Archiwum  

Życie z dnia 2001-10-15

 

Ostatni wywiad z Januszem Szpotańskim, autorem "Towarzysza Szmaciaka"

 

 

Z Januszem Szpotańskim o życiu gęgaczy w PRL-u, problemach z cichymi i kolegach pisarzach rozmawiają Cezary Michalski i Maciej Nowicki

 

 

Cezary Michalski i Maciej Nowicki: Chcieliśmy spytać, kto w PRL-u Pana zdaniem zasługiwał na miano człowieka myślącego?

Janusz Szpotański: Mnie się zdaje, że soc dawał naprawdę znikome szanse, żeby się tu coś rozwinęło. Wpędzał Polaków w kompletne zidiocenie 'a la epoka saska.

Jednym słowem - wszyscy zostaną zapomniani?

Tak też bym tego nie ujął. Jednak niektórzy myśleli niezależnie. Kisiel wyplatał często jakieś bzdury, to stanowiło część jego natury. Ale miewał świetne pomysły.

Ale czemu pchał się do polityki? Przecież musiał wiedzieć, że tu po prostu nic się nie da zrobić?

Bo polityka go interesowała. I nic poza tym - ani literatura, ani tym bardziej muzyka. No i miał ten pomysł, żeby się porozumieć z Kacapem nad głowami naszych "cieni", rodzimych komuchów. Które się trochę na to nabrały, bo potem Kiszczak go kiedyś zapytał, czy on ma numer telefonu do Breżniewa. Z Sejmu go wywalili, bo zezłościł Kliszkę. Wrócił z zagranicy i Kliszko go spytał, jak się tam żyje na tym Zachodzie. Na co Kisiel odpowiedział: "Dziesięć razy lepiej". No i to wystarczyło. Był bardzo otwarty, ciekawy, co się dzieje. Był jak najdalej od wszelkiego doktrynerstwa. Jego ulubieńcem był Hall - szalenie stawiał na Młodą Polskę. Ale Młoda Polska nie wypaliła, bo tam nikogo nie było. Kisiel kochał też Michnika, aż się z nim nie pokłócił. Ale to było dopiero po odzyskaniu niepodległości. Wtedy go przepędził.

A co Pan sądzi o Cacie?

Ja Cata mało znałem. Pamiętam jedną pośrednio związaną z nim anegdotę. To było w czasie procesu Wańkowicza. W Związku Literatów debatowano, czy można coś dla Wańkowicza zrobić, wszyscy go bronili. Ale w pewnym momencie zaczął przemawiać taki stary komunistyczny ramol, doktor Fiderkiewicz, który miał chyba z 90 lat. No i ten Fiderkiewicz mówi: "Ja się szalenie dziwię, że koledzy występują w obronie tego łajdaka i faszysty. W Wilnie, proszę kolegów, on nas denuncjował, nas starych komunistów". I wtedy ktoś zapytał z sali: "A o kim wy właściwie mówicie, Fiderkiewicz?". "Jak to o kim? O Cacie Mackiewiczu" - odpowiedział ramol.
Cat wrócił do Polski z Anglii, bo mu się wydawało, że tu będzie można coś zrobić. To oczywiście była nieprawda. A na dodatek ten krętacz Putrament wmówił Catowi, że mu pozwolą wykładać literaturę rosyjską na uniwersytecie. Cat był rozgoryczony. Napisał "Londyniszcze". Że Angole to pedały. A także nekrofile, bo uwielbiają publiczne egzekucje. Że od początku mieli nas w nosie, że nie mieli najmniejszego zamiaru pomagać Polusom w czasie wojny. I wszyscy byli oburzeni. A najbardziej był obrażony Antuan-anglofil.

Jak to było ze Słonimskim? Podobno był bardzo sympatyczny?

Sympatyczny!? Pan jest w grubym błędzie. Był niewiarygodnie złośliwy, miał szalony dystans. A na dodatek był fanaberyjny i mógł się na pana na tysiąc lat obrazić. Jak był w dobrym humorze i pana lubił - to wtedy był bardzo sympatyczny. Ale to były niezwykle rzadkie wypadki.

Jak on tłumaczył swoje stalinowskie teksty?

Te dyrdymały? Udawał, że nic nie pamięta.

A ktoś miał odwagę go o to pytać?

Michnik go pytał. I Antuan wtedy mówił: "Ja napisałem coś takiego? To niesłychane! Musieli mnie zmusić albo zmienili w druku". Była tu jeszcze jedna rzecz. On był zakochany w Boyu i namawiał różnych ludzi, żeby poszli do bibliotek i wycięli te idiotyczne artykuły, które Boy napisał we Lwowie. Kazał im biegać z nożyczkami po czytelniach.

W jaki sposób doszło do spotkania Słonimskiego z Michnikiem?

Doprowadził do tego Główny Gęgacz, czyli Lipski. Kiedy Michnika wypuścili, to "cisi" kazali mu pracować jako prolowi w "Róży Luksemburg". No i Gęgacz wymyślił, że każe Antuanowi zatrudnić Michnika jako osobistego sekretarza. To chwyciło. Antuan podziwiał Lipskiego. Pewnego razu zadedykował mu tomik swoich idiotycznych poezji: "Bochaterowi Listu 34". A Gęgacz mówi: "Panie Antoni, 'bohater' nie pisze się przez 'ch' . Nauczycielki zemdleją, jak to zobaczą!". A Antuan: "No, rzeczywiście". I zamaszystym ruchem przekreślił to "c".
Lipski przez długi czas miał potworny autorytet. Naprawdę wszyscy widzieli, że to był szalenie przyzwoity facet. I że jak on coś powie, to po prostu trzeba tak postąpić. Ale nie potrafił z tego skorzystać. I w końcu podporządkował się tej gęgackiej hucpie. A hucpa kompletnie go skotłowała.

Czy Michnik i Słonimski mówili jednym głosem?

Na początku Adaś tylko siedział przy stoliku Antuana. I nie miał żadnego głosu. Odchodziły różne gadaniny. Antuan brał ludzi na tapetę i się nad nimi znęcał, uwielbiał to. Miał te swoje zwischenrufy: wszedł Sandauer, podkręcając sumiastego nosa, albo znęcał się nad tym grafomanem Słuckim, jak ten napisał, że zbrodnie dzieją się w Wietnamie.
Kiedyś do Związku Literatów przyjechał taki sowiecki literat Surkow. I ten Surkow zapytał Słonimskiego: "Panie Antoni, gdzie ja tu mogę się wysikać?". A na to Antuan: "Pan? Wszędzie!". Innym z kolei razem opowiadał, że w amerykańskiej ambasadzie widział się z Geraldem Fordem. No i Ford go zapytał: "Czy pan jest komunistą?". A on na to: "Nie, jestem socjalistą". A Ford wtedy powiedział: "A co to za różnica". Co Antuan potem z kolei skomentował: "Widzicie, co za prymityw!".

Jakie były inne partie w kawiarni "Czytelnika" poza partią Antuana?

Żadnej nie było. Tylko on miał swój stolik. A potem byli ci, co się do niego przysiadali, i ci, którym na to nie pozwalał.

A Iwaszkiewicz?

Goethe ze Stawisk? Bał się go. Tylko przemykał i nawet nie miał czasu rzucić swego słynnego bojowego zawołania: "Czołem, dziewczynki". Bo Antuan nieustannie się z niego naśmiewał.

A po co był Michnik, na co się Słonimskiemu przydawał?

Udawał, że naprawdę jest tym sekretarzem. I w końcu go skotłował - był przecież znacznie inteligentniejszy od Słonimskiego. Od tej chwili dosłownie rozkazywał Antuanowi.

Na czym polegała ta siła Michnika? Na pomysłach? Sile charakteru?

Pomysłów to on nigdy nie miał. On miał wspaniałą technikę opanowywania ludzi. Wiedział co komu powiedzieć i bezbłędnie oddziaływał na interlokutora.
Byłem z Michnikem na imieninach u Staszewskiego, który mieszkał pod Kisielem. Potem zupełnie pijany dobijałem się do Kisiela. I w końcu nastąpiła ta słynna scena, jak mnie Kisiel wywalił. No i ja dzwoniłem po całej Warszawie, żeby się poskarżyć na Kisiela. Nie mogłem znaleźć numeru Jerzego Andrzejewskiego w książce telefonicznej, to pomyślałem: "Zadzwonię do pierwszego lepszego Andrzejewskiego". A Michnik mówił tylko: "Ach, jakie to cudowne, jakie to wspaniałe". I tylko cmokał. Wszystkie te bzdety, które robiłem, były "doskonałe". I tylko raz zaprotestował, jak zadzwoniłem w środku nocy do tej biednej Maruty Lipskiej, której ojciec był ciężko chory i umierał. Michnik powiedział: "Słuchaj, ale to może nie wypada, bo tam jest taka trudna sytuacja...". A ja wtedy wrzasnąłem: "Czy ty zidiociałeś?! Czy ja dzwonię do Maruty czy do ojca Maruty?! Odpowiedz! Muszę ci dać lekcję logiki". A on nieśmiało przyznał mi rację. Teraz nie ma już tego uroku, mimo że mu się wydaje, że jest wiecznie młody. Ale dawniej trudno było mu się oprzeć.

Spytam jeszcze o Słonimskiego. Czy on się nie bał podpisać KOR-owskiej deklaracji? To jednak było ryzyko.

Gęgacz mu kazał. A jak mówiłem, on się bał Gęgacza. Co najwyżej stać go było na drobne, nieszkodliwe złośliwostki. Np. na jednych z imienin u Lipskiego były niesłychane ilości sałatki pomidorowej. To był maj i wtedy jeszcze nie było pomidorów na zawołanie, były koszmarnie drogie. Ale Antuan musiał zrobić to swoje entre i najgłośniej jak tylko potrafił powiedział: "Ja tej trawy nie jem, ja tylko samo mięso". Chociaż na mięsożercę nie bardzo wyglądał.

A kto się Słonimskiemu przeciwstawiał?

Przed wojną Irzykowski, ośmieszył go w "Beniaminku". I on nienawidził Irzykowskiego, kłamał na jego temat. A po wojnie napadł na niego Sandauer.
Stary Sandał to była przedziwna postać. Zachowywał się bardzo przyzwoicie w okresie stalinowskim. Ale potem doszedł do wniosku, że wszyscy byli stalinowcami i czyhali na jego życie. A w końcu postanowił robić karierę. I robił ją na wszystkich. Wszystkich napadał bez wyjątku. Napadł nawet na swego ukochanego Gombrowicza, że to pedryl... Popierał tylko tę banalistkę Wisławę Szymborską.
Kiedyś go taki bibliofil Zawadzki spytał: "Panie Arturze, dlaczego był pan milicjantem w getcie?". A Sandał odpowiedział: "Wie pan, ja byłem jedynym człowiekiem w Drohobyczu, który znał kulturę łacińską. I chyba sam pan rozumie, że kulturę łacińska trzeba było ratować za wszelką cenę". Z kolei zaraz po wojnie zgłosił się do niego jeden z AK-owców z pytaniem, czy go Sandauer przechowa. "Oczywiście" - odparł Sanauer. - "W czasie wojny przechowywali mnie Polacy. Teraz ja będę przechowywał Polaków". W każdym razie ci wszyscy, którzy się u niego uczyli - jak Libera - mówili, że to był jedyny profesor, u którego można się było czegoś nauczyć. W tym był doskonały. I to, co pisał np. o Schulzu, było szalenie inteligentne. Ale z drugiej strony, jak sobie przypomnę, co on wypisywał o Herbercie...

Właśnie, Herbert. Jaki on był Pana zdaniem?

Był neurastenikiem. Nie chciał z nikim przebywać. Ale jak mnie atakowały mile po wyjściu z pudła w końcu lat 60., to Herbert mnie zatrudnił jako swego osobistego sekretarza.

I co Pan robił jako sekretarz?

Oczywiście nic nie należało do moich obowiązków. Herbert był szalenie związany uczuciowo ze Lwowem. I nie znosił wyrzekania na Polaków. Kiedyś pojechał do paryskiej "Kultury" i Giedroyc z Miłoszem swoim zwyczajem gadali na Polaków. Wtedy Herbert zdjął spodnie i kazał się całować w polską dupę.