłem do tej, którą znam. To Hanna Krall.

- Jest pani na liście kobiet, która nie jest listą alfabetyczną. Kobiety te nie są też ponumerowane - powiedziałem i odczytałem nazwiska.

- Dziwne. Żadnej z nich nie znam - odparła reporterka. - A pan się czegoś domyśla?

- Domyślam się, ale nie chcę pani dotknąć.

- Śmiało.

- Może listę sporządził mężczyzna? Ewidencjonował wszystkie kobiety, które miał? Dlatego one nie powinny się wzajemnie znać, na tym mu właśnie zależało.

- Brzmi logicznie, ale odpada.

- Dlaczego?

- Bo mnie nikt nie miał, poza jednym panem, który właśnie bawi na nartach w Val Thorens i nie mógł zgubić żadnej kartki. Ta kartka jest czymś innym. Na przykład listą krawca.

- A po co krawcowi daty urodzenia?

- No tak, po co?

2.

Nazwiska kobiet są raczej ich nazwiskami panieńskimi, mogły mieć wtedy po 18-20 lat. O Katarzynie Sz. z Londyńskiej 28 nikt pod tym adresem nie słyszał. Może tylko wynajmowała pokój przez krótki czas? Na klatkach schodowych wybieram z list lokatorów tych, którzy mogą pamiętać sąsiadki z początku lat pięćdziesiątych. Dzwonię do Franciszków, Józefów, Wacławów. Na Siennej 59 - nic. Na Mickiewicza 26/6 - nic. Na Dynasach 8 - nic.

I jeszcze pięć razy nic.

Dzwonię do Hanny Krall: - Ma pani jakiś nowy pomysł?

- To może być lista od lekarza.

- Ale dlaczego lekarz przynosiłby do Nowego Światu listę pacjentek, i to po pięćdziesięciu latach?

W „Gazecie Stołecznej” zamieszczam ogłoszenie. Nie mogę jednak napisać, że szukam kobiet z kartki znalezionej na podłodze. W dodatku mam (ciągle) przeczucie, że napisał to mężczyzna, który nie chciał się pogubić w romansach.

„Piszę reportaż o warszawiankach z początku lat pięćdziesiątych...”. Podaję nazwiska, jakie wtedy mogły nosić, i ulice, na których mieszkały.

Pierwszy telefon następnego dnia: - Nazywam się Katarzyna Meloch i jestem wymieniona w pana ogłoszeniu.

Spoglądam na kartkę. - Przepraszam, ale pani w ogóle nie jest wymieniona.

(Praca reportera nauczyła mnie, że takie przypadki się zdarzają. Ludzie, zwłaszcza samotni, uwielbiają podszywać się pod cudze historie, aby zwrócić na siebie uwagę).

- Ależ pan mnie szuka. Tylko jako Ireny Dąbrowskiej.

- Tak, rzeczywiście szukam Ireny Dąbrowskiej.

- To ja. Zmieniłam nie tylko nazwisko, zmieniłam nawet imię. Interesuje to pana? Może wiem, co to za kartka, spotkajmy się jutro w kawiarni.

3.

Jutro. Katarzyna Meloch w Nowym Świecie.

Jest dziennikarką, autorką książki „Zaproszenie do kochania” - portrety pisarzy pokolenia „Współczesności”. Ma ze sobą jakąś fotografię.

- Dlaczego pani zmieniła imię i nazwisko?

- To było w sześćdziesiątym ósmym. W okolicach marca. Zaczęło się polowanie na Żydów i wielu osobom wyciągano ich semickie nazwiska, które już mieli zmienione na polskie. Ireną Dąbrowską byłam 28 lat i pomyślałam: to jest ten moment, muszę się odsłonić. Powiedzieć innym, ale też sobie: jestem Żydówką, nazywam się Katarzyna Meloch. Wiedziałam, że poczuję się wtedy lepiej.

- I poczuła się pani?

- Doszło do tego, że teraz należę do stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, inspiruję innych ludzi i wie pan, ciągle ktoś wyłania się z kryjówki.

- Są tacy, którzy nie chcą?

- Tak, i oni umrą na serce.

- Dlaczego na serce?

- Jeśli facet ma sześćdziesiąt siedem lat, a żona i dzieci nie mają pojęcia o tym, kim jest naprawdę, to co mu pozostało? Ludzie, którzy ukrywają coś tak silnie, umierają na serce.

Katarzyna-Irena zapomina o herbacie, nie wypiła nawet łyka. Pokazuje zdjęcie. Młody przystojny mężczyzna w drucianych okularach podpiera ręką głowę, obok dziewczyna niebywałej urody. Zdjęcie, powiększone kilka razy, reklamowało wystawę „Fotografia Żydów Polskich” w Zachęcie.

- To moja mama ze swoim bratem. Wanda i Jacek Goldmanowie. Był czas, że chodziłam po mieście i spoglądali na mnie zewsząd. Ze słupów ogłoszeniowych, z wystaw księgarskich. O, proszę: patrzą na mnie, jeszcze nie wiedząc, że istnieję. Chyba nie mają dwudziestu lat.

Gdy w 1939 zbombardowali nasz dom niedaleko Prudentialu, wynieśliśmy się do Białegostoku. Mój tata, Maks Meloch, pracownik archiwum państwowego, zniknął. Znajomi rodziców uciekli przed Niemcami do Związku Radzieckiego. Mama była nauczycielką greki i łaciny, ale w Białymstoku nie chodziła do pracy. Opowiadała mi „Księgę dżungli” Kiplinga, cały czas siedziałyśmy same w domu.

Czekałyśmy.

Wiedziała, że po nią przyjdą. Kiedy Niemiec wziął jej radziecki paszport do ręki, powiedział głośno: „Komunistka i oczywiście Żydówka!”. „Jestem tylko matką” - odpowiedziała. Pozwolili jej się ubrać. Wyszła i zniknęła na zawsze z mojego życia. Miałam wtedy dziewięć lat.

Kelner chodzi wokół nas niespokojnie. Pyta, czy przynieść trzecią herbatę, bo druga też wystygła. Ale Katarzyna-Irena na temat herbaty nie ma zdania.

- Zaczęłam być Ireną Dąbrowską. Używałam metryki zmarłej dziewczynki. Przechowały mnie siostry Służebniczki starowiejskie w Turkowicach pod Lublinem. Przywiozły do siebie około dwustu dzieci, wśród nich było trzydzieścioro żydowskich.

- Więc co to za kartka? - pytam i pokazuję moją listę.

- To uratowane żydowskie dziewczynki pod okupacyjnymi nazwiskami. Jednak niech pan uważa.

- Dlaczego?

- To kra lodowa.

Wychodzę z Nowego Światu, dzwonię do Krall.

- To może być kolejna lista Żydówek - prawdziwych i mianowanych. Takie listy krążą, więc, panie Mariuszu, ostrożnie...

- Zawsze rozmawiam ostrożnie.

- Wiem, ale one mogą zareagować strachem. Wie pan co? Najlepiej niech pan zostawi tę listę i te kobiety w spokoju.

4.

Alina Krzepkowska (dziś pod nazwiskiem męża), jako jedyna mieszka dokładnie w miejscu zapisanym na kartce. W przedwojennej kamienicy na Tamce. Kobieta z majestatycznym wyglądem: wysoka, wyprostowana, siwy kok, elegancka. W mieszkaniu - książki i obrazy namalowane przez męża. Widoki, które uwiodły go w krajach arabskich, zaraz przenosił na płótno. Ona pracowała w handlu zagranicznym, on jest doktorem nauk technicznych. Na stoliku do kawy leży „Nasz Dziennik”.

Rozmawiamy o historii.

- Tak dużo mówi się o 11 września, że za chwilę dojdzie do paradoksu - tłumaczy gospodyni. - Pod tablicami pamięci spotykam młodzież, która nie ma pojęcia, co to było Powstanie Warszawskie. Za chwilę anulujemy własną historię.

(Praca reportera nauczyła mnie, by czasem nie pytać wprost. Kobiety, która przed operacją napisała list pożegnalny do rodziny, nie spytałbym: „Co pani napisała w tym liście?”.

Rozmówca musi mieć szansę na uniknięcie odpowiedzi. „Ciekawe, co człowiek może napisać w pożegnalnym liście?”. Takie pytanie daje rozmówczyni możliwości. Jeśli nie chce, nie musi wtedy mówić o sobie).

- Czy to może być lista żydowskich dziewczynek uratowanych w czasie wojny? - pytam.

Błyskawicznie się uśmiecha: - Nie.

- Dlaczego?

- Bo ja nie mam żydowskiego pochodzenia.

Rozmawiamy o literaturze. Gospodyni mówi, że uwielbia literaturę faktu. Nigdy nie tolerowała zmyślenia.

Przygląda się liście. - Zaraz... znam tę panią z trzema wykrzyknikami. Studiowała ze mną na kierunku matematyczno-przyrodniczym. Krysia była piękna. Blondynka o zielonych oczach, niebywała uroda. Choć czuło się, że w przyszłości przytyje.

- Dlaczego?

- Bo nie była typem usportowionym. Może wykrzykniki są za urodę? Z kartki wynika, że mieszkała tuż obok mnie.

- Ale kto mógł to napisać i po co?

- Może myśmy czymś podpadły? Ja nie kryłam się z poglądami. Może to jakaś lista służby bezpieczeństwa? W handlu zagranicznym, to wiem, żyłam wśród agentów. Jestem, zdaje się w Budapeszcie, na rozmowach handlowych, i siedzi Polak, którego widzę pierwszy raz w życiu. Wszyscy się witamy, a on nagle przedstawia się kontrahentom: Zbigniew Kowalski z -działu finansowego. A ja wiem przecież, że Zbigniew Kowalski to mój kolega, został w firmie i nawet do Budapesztu się nie wybierał.

Rozmawiamy o domu na Tamce. - Mieszkamy tu od wyzwolenia. To bardzo znana kamienica. Jest nawet bohaterką książki „Przeciw konfidentom i czołgom”.

Z kamienicy idę prosto do dziewczyny z trzema wykrzyknikami.

5.

Dzwoni Halina P. z Solca, przeczytała ogłoszenie o warszawiankach. Opowiadam, że tak naprawdę chodzi o kartkę.

- Myślę, że wiem, co to za lista - mówi z przekonaniem. - To nie jest na telefon, ale mogę panu powiedzieć jedno: myśmy wszystkie wtedy były straszne. Oczywiście pozostałe na pewno będą się starały uniknąć prawdy. Może nawet doradzą, żeby pan się tym nie zajmował.

Telefon od Hanny Krall: - Panu podrzucono ten świstek. Z jakichś powodów ktoś chciał, żeby to opisać. Czy odchodził pan od stolika w Nowym Świecie?

- Odchodziłem.

- Na tyle, ile trwa wizyta w toalecie?

- Na dłużej, bo zobaczyłem kolegę w drugim końcu sali.

- No to ktoś ją panu podrzucił. Tylko po co? Przepraszam, muszę kończyć, bo dzwoni Tadek Sobolewski.

Hanna Krall po godzinie: - Opowiedziałam Tadeuszowi o kartce, on zna wszystkie fabuły filmowe świata i powiedział: „Podrzucili mu”.

- Pani Haniu, czy pani mogła być w tamtych latach dla kogoś straszna?

- Ja?! Ja byłam bardzo subtelna.

6.

Straszna mieszka przy Solcu na pierwszym piętrze. Na klatce zapach moczu, ale mieszkanie - pudełeczko. Jest na emeryturze, pokazuje dzieło swojego życia: czterysta map z czasów, gdy była dyrektorem w wydawnictwie kartograficznym. Wszystko przygotowane: jarzębiak, winiak klubowy i wiśniówka.

- Dla mnie to trochę za wcześnie... - mówię, gdy stawia kryształowe kieliszki na stole.

- Niech pan nigdy nie mówi, że na coś jest za wcześnie. Bo szybko się pan zorientuje, że na wszystko jest już za późno.

- Dlaczego byłyście straszne?

- Proszę pokazać tę listę... no tak, już nie pamiętam, czyje to pismo. Jeśli to ten, o którym myślę, to stał wysoko na stalinowskim świeczniku. On mógł mieć tyle kobiet. Nie, on mógł mieć więcej, a ta lista to wycinek.

- Dlaczego byłyście straszne?

- Ciiiiiiiii - Straszna syczy nagle i sztywnieje na krześle.

- Mysz? - pytam szeptem.

- Nie! Ciiiii!... osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście. No dobrze. Jedenaście to do mieszkania pod trójką.

Uspokaja się, opada na krzesło.

- My robiłyśmy straszne rzeczy... Cicho! Nie otworzyła! O, schodzi! My robiłyśmy rewolucję obyczajową. Nie chodziło nam tylko o doznania erotyczne. To był bunt. Nasz komunizm był buntem. Przecież z buntu na studiach należałam do ZMP. Myśmy uważali, że nasi rodzice doprowadzili do tej okropnej wojny. Uważaliśmy, że trzeba żyć inaczej. Jak mówi jedna moja koleżanka, kościół nie miał żadnego rządu dusz i nie było AIDS. Myśmy nie myślały o przyjemności, myślałyśmy, że to jest nowa forma życia. I to lepsza. A konsekwencje tego były fatalne.

- Jakie?

- Ciiiiiiii... dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście... a nie, idzie pod szóstkę!

- Jakie konsekwencje?

- Skrobanki. Myśmy usuwały ciąże, jakbyśmy wyrywały zęby. Ta spod trójki to jest okropna baba. Taka wścibska. „Pani Halino, ja to ciągle w głowę zachodzę, dlaczego pani za mąż nie wyszła”. „Bo lepiej żyć samą niż z jakimś idiotą” - mówię jej wtedy, a ona już wie, że piję do jej męża.

- Pani też usuwała?

- Trzy razy. Bezprzytomnie kochałam jednego durnia. On miał żonę i dwoje dzieci, nie chciałam mu robić kłopotu. Byliśmy ze sobą siedemnaście lat. Czternaście razy pojechaliśmy na wczasy, z tego osiem do Bułgarii. Mówił, że ta żona jest koszmarna, że liczy tylko na jego pieniądze. I wie pan, jak głupio się skończyło? Raz, tak dla żartu, powiedziałam w Wigilię: „Tobie życzę wszystkiego najlepszego, a jej wszystkiego najgorszego”. Nie odezwał się rok! On ją rzeczywiście kochał, a mówił, że jest z nią tylko ze względu na dzieci. To, co było między nami przez siedemnaście lat, nie miało żadnego znaczenia! Boże, potrafiłam spaść w spazmach na podłogę i leżeć tak cały dzień.

Milknie.

Nasłuchuje, ale nie ma czego liczyć.

- A dlaczego pan taki sztywny i nie wypił tej wiśniówki? Przed czterdziestką raptownie chciałam zajść w ciążę. Z kimkolwiek. Nic z tego. Aborcja ma straszne skutki i dziś jestem jej przeciwniczką. Niech pan pokaże jeszcze tę kartkę. Może być też od ginekologa i dlatego nie znam tych kobiet... Dotknął pan czegoś bardzo intymnego. Niech pan nie szuka tych pań. Ciiiiiiiiiii!

- A dlaczego pani liczy kroki?

- Bo czternaście to byłoby do mnie.

7.

Nadchodzi list od Katarzyny-Ireny: „Proszę nie myśleć, że to była lista kochanek. W latach pięćdziesiątych dalekie byłyśmy od tych spraw. Dojrzewałyśmy późno i żyłyśmy w stanie dziecięctwa - to pewne. I jeszcze jedno: w tajemniczy sposób zniknęła kopia listy, którą Pan mi dał. Chciałabym mieć pełną, aby się jeszcze nad nią zastanowić”.

8.

Doznaję olśnienia.

Jeszcze jedna z zapisanych kobiet jest bardzo znana. Ostatnią na liście odczytałem jako Stenkiewicz Krystynę, a powinienem - Sienkiewicz.

Telefonuję, aktorka jest właśnie w Katowicach. - O Boże! - krzyczy do słuchawki. - Czy one wszystkie nie żyją?! A ja tylko dlatego żyję, że pojechałam na Śląsk? Jestem ostatnia na liście? Oprócz Demona, które je pozabijał, nade mną czuwał Anioł?

I dlaczego pan zadzwonił wieczorem? Teraz nie będę spała. Nie byłam wplątana w żadne afery, ale zadręczę się do rana.

Raz przesłuchiwał mnie Urząd Bezpieczeństwa. Kiedy porwano syna Bolesława Piaseckiego, z dziewczynami byłyśmy na balu maskowym. To już było po zabójstwie chłopca, tajna policja uznała, że nitki prowadzą na bal. Przyszło tam dwóch rycerzy zakutych w zbroję. I przez cały wieczór nie odsłonili przyłbicy. Podejrzewano, że byli to dwaj mordercy. Albo ubecy, którzy obserwowali bal.

- Albo i ubecy, i mordercy w jednym - mówię.

- Otóż to. I przesłuchiwano mnie na okoliczność, czy wiem, jak rycerze naprawdę wyglądali. Może tamte kobiety też tańczyły na tym balu?

- Nie tańczyły. Syna Piaseckiego zabito w 1958, a kartka pochodzi z czasów Alei Stalina, czyli sprzed 1955 roku.

- Jaki jest numer Alei Stalina na liście?

- 16 przez 33.

- Ja mieszkałam w tym mieszkaniu!

- Nie, tam mieszkała Izabella Prokopp, czwarta od końca na liście.

- Ale ja też! W latach sześćdziesiątych. U mamy Izabelli, znanej śpiewaczki operowej dwudziestolecia międzywojennego. Wynajmowałam pokój, z którego mnie wyparł Budyń Duży. Musiałam się wyprowadzić, bo on tam zamieszkał.

- Kto?

- Budyń Duży, ale musi pan wiedzieć, że był też Budyń Mały. Budynie miały budyniową urodę i włosy utlenione na budyniowy kolor. Budynie przyjechały do Warszawy otrzeć się o wielkie miasto. Duży, czyli Hania, był sympatią jednego estradowca. Oba tańczą na stole w filmie „Gangsterzy i filantropi”. Jestem litościwa i wpuściłam Budyń do siebie, aż mnie Budyń wyparł. To były czasy!

- Piękne dziewczyny, o których marzyli wszyscy, a wielu się doczekało?

- Ale ja z żonatymi nie miałam nic wspólnego, więc ta kartka nie może być listą kochanek. Mówi pan, że jest na niej Irena Przybyłowska z Dziekanki? To moja serdeczna koleżanka, była bardzo porządna. Wyjechała do Szydłowca za mężem weterynarzem, nazywa się Hanusz. Skończyła polonistykę, pracowała jako nauczycielka w liceum. Nie, to nie może być rejestr romansów. A usuwanie ciąży wręcz wykluczone!

Szukam śladu po Izabelli Prokopp w mieszkaniu jej mamy, a przy okazji Krystyny Sienkiewicz i Budynia. Łańcuszek osób, które mi pomagają, to cztery sąsiadki z trzech okolicznych kamienic i jeden sąsiad.

Dziś Izabella mieszka w Józefowie, ukończyła muzykologię. Do 13 grudnia 1981 pracowała w „Kulturze, potem - w Polskim Radiu. Pisała omówienia płyt. Z Tadeuszem Bairdem napisała o nim książkę. Uczuciowo zajęta od piętnastego roku życia.

- Może to wspólna lista obecności z jakiegoś międzywydziałowego wykładu, skoro wszystkie studiowały? - przypuszcza.

- Chyba niemożliwe - mówię. - Rozpiętość wieku między studentkami to sześć lat. Wspólny wykład mogą mieć ludzie z tego samego roku albo z lat sąsiadujących.

- To z niczym już mi się ta kartka nie kojarzy.

9.

Kropka.

Martwy punkt.

Dwie kobiety z listy, których rodzinę odnalazłem, nie żyją.

Kto i po co przyszedł do kawiarni z kartką sprzed lat?

Hanna Krall: - Przestępca wraca na miejsce zbrodni. Niech pan pójdzie do Nowego Światu, usiądzie przy tym samym stoliku. Może coś się zdarzy.

Idę i zdarza się. Pytam recepcjonistkę, czy nikt aby nie poszukuje zgubionego dokumentu.

- Poszukuje! Jeden starszy pan, który do nas przychodzi, już kilka dni temu pytał, czy ktoś nie znalazł jego pamiątkowej kartki. Jeśli pan ją ma, proszę zostawić.

- Nie zostawię...

Na spotkanie przychodzi człowiek po siedemdziesiątce. Marynarka w jodełkę, nie za wysoki, blondyn z brodą. Nawet nie jest jeszcze siwy.

- Kartka powstała między 10 a 20 kwietnia 1954 - wyjaśnia chętnie. - Byłem młodym lekarzem i szczepiłem na dur brzuszny 2790 studentów. Przy okazji na boku zapisywałem najpiękniejsze studentki.

- Ale po co? Spotykał się pan potem z nimi?

- Broń Boże, żadnej nawet bliżej nie poznałem.

- To do czego panu była ta lista?

- Bo ja byłem bardzo nieśmiały wobec kobiet. Przy wzroście 170 cm miałem 90 kg wagi. Pomyślałem sobie, że jak za pół roku się nie ożenię, to uderzę do którejś z dziewcząt z mojej listy. Przyjdę i powiem, że szczepienie na dur się nie udało i trzeba powtórzyć. Przecież tak też może zacząć się miłość.

- I co? Któraś została pana żoną?

- Nie, ożeniłem się poza listą. Blondynka z końskim ogonem stała pod kasą ZOZ-u, gdy brałem pensję.

- Dlaczego z kartką przyszedł pan tutaj?

- Przypadek. Przeczytałem w „Wysokich Obcasach” artykuł o aktorce Jean Seberg i jej mężu, pisarzu Romain Garym, który przez nią strzelił sobie w łeb. Mieszkał w Warszawie kilka lat.

- Co to ma wspólnego z kartką?

- Jestem dalekim kuzynem Romain Gary’ego. Wie pan, jak się zaczyna jego „Obietnica poranka”: „W czterdziestym czwartym roku życia wciąż nie przestaję marzyć o najpierwotniejszej czułości...”. Kiedy czytałem artykuł o ich małżeństwie, przypomniało mi się, że gdzieś mam jeszcze list od Seberg z lat sześćdziesiątych i w papierach natknąłem się na mój spis najpiękniejszych. Wziąłem go ze sobą, nie wiem właściwie dlaczego. Po prostu trzymanie tej kartki w kalendarzu od kilku dni sprawiało mi przyjemność. I tyle. Potem się zdenerwowałem, że jestem fajtłapa i gdzieś ją zgubiłem.

- A dlaczego ta pani ma trzy wykrzykniki?

- Bo była najpiękniejsza. Nie zapomnę jej nigdy... Blondynka z zielonymi oczami. Zgrabna, choć teraz mogła przytyć.

- Odnalazłem ją!

- I co?!

- Nie otwiera nikomu, nigdzie nie wychodzi, straciła pamięć.

- Błagam, niech pan mi nic nie opowiada o tych kobietach.