Rzeczpospolita - 03-12-2011

 

Maja Narbutt

Sztuka oszustwa

 

Nabywcy dzieł sztuki padają ofiarą ignoranckich lub wprowadzających w błąd ekspertyz - zauważa historyk sztuki dr Mieczysław Morka

 

Ignorancja i tupet. Powiedział pan kiedyś, że właśnie to charakteryzuje polski rynek dzieł sztuki. Nie przesadza pan?

Odpowiadam za swoje słowa. Nie ulegam emocjom, trzeźwo widzę, co się dzieje. Jest u nas niewiarygodnie dużo ekspertów. Dwadzieścia procent z nich zna się na tym, co robi, i umie patrzeć na obraz. Pozostali mają bezczelną odwagę, by pisać ekspertyzy w sposób kompletnie nieodpowiedzialny. Są praktycznie bezkarni.

Ale ktoś ponosi konsekwencje ich nieodpowiedzialności, ten, kto kupuje obraz.

W handlu dziełami sztuki funkcjonują nie tylko nieodpowiedzialni eksperci, czyli ignoranci, ale mają też miejsce liczne oszustwa. Istnieje coś, co ironicznie nazywam "numerem na makulaturę". Każdy w branży doskonale wie, jak się to robi, nieświadomy jest tylko klient. Kiedy oferuje się mu obraz - falsyfikat lub starą kopię jako oryginał - należy zgromadzić gruby plik ekspertyz zaopatrzonych w szacowne nazwiska i tytuły, stempelki. Taka lektura robi wrażenie na nieświadomej osobie, która przekonana jest, że może zaufać tym opiniom.

Sugeruje pan, że klient jest z premedytacją wprowadzany w błąd?

Ja nie sugeruję, ja wiem. Podam konkretny przykład. Pokazano mi kiedyś fotografie kopii obrazu Rubensa, prawdopodobnie z XVII lub XVIII wieku, z prośbą o wycenę w jakichś finansowych rozliczeniach. Określiłem wartość na jakieś 3 tysiące dolarów.

Półtora roku później zgłosił się do mnie poważny biznesmen, któremu zaoferowano obraz Rubensa w ramach rozliczeń finansowych. Rzecz jasna autentyczność dzieła potwierdzili eksperci.

Spotkałem się z nim, pokazał mi fotografie. Zobaczyłem tę samą kopię, wartą 3 tysiące, tylko teraz, dzięki opiniom ekspertów, wycenioną 100 razy więcej. Siedziałem z tym biznesmenem w kawiarni hotelu Bristol i przekonywałem go, że to kopia namalowana z grafiki. Nie był zadowolony i przekonany do moich wywodów.

Bo chciał zdobyć okazyjnie prawdziwego Rubensa i ufał ekspertom?

Chyba tak było. W końcu zapytał, czy mogę mu dać negatywną opinię na piśmie. Napisałem ją, nie miałem wątpliwości, że próbowano go oszukać. To poważna sprawa, a takich jest wiele.

Morał jest taki, że wszyscy na rynku sztuki wiedzą, w co się gra, z wyjątkiem nabywcy.

Jest jeszcze inny morał. Powiedzmy to wyraźnie: w Polsce nie kupi się Rubensa. To nie ten kraj, nie ten rynek. Obrazy wielkich malarzy sprzedaje się w zachodniej Europie, USA, może Rosji. W Polsce jesteśmy skazani na polskich malarzy, a także trzecio- czy czwartorzędne malarstwo, które się importuje przeważnie z Niemiec. Jesteśmy krajem dość biednym i nigdy nie było u nas prawdziwych, wielkich kolekcji.

Nie należy więc liczyć na jakieś zdumiewające odkrycia, obrazy wyciągnięte z czeluści strychów czy nagle ujawnione przez kolekcjonerów.

Należy z zasady być szczególnie ostrożnym wobec nieoczekiwanego pojawienia się na rynku nieznanych przedtem obrazów. To właśnie obrazy o nieznanej proweniencji trzeba badać szczególnie dokładnie.

A jeśli chodzi o mizerną podaż dzieł sztuki na polskim rynku, to wpływa ona fatalnie na ofertę polskich domów aukcyjnych. Pewnych katalogów już nie chcę brać do ręki.

Nie podobają się panu obrazy oferowane przez nasze domy aukcyjne?

Jeśli robi się aukcje co miesiąc, tak jak bardzo dobry skądinąd dom aukcyjny Rempex, to fizycznie niemożliwie jest zgromadzenie odpowiedniej liczby dobrych obiektów. Będą więc dwa lub trzy dobre obrazy i mnóstwo bardzo słabych, które są oczywiście dekoracyjne, ale bez większej wartości. Na Zachodzie, gdzie jest duża podaż takich obiektów, są dość tanie, u nas dużo droższe, więc sprowadza się je masowo.

Czy na ceny na rynku sztuki wpłynął kryzys?

Są o 40 procent niższe niż parę lat temu. Na pewno wpłynął na to kryzys. A poza tym młodsze pokolenie nie kupuje w zasadzie obrazów. W zaprojektowanych przez architektów wnętrz domach nie ma miejsca na bibliotekę czy obrazy. Kiedyś ludzie lepiej sytuowani, choć wcale nie bogaci, kupowali od czasu do czasu dzieła sztuki ze swojej pensji. Ten zwyczaj zamiera.

Może rośnie też świadomość, że niekoniecznie jest to dobra lokata kapitału, jak przekonywali Polaków marszandzi na łamach luksusowych pism. Tymczasem, jak zauważył pewien kolekcjoner, jeśli się idzie do salonu firmowego Mercedesa, to ma się pewność, że się kupi oryginalnego mercedesa. Jeśli zaś idzie się do domu aukcyjnego, to nie ma żadnej pewności, że się kupi oryginalny obraz. Tę sentencję wygłosił jeden z kolekcjonerów, Witold Zaraska, były prezes Exbudu.

Rzeczywiście, miał specyficzne doświadczenia. Jego sprawa jest precedensowa i fatalnie wpłynęła na wizerunek domów aukcyjnych, wywołując niepokój klientów.

Domy aukcyjne oczywiście starają się dać gwarancję autentyczności obrazów, które oferują. Ale, tak jak na całym świecie, błędy mogą się zdarzyć. Wtedy istotna jest szybka i właściwa reakcja.

Jak mówi Witold Zaraska, "powziął pewną wątpliwość" w stosunku do niektórych obrazów ze swojej kolekcji.

Domy aukcyjne i marszandzi, od których je kupował, bez dyskusji przyjęli z powrotem zakwestionowane obrazy, z jednym wyjątkiem, domu Agra Art, którego właścicielka przekonana była o autentyczności sprzedanego obrazu, czyli "Pejzażu z oddziałem powstańczym" Władysława Maleckiego.

Jak każdy z branży śledziłem tę sprawę. Kieleccy konserwatorzy poprosili mnie o konsultację przed procesem i udostępnili komplet specjalistycznych fotografii i fragmenty obrazu. Zauważyłem szczegóły, które mnie zdziwiły. Miałem powody, by nie najlepiej pomyśleć o kwalifikacjach zawodowych wypowiadającej się publicznie o obrazie konserwator prof. Joanny Szpor.

Dwukrotnie spotkałem się z panią prowadzącą dom Agra Art. Rozmowy były miłe, ale wbrew obietnicom nie mogłem zobaczyć obrazu, gdyż miał być on zbyt mocno zniszczony przez konserwatorów i właścicielka nie wyraziła zgody na oględziny.

A szkoda, bo moim zdaniem jest on nie tylko falsyfikatem, ale po prostu podmalowaną fotografią. Czego do tej pory nikt nie zauważył. Dla mnie to niepojęte.

Nie przesądzając kwestii autorstwa tego obrazu, wydaje się, że wątpliwości powinny być rozstrzygane na korzyść klienta. Plagą naszego rynku są pewne specyficzne falsyfikaty.

- W obiegu jest dużo podmalowanych fotografii. Takie obrazy zaczęto tworzyć od lat 70. XIX wieku. Trzeba znać ówczesne techniki fotograficzne. Robiono zdjęcia bez negatywu. Na deskę lub płótno nakładano za pomocą przeźroczy samowyzwalającą się fotografię. Czasem naklejano też cieniutki papier, który zamalowywano. Były firmy, które handlowały takimi reprodukcjami, bo tak należy je określić. Wtedy wszyscy wiedzieli, co kupują.

Teraz nagminnie myli się takie podmalowane obrazy z oryginałami.

Jak to się dzieje, że eksperci nie potrafią ich rozpoznać?

Niekiedy nie jest to wcale łatwe. Fotografie podmalowywali czasem całkiem nieźli malarze, który w ten sposób sobie dorabiali.

Ale czasem podmalowanie naprawdę można bez większego trudu zobaczyć. Bo nie zawsze malowano całą fotografię, czasem podmalowywano jedynie na przykład ubranie postaci, a twarz z fotografii tylko pociągano grubo werniksem i wyglądało to bardzo naturalnie, powstawał efekt trójwymiarowości i plastyczności.

Może się zdarzyć, że ekspert po historii sztuki nie widzi pewnych detali. Ale ekspert, który jest konserwatorem, musi je zobaczyć. Jest gamoniem, jeśli tego nie widzi.

Konserwator powinien mieć naturalną przewagę w wykonywaniu ekspertyz, jeśli chodzi o techniczne szczegóły.

Teoretycznie tak. Tylko Polska i Rosja mają wyższe uczelnie kształcące konserwatorów, na Zachodzie konserwacji nie uczy się w tak systematyczny i pogłębiony sposób. A jednak nie można porównać Polski i Rosji pod względem przygotowania ekspertów. W Rosji nie jest tak, że jeśli ktoś chce pisać ekspertyzy, bo to dobrze płatne zajęcie, to je pisze.

Wracając do podmalowanych fotografii. Rozumiem, że trudno jest odróżnić je na pierwszy czy nawet drugi rzut oka. Ale przecież można się tego nauczyć?

Na tym polega problem. Polski ekspert z zasady uważa, że jak już ma dyplom wyższej uczelni, to już wszystko wie. Jest zadufany i arogancki.

Może się czegoś jeszcze w swoim życiu zawodowym od kogoś dowiedzieć, ale mowy nie ma o systematycznym pogłębianiu wiedzy. A przecież pewnych rzeczy nie uczą na studiach. Ja sam, by nauczyć się  poznawać podmalowane fotografie, sprowadzałem książki z zagranicy.

Wcześniej zdarzyło mi się, że się pomyliłem. Kupiłem obraz od koleżanki, potem zaniepokoiła mnie płaskość twarzy postaci. Na szczęście koleżanka uznała, że sprzedała obraz za tanio i wycofała się z transakcji.

Zdarzały się więc panu pomyłki?

Pomyliłem się w mojej karierze trzy razy, z powodu zbyt dużego szacunku dla uznanych profesorów, autorów książek i artykułów. Tymczasem trzeba myśleć krytycznie, wątpić.

Uważam, że znawca danego malarza niekoniecznie powinien pisać ekspertyzy. Rozumiał to doskonale na przykład prof. Juliusz Starzyński, twórca międzywojennego Instytutu Propagandy Sztuki, znawca Aleksandra Gierymskiego.

Kiedyś przyniesiono mu właśnie obraz Gierymskiego. Powiedział "bardzo ładny obrazek, proszę, niech jakiś ekspert potwierdzi jego autentyczność, a ja wtedy o tym obrazie ładnie napiszę".

Współcześni profesorowie w tej sytuacji bez wahania piszą ekspertyzy, bo to popłatne i beztroskie zajęcie. A niektórzy absolutnie w ogóle nie powinni tego robić.

Aż tak kategorycznie to pan ujmuje?

Podejrzewam, że pewien profesor ma wadę wzroku, bo inaczej nie jest możliwe popełnienie aż tylu pomyłek. Podkreślam, że popełnić błąd może każdy ekspert. Alarmujące jest, gdy błędów zdarza się bardzo dużo. Raz się komuś uda napisać ekspertyzę, potem kulą w płot, i znów kolejny błąd. Wtedy nie mamy do czynienia z ekspertem, lecz z amatorem. A poza tym przerażające jest, jeśli ktoś się nie umie przyznać do błędu.

Rzeczywiście nie znam przypadku, by ktoś publicznie wyznał, że pomylił się w ekspertyzie.

Głośną sprawą jest "Rybak z siecią" zakupiony przez Muzeum Narodowe w Gdańsku. Widziałem ten obraz jako pierwszy, przyniósł mi go mój znajomy, który prowadził galerię MDM w Warszawie. Zaoferowano mu go jako obraz Leona Wyczółkowskiego. Odradziłem kupno.

Znajomy, który ma tak potrzebne w handlu sztuką kulturalne i miłe podejście do klienta, powiedział mu, że wprawdzie obrazu nie przyjmie, ale sytuacja byłaby inna, gdyby zobaczył poważną ekspertyzę. I klient wrócił z taką ekspertyzą.

Znajomy jakoś się wymigał. Antykwariusze w całej Polsce wiedzieli, co się święci, i nie chcieli obrazu. W końcu kupiło go Muzeum Narodowe w Gdańsku. Kiedy wybuchł skandal, sprawa trafiła do prokuratury. Laboratorium Komendy Głównej Policji zrobiło ekspertyzę techniczną, ale nie przekonała ona profesora gwarantującego autentyczność obrazu.

Są pomyłki ekspertów, ale bywa też zła wola. Niezależnie od przyczyn błędów nikt nie ponosi konsekwencji.

To jakaś czarna dziura w polskim prawie. Marzy mi się taka sytuacja, jaka zdarzyła się we Francji w latach 50. Antykwariusz z Brukseli sprzedał antykwariuszowi w Paryżu obraz jako dzieło Fragonarda. Ten w Paryżu miał klienta, ale musiał uwiarygodnić wątpliwy obraz ekspertyzami. Dwaj wybitni znawcy, wielkie nazwiska, prof. Nino Cordovado i prof. Louis Reau, poszli mu na rękę. Reau napisał ekspertyzę, nie oglądając obrazu, jedynie czarno-białe fotografie.

Kiedy klient zaczął mieć wątpliwości i okazało się, że to kopia, wybuchła afera. Sąd skazał wszystkich - antykwariusza i ekspertów - na karę więzienia.

Spotyka się pan z sytuacjami, gdy klient ma pretensje do eksperta?

Przyszedł do mnie bardzo rozżalony człowiek. Zgłosił się do eksperta Muzeum Narodowego w Warszawie, bo miał ciekawy obraz sakralny, na którym Madonna była przedstawiona z małą torebeczką.

Motyw niespotykany, więc chciał wiedzieć, co to oznacza. Słono zapłacił i dostał ekspertyzę, która nic nie wyjaśniała. A przecież jeśli się nic nie wie, to się nie pisze.

Takich ekspertyz, które niczego nie przesądzają, jest więcej?

Oczywiście. Czytałem ekspertyzy, w których napisano, że obraz jest może z Anglii, a może z Niemiec, a może z Francji. Tylko nie z Włoch, a w rzeczywistości stamtąd pochodził. Czytałem ekspertyzę pewnego pana z Muzeum Narodowego w Warszawie, który występował potem w telewizji. Dotyczyła ona obrazu, który uznał za dzieło Goi. Tymczasem był to obraz niemiecki, protestancki, w dodatku dość prymitywny,

Taka pomyłki są niebywałe, włosy stają dęba.

Ja przyjąłem zasadę - jeśli nie wiem, nie piszę. Nie muszę za wszelką cenę zarabiać pieniędzy. Bezpłatnie udzielałem porad kolegom kolekcjonerom, a także osobom, prawdopodobnie ze służb specjalnych, bo dotyczyły prób oszustw za granicą.

Już odpłatnie dokonałem ciekawej ekspertyzy dla ABW przy próbie oszukania Skarbu Państwa na 12 mln dolarów. Jest interesująca, bo występuje w niej znany polskim domom aukcyjnym i kolekcjonerom dr Didier Bodart, szwajcarski handlarz winami, ekspert sztuki, którego działalność należy zakwalifikować do oszustw.

Fatalnie, jeśli ekspertyza niczego nie przesądza, ale chyba gorzej, gdy przesądza źle. Może to być niekompetencja, ale czasem jest to coś więcej.

Powiem o pewnej aferze, która jest w zasadzie tajna. Ale tak dobrze pokazuje pewne mechanizmy, że warto ją ujawnić ku przestrodze. W jednym z muzeów przygotowywano wystawę kolekcji obrazów i porcelany poznańskiego biznesmena. Nieoczekiwanie ją odwołano. Dlaczego? Nie wiadomo. Katalogu nie ma w żadnej bibliotece. Na szczęście zdołałem go wydrukować z Internetu. Są tam rzeczy, które mnie zaszokowały. Jest obraz podpisany jako dzieło Henryka Siemiradzkiego. Pierwszorzędne nazwisko, także cenowo.

Problem polega na tym, że ten sam obraz był dziesięć lat wcześniej sprzedawany  w domu aukcyjnym Unicum jako dzieło trzecio- czy czwartorzędnego malarza Wilhelma Johanna Martensa. Gdzieś po drodze zmienił autora i wartość.

Co pan sugeruje?

Ten biznesmen robił zakupy prawdopodobnie w jednym miejscu, poznańskim antykwariacie. Jak spojrzy się w ten nieopublikowany katalog, powtarzają się te same nazwiska rodziny antykwariusza. Publiczna wystawa byłaby konfrontacją z opinią innych ekspertów. Może ktoś sobie to w końcu uświadomił.

A biznesmenowi można było powiedzieć, że pokazanie zbiorów jest niebezpieczne, ujawnia się w ten sposób stan posiadania złodziejom. Taką bajeczkę opowiada się w podobnych sytuacjach klientom.

To, co pan mówi, dla laika brzmi jak wątek powieści sensacyjnej. Ale takie rzeczy się zdarzają, o czym świadczy głośna sprawa przedsiębiorcy z Łodzi, z którym zaprzyjaźnił się pewien antykwariusz.

W rezultacie przedsiębiorca ma rozległą kolekcję falsyfikatów.

Jak pani myśli, ile falsyfikatów może mieć prywatna kolekcja? Kilka? W niektórych falsyfikaty mogą stanowić połowę. Największym błędem jest zawierzanie jednemu dostawcy. W ogóle przy kupowaniu dzieł sztuki powinna obowiązywać zasada ograniczonego zaufania.

Paradoks polega na tym, że nawet rekiny biznesu niepewnie pływają po obcych sobie wodach. Jeśli ktoś jest nawet twardym i skutecznym biznesmenem, to jako kolekcjoner jest na słabej pozycji. Przede wszystkim skłonny jest wierzyć, że skoro w grę wchodzi sztuka, a interesy robi z kulturalnymi ludźmi, to nie musi być czujny.

Rynek dzieł sztuki jest rynkiem brutalnym, jak zwykle, gdy w grę wchodzą pieniądze. Powiedzenie znane włoskim antykwariuszom brzmi: "dajcie mi uno millione, powiem, że to Giorgione, dajcie mi milliardo, powiem, że Leonardo". Tak jest na całym świecie. Jednym z największych autorytetów był legendarny amerykański historyk sztuki Bernard Berenson, człowiek subtelny, szlachetny, który przekazał swe zbiory i majątek Uniwersytetowi Harvarda. A jednak z materiałów handlowych znanego handlarza dzieł sztuki lorda Josepha Duveena, odtajnionych po latach, wynika, że Berenson miał z nim tajną umowę w kwestii współpracy, co trwało 26 lat. Jak rzutowało to na jego obiektywizm? Gdzie kończy się esteta, a zaczyna człowiek walczący o pieniądze, których jako kolekcjoner i światowiec potrzebuje naprawdę dużo?

A jeśli on mógł mieć swą cenę, to co mówić o polskich, pożal się Boże, ekspertach?

Wyobrażam sobie, że ma pan w środowisku wielu wrogów. Musiałam cenzurować naszą rozmowę, bo używając nazwisk ekspertów, mówił pan o nich per "gamoń" czy wyliczał skrupulatnie ich potknięcia.

No cóż, zdarzyło mi się, że profesor Joanna Szpor z Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie nie podała mi ręki. Straszono mnie procesem sądowym.

Mojej ostatniej książki, w której piszę dość szczegółowo o pewnych doświadczeniach i ludziach z rynku sztuki, nie chciano przyjąć do sprzedaży nawet w księgarniach naukowych.

Lubiany nie jestem, powiązany z nikim również nie. Staram się zachować niezależność.

Opinii publicznej dał się pan poznać jako nieprzejednany krytyk kolekcji Porczyńskich. Poszedł pan pod prąd, twierdząc, że jest wielką mistyfikacją, jej wartość jest zawyżona, kopie są traktowane jako oryginały.

Gdzie byli ci wszyscy eksperci, którzy doskonale wiedzieli to co ja? Ulegli swoistemu szantażowi - skoro kolekcji, zresztą bez zezwolenia Watykanu, nadano imię Jana Pawła II, nie wolno było powiedzieć o niej złego słowa. Bezkrytycznie przyjmowano słowa Zbigniewa Porczyńskiego.

Kiedy złożyłem wniosek do prokuratury o popełnieniu przestępstwa, udostępniła mi dokumenty. Napisałem drugą książkę o kolekcji, opartą na tych dokumentach, gdzie zresztą zamieszczam wiele ich reprodukcji.

Kardynał Józef Glemp nazwał mnie, nie wymieniając z nazwiska, "sępem". Dobrze, mogę być sępem. Miałem nadzieję, że jego następca kardynał Kazimierz Nycz trzeźwo spojrzy na całą sprawę. Książkę zawierającą dokumenty przekazał do przeczytania i zreferowania swemu sekretarzowi. Minęły trzy lata i chyba nadal ją czytają.