Tajemnicze wsypy. Polsko - niemiecka wojna na tajnym froncie

 

 

Sprawa płk. Albrechta

Najprawdopodobniej 7 lipca 1941 r. niemiecka Policja Bezpieczeństwa schwytała płk. dypl. Janusza Albrechta, ps. "Wojciech", szefa sztabu KG ZWZ  *[Janusz Albrecht, urodzony 14 lutego 1892 r. w majątku Kaliska koło Włocławka, syn Leopolda Albrechta i Emmy Rozali Krieger. Ukończył szkołę średnią we Włocławku. Od 1937 r. dowódca l pułku szwoleżerów im. Józefa Piłsudskiego. W 1937 r. awansowany do stopnia płk. dypl. W kampanii wrześniowej walczył ze swoim pułkiem w składzie Mazowieckiej Brygady Kawalerii. Wzięty do niewoli, po trzech dniach zbiegł z obozu w Jarosławiu. W październiku 1939 r. przybył do Warszawy. Około 15 października w lokalu konspiracyjnym przy ul. Piusa XI 16 został zaprzysiężony przez płk. Stefana Roweckiego i wyznaczony na szefa III Oddziału w Dowództwie Głównym Służby Zwycięstwu Polski; później był szefem sztabu ZWZ.]. Nie ma dzisiaj jasności co do okoliczności tego aresztowania. Według źródeł polskich opartych przede wszystkim na informacjach Stefana Rysia, Niemcy schwytali Albrechta w Warszawie przy Alei Niepodległości róg 6 Sierpnia albo Koszykowej, gdy szedł do swego przyjaciela, u którego był na brydżu, na skutek denuncjacji rotmistrza Przemysława Deżakowskiego, według zaś dezinformującej wersji niemieckiej - w Kielcach w "czasie przeprowadzania jednej z podróży inspekcyjnej". Rotmistrz Deżakowski, były dowódca szwadronu pionierów Mazowieckiej Brygady Kawalerii, wydał Albrechta za 50 zł bowiem "duża skłonność do alkoholu zmusiła go do uzyskania pieniędzy za wszelką cenę". Sprawa Albrechta budziła w naszym kraju rozliczne dyskusje. Gubiono się w domysłach na temat jego postawy i motywów podjęcia późniejszej misji na rzecz Niemców, która ostatecznie ściągnęła nań tragedię.

"Wojciech" do swojej łączniczki Haliny Zakrzewskiej ("Hermina", "Beda", "Wanda") mówił, że najpierw Niemcy chyba nie wiedzieli kim jest: "Nie podawałem im swojej funkcji, wypierałem się najpierw wszystkiego. Nie protestowali. Przy końcu powiedzieli dokładnie, kim jestem. Skąd wiedzieli - nie wiem, bo ten, który mnie wskazał wydawał jedynie pułkownika l pułku szwoleżerów. Natomiast Gestapo ma nas rozszyfrowanych dokładnie. Oni wszystko wiedzą, a w każdym razie dużo za dużo. Nie sądziłem, że aż tak głęboko sięgają ich wiadomości. Rozszyfrowana jest nie tylko prawie cała Komenda Główna, ale większość obsad okręgów. Nie mają tylko do nas dojścia, szukają dróg, przechwytują wszystkie informacje i kontakty, które mogą zaprowadzić ich na nasze lokale. (...) Przez dwa tygodnie miałem bardzo ciężkie śledztwo. Przywiązano mnie za ręce i nogi do ławy. Leżałem na brzuchu. Bito systematycznie po plecach od pięt do głowy. Spływałem krwią. Na noc stawiano ławę, opierając o ścianę tak, bym zwisał głową w dół, a w dzień przesłuchiwano mnie i bito. Plecy, nogi, i pięty stały się jedną krwawą, później ropiejącą raną. Koszula tworzyła na ranie ostrą, dokuczliwą skorupę. To był okres śledztwa, kiedy chodziło im o dojście do organizacji. Nie, tych nie wydałem (...) po jakimś czasie - ciągnął dalej - prawdopodobnie zorientowali się w mojej funkcji. Przerwano bicie. Poczułem ulgę, kiedy mój dozorca zmienił sztywną od krwi i ropy koszulę na czystą. Po paru dniach spokoju oddano mi moją obrączkę. Zacząłem poruszać się, chociaż z trudem, po celi. Wtedy znów wzięto mnie na śledztwo. Przygotowany byłem na najgorsze. Zmieniła się ekipa śledczych, zmieniły się metody, operowali dokumentem. Przyniesiono roczniki oficerskie. Wertowano rocznik po roczniku, przepytywano o oficerów, znajdujących się w kraju. Przeważnie milczałem. Wtedy nazwisko po nazwisku wymieniano oficerów bezbłędnie, kto jest w niemieckim obozie, kto w niewoli sowieckiej, kto został w kraju, jaką pełnił funkcję w organizacji. (...) Byłem przerażony dokładnym rozpracowaniem podziemia, brakowało jedynie nazwisk policyjnych i dojść. Byłem zmuszony nie raz przyznać się do dobrego znajomego lub udzielać informacji ogólnych o organizacji; odbiegały one oczywiście od prawdy, dawały mylne rozeznania. Ich zaś rozeznania były zbyt dobre, by pozwolić mi wszystkiemu zaprzeczać, udawać, że nic i nikogo nie znam czy nie pamiętam. (...) Potem przyszły następne rozmowy. Znów zmieniły się ekipy przesłuchujące. (...) Przyjechała ekipa wyższych wojskowych z Berlina". Rozmowy toczyły się w atmosferze rzeczowych rozważań koncepcji przyszłego partnerstwa stron. Decyzję ostateczną - jak stwierdza Zakrzewska - "»Wojciech« uzależniał od »Jana« (gen. Stefana Roweckiego - przyp. J.W.-W.K.). W razie jego zgody miał doprowadzić do spotkania stron w okolicy Falenicy (pod Warszawą - przyp. J.W.-W.K). Gdyby »Jan« koncepcję rozmów odrzucił, »Wojciech« miał się zgłosić na spotkanie sam. Strona niemiecka gwarantowała mu pobyt w oflagu do końca wojny. Obie strony pod oficerskim słowem honoru przyrzekały - »Wojciech«, że nie ucieknie, lecz do końca wypełni swoją misję, strona niemiecka, że zostanie zwolniony z Gestapo kieleckiego bez obowiązku powrotu, ani współpracy z nim na przyszłość, jak również, że nie będzie śledzony przez funkcjonariuszy Gestapo w okresie nawiązywania kontaktów z organizacją ZWZ. Spotkanie z odpowiedzią od »Jana« wyznaczono na dzień 12 września 1941 r. w okolicy Falenicy".

Taka jest treść relacji jednego z najważniejszych świadków w sprawie Albrechta.

Ujawniony natomiast na łamach "Wojskowego Przeglądu Historycznego" w 1960 r. dokument niemiecki nie pozostawia większych wątpliwości co do tego, że Albrecht w znacznej mierze zaspokoił ciekawość Gestapo. Załamując się zapewne po kilku dniach "badań", udzielił przesłuchującym go w Kielcach funkcjonariuszom Gestapo (w Kielcach mieścił się wydział zamiejscowy Gestapo radomskiego) obszernych zeznań, skwitowanych słowami: "Teraz powiedziałem całą prawdę". W Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zachował się protokół wstępnego przesłuchania płk. Albrechta sporządzony 10 lipca 1941 r. przez Gestapo w Kielcach. Zawarta jest tam dość dokładna charakterystyka struktury, zadań i pracy poszczególnych oddziałów Komendy Głównej ZWZ. Wymienione są również liczne nazwiska i pseudonimy osób pełniących kierownicze funkcje w organizacji. Ujawnione zostały liczne informacje dotyczące Tokarzewskiego, Roweckiego, Berki, Sanojcy, Rzepeckiego, płk. Alojzego Horaka.

W 1982 r. dawna łączniczka Albrechta, wspomniana już Halina Zakrzewska - "Beda" podważyła wartość tego dokumentu jako podstawy oskarżenia jej szefa o zdradę. Publikując na łamach "Dziejów Najnowszych" swoje wspomnienia i dokumenty konsultowane po wojnie z płk. Antonim Sanojcą ("Knapikiem", "Kortumem"), szefem I Oddziału KG AK i płk. Kazimierzem Plutą-Czachowskim, szefem V Oddziału KG AK, wskazywała na istnienie w materiałach niemieckich licznych elementów dezinformujących. Generalnie jednak nie potrafiła ponad wszelką wątpliwość dowieść, że w zeznaniach Albrecht potrafił trwale podtrzymać tendencję "uśpienia czujności Niemców, zniechęcenia do intensyfikacji poszukiwań, rozpracowań, przedstawiając organizację ZWZ jako mało groźną, mało aktywną, wręcz naiwną". Niezupełnie bowiem zgadzało się to z obszernie przytaczanymi wcześniej wyjaśnieniami samego Albrechta. Wydaje się, że autorka, ulegając emocjom, zbyt łatwo przyjęła apriori tezę, że Gestapo kieleckie nie było w stanie rozdzielić dezinformacji od prawdy w wyjaśnieniach zeznającego. A przecież sam Albrecht musiał przyznać, że w tej akurat materii przeciwnik radził sobie zupełnie dobrze. Faktem również pozostaje, że Albrecht przytłoczony ilością i jakością informacji, którymi dysponowali Niemcy, nie czuł się zbyt pewnie, a gestapowcy zadowalali się jego potakiwaniem. Sprowadzenie przesłuchujących na manowce w takiej sytuacji nie było bynajmniej proste, a wręcz przeciwnie, raczej łatwe do zdemaskowania.

W analizie tej sprawy zapomina się zwykle o tym, co w niej było najważniejsze. Aresztowanie Albrechta, według późniejszej relacji "badającego" go Hauptsturmführera Paula Fuchsa, miało nie tyle służyć wymuszaniu skądinąd cennych dla Gestapo zeznań, ale umożliwić nawiązanie kontaktu z KG ZWZ, która do tego czasu ustrzegła się aresztowań. Fusch przez trzy tygodnie prowadził rozmowy z szefem sztabu ZWZ, zarzucając go informacjami na temat podziemia i tłumacząc, że w późniejszej fazie wojny ze Związkiem Radzieckim "Niemcy i tak będą zmuszeni zaoferować Polakom Lebensraum, każda zaś antyniemiecka dywersja wzmacnia tylko odwiecznego wroga Polski - Rosję i komunizm". "Można zresztą przypuszczać - pisze w związku z tym Włodzimierz Borodziej - że inicjatywa KdS Radom miała cel podwójny: chodziło prawdopodobnie nie tyle o generalne ułożenie stosunków z ZWZ, ile o wyodrębnienie (z udziałem Albrechta - przyp. J.W.-W.K.) ugodowego ugrupowania, którego powstanie musiało osłabić w decydujący sposób akcję scaleniową i zniweczyć zaufanie aliantów do polskiego podziemia".

Pułkownik Albrecht przebywał w rękach niemieckich 51 dni (do 27 sierpnia 1941 r.). Znając metody pracy Gestapo, trudno jest przypuszczać, aby zrezygnowało ono z poszerzenia nabytej dotąd wiedzy. Charakterystyczne, że choć Albrecht ukrył przed Niemcami swoją funkcję szefa sztabu ZWZ, nie szczędził informacji o swoim przełożonym gen. Roweckim. W omawianym dokumencie znajdujemy na ten temat następujący zapis: "(...) Rowecki, ps. Dulęba, Jan, Krabicka (zniekształcenie - powinno być "Grabica" - przyp. J.W.-W.K.) mieszka naturalnie w Warszawie pod fałszywym nazwiskiem, zmienia często swoje miejsce zamieszkania. (...) Pozostawaliśmy ze sobą w kontakcie przez łączników oddziału V. Najczęściej ustalaliśmy przy naszych spotkaniach miejsce i czas spotkań następnych. Zadania komendanta są następujące: łączność z generałem Sikorskim w Londynie. Droga łączności zostaje przede wszystkim utrzymana przez kurierów z Londynu i przeważnie z Oddziałem V centrali. Rowecki ma przekazywać do Londynu sprawozdania o stanie i strukturze organizacji. Wiem tylko, że idą one drogą przez Słowację do Budapesztu. Muszę jednak tutaj zaznaczyć, że droga kurierów składa się z wielu etapów i często jest zmieniana. Najczęściej przekroczenie granicy odbywało się w Zakopanem, gdzie Oddział V ma jednego wtajemniczonego przewodnika przez góry. Z Budapesztu sprawozdania przekazywano drogą radiową do Londynu. Naturalnie raporty były zaszyfrowane. Wiem także, że korzystamy przy tym z pomocy Secret Service, jednakże nic dokładnego o tej sprawie nie wiem. Rowecki ma za zadanie przekazywać dalej przez komendantów okręgów rozkazy przychodzące z Londynu i ponosi odpowiedzialność za ich wykonanie. W Warszawie przy pomocy Oddziału V utrzymuje on kontakt z miejscowymi komendantami okręgów i przekazuje im rozkazy ustnie przez kurierów, a mianowicie w ten sposób, że kilku kurierów uczy się części rozkazu na pamięć i przekazuje je następnie poszczególnym V Oddziałom w okręgach. Dłuższe rozkazy podawane są dalej na piśmie, oczywiście szyfrem (...). Oprócz tego Rowecki ma nadzór nad centralą, która dzieli się na 5 oddziałów i samodzielny oddział prasy i propagandy".

Wprawdzie powyższe wynurzenia nie mogły być natychmiast wykorzystane w celu wysłania gestapowskiego Rollkommando po Roweckiego, ale z pewnością były bardzo pomocne w dokładnym rozpoznaniu działalności komendanta ZWZ. Wkrótce konfidenci Gestapo potrafili już dotrzeć do jego najbliższego otoczenia. Z zaciśnięciem pętli jednak zwlekano...

Albrecht nic omieszkał również poinformować gestapowców o tym, kim jest Berka: "Kierownikiem Oddziału II jest major Wacław Berka, ur. 2.7.94, który prawdopodobnie przebywa w sanatorium koło Otwocka". Berka rzeczywiście po dłuższym pobycie w Warszawie przyjeżdżał często do sanatorium w Otwocku, ukrywając się pod fałszywym nazwiskiem. A przecież płk Albrecht nie był jedynym i wcale nie najważniejszym źródłem przecieków informacji, które wzbogacały wiedzę Gestapo o podziemiu, związanym z rządem emigracyjnym.

W świetle powyższego należy więc przyznać rację szefowi Biura Informacji i Propagandy AK, płk. Janowi Rzepeckiemu, że wyrok śmierci wydany na Albrechta przez sąd polowy w składzie: gen. Tadeusz Komorowski, płk Adam Świtalski i płk Jan Rzepecki, był uzasadniony. "Przez swą wiarę w dobrą wolę Gestapo i szybko zwiększający się rozstrój nerwowy Albrecht stawał się wręcz niebezpieczny. Łatwo mógł - kontynuuje Rzepecki - zostać wyzyskany przez Gestapo do wyśledzenia wielu komórek ZWZ, których znał tyle z tytułu pełnionej funkcji szefa sztabu".

Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden szczegół. Po zwolnieniu z więzienia w Kielcach Albrecht, 27 sierpnia 1941 r., powrócił do Warszawy. Zapytany przez "Bedę", czy Niemcy mogli tak samo wziąć "Jana", tj. gen. Roweckiego, odpowiedział: ,,(...) tak, mogli, ale go ten pan (Deżakowski - przyp. J.W.-W.K.) nic znał osobiście i wskazać nie mógł. Interesowałem ich teraz ja - później może będą się interesować kimś następnym", i dodał, że "Gestapo ma swoje wtyczki właśnie blisko osoby p. J. (czyli Roweckiego - przyp. J.W.-W.K.)

Albrecht po zwolnieniu podjął wysiłki celem przekonania gen. Roweckiego o potrzebie negocjacji z Niemcami. Uwierzył w niezwyciężoność III Rzeszy i beznadziejność konspiracji. Wszelkie perswazje i tłumaczenia nie dały rezultatów. Nie było żadnych szans uratowania go z pułapki, w którą zabrnął.

Według przekazu Bernarda Zakrzewskiego - "Oskara" 6 września 1941 r. łączniczka gen. Roweckiego "Grota", Jadwiga Piekarska - "Basia" doprowadziła Albrechta na Świętokrzyską 23, gdzie miał oczekiwać "Grot". Zamiast "Grota" czekał tam jego adiutant "Szymon" - kpt. Ryszard Krzywicki. Wręczył on Albrechtowi list od "Grota": "Kochany Januszu! Poszedłeś za daleko. Myślę, że znajdziesz właściwe rozwiązanie. Ściskam Cię. Stefan".

"Wojciech" znalazł rozwiązanie, zresztą nie mógł opuścić lokalu żywy. Usiadł przy stole i napisał pożegnalny list do rodziny: "Kochani! Nie udało mi się nawiązać kontaktu z przyjaciółmi. Widać obawiają się mnie. Doszedłem do przekonania, że popełniłem błąd (?). Postanowiłem skończyć ze sobą, by w ten sposób ratować swój honor, a wam przekazać czyste imię. Żegnam Was, a duszę swoją i Was polecam Bogu. Wasz Janusz i ojciec. 6 IX 1941".

Zdjął obrączkę, położył ją na stole. Stała tam już szklanka z wodą. Spojrzał na "Szymona". Ten podał mu ją, milcząc. "Wojciech" wypił bez słowa. "Szymon" podtrzymał jego głowę. Po chwili przewrócił krzesło z ciałem zmarłego. Oparł je o podłogę. Zabrał list "Grota". Zamknął drzwi i wyszedł.

Następnego dnia zawiadomione przez "Bedę" przyszły po ciało, żona Albrechta, Maria wraz z córką Wandą.

Albrechtowa była kilkakrotnie nachodzona przez gestapowców, w tym przez kieleckiego prowokatora Stefana Majchrzaka. Chcieli się dowiedzieć, gdzie przebywa mąż. Albrechtowa odpowiadała, że jej mąż pewnego dnia poszedł na Pole Mokotowskie, na miejsce, gdzie w czasie uroczystości pogrzebowych stała podwyższona trumna marszałka Józefa Piłsudskiego, i tam się zastrzelił, ratując honor.

Gestapo czekało wedle umowy na spotkanie w Falenicy. Była to pierwsza wielka niemiecka "gra polityczna" z podziemiem. Przegrana...

Generał Rowecki - "Kalina" w depeszy 326 do centrali w Londynie z 19 września 1941 r. donosił Sikorskiemu:

"Przez aresztowanego oficera Kmdy Gł. ZWZ szef Gestapo zaproponował mi zawarcie cichego układu. ZWZ zaprzestanie dywersji, sabotażu i propagandy, a Niemcy w zamian zawieszą prześladowania ZWZ, czyli spokój za spokój. Propozycję tę odrzuciłem ze względów zasadniczych. Ze stanowiska walki bezwzględnej i bezkompromisowej zejść nam nie wolno i nie zejdziemy. Propozycję gestapo oceniam jako dywersyjną. Melduję o niej bo może ona być traktowana jako przejaw pewnej słabości wroga, szukającego uspokojenia na ziemiach polskich".

Bliższe szczegóły zajścia z płk. Albrechtem Rowecki podał Sikorskiemu w meldunku organizacyjnym nr 79 z 1 października 1941 r.:

"W dniu 5 VII 1941 r. (w rzeczywistości prawdopodobnie 7 lipca - przyp. J.W.-W.K.) aresztowany został na ulicy ob. »Wojciech«, szef sztabu KG. Wpadł w zasadzkę po wyjściu z mego lokalu kontaktowego. Został rozpoznany i zidentyfikowany co do rodowego nazwiska i funkcji konspiracyjnej. Wobec tego, że nasza komórka więzienna działa sprawnie na Pawiaku wywieziono go i ukryto w Kielcach (przez długie tygodnie był badany i wymyślnie torturowany). Nie wyniknęły z tego tytułu żadne u nas wsypy. W dniu 4 IX 1941 r. został wypuszczony na wabia, co potwierdziła ścisła obserwacja jego i rodziny. Ob. »Wojciech« pozostał w izolacji i ewentualna jego ucieczka spowodowałaby niewątpliwie represje w stosunku do rodziny (żona i kilkoro dzieci)".

Wódz naczelny, depeszą szyfrową do komendanta głównego ZWZ z 14 lutego 1942 r., zawiadomił o "odznaczeniu śp. »Wojciecha«, tj. płk. Janusza Albrechta orderem Virtuti Militari IV kl". Jego osobisty dramat oceniła zaś historia... Był z pewnością prawym i odważnym żołnierzem konspiracji. W tym wypadku trudno znaleźć właściwą formułę opisu pełni ludzkiego cierpienia.

 

Co to był "nadwywiad"?

Potwierdzeniem posiadania przez Alfreda Spielkera "wtyczek" w AK może być osoba jego agenta Józefa Hammera-Baczewskiego, używającego ps. "Wujek", "Lech". Zorganizował on w Warszawie liczną siatkę konfidentów określoną jako "nadwywiad rządu londyńskiego". Charakter przedsięwzięcia był oczywiście prowokacyjny. Jej inicjatorowi udało się przekonać wcale niemałą grupę ludzi dobrej woli o tym, że reprezentuje władze polskie w Londynie i wykonuje poufne polecenie gen. Sikorskiego. Ludzie "nadwywiadu" posługiwali się podsłuchem telefonicznym, dotarli też do konspiracyjnej komórki więziennej AK, utrzymującej kontakt z Pawiakiem. Podobnie rzecz się miała z komórkami więziennymi, pozostającymi w gestii Delegatury Rządu. Oddając należną część wielu bohaterskim członkom komórek więziennych, którzy z narażeniem życia wypełniali swoje trudne zadania, trzeba jednak wskazać, że Policja Bezpieczeństwa i SD nie traciła ich poczynań z pola widzenia. Niejeden gryps od ważniejszych osobistości ruchu oporu, osadzonych na Pawiaku trafił na biurko gestapowców i był przez nich dokumentowany. Leon Wanat w swej książce Za murami Pawiaka, opisując konspiracyjną działalność więzienną, stwierdza w pewnym miejscu, iż jeden z więźniów, pisarz oddziałowy, przekazał mu do wysyłki na zewnątrz dwa grypsy. Fakt ten nie budził by może żadnego zainteresowania, gdyby nie to, że osobnik ten został doprowadzony na Pawiak przez żandarmerię, która zatrzymała go przypadkowo - był bowiem konfidentem Gestapo. Nie sposób więc nie założyć, że przekazane grypsy mogło widzieć również Gestapo.

Przy sprawie "nadwywiadu" warto zatrzymać się nieco dłużej. Było to nietuzinkowe przedsięwzięcie Gestapo, ale zakończone całkowitą "klapą", co warto tu szczególnie podkreślić. Zniweczenie w tym przypadku planów niemieckich było jednym z największych sukcesów akowskiego kontrwywiadu.

Spielker nie był twórcą koncepcji "nadwywiadu" jak dotychczas bezkrytycznie sądzono. Jednak w całym tym groźnym przedsięwzięciu odgrywał do końca kluczową rolę, kierując swoją agenturą w porozumieniu z pracownikiem warszawskiego KdS, Alfredem Otto *[Alfred Otto - jedna z najbardziej złowrogich postaci warszawskiego Gestapo. Syn niemieckiego kolonisty spod Łodzi. Wyemigrował do Niemiec. Przed wojną pracownik berlińskiej policji kryminalnej. Od listopada 1939 r. do chwili wybuchu powstania, funkcjonariusz Gestapo w Warszawie. Od 1931 r. członek NSDAP. Przez pewien czas prawdopodobnie pracownik referatu IV A 3 c. Miał na koncie spore sukcesy w walce z podziemiem. Odegrał czołową rolę w rozbiciu Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej, rozpracowywał szefa wywiadu Delegatury Rządu na Kraj, Tadeusza Myślińskiego oraz Bolesława Kozubowskiego, szefa kontrwywiadu warszawskiego okręgu AK, ps. "Mocarz". Wiosną 1943 r. SS-Untersturmführer Otto znalazł się w kierownictwie specjalnego referatu warszawskiego Gestapo, który miał zająć się rozpracowaniem czołowych osobistości (Spitzenfunktionäre) polskiego podziemia. Otto po wojnie ukrywał się w Paczkowie. Został jednak rozpoznany. W 1955 r. toczył się jego proces przed Sądem Wojewódzkim m. st. Warszawy.] i placówką Abwehrstelle Breslau i jej szefem mjr. Fabianem, ps. "Korab".

Zaczynu osławionej już sprawy "nadwywiadu" należy szukać jeszcze w połowie 1940 r. Człowiek o nazwisku Baczewski występował już jako konfident na terenie Warszawy i miał jakiś bliżej niewyjaśniony incydent z komisarzem policji granatowej przy ul. Poznańskiej. Baczewski miał się ofiarować z pomocą przy wydobywaniu więźniów z obozu koncentracyjnego. Bolesław Szwejgert przypisuje mu zadenuncjowanie w grudniu 1940 r. Zarządu Stołecznego Stronnictwa Narodowego w Warszawie. Dalsze aresztowania w tym środowisku miały miejsce w maju 1941 r.

Według wiarygodnych danych właśnie w 1940 r. na Pradze w Warszawie dwaj gestapowcy Gustaw Schultz i Artur Henkel z referatu IV A 3 c z warszawskiego Sipo i SD, kierowanego przez głośnego z powojennego procesu Alfreda Otto, zwerbowali do agenturalnej współpracy niejakiego Józefa Hammera, posługującego się również nazwiskiem Baczewski. Miał im wydać wtedy dwóch członków ZWZ. Volksdeutsch Schultz znał tego człowieka jeszcze sprzed wojny z Białegostoku. Teraz, podczas nieoczekiwanego spotkania, nie omieszkał przypomnieć mu, że wie o tym, iż jego matka jest Żydówką. Czego zażądał w zamian, obiecując milczenie, nietrudno dociec... Wydawało się, że całe to zdarzenie będzie miało dla Gestapo niewielkie, epizodyczne znaczenie. Ot, jeszcze jeden tuzinkowy konfident przybył okupantowi do pomocy... Ale Hammer okazał się człowiekiem ambitnym i nie mniej sprytnym, niemal żądnym sławy w zdradzieckiej profesji. Jeśli już czyta się oryginalne dokumenty dotyczące jego sprzedawczykowskiego procederu, trudno się oprzeć wrażeniu, że Hammer szybko się wyzbył najmniejszych skrupułów moralnych, podejmując służbę dla Gestapo. Nienawidził Polaków i polskości, przy każdej sposobności dawał temu upust. Jak napisał do współautorów tej książki naoczny świadek wielu okupacyjnych wydarzeń - Hammer miał wydać w ręce Gestapo dwóch członków Delegatury przy aptece Wendego w Warszawie. Hammer pomachał ręką zatrzymanym.

Początkowe meldunki agenta "V-14" (taki kryptonim cyfrowy otrzymał Hammer w Gestapo) nie były zbyt wartościowe i Niemcy niezbyt chętnie opłacali jego działalność. Wtedy Hammer wyprosił na Schultzu załatwienie jakiegoś intratnego interesu, który przynosiłby znacznie większe dochody, a zarazem skutecznie konspirował działalność wywiadowczą. W porozumieniu z referatem żydowskim w warszawskim urzędzie Gestapo załatwiono dla Hammera pracę dostawcy warzyw i innych płodów rolnych dla getta. Założono mu nawet firmę handlową przy ul. Miodowej.

Ponieważ tu i ówdzie przebąkiwano już o możliwości likwidacji dzielnicy żydowskiej w Warszawie, Hammer spieszył się, aby "wycisnąć" z getta co się da. Kupował towary spożywcze na prowincji po najniższych cenach i sprzedawał po paskarskich wygłodzonej ludności żydowskiej. Zyski rzeczywiście musiały być niemałe, skoro po pewnym czasie Hammer, ps. "Lech", "płk Wujek", "Stryj" właściwie w ogóle zrezygnował z korzystania z funduszu gestapowskiego. Według opiekującego się Hammerem gestapowca Henkla, dochody konfidenta pod koniec 1941 r. sięgały pół miliona złotych miesięcznie!

Skoro Gestapo do tego interesu w ogóle nie dopłacało, Alfred Otto w porozumieniu z Wolfgangiem Birknerem, szefem referatu IV N w warszawskim urzędzie Sipo i SD *[Wolfgang Birkner, od kwietnia 1943 r. SS-Hauptsturmführer, komisarz kryminalny urodzony 27 października 1913 r. we Wrocławiu, nr w SS 265793. Do Warszawy przybył ze Schneidemuhl (Piła). Pierwsza wiadomość o jego pobycie pochodzi z lutego 1940 r., pracował wówczas w referacie III/III C (przed reorganizacją). W 1941 r. był dowódcą Einsatzkommando w Białymstoku. Od jesieni 1943 r. kierował referatem IV N. Znał dobrze język polski. Podobno zginął w Poznaniu, według innej wersji przeżył wojnę i ukrywał się w Gdyni.] nie sprzeciwiali się, aby Hammer został rezydentem własnej sieci konfidentów (Siponengeleiter) i sam ją utrzymywał. W kartotece na Szucha zakodowano ją pod zbiorczym kryptonimem cyfrowym "V-42" *[Pod tym samym symbolem w Gestapo radomskim występował prowokator "Józef Schmidt", sprawca "wsyp" w środowisku PPR i GL, zlikwidowany przez AK.].

Hammer "zakasował" niebawem niemal wszystkich pozostałych płatnych informatorów z listy Birknera. Dość powiedzieć, że w ciągu kilku miesięcy szpiegowskiej roboty otrzymał informacje od ponad 200 osób, pozostających w bliższych i luźniejszych kontaktach z konspiracją. Większość z tych ludzi pracowała dla niego zupełnie nieświadomie.

"Wtyczki" Hammera w podziemiu były tak wartościowe, że Spielker zainteresował się nimi osobiście.

Mniej więcej w tym samym czasie, podczas przyjęcia z okazji imienin kochanki Hammera - "Loli", w mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu, ten niebezpieczny konfident zgłosił obecnemu tam gestapowcowi Otto swój plan poznania najpoważniejszych tajemnic podziemia. Licząc, że nadal nie jest rozpoznany przez kontrwywiad ZWZ, Hammer zamierzał odtąd występować jako szczególnie poufny emisariusz, przeszkolony w Londynie i przysłany do Warszawy, aby skontrolować stan rzeczy w podziemiu. Miała to być innymi słowy jednoosobowa nadbudówka nad całym aparatem wywiadowczym podziemia, orientującego się na Londyn. Coś w stylu "wywiadu kontrolnego". Hammer dysponował nawet fikcyjnymi pełnomocnictwami ze zręcznie spreparowanym podpisem gen. Sikorskiego. Według zeznań świadków, Hammer miał przynajmniej raz w tygodniu organizować odprawy z ludźmi dla niego pracującymi. Członków jego grupy podejmowali w umówionym miejscu i doprowadzili na wybrany lokal bracia - Kazimierz i Stanisław Maciejewscy. Spotkanie odbywało się zazwyczaj w cukierni "Pod Dzwonnicą" na rogu Krakowskiego Przedmieścia i placu Zamkowego, albo przy ul. Tamka 45 b, w mieszkaniu Ludwika Rzepeckiego, technika z PASTA.

Bylibyśmy w niezgodzie z faktami, gdybyśmy nie zasygnalizowali i innej wersji powstania "nadwywiadu" (według niemieckiej nomenklatury: Kontrol-Nachrichten). Otóż według odmiennych doniesień, impulsem do zorganizowania przez Gestapo tej prowokacji miały być doniesienie o podjęciu w 1941 r. przez KG ZWZ rozmów z przedstawicielami stronnictw politycznych, wchodzących w skład Politycznego Komitetu Porozumiewawczego (PKP) w sprawie stworzenia jednego scentralizowanego systemu łączności kraju z emigracją, uzupełniającego kanał kurierski, utrzymujący łączność z rządem gen. Sikorskiego w obie strony. Konsultacje trwały ponoć kilka miesięcy. Nie możny wykluczyć, że część wymienionych depesz radiowych w tej kwestii z Londynem mogła być przyjęta i rozszyfrowana przez hitlerowski nasłuch. Uzyskanie dodatkowych danych, choćby drogą agenturalną, pozwoliło Niemcom uzyskać sporo informacji na temat potencjalnych zamierzeń w tej sprawie. Efektem tegoż miało być aresztowanie w 1942 r. przez ludzi Spielkera kuriera rządu londyńskiego, zrzuconego w pobliżu Warszawy z pełnomocnictwem podpisanym przez gen. Sikorskiego. Według tu omawianej wersji kuriera tego Niemcy zamordowali po przesłuchaniu. Na jego miejsce zaś wprowadzono do "gry" agenta Hammera-Baczewskiego, który szybko wczuł się w przypisaną sobie nową rolę.

Jeśli rzeczywiście taki niemiecki plan istniał, to trzeba przyznać, że był nader ryzykowny. Sam szef Gestapo (wydz. IV) w Warszawie, Walther Stamm nie miał rzekomo do niego przekonania. Ale jak się okazało później prowokacja zaczęła funkcjonować i to całkiem efektywnie, głównie dzięki niebywałemu wręcz tupetowi Hammera.

Faktem jednak pozostaje, że koncepcja "nadwywiadu" (nie wiemy rzeczywiście dotąd w jakiej postaci została ostatecznie rozwinięta) spotkała się z aprobatą Spielkera. Dziwi jednak, że Gestapo traktowało ją trochę po macoszemu. Nie zadbano zwłaszcza o skuteczniejsze zakonspirowanie cennego współpracownika któremu w końcu przecież, jak wynika z analizy wydarzeń, postawiono zadanie przeniknięcia do sztabu KG ZWZ-AK!

Wydaje się, że działalność Hammera mogła być przez pewien czas skuteczna tylko dlatego, że w podziemiu istniało zjawisko daleko posuniętej nieufności i rywalizacji poszczególnych grup konspiracyjnych oraz rozliczne, nierozstrzygnięte długo spory kompetencyjne. Nerwowo zaczęto poszukiwać "osłony" dla Hammera dopiero pod naciskiem Abwehry, która dowiedziała się, że właśnie od tego agenta docierają do niej "rewelacyjne" meldunki dotyczące zaplecza frontu wschodniego. Było już jednak za późno...

Nie uprzedzając faktów, przytoczmy opinię gestapowca Alfreda Otto: "Hammer miał do dyspozycji kilku ludzi AK i ludzie ci rzeczywiście uwierzyli, że jest on kontrolerem wywiadu. Pokazywano mu meldunki dotyczące rozmieszczenia niemieckich magazynów wojskowych. To miało miejsce trzy lub cztery razy. Myśmy sporządzali odpisy tych meldunków i przesyłaliśmy je do odpowiednich wydziałów do rozpracowania. Tą drogą uzyskiwaliśmy dość jasny obraz zainteresowań wywiadu akowskiego".

I jeszcze opinia szefa akowskiego kontrwywiadu Bernarda Zakrzewskiego - "Oskara": "(...) Co właściwie w tej grupie ("nadwywiadu" - przyp. J.W.-W.K.) było najciekawszego? Chyba precyzja w zakonspirowaniu przed własnymi członkami faktu, że czołowe miejsca w tej grupie zajmowali urzędnicy z Gestapo przy AL Szucha. Ciekawe jest silne oparcie się tej grupy, a raczej gestapowców ją organizujących na organizacji »X«. Powiązanie to miało miejsce w Warszawie, w Krakowie i na Śląsku. Nie bardzo wyjaśniona jest sprawa na terenie kieleckiego i lubelskiego (...). Zresztą, w myśl zasad organizatorów tej grupy, uzgodnionych między Gestapo a Abwehrą, wtyczki gestapowskie miały wejść do ZWZ-AK przez scalenie z tą organizacją. W ten pośredni sposób spodziewano się łatwiej uzyskać dojście do centralnych komórek AK. Na prowadzenie nadwywiadu przeznaczono poważne sumy, łącznie przeznaczono na ten cel 300 000 zł okupacyjnych. Wszyscy etatowi gestapowcy otrzymali w nadwywiadzie pseudonimy i pięknie brzmiące stopnie oficerskie, i tak Otto Schultz, mieszkający przy Chocimskiej 63 nazywał się kapitan Zasławski lub Roman, a jego brat Stanisław (powinno być Gustav Schultz - przyp. J.W.-W.K.), również urzędnik Gestapo, występował jako major Zawadzki".

Tyle "Oskar". Cytowany już fragment jego wypowiedzi zaczerpnęliśmy z głośnej w swoim czasie książki Cezarego Chlebowskiego Cztery z tysiąca. Zastanawia nazwa organizacji "X". Chlebowski, wczuwając się w rolę cenzora, usunął ją z tekstu, motywując słusznie, że podejrzenie to nie jest poparte konkretnymi dowodami. Zaryzykujemy, iż chodziło to o Komendę Obrońców Polski, organizację obejmującą całe Generalne Gubernatorstwo, założoną jeszcze w 1939 r. przez mjr. Bolesława Studzińskiego, później kierowaną przez Henryka Boruckiego - "Czarnego", który zasłynął dwoma ucieczkami z rąk Gestapo. KOP w 1942 r. prowadziła rozmowy na temat scalenia z Armią Krajową. Daleko posunięte rozpracowanie tej organizacji prowadził gestapowiec Otto, przesłuchujący również ujętego Henryka Boruckiego. Przypomnijmy, że Otto był jednym z organizatorów "nadwywiadu" i nadzorował pracę agenta Hammera. To prawda, że siłą rzeczy nasuwają się tu pewne skojarzenia. KOP, rozbita wewnętrznie w 1942 r., uległa również głębszej infiltracji agentury gestapowskiej. Ale czy rzeczywiście organizacja ta miała posłużyć jako "koń trojański" do rozbijania konspiracji? Nie ma na to żadnych namacalnych i przekonujących dowodów, i byłoby niesłuszne obciążać tak ciężkim zarzutem dzieje tej zasłużonej i ciekawej formacji polskiego podziemia.

Powróćmy jednak do Hammera. Jest wielce prawdopodobne, że dzięki jego siatce na biurku Spielkera znalazło się wiele informacji już nie tylko na temat sytuacji politycznej w podziemiu, ale przede wszystkim poczynań wywiadu AK. Istnieją też poważne przypuszczenia, iż to Hammer "ssąc" wiedzę z niektórych komórek wywiadu ZWZ-AK doniósł na Szucha, na początku 1942 r., że w Warszawie działa już zrzucona z radzieckiego samolotu Grupa Inicjatywna PPR, a wśród nich najważniejszy jest "człowiek o niemieckim nazwisku". Chodziło o Pawła Findera. W innym meldunku Hammer doniósł o szczegółach kolportażu prasy PPR na Czerniakowie i Starym Mieście, o działaczu PPR, ps. "Wiesław", który według wywiadu AK objął kierownictwo partii komunistycznej.

W połowie 1942 r. Hammer dostarczył Niemcom odpisy meldunków przechwyconych od kuriera jednej z ekspozytur Armii Krajowej na wschodnich obszarach, dotyczące miejsca zaopatrywania w żywność zgrupowania partyzanckiego Sidora Kowpaka. Dokładnie też były wymienione nazwy wsi białoruskich, które współpracowały z innymi oddziałami radzieckiej partyzantki. Doniesienia te poprzez dowódcę Policji Bezpieczeństwa i SD na Generalne Gubernatorstwo życzliwie zostały odstąpione Abwehrze. Ta zaś wszczęła akcje pacyfikacyjne. Informacji o partyzantce radzieckiej napłynęło na Szucha zresztą więcej. Gestapowców najbardziej interesowały te, które dotyczyły zadrażnień z oddziałami AK. W biurze "badań nad podziemiem" w radomskim Gestapo opracowano na ich podstawie propozycję instrukcji w sprawie politycznego wykorzystywania tych zjawisk. Dokument opatrzony najwyższą klauzulą utajnienia przesłano wprost do Berlina. Innym razem Hammer zawiadomił gestapowca Otto (za pośrednictwem Schultza), że w ramach wywiadu AK istnieje grupa ludzi działających na Wileńszczyźnie "zainteresowana zwalczaniem lewicy i sympatyków ZSRR". Hammer miał mieć wśród nich swojego człowieka.

Przytoczmy w tym miejscu charakterystyczną opinię "Oskara" na temat "nadwywiadu": "Było to niewątpliwie udane prowokacyjne przedsięwzięcie w czasie okupacji. Stworzono bowiem całą organizację, w której około 90 proc. członków nie wiedziało, że pracuje na rzecz Gestapo. Ludzie ci, pełni dobrej woli i gotowości do poświęceń, nie mieli pojęcia o tym, że wszystkie ich poczynania są sterowane przez niemieckie władze bezpieczeństwa".

W warszawskim Gestapo przypisywano Hammerowi-Baczewskiemu wydanie w ręce niemieckie co najmniej stu członków AK (w tym wielu oficerów). Pod tym względem z pewnością należał do tuzów w konfidenckiej robocie. Gestapo na tyle ufało swojemu donosicielowi, że nawet nie sprawdzało wiarygodności poszczególnych pomówień z miejsca przystępując do aresztowań. Rezygnowano zarazem z prób werbowania tych ludzi do współpracy, natychmiast wysyłając ich do obozów koncentracyjnych.

Pewnego razu szef warszawskiego Gestapo Stamm dowiedział się, że jego ludzie mieli w rękach rzekomego syna płk. Antoniego Sanojcy - "Kortuma" i wyekspediowali go do Oświęcimia. Natychmiast zarządził wydobycie z obozu tego człowieka i wykorzystanie go do schwytania Sanojcy. Jakiej metody zamierzano użyć - nietrudno się domyśleć. Plan spalił jednak na panewce. Komendant obozu oświęcimskiego zawiadomił bowiem, że poszukiwanego nie ma już wśród żywych...

Ostatecznie - i tej sprawie Chlebowski poświęca najwięcej uwagi w cytowanej książce - zbrodnicza działalność Hammera-Baczewskiego została rozszyfrowana. Pomogło zdemaskowanie kontaktów agenta ze służbą więzienną na Pawiaku, pracujących dla podziemia. Niektórzy zaufani strażnicy w dobrej wierze odstępowali na krótką chwilę powierzone im grypsy, znanemu sobie "płk. Wujkowi", który ujawnił się przed nimi jako wysłannik z Londynu. Wystarczało więc, że Hammer raz czy dwa w tygodniu w ustalony sposób spotkał się z tymi osobami, aby w kilka godzin później Gestapo wiedziało kogo i gdzie aresztować. Ciosy były zawsze celne... Jak "po sznurku" docierano do ludzi, którzy jeszcze przed godziną byli całkowicie pewni swojego bezpieczeństwa.

Gestapo jednak w kilku przypadkach wyraźnie pośpieszyło się z aresztowaniami i nie zadbało o osłonięcie swojego agenta. W rezultacie został "spalony". Kontrwywiad AK nie miał specjalnych trudności ze zidentyfikowaniem zdrajcy. Ostateczne dowody winy dostarczył jeden z liderów organizacji "Miecz i Pług" - Marian Bogacz. Wojskowy Sąd Specjalny wydał wyrok śmierci. Udało się go wykonać. *[Miało to nastąpić 1 sierpnia 1942 r. w pobliżu domu przy ul. Tamka 45 b. Wyrok wykonała grupa ppor. Leszka Kowalewskiego - "Twardego" z oddziału 993/W z kontrwywiadu AK.]

Gestapowcy Otto i Spielker tłumaczyli wpadkę Hammera jego wyjątkową lekkomyślnością i nonszalancją wypływającymi z przekonania o bezkarności. Zwyczaj przedstawiania się przez telefon: "Słucham. Mówi płk »Wujek«" był całkowitym zaprzeczeniem poważnego traktowania zasad konspiracji. Podobnie, jak niemal jawne reklamowanie się rzekomą przynależnością do Armii Krajowej. Tolerowanie przez niemiecką policję człowieka, który prowadził firmę handlową i wręcz publicznie przechwalał się, że zna Sikorskiego i walczy z okupantem, nie mogło nie budzić zdziwienia nawet postronnego obserwatora...

Rzecz jasna Hammer nie pracował indywidualnie dla Niemców. Nie udało się niestety do dzisiaj rozpoznać całej siatki agenturalnej "V-42". I chyba nie uda się to nigdy. Wiadomo, że pracowali dla niego Edward Zajączkowski, ps. "Bogdan Bogdanicz", były sekretarz Bogusława Miedzińskiego, bratanek o nazwisku Nowak, członek AK Kawecki i niejaka Jadwiga Król oraz ksiądz T. znany germanofil, zamieszkały przy ul. Senatorskiej. Wszyscy byli w "kieszeni" rezydenta Hammera. Doraźnie informowali również gestapowca Gustava Schultza; ten zaś dreptał zaraz potem do gabinetu Otto bądź Spielkera. Był zresztą częstym tłumaczem tego ostatniego.

Prowokacyjna organizacja dysponowała trzema głównymi lokalami: przy Hożej 34, Marszałkowskiej 81, Chocimskiej 33. W mieszkaniu przy Tamce 46 za wiedzą Gestapo zorganizowano stały podsłuch telefoniczny. Na usługach sieci konfidenckiej Hammera pozostawała również grupa warszawskich rikszarzy i właściciel znanego zakładu fotograficznego.

Wraz z "wpadką" przedsiębiorczego rezydenta koncepcja "nadwywiadu" była już ostatecznie "spalona". Gestapo jednak, nie widząc jak daleko było posunięte rozpracowanie agentury "V-42", zamierzało reaktywować całą imprezę z udziałem Edwarda Zajączkowskiego. Bezskutecznie. Zajączkowski został również zlikwidowany z wyroku podziemia. 13 listopada 1942 r. przy ul. Suzina 3 została zlikwidowana jego współpracowniczka Jadwiga Król - "Łazęga". To był rzeczywiście krach sieci agenturalnej "V-42". Przestała funkcjonować.

Nie rezygnowała jeszcze Abwehra. Zamierzała uczynić rezydentem wywiadu w Warszawie Władysława Panterę-Boczonia, występującego pod nazwiskiem "Richard Wagner", "Toni Barclay". W polskiej konspiracji nosił ps.: "Luiza", "mjr Wiktor", "Ali", "dr Grabowski". Przez cały rok 1941 ten przedwojenny "dwójkarz" (urodzony w 1910 r. w Zalesiu koło Niska, woj. krakowskie, przed wybuchem wojny był szefem kontrwywiadu na okręg poznański) stanowił dla Niemców coś w rodzaju wywiadowczego "hibernatusa". Abwehra skupiła na nim uwagę jeszcze przed wojną. Wyszło to na jaw w drugim dniu kampanii wrześniowej 1939 r. Porucznik Boczoń, lecąc wówczas z pilotem jako łącznik Armii "Poznań" do Armii "Łódź", został zestrzelony przez Niemców. Pilot odniósł poważne obrażenia, Boczoń wyszedł z opresji z niewielkimi potłuczeniami. Stanął wkrótce przed plutonem egzekucyjnym i wówczas w dramatycznej chwili wyznał, iż posiadał poufny kontakt z mjr. Fabianem z Abwechrstelle Breslau, posługującym się ps. "Korab".

Boczoń podjął się wkrótce prowadzenia dalszej gry wywiadowczej. Zaraz po zakończeniu działań wojennych mjr. Fabian przekazał go do krakowskiej placówki Abwehry. Pozostał pod jej opieką do wiosny 1942 r., po czym przejął go na stały kontakt Spielker. Dla podbudowania bezpieczeństwa współpracownika na polecenie Spielkera rozsyłano za Boczeniem listy gończe, podając prawdziwe personalia i wyposażając go w fałszywe dokumenty gwarantujące bezpieczeństwo ze strony policji.

Zanim to nastąpiło, Boczoń miał jednak pełną swobodę. Jak dowodził po wojnie, wykorzystywał też sposobność do nawiązania kontaktu z płk Nowakowskim z akowskiego kontrwywiadu i przedstawił mu swoje perypetie. Miał ponoć wówczas otrzymać polecenie pozostania w kraju i utrzymywania współpracy z Niemcami w celach dywersyjnych, na co miał przystać. Potwierdza to "Oskar", który notabene za pośrednictwem dr Stanisława Rączkowskiego - "Sołtana", "Stasia" spotkał się z Boczeniem i uzyskał od niego zapewnienie współdziałania z polskim kontrwywiadem. Przejął też wówczas pakiet dokumentów dotyczących Abwehry. Faktem również pozostaje, że Boczoń oddał wówczas wiele cennych usług wywiadowi okręgu krakowskiego AK, dostarczając mu chociażby wykaz tamtejszych konfidentów. Mimo wszystko mało kto chciał później uwierzyć w "wallenrodyzm" Boczonia, choć ten do końca życia z dokumentami w ręce walczył o oczyszczenie się z zarzutów.

Uznano go za prowokatora. "Oskar", na którym ciążył moralny obowiązek wyjaśnienia tej sprawy, niechętnie przyznawał się do tego, że kontrwywiad KG AK korzystał na własne życzenie z informacji dostarczanych przez Boczonia np. po aresztowaniu gen. "Grota" i że były one w tym wypadku interesujące.

Tymczasem Niemcy w 1942 r. rozpisali dla Boczonia własną rolę. Ustalonym sposobem został on zawiadomiony, aby przybyć do mieszkania Rudolfa Körnera przy ul. Katowickiej 58 w Krakowie. Umówionego dnia czekali na niego Alfred Otto i Spielker. Otto tłumaczył przebieg rozmowy. Zasadniczy dialog prowadził Spielker. Przedłożył on Boczoniowi propozycję objęcia w możliwie najkrótszym czasie kierownictwa "nadwywiadu". Kandydatura była ustalona z mjr. Fabianem, wtedy "dr Scholtzem".

We wrześniu 1942 r. Boczoń przyjechał pociągiem do Warszawy, aby przejąć sprawy po nieżyjącym Hammerze. Podjął kontakt z Gustavem Schultzem, który przedstawił mu szczegółowe instrukcje Spielkera. Jednakże i gestapowcom zaangażowanym w całą imprezę "nadwywiadu" grunt już palił się pod nogami, a kontrwywiad AK większość z nich miał już na swoim celowniku...

Boczoniowi właściwie cudem udało się uniknąć śmierci. Zdecydowało o tym kilkunastominutowe spóźnienie w przybyciu do lokalu kontaktowego. Oczekujący go w mieszkaniu przy Marszałkowskiej 81 Edward Zajączkowski został zaskoczony przez patrol Leszka Kowalewskiego -"Twardego", z zespołu bojowego kontrwywiadu KG AK o kryptonimie "Wapiennik". Padły strzały. Zajączkowski i jego gość, Stanisław Szczepański (człowiek najzupełniej niewinny) osunęli się na ziemie. Przybyły po chwili Boczoń zastał dwa trupy. Domyślił się, że i on może być "poczęstowany" ołowiem, więc czym prędzej ulotnił się z niebezpiecznego miejsca na dworzec kolejowy. Stamtąd zawiadomił Spielkera o fiasku swojej misji. Nerwowa rozmowa, jaka się wywiązała wskazywała, że napędzono mu nie lada pietra. Ta runda była bezsprzecznie wygrana przez polską konspirację.

Ale też nigdy nie udało się naprawdę dociec, jak duże straty w podziemiu spowodowała prowokacyjna działalność siatki Hammera i Zajączkowskiego. Boczoń mówił na ten temat, iż liczba agentów "nadwywiadu" wynosiła 210. Płacono im 1,5 tys. zł miesięcznie. Na pobory dla nich otrzymywał 300 tys. zł. Zapoznając się z aktami agentów skonstatował, że w większości są to członkowie ZWZ, KOP. W ten sposób wszystkie materiały, dotyczące podziemia przechodziły do "nadwywiadu". Wiedza wyssana poprzez "nadwywiad" była - zdaje się - rzeczywiście niemała, skoro raz jeszcze zaowocowała dla Niemców w tragicznym dla polskiego podziemia roku 1943.

Pozostańmy jeszcze na chwilę przy Władysławie Panterze-Boczoniu, bo to ważny casus. Spielker, po opisywanych tu wydarzeniach, skierował go na kurs szkolenia wywiadowczego w Berlinie (przeszedł go prawdopodobnie Ludwik Kalkstein, jeden z najgroźniejszych konfidentów niemieckich). Boczoń dostał się w ręce takich speców, jak kpt. Grobel i mjr von Schubach. W lipcu 1944 r. przeszkolonego agenta przerzucono z misją specjalną na Bałkany, celem wyjazdu była Turcja. Po drodze jednak, w Atenach Boczoń podjął próbę samobójstwa. W rezultacie wycofano go z akcji do Wrocławia. Przez pewien czas leczył się w Bielsku, później przebywał na Podhalu, rzekomo ukrywając się przed Gestapo.

Został aresztowany przez władze polskie 19 maja 1949 r.

Jego rozprawa na mocy "dekretu sierpniowego" odbyła się w 1955 r. Został skazany na 8 lat więzienia przez Sąd Wojewódzki miasta Warszawy. W wyniku apelacji odbyła się druga rozprawa; w jej następstwie i zastosowaniu aktu amnestyjnego wymierzono Boczoniowi karę 5 lat i 7 miesięcy więzienia, z zaliczeniem aresztu od 1949 r. Faktycznie więc Władysław Boczoń został zwolniony jako więzień śledczy 15 listopada 1955 r. W uzasadnieniu wyroku sąd przyznał, że Boczoń, mimo podjęcia w 1939 r. kontaktów z wrogiem, oddał znaczące usługi polskiej konspiracji, za co był wyróżniony przez AK. W szczególności ostrzegł kilku świadków przed grożącym im aresztowaniem, spowodował zwolnienie z więzienia dr. Bocheńskiego, późniejszego świadka na swoim procesie. Dostarczał środki lecznicze więźniom w Oświęcimiu. Osobiście zlikwidował dwóch agentów Gestapo, ochronił sztab dzielnicowy AK w Krakowie ("Cement") przed grożącą im "wsypą", przekazał w roku 1945 materiały rozpracowania Gestapo i Abwehry placówkom radzieckiego kontrwywiadu.

 

Rozbicie "Osy"-"Kosy"

Narodziny

Z licznych już publikowanych źródeł wiadomo, iż w Armii Krajowej, od samego właściwie zarania, istniał wyodrębniony pion nazwany Związkiem Odwetu. Do jego głównych zadań należało organizowanie walki bieżącej z okupantem hitlerowskim, a zwłaszcza prowadzenie działalności sabotażowo-dywersyjnej. Na przełomie roku 1942 i 1943 - opierając się na kadrze i rozległej sieci organizacyjnej ZO - utworzono Kierownictwo Dywersji.

Z przygotowaniem powstania powszechnego wiązała się zaś działalność wydzielonego w końcu sierpnia 1941 r. z ówczesnego Związku Walki Zbrojnej, odrębnego pionu do prowadzenia na tyłach frontu radziecko-niemieckiego wywiadu i dywersji pod nazwą "Wachlarz" (kryptonim cyfrowy "303"). Około pięćsetosobowa organizacja wojskowa, w tym 25 oficerów - spadochroniarzy przeszkolonych w Anglii ("cichociemnych"), miała za zadanie osłaniać od wschodu przyszłe działania powstańcze w głębi kraju i ewentualnie tworzyć barierę, opóźniającą zbliżanie się wojsk radzieckich do ziem polskich. Do zadań "Wachlarza" należało również prowadzenie wywiadu na tyłach wojsk niemieckich, a także zbieranie danych o Armii Czerwonej.

Ponadto na terenie kraju pracowały siatki wywiadowcze II Oddziału Sztabu Naczelnego Wodza i II Oddziału KG AK. Wysiłki rozwinięcia akcji wywiadowczej podejmowały również inne polskie związki konspiracyjne, ale z daleko mniejszymi efektami. Obecność Armii Krajowej w wielorakich zmaganiach na "cichym froncie" była rzeczywiście imponująca. Wzmacniały ją służba kuriersko-łącznikowa i specjalne zespoły z niektórych innych oddziałów KG AK i komend terenowych. W sumie tworzyło to dość rozległy i skomplikowany mechanizm, w którego niejako cieniu pojawiła się Organizacja Specjalnych Akcji - "Osa".

"Osa" powstała w maju 1942 r. Była początkowo wydzieloną komórką dyspozycyjną AK liczącą zaledwie kilkadziesiąt osób, ale nie liczebność decydowała o jej jakości i randze. Związek Odwetu miał już liczniejsze zespoły wyodrębnione. "Osa" - jak słusznie zauważył Tomasz Strzembosz - wszak "była czymś więcej niż jeszcze jednym oddziałem wydzielonym", gdyż "działała na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa, a od grudnia 1942 r. sięgała nawet w głąb Rzeszy". W dodatku została ona "podporządkowana bezpośrednio komendantowi AK i wykonywała akcje bojowe na jego bezpośrednie zlecenie. Celem tych akcji miała być likwidacja czołowych przedstawicieli aparatu okupacyjnego". Tym samym "Osa" znajdowała się w osobistej dyspozycji gen. "Grota". Z jego woli przeprowadzała akty "wielkiej dywersji" i odwetu m.in. na ważnych funkcjonariuszach SS i Policji Bezpieczeństwa. Musiała zatem ściśle przestrzegać niezbędnych rygorów pracy konspiracyjnej i w założeniu była szczelnie odcięta od innych oddziałów akowskich.

Powyższym założeniem koncepcyjnym towarzyszyły stosowne rozwiązania strukturalne i funkcjonalne. "Roboczym" dowódcą tej komórki był niezmiennie ppłk Józef Franciszek Szajewski - "Philips", natomiast kierownikiem operacyjnym oddziału (równocześnie zastępcą "Philipsa") został por. Zdzisław Pacak-Kuźmirski ps. "Andrzej", który pełnił te obowiązki do listopada 1942 r. Wymieniony był poniekąd żywym symbolem walki okupacyjnej. W 1939 r. brał udział w obronie Warszawy i trafił później do niewoli. Z 19 na 20 marca 1942 r. wraz z 4 innymi oficerami zbiegł z Oflagu II C Woldenberg (Dobiegniew). Stosując przemyślne fortele, dotarł do Warszawy i włączył się do konspiracji. Po rutynowej w takich wypadkach "kwarantannie" wraz z kolegami został wcielony do "Osy".

Później na wspomnianym stanowisku por. Pacak-Kuźmirskiego zastąpił (18 września 1942 r.) por./kpt. piech. Jan Papis-Papieski, ps. "Jerzy", "Wąsacz". Natomiast szefem sztabu w tym oddziale był niezmiennie por. rez. Mieczysław Kudelski - "Wiktor". Inni oficerowie, mający już doświadczenie bojowe, uplasowani byli na niższych szczeblach dowodzenia w "Osie". Cała ta formacja składała się w istocie z trzech zespołów, choć sytuacja nie od razu się tak ukształtowała. Konstatacje T. Strzembosza, że do końca listopada 1942 r. "Osa" dzieliła się na dwa terytorialne pododdziały bojowe, a trzeci istniał od grudnia tego roku wydają się nazbyt przesadnie sformalizowane. Podziałów na zespoły do działań w Warszawie i Krakowie początkowo raczej nie było. Również praktyczne poczynania dywersyjne w głębi III Rzeszy wyraźnie wyprzedziły wyodrębnienie pododdziału trzeciego, nazwanego "Zagralinem". Wszyscy oficerowie późniejszych odrębnych zespołów i patroli bojowych występowali początkowo pod wspólnym wiodącym kryptonimem "Bogusław". I tak "Bogusławem Bolesławem" był uciekinier z Woldenbergu, por. piech. Edward Madej - "Bolek", "Felek". Drugi zbieg z tego samego oflagu, ppor. Jerzy Kleczkowski -"Jan", "Jurek", "Ryś", był nazywany też "Bogusławem Janem". Natomiast brak jest tego zespołowego kryptonimu przy ppor. Kazimierzu Nowosławskim - "Chomik I", "Kazik". Mogło to wyniknąć z faktu jego odejścia do partyzantki.

"Bolesławem Jarosławem" mienił się por. Bernard Drzyzga - "Jarosław". Z kolei "Bogusławem Marynarzem" nazywano por. marynarki wojennej Mieczysława Uniejewskiego - "Matrosa", "Marynarza". Wreszcie por. Władysław Welwet - "Miś", który trafił do "Osy" na początku stycznia 1943 r. otrzymał pseudonim "Bogusław Miś".

Wypada więc podzielić pogląd Juliusza Pollacka, iż kryptonim "Bogusław" oznaczał stanowisko dowódcy batalionu, a mówiąc ściślej - symbolizował oficerski kolektyw wykonawczy w "Osie".

Łączniczką w tej organizacji, od początku 1943 r. była "Bogna", "Wanda", czyli Irena Klimesz, a następnie "Władka" - Aleksandra Sokal. Do tego dochodzili oczywiście żołnierze, o których będziemy pisać w dalszej części tekstu.

Do tych zagadnień organizacyjno-personalnych wypada dopisać jeszcze kilka niezbędnych elementów. 24 stycznia 1943 r. komendant główny Armii Krajowej, gen. Stefan Rowecki - "Grabica", "Grot" wydał rozkaz nr 84 Uporządkowanie odcinka walki czynnej. Powodował on scalenie Związku Odwetu i "Wachlarza" w nowo tworzonym Kierownictwie Dywersji, zwanym popularnie "Kedywem". Zmierzano tym samym do zjednoczenia wszystkich sił i środków oraz doskonalenia skuteczności walki bieżącej. Już wtedy jakoby projektowano włączenie "Osy" do "Kedywu", ale w rzeczywistości nastąpiło to dopiero 1 marca 1943 r. Omawiana tu grupa stała się jednym z mniejszych, samodzielnych oddziałów dyspozycyjnych Komendy Głównej AK i zmieniła swój kryptonim na "Kosa - 30". Miała nadal realizować dotychczasowe zadania "Osy", w poprzednim układzie strukturalnym i w zasadzie w dotychczasowym składzie osobowym.

Do dowództwa "Osy"-"Kosy" przybyło trzech nowych oficerów. Jednym z nich był por. rez. piech. "Roman", który objął stanowisko - według dokumentalnej ewidencji oficerów "Kosy" - referenta Biura Studiów, choć odnośna funkcja nie jest znana współuczestnikom tamtych wydarzeń. 1 marca 1943 r. został skierowany do "Kosy" "cichociemny" ppor. rez. Ewaryst Jakubowski - "Brat", zrzucony do kraju 1/2 października 1942 r. Objął funkcję oficera technicznego. Również 1 marca 1943 r. trafił tu ppor. piech. Aleksander Kunicki - "Marian", "Rayski" i objął zwierzchnictwo nad zespołem rozpoznawczym. Ponadto znalazł się w "Kosie" por. Tadeusz Klemens Wojs - "Stanisław", o którym nie wiemy skąd i kiedy przybył.

Znawca zagadnienia, cytowany już Tomasz Strzembosz, analizując zestawienia etatów i preliminarzy budżetowych, ustalił następujący stan liczebny w "Kosie": kwiecień 1943 - 44 ludzi, maj 1943 - 51 ludzi, planowano zaś wydatki na czerwiec 1943 dla 55 ludzi. Mieściły się w tym etaty dla sześciu oficerów ze ścisłego kierownictwa (dowódca, zastępca, szef sztabu i 3 kierowników pododdziałów). Pozostała kadra zatem liczyła 45-49 osób. Zespół por. Madeja do działań w Krakowie miał składać się tylko z 6 ludzi. Warszawski pododdział ppor. Kleczkowskiego tworzyło około 20 żołnierzy. W przybliżeniu tyluż działało ich w "Zagralinie" por. Drzyzgi.

Przytoczone wyżej nazwiska oficerów mówią same za siebie. Były to przeważnie osoby śmiertelnie narażone na groźbę represji Gestapo, a w wielu przypadkach niewątpliwie już przez Niemców poszukiwane. Jednakże przez rok nie było właściwie w "Osie"-"Kosie" żadnych potknięć, a tym bardziej "wsyp", co dobrze świadczy o sprawności pracy konspiracyjnej i zręcznej taktyce działań wykonawczych. "Osa"-"Kosa" bowiem nie próżnowała. Przy każdej sposobności dawała się dotkliwie we znaki okupantowi, mając na koncie szczególnie brawurowe akcje. Warto przypomnieć te najbardziej spektakularne spośród nich podobnie jak inne słynne uderzenia pokrewnych oddziałów AK, które w 1943 r. przypominały Niemcom, że trwa wojna i nigdzie nie mogą się czuć bezpiecznie.

Karzące ramię

Uciekinier z Oflagu w Woldenbergu por. Drzyzga rozpoczął działalność w "Osie" 1 czerwca 1942 r. Przypuszczalnie około października został czasowo przeniesiony do komórki "Iko" i wyjeżdżał do Rzeszy ze specjalnymi zadaniami, polegającymi głównie na organizacji nowych punktów kontaktowych, nawiązywaniu przerwanej łączności ze stalagami i tworzeniu "przejść" granicznych. Po powrocie do macierzystej organizacji ppłk "Philips" powierzył mu w grudniu 1942 r. zadanie stworzenia w Warszawie (w "Linie") zespołu do dywersyjnych działań poza GG ("Zagra") i dowodzenia "Osą"-"Kosą" za granicą ("Zagralinem"). Zleconą misję Drzyzga wypełnił nad wyraz szybko. Przyszedł mu z pomocą Józef Artur Lewandowski - "Jur" z Bydgoszczy, który został jego zastępcą i tam też zorganizował sprawną komórkę "Zagralinu". Bydgoska grupa, w której było wielu odważnych ludzi miała już wkrótce przystąpić do dywersji w samym centrum III Rzeszy.

Józef A. Lewandowski z Januszem Łuczkowskim -"Małym", "Leonem" i Janem Lewandowskim - "Janem" wyjechali do Berlina. Tam na jednej ze stacji kolejki podziemnej podłożyli ładunek wybuchowy i w odpowiednim momencie go zdetonowali. W wyniku eksplozji 24 lutego 1943 r. zginęło 36 osób i 78 odniosło rany. Efekt psychologiczny tego wydarzenia był w Berlinie piorunujący. Policja berlińska, po szczegółowych oględzinach terenu, odnalazła kilka fragmentów podłożonego ładunku i wykryła ślady, wskazujące na sprawców z polskiego podziemia. Szef Gestapo, Heinrich Müller zawiadomił o tym podległe komendy i polecił wzmożenie czujności. Nazajutrz berlińska gazeta "Berliner Nachtausgabe" pisała m.in.: "Zamachowcy muszą być za wszelką cenę ujęci. Taki jest rozkaz władz". Jednak Gestapo nie zdołało tego rozkazu wykonać. Nie dowiedziało się, iż zamach bombowy był dziełem grupy bezpośrednio podległej gen. "Grotowi".

A teraz pewna dygresja. Otóż okazuje się, że pododdział "Osy"-"Kosy" zwany "Zagralinem" miał prawdopodobnie swoją odleglejszą genezę. Z rozkazu KG AK najpierw wykonywały na terenie Rzeszy "wielką dywersję" 2-3 osobowe zespoły, które docierały tam z Warszawy. Wśród tych dywersantów był m.in. młodszy oficer, który przed wojną służył w jednostce wojskowej, dowodzonej przez gen. Roweckiego. W towarzystwie niezidentyfikowanej łączniczki jeździł kilkakrotnie do Berlina jako handlowiec. Za każdym razem ta para konspiratorów wykonywała w głębi Rzeszy jakiś akt dywersji lub sabotażu. W połowie 1943 r. zostali ujęci na warszawskiej ulicy przez Gestapo i po bestialskich torturach podobno zamordowani. Według innych pogłosek, wspomniany oficer, por. "Leon" w rzeczywistości nie został przez Niemców zgładzony. Po miesiącu perypetii na Pawiaku, wyszedł na wolność i na początku 1944 r. zameldował się w Warszawie jako rzekomy przybysz z Białostocczyzny i został przekazany do dyspozycji kontrwywiadu KG AK. Tenże kontrwywiad wprawdzie odnotował nachodzenie jego mieszkania przez Gestapo, jednak fakt zatrzymania i zwolnienia przeoczył. "Leon" miał wiele podobnych przygód już bodaj od września 1941 r. Doniesienia o tym jednak zupełnie zlekceważono.

Powróćmy jednak do zasadniczego tematu. Marzec 1943 r. przyniósł Niemcom kolejne niespodzianki, chociaż nie były one już dziełem "Kosy". 4 marca hitlerowscy dygnitarze w Warszawie otrzymali urzędową pocztą przesyłki z pudełkami cygar. Były to zmyślnie skonstruowane miny-pułapki. Ich produkcja należała do kobiecych patroli minerskich.

Nastąpiły eksplozje w siedzibie gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwiga Fischera i Stadthauptmanna Ludwiga Leista w pałacu Blanka i biurze kierownika Arbeitsamtu, Kurta Hoffmana przy ul. Długiej. Przy otwieraniu pudełek 2 Niemców zginęło i 2 zostało ciężko rannych. Sprawców tych akcji Niemcy również nie potrafili ustalić.

Pełnomocnik dowódcy SD i Sipo, kierownik specjalnej grupy IV AS w Gestapo warszawskim, SS-Hauptsturmführer Alfred Spielker, również otrzymał poważne ostrzeżenie. W bliżej nieokreślonym dniu marca został zastrzelony jego tłumacz, gestapowiec Gerhard Dubas.

26 marca 1943 r. bojowcy z "Szarych Szeregów" przeprowadzili udaną akcję odbicia przy Arsenale więźniów przewożonych z Szucha na Pawiak. Zginęło 2 gestapowców i jeden został ranny. 30 marca w kawiarni "Europejskiej" wpadło w zasadzkę kontrwywiadu KG AK i zginęło dwóch gestapowców z Krakowa, w tym SS-Obersturmführer Böhn.

W kwietniu 1943 r. nastała dalsza eskalacja odwetu. 9 tego miesiąca we własnym gabinecie przy ul. Długiej 38/40 w Warszawie został zastrzelony kierownik Arbeitsamtu, szef Wydziału Pracy w urzędzie gubernatora dystryktu, Kurt Hoffmann. 10 kwietnia w Berlinie "Zagralin" ponownie przeprowadził akcję bombową. Z Warszawy przez Bydgoszcz udali się tam Bernard Drzyzga, Józef A. Lewandowski, Stefania Lewandowska - "Halina I" i Maria Wasilewska - "Halina W", a w drodze dołączył do nich Leon Hartwig. Ładunek podłożono i zdetonowano na Dworcu Głównym. Zginęło 14 osób, a 60 zostało rannych. Policja przeprowadziła liczne aresztowania. Hitler nakazał Himmlerowi, aby osobiście zajął się śledztwem. Wyznaczono 10 tys. marek nagrody za każdego schwytanego sabotażystę. Jednakże zamachowcy szczęśliwie wymknęli się z blokady.

Niebawem do odwetu włączył się pododdział warszawski "Kosy". Pięcioosobowy patrol bojowy por. Władysława Welweta, z udziałem por. "Lasso" z warszawskiego dowództwa "Kedywu", 13 kwietnia 1943 r. przy ul. Dąbrowskiego, śmiertelnie postrzelił Hugo Dietza, kierownika Arbeitsamtu w Otwocku i kierownika grupy "D" (różne zawody) w Arbeitsamcie w Warszawie. Była to kara za sadyzm i szczególną nienawiść do Polaków, za czynny udział w likwidowaniu getta warszawskiego.

Krakowski pododdział "Osy"-"Kosy" por. Madeja od dłuższego czasu przygotowywał zamach na życie wyższego dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie, sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa w tzw. rządzie Hansa Franka, SS-Obergruppenführera Friedricha Wilhelma Krügera. Wykonawcy akcji kilkakrotnie zajmowali stanowiska u wylotu ul. Wygoda i al. Krasińskiego w Krakowie, ale zbrodniarz nie nadjechał. Ponownie podjęli oni akcję, w 54 rocznicę urodzin Adolfa Hitlera 20 kwietnia 1943 r. Długotrwałe wyczekiwanie zostało wreszcie nagrodzone i na samochód Krügera udało się rzucić granaty.

Niestety, rzucono je ułamek sekundy za późno i uderzyły w tylną część pojazdu. Od potężnego wybuchu wypadły szyby w wielu pobliskich domach. Natomiast sam Krüger odniósł jedynie powierzchowne obrażenia. Jednak - jak pisze Jerzy Ślaski - "psychologiczne znaczenie zamachu było ogromne (...), to, że w biały dzień, w sercu niemieckiej dzielnicy pod bokiem generalnego gubernatora omal nie zabito głównego szefa wszystkich hitlerowskich siepaczy w Generalnym Gubernatorstwie, a sprawcy umknęli - było dla Niemców szokiem i kompromitacją krakowskiego Gestapo".

W zamachu na życie Krügera, którym kierował uciekinier z Woldenbergu por. Madej, współuczestniczyli: były jeniec por. "Jurek" - Jerzy Kleczkowski, dowódca warszawskiego pododdziału "Osy"-"Kosy", występujący w roli zastępcy szefa tej operacji, kierownik jednego z patroli w zespole warszawskim, por. "Stanisław" - Tadeusz Klemens Wojs. Specjalnie przygotowane dwa granaty przywiozła do Krakowa łączniczka kierownictwa "Kosy" - Aleksandra Sokal - "Władka", młoda absolwentka Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, ukrywająca się pod fałszywym nazwiskiem "Evi Keller". Ładunki te rzucali pod samochód Krugera dwaj młodzi żołnierze Polski Podziemnej: dziewiętnastoletni instruktor harcerski z Wadowic, Tadeusz Battek vel Dąbrowski - "Góral" i osiemnastoletni harcerz z Gorlic, Andrzej Jankowski vel Lewiński - "Jędrek". W akcji na Krügera uczestniczyło zatem sześć osób, ale do krakowskiego oddziału "Kosy" można zaliczyć tylko trzy spośród nich. Żadna z tych osób nie została ujęta do czerwca 1943 r.

23 kwietnia 1943 r. "Zagralin" przeprowadził trzeci udany zamach bombowy w Rzeszy. Bernard Drzyzga, Józef Lewandowski, Stefania Lewandowska i Maria Wasilewska spowodowali wybuch ładunku na peronie dworca kolejowego we Wrocławiu, w momencie, gdy wjechał pociąg wojskowy i wyległ z niego tłum urlopowanych żołnierzy. Zginęło 4 ludzi, a kilkanaście odniosło obrażenia. Blokada, kontrola dokumentów, rewizje osobiste i aresztowania wśród polskich robotników - nie naprowadziły Niemców na ślad bojowców.

Pułapka

Maj 1943 r. był okresem dalszych uderzeń podziemia w aparat hitlerowskiego okupanta. Ginęli wysocy urzędnicy administracji hitlerowskiej, funkcjonariusze Gestapo. W samej Warszawie poległo kilku oficerów niemieckiej Policji Bezpieczeństwa. Polskie podziemie podejmowało też wiele innych aktów dywersyjnych i odwetowych. Budziło to poważne zaniepokojenie w Berlinie i żądania stamtąd skutecznego przeciwdziałania, a przede wszystkim konkretnych uderzeń policyjnych. Zasygnalizowane wyżej wyczyny "Osy"-"Kosy" potencjalnie wystawiały ten właśnie oddział na pierwszą linię niebezpieczeństwa. Nie udało się nam jednak ustalić jakichś istotniejszych oznak, z których wynikało, że Gestapo już od pewnego czasu było na właściwym tropie. Krach w "Osie"-"Kosie" raczej nastał nagle i chyba nie w następstwie głębokiego przeniknięcia konfidenta w jej szeregi. Niewątpliwie z jakąś zdradą mieliśmy do czynienia na Pawiaku, gdyż spośród zatrzymanych Gestapo bezbłędnie wyodrębniło ludzi, o których Niemcom chodziło.

Fakty wyglądały następująco.

W sobotę 5 czerwca 1943 r. o godzinie 12 w kościele Św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży w Warszawie odbywał się ślub "Ludwika Raczyńskiego", tj. por. "Marynarza" - Mieczysława Uniejewskiego z "Osy"-"Kosy" z siostrą żołnierza tej organizacji - Teofila Suchanek. Na uroczystość zaślubin przyszła ponad połowa członków wymienionego oddziału. Byli tam również krewni i inni goście oraz liczna grupa osób postronnych.

Więzień Pawiaka Leon Wanat, tamtejszy pisarz w kancelarii przyjęć aresztowanych, jest dla nas ważnym świadkiem późniejszych wydarzeń, które rozgrywały się już w gestapowskiej katowni. Jednak swoje spostrzeżenia określił chyba nazbyt uproszczonymi sugestiami. Pisał: "Goście weselni zebrani w kościele nie wiedzieli, że wszystkie ulice prowadzące na plac Trzech Krzyży oraz wejścia do kościoła zostały zamknięte i silnie obstawione przez Gestapo. Na placu Trzech Krzyży było pusto".

Jeśli taka była prawda, to dlaczego nikt nie zauważył wyjścia jeszcze przed ślubem z tłumu gości, po zakup filmu fotograficznego żołnierzy "Osy"-"Kosy" - Antoniego Suchanka - "Andrzejka" i Stefana Smarzyńskiego -"Balona", co uchroniło ich przed aresztowaniem. Z późniejszych wynurzeń Smarzyńskiego nie wynika, żeby na zewnątrz kościoła działo się coś nienaturalnego i że przedzierali się przez kordon Policji Bezpieczeństwa. Zatem geneza i logika wydarzeń na placu Trzech Krzyży musiała być zupełnie inna. Gestapo zostało zaalarmowane, gdy orszak ślubny znajdował się wewnątrz kościoła. Najprawdopodobniej jakiś agent kogoś rozpoznał, a pośród obecnych, poszukiwanych przecież było bardzo wielu. Nie ma jednak jak dotąd żadnego dowodu, iż w fazie początkowej Niemcy rzeczywiście orientowali się, że osaczyli żołnierzy "Osy"-"Kosy".

Przebieg wydarzeń był chyba następujący. Gestapo obstawiło kościół pod koniec nabożeństwa lub jeszcze wtedy, gdy "młoda para odeszła od ołtarza", a "po kościele przeszedł szmer, że zostali otoczeni przez policję". Niebawem w zakrystii zatrzymano młodą parę, a innych wezwano do wychodzenia na zewnątrz, gdzie stały już kryte auta ciężarowe ("budy"). Łącznie zatrzymano 89 osób. Tylko paru "szczęśliwcom" udało się ukryć obok stojących w kącie "katafalka i trumny". Charakterystyczne, że nazwiska tych właśnie osób, o ile nam wiadomo, nie zostały dotąd ujawnione, a więc mamy do czynienia z kolejnym niedomówieniem w całej sprawie.

A nie dosyć zagadek. Przy celowych i ważnych aresztowaniach gestapo z reguły przywoziło ujętych do swojej siedziby w al. Szucha, gdzie skutecznie utrudniało ewentualne porozumiewanie się między nimi. Tym razem jakby chciano zakpić z zamachowców na Krügera i innych nazistowskich dygnitarzy. Cały orszak ślubny został przewieziony bezpośrednio na Pawiak. Już w parę minut później przeprowadzono tam selekcję przybyłych, która trwała do wieczora. W rezultacie zatrzymano w więzieniu 56 osób, a resztę, 33 zwolniono. Niestety nazwiska zwolnionych znowu w większości przypadków są nieznane.

W tym momencie dochodzimy do bodaj najważniejszego aspektu całego głośnego w Warszawie wydarzenia czasów okupacji. Oddajmy więc głos wspomnianemu naocznemu świadkowi Leonowi Wanatowi, aby Czytelnicy wspólnie z nim zastanowili się nad meritum sprawy. "Jak się zorientowałem - pisze wymieniony - między aresztowanymi znajdował się V-mann (Vertrauesmann - konfident Gestapo), który po kilku dniach pobytu na Pawiaku, wywołany przez Gestapo z celi do pokoju przesłuchań, znajdującego się naprzeciwko kancelarii więziennej, ukryty za framugą okna, wskazywał na niektóre osoby orszaku ślubnego przeprowadzane przez podwórze więzienne. Osobnik ten, wzrostu średniego, szczupły, o śniadej cerze i ciemnych włosach, był mocno zdenerwowany i z zachowania jego widać było, że nie chce być poznanym przez aresztowanych. W niedługim czasie znowu zwolniono pewną liczbę aresztowanych.

Powyższe stwierdzenie budzi pewne wątpliwości, których nie sposób nie brać pod uwagę, skoro w tego rodzaju aferach, jakie przypominamy, liczą się przede wszystkim namacalne fakty.

Okazuje się, że autor dopiero po kilku dniach "zorientował się", iż między aresztowanymi jest konfident, przebywający na Pawiaku od kilku dni. Brakuje natomiast jakiejkolwiek wzmianki, że tego osobnika widziano wśród osób przywiezionych z kościoła w dniu 5 czerwca 1943 r. Jaką więc faktycznie rolę odgrywał ten delator?

W literaturze podmiotu szacuje się, iż wtedy na Pawiaku znalazło się około 25 członków "Osy"-"Kosy", czyli wśród osadzonych w więzieniu był prawie co drugi żołnierz tej organizacji. Dlaczego więc konfident wskazywał na "niektóre" osoby? W dodatku, jaka jest pewność, że wskazywał on rzeczywiście na ludzi z "Osy"-"Kosy"?

W jakim wieku mógł być wspomniany konfident? Wanat przecież dostrzegł jego twarz i tym samym miał pewne przesłanki do przybliżonego określenia jego wieku.

W powyższych konstatacjach Wanata, z punktu widzenia naszych dociekań, na szczególną uwagę zasługują prawdy ukryte między wierszami.

Imienne rozpoznawanie i identyfikowanie więźniów z orszaku ślubnego rozpoczęło się dopiero "po kilku dniach". Przyjmując, iż w poniedziałek-wtorek (7-8 czerwca 1943 r.) sprawdzono w kartotekach i ujawniono, że znaczna część aresztowanych posługiwała się fałszywymi dokumentami, można umiejscowić to wydarzenie około 9 czerwca 1943 r.

O przebiegu śledztwa nie ma u Leona Wanata żadnych wzmianek. Jest jednak wręcz nieprawdopodobne, by nie przesłuchiwano tych osób w al. Szucha. Wydarzenia późniejsze dowodzą bowiem, że Gestapo bardzo szybko finalizowało całą sprawę i koncentrowało uwagę głównie na członkach "Osy"-"Kosy".

Trzeba sobie również zdawać sprawę, że przypomniane tutaj wydarzenie już nie tylko potencjalnie mogło osłonić szczegółowe powiązania i kontakty organizacyjne "Osy"-"Kosy", ujawnić Niemcom dalsze segmenty komórki i grup konspiracyjnych. Z pewnością też Niemcy zorientowali się, iż bezpośrednio zaangażowany w "wielką dywersję" (w tym i na terenie Rzeszy) oraz w zamachy na życie hitlerowskich dygnitarzy w GG jest sam komendant Armii Krajowej - gen. Stefan Rowecki. Rozbicie "Osy"-"Kosy" - jak nie trudno się zorientować - bezpośrednio poprzedza kolejny, najpoważniejszy cios w Państwo Podziemne, tj. ujęcie zwierzchnika Armii Krajowej.

Pozostaje jeszcze dodać, że los aresztowanych członków "Osy"-"Kosy" był okrutny. 17 września 1943 r. Niemcy spośród aresztowanych 5 czerwca rozstrzelali 12 mężczyzn i 2 kobiety. Byli to m.in.: Tadeusz Battek - "Góral", Władysław Gabszewicz - "Władek", Andrzej Jankowski -"Czesław", Mieczysław Jarnicki - "Jarema", Andrzej Komierowski - "Andrzej", Anna Kośmińska - "Basia", Krystyna Milli, Jan Papis vel Papieski, Stefan Syrek -"Niusek", Jerzy Trzaska-Durski, Władysław Welwet - "Miś". Innych wywieziono do obozów lub ślad po nich zaginął. Część osób wywiezionych przeżyła gehennę obozów koncentracyjnych.

Wielka wsypa w kościele Św. Aleksandra oraz następne wydarzenia były po wojnie przedmiotem wielokrotnych "dochodzeń" ze strony środowiska kombatanckiego. Nie przyniosły one jednak żadnych rozstrzygających ustaleń. Zebrane rozmaite argumenty były albo nie przekonywujące, albo też poparte niedostatecznie poważnymi dowodami. Faktem jednak pozostaje, że we wszystkich tych próbach wyjaśnienia wsypy na placu Trzech Krzyży najwięcej podejrzeń koncentrowało się wokół żołnierza "Kosy", Stanisława Jastera - "Hela", aresztowanego w bardzo dziwnych okolicznościach 12 lipca 1943 r. na ul. Nowogrodzkiej. Wpadł też akurat wtedy zastępca dowódcy "Kosy", por. Mieczysław Kudelski, zamordowany wkrótce przez Gestapo.

Ewentualna zdrada Jastera - jakkolwiek mająca duże cechy prawdopodobieństwa - nie została jednak dotąd poparta ostatecznymi dowodami. Jak sprawa w tym przypadku jest złożona, świadczy fakt, że na łamach warszawskiego pisma "Kierunki" w 1986 r. wystąpiono z artykułem postulującym rehabilitację Jastera, ps. "Hel", ujawniając przy okazji zasadnicze sprzeczności w istniejących relacjach na jego temat.

Rację ma chyba Tomasz Strzembosz, pisząc: "Dużą winą za tragedię żołnierzy »Kosy« można obciążyć jej kierownictwo, które nie zapobiegło masowemu udziałowi członków oddziału w ceremonii ślubnej oraz komórkę kontrwywiadu, która nie wykryła delatora".

 

 

* Jacek Wilamowski, Włodzimierz Kopczuk "Tajemnicze wsypy. Polsko - niemiecka wojna na tajnym froncie", 1990 r.