Tak zwana
globalizacja
z
Zygmuntem Baumanem rozmawia Witold Gadomski
Nie
sądzę, by obecne stulecie miało ważniejszy problem niż
dogadanie się w kwestii zasad etycznych i zasad
sprawiedliwości. Sprawiedliwość albo jest uniwersalna, albo
jej w ogóle nie ma.
Witold Gadomski:
Panie Profesorze, w jaki sposób świat zmienił się po 11
września? Zygmunt Bauman: Stało
się coś ważnego, ale musimy się zastanowić, czy 11 września
jest rzeczywiście datą graniczną w dziejach świata, czy raczej
w naszej wiedzy o świecie. Z dojrzewaniem świadomości jest
trochę tak jak z roztworem nasyconym, a potem przesyconym. Gdy
stopniowo dodajemy substancji, ta rozpuszcza się, a roztwór
pozostaje przezroczysty. Jednak gdy osiąga poziom nasycenia,
wystarczy drobny wstrząs, pyłek, który wpada do zbiornika, by
spowodować raptowne wytrącanie kryształów. I wtedy widać gołym
okiem, co ten roztwór zawiera naprawdę. 11 września był takim
właśnie wstrząsem. Przemiany, które niedostrzegane dojrzewały
od dłuższego czasu, stały się widoczne dla
wszystkich. Co stało się widoczne?
Terroryzm? Przecież to zjawisko co kilkanaście lat się nasila,
a potem opada. - Nie wrzucajmy
różnych kotów do jednego worka. Mówię o czymś innym, szerszym.
Uświadomiliśmy sobie, że globalizacja ma dwie strony. Z jednej
polega na tym, że znosi się bariery celne, umożliwia
ogólnoplanetarny przepływ kapitałów, towarów, informacji - bez
ograniczeń, bez skrępowań i przeszkód i w zawrotnym
tempie. Druga strona tegoż medalu
wyszła teraz na jaw. W tej samej przestrzeni - którą Paul
Virilio nazywa "szybkościo-przestrzenią", a Manuel Castells
[wybitny hiszpański socjolog - red.] "przestrzenią przepływu"
- nowymi środkami "działania na odległość" można się posłużyć
nie tylko do rozwijania wolnego handlu... "Przestrzeń
globalna", jak wszelki teren niezagospodarowany,
nieuregulowany czy zderegulowany, jest terenem ciągłych bitew
rozpoznawczych (do jak dalekich ustępstw uda się zmusić
przeciwnika?) i wszystkie strony mogą się nowymi możliwościami
tele-wizji i tele-akcji
posłużyć... Panie Profesorze, to
przecież nie wyjaśnia, kto ponosi winę za wydarzenia z 11
września. - Zaraz, zaraz, nie
zaczynajmy od końca... 11 września skończyła się pewna epoka,
która zaczęła się od budowy muru Hadriana i trwała poprzez mur
chiński, Linię Maginota, wał atlantycki, mur berliński... W
owej epoce wydawało się, że można odgrodzić się od reszty
świata za potężnymi fortyfikacjami i czuć się za nimi
bezpiecznie na tyle, by się własnymi sprawami zajmować i o
cudze nie troszczyć. Teraz okazało się, że nawet Ameryka,
która jest oddzielona od reszty świata oceanami i ma lepsze
niż ktokolwiek możliwości techniczne ochrony przed wszystkim,
co na zewnątrz, nie jest przed zagrożeniami, jakie lęgną się
gdzieś na kuli ziemskiej,
zabezpieczona. Ale Ameryka wcale
nie zamierzała się odgradzać! Przeciwnie - to kraj, który
tradycyjnie wyznawał ideologię wolnego handlu. Corocznie do
USA napływają miliony imigrantów, legalnych i
nielegalnych. - Mówię przecież, że
atak na WTC ujawnił, że z wolnością handlu sprzęgają się inne
nieprzewidziane i niechciane wolności, że jednego od drugiego
oddzielić się nie da. Prezydent
Bush doszedł do władzy pod hasłem osłonięcia Ameryki tarczą
antynuklearną. Zapewniał, że Amerykanie będą się czuli
bezpiecznie i będą skutecznie chronili "swój sposób życia".
Proszę się przyjrzeć retoryce Busha po 11 września - pojawiają
się w niej nadal te same akcenty. Bush mówi: celem tej wojny
jest bezpieczeństwo Amerykanów we własnym domu. To ten sam tok
"terytorialnego myślenia" - można wyciąć z przestrzeni
globalnej skrawek, który przed tym, co się gdzie indziej
dzieje, będzie zabezpieczony. A przecież czas, by to złudzenie
prysło. Jak to soczyście wyraził Eric le Boucher w "Le Monde"
z 25 października, od iluś lat zdawało się, że potęgi
gospodarczej nie dotyczą wojny i nieszczęścia nękające inne
ludy: "Kraje afrykańskie pogrążyły się w chaosie? No to co z
tego, machną ręką na Wall Street (...) Stany Zjednoczone,
Europa, Japonia i kraje z nimi bezpośrednio związane cieszą
się pokojem od pięćdziesięciu lat i one stanowią 90 proc.
gospodarki światowej. To, co się działo z pozostałymi 10
proc., cynicznie, lecz też i obiektywnie pozbawione było
znaczenia". Jednak od 11 września jest już jasne, że "nie
można rozłupać planety na dwie hermetycznie zasklepione części
- bogatą i chronioną przez tarczę antyrakietową oraz tę
pogrążoną (tym dla niej gorzej) w swych wojnach i
archaizmach". Przestrzeń zawsze
kusiła. W ciągu 200 lat ery nowoczesnej państwa, które mogły
sobie na to pozwolić, prześcigały się w wyrywaniu sobie
nawzajem terytoriów, kolonizowaniu ich, zakładaniu na podbitym
terenie swoich garnizonów... Rozległość zarządzanej
przestrzeni była wskaźnikiem potęgi państwa, odległości
broniły przed wrogami. To były czasy "kordonów sanitarnych" i
"strategicznych głębi". To się teraz kończy. Terroryzm, który
dał o sobie znać 11 września, jest zjawiskiem
eksterytorialnym, jak i pozostałe procesy dokonujące się w
gwałtownie, acz jednostronnie globalizującym się świecie.
Tylko inercja naszego myślenia sprawia, że o tym zjawisku
myślimy wciąż w kategoriach terytorialnych. Szukamy adresu,
chcemy umiejscowić je w jakimś konkretnym miejscu mapy.
Amerykanie ukuli termin "państwa łotrzykowskie": walczyć z
terroryzmem to tyle co wyłapać terrorystów, których te państwa
hołubią... Jak zauważył ostatnio William Pfaff w
"International Herald Tribune" z 3-4 listopada, "Co się
zaczynało jako amerykańska wojna z terroryzmem, stało się
wojną z Afganistanem... Zastąpiono terroryzm Afganistanem, bo
Afganistanu moc militarna może dosięgnąć, a terroryzmu
nie". Chcemy po prostu znaleźć
terrorystów, którzy stoją za zamachem na WTC. Oni gdzieś są.
Nawet jeśli doskonale się ukryli, to przecież nie rozpłynęli
się w cyberprzestrzeni. - Zgoda.
Jednak też nieustannie popełniamy zgubną w swych
konsekwencjach pomyłkę - mylimy walkę z terrorystami z wojną z
terroryzmem. Terrorystów istotnie można wyłapać. To są ciała
fizyczne, które jeśli nawet żwawo się poruszają, zajmują, by
tak rzec, konkretną przestrzeń. Jednak terroryzm nie sprowadza
się do pewnej sumy terrorystów, którzy już się znaleźli na
listach FBI czy CIA. Terroryzm jest zjawiskiem globalnym,
podobnie jak rynek, jak przepływ kapitału i informacji, jak
wszystkie siły, które dziś odgrywają decydującą rolę w
określaniu warunków ludzkiego życia. Nie jest prawdą, że można
decydować o losach jakiegoś skrawka kuli ziemskiej za pomocą
zasobów ulokowanych na tym skrawku i pozostających do jego
wyłącznej dyspozycji. Dwieście z
górą lat temu Immanuel Kant dostrzegł, co nadchodzi. Zauważył
rzecz skądinąd oczywistą, ale zastanowił się nad tym, co z
niej wynika i wyniknąć musi - ziemia jest okrągła, ludzie są
skazani na to, by rodzić się i umierać we wzajemnym
sąsiedztwie. A skoro tak, to musimy być dla siebie gościnni i
nawzajem się sobą interesować, gdyż w przeciwnym razie
doprowadzimy do katastrofy. Stany
Zjednoczone były dla terrorystów gościnne i właśnie za to
zapłaciły. Chyba w żadnym innym kraju cudzoziemiec nie mógłby
bez przeszkód przejść przeszkolenia w pilotażu boeingów.
Tymczasem wiele krajów muzułmańskich wbrew tradycji islamu
jest dla przybyszów mało gościnnych. W Egipcie czy Algierii
fundamentaliści muzułmańscy dokonują zamachów na europejskich
i amerykańskich turystów. Nie chcą ich u siebie
widzieć. - A jacy to
fundamentaliści są dla obcych gościnni? Odpowiem panu
irlandzkim dowcipem. Kierowca pyta przechodnia: - Jak stąd
dojechać do Dublina? Na to przechodzień: - Gdybym chciał
dojechać do Dublina, tobym stąd nie zaczynał. Jeżeli chce mnie
pan przekonać, że ten świat jest skłócony, jest kłębowiskiem
konfliktów i wzajemnych niechęci i że daleka zeń droga do
pokojowego współżycia gatunku ludzkiego - proszę się nie
wysilać, zgadzamy się znakomicie. Ale proszę zważyć, że innym
światem, niestety, nie dysponujemy, a więc jeśli chcemy
dojechać do Dublina, to musimy zacząć z tego, jaki
jest. 11 września okazało się, że
nie ma dla nas wszystkich, razem i każdego z osobna,
alternatywy, nikomu nie da się uciec w pojedynkę przed
niebezpieczeństwem lęgnącym się gdziekolwiek na kuli
ziemskiej. Musimy zastanowić się, jak uczynić nasz konkretny
świat nieco bardziej bezpiecznym i przyjaznym, jak podążać do
porozumienia, jak pokojowo współżyć. Oczywiście, byłoby
lepiej, gdyby nie dzieliły nas dziesiątki fundamentalizmów,
setki zakrzepłych sąsiedzkich animozji, gdyby nie szatkowały
globu bariery przesądów, stereotypów, niechęci i
niezrozumienia. Jednak mamy świat taki, jaki mamy. Wszelkie
rozsądne rozważania na temat pozbycia się terroryzmu muszą się
zaczynać od tego świata, a nie od
wymyślonego. Napisał Pan w
"Tygodniku Powszechnym: "Wspólna to wina i wspólny wstyd, jak
wspólne jest nasze człowieczeństwo". Czy to nie jest
rozgrzeszenie terrorystów? - W
jakim sensie? Jeśli wina jest
wspólna, to odpowiedzialność za atak na WTC ponoszą po trosze
Osama ben Laden, prezydent Bush, ja,
Pan... - To, co napisałem w
"Tygodniku", należy rozumieć w sensie nadanym przez Karla
Jaspersa, który po europejskiej rzezi zwanej II wojną
światową, zastanawiając się nad różnymi rodzajami winy,
rozróżnił winę moralną, która zachodzi wtedy, gdy moje
działanie bądź powstrzymanie się od działania miało jakiś
wpływ przyczynowy na krzywdę, która się ludziom stała, i winę
metafizyczną, od związku przyczynowo-skutkowego niezależną.
Jest moją winą, że cierpi drugi człowiek, gdyż on jest również
członkiem gatunku ludzkiego, a my wszyscy winniśmy sobie
nawzajem troskę o swe człowieczeństwo. Otóż twierdzę, że w
warunkach globalizacji, 50 lat po tym, jak Jaspers pisał te
słowa, granica między winą moralną i metafizyczną się zatarła,
gdyż na tej ciasnej kuli ziemskiej, wypełnionej po brzegi, na
której nie ma się gdzie schować, jesteśmy skazani na wzajemne
sąsiedztwo. Jesteśmy od siebie współzależni - czy wiemy o tym,
czy nie, czy chcemy tego, czy
nie. Ale co to ma wspólnego ze
współodpowiedzialnością za popełnienie konkretnej zbrodni? Są
ofiary i są sprawcy. Globalizacja tej sytuacji nie zmienia.
Nie lubię odwoływać się do tzw. mądrości szarego człowieka,
ale tym razem zrobię wyjątek. Każdy człowiek jako tako moralny
ma naturalne poczucie sprawiedliwości. Na tym opiera się
sądownictwo w USA: ława przysięgłych, którą tworzą przypadkowo
wylosowani przeciętni ludzie, orzeka "winien" lub "nie
winien". Za atak na WTC, podczas którego zginęło kilka tysięcy
niewinnych ofiar, ktoś ponosi
odpowiedzialność. - Nie sądzę, by
obecne, świeżo rozpoczęte stulecie miało ważniejszy problem
niż dogadanie się w kwestii zasad etycznych i zasad
sprawiedliwości. Sprawiedliwość albo jest uniwersalna, albo
jej w ogóle nie ma. To znaczy: albo stosujemy wobec wszystkich
te same kryteria, albo tylko wobec niektórych, a wówczas nie
ma sprawiedliwości. Tragedią
naszego świata jest to, że w cyberprzestrzeni, w której dzieją
się wszystkie doniosłe sprawy współczesności, nie ma czegoś
takiego jak globalne i uniwersalne sądownictwo, zasady prawne,
zasady sprawiedliwości. Przede wszystkim zaś nie ma instytucji
zdolnych nadać temu prawu i sprawiedliwości moc obowiązującą.
Konwencja międzynarodowa, której przestrzeganie zależy od
tego, czy dane państwo zechce ją podpisać, nie jest
uniwersalnym prawem, a to znaczy, że nie jest prawem w
ogóle. Gdy pan przechodzi przez
ulicę na czerwonym świetle, łamie pan prawo i będzie pan
ukarany niezależnie od tego, czy pan się z tym zgadza, czy
nie. W stosunkach międzynarodowych niczego takiego nie ma. W
tej chwili władza, moc - Macht, jak mówił Max Weber - szybuje
już w przestrzeni eksterytorialnej, natomiast wszelkie
instytucje demokratyczne, instytucje kontroli politycznej nad
wykorzystaniem władzy są wciąż lokalne. To znaczy, że ta
prawdziwa moc - Macht - jest poza zasięgiem.
Powiadanie, że przestępców trzeba oddać w
ręce sprawiedliwości, jest wyważaniem otwartych drzwi. Z tym
się zgodzi każda z cywilizacji wyliczonych przez Samuela
Huntingtona, wszystkie kultury i religie - bez względu na to,
jak głębokie byłyby między nimi różnice. Problem w tym, że
każda z nich traktuje sprawiedliwość na inny sposób, a i swoje
zasady sprawiedliwości stosuje do innych nader wybiórczo. Jak
powiadają Francuzi - deux poids, deux
mesures... Pewne zasady są jednak
wspólne. Każda cywilizacja potępia morderstwo. Tymczasem w
krajach muzułmańskich odbyły się demonstracje poparcia dla
terrorystów, którzy dokonali zbrodni. Czyż to nie jest
szokujące? - Owszem, szokujące.
Ale my się pysznimy tym, że należymy do cywilizacji, która nie
cieszy się z tego, że ludzie umierają. Choć są i u nas tacy,
którzy gotowi są z tej wyższości zrezygnować, gdy niewygodna.
W tymże numerze "International Herald Tribune", z którego
cytowałem słowa Pfaffa, można przeczytać George'a F. Willa
nawołującego Amerykę, by nie słuchała się prawników, którzy
powołują się na "prawo międzynarodowe", czy dyplomatów
powołujących się na "opinię światową" (oba te pojęcia Will
ujmuje w cudzysłowy). Być może to
właśnie pozytywnie nas wyróżnia spośród innych
cywilizacji. - Zamiast zastanawiać
się, co zrobić, żeby ci ludzie zaczęli płakać na widok
poharatanych przez bomby, mamy zazwyczaj inną odpowiedź:
decyduje to, kto ma więcej broni. Jest takie angielskie
wyrażenie "collateral damage" - szkody towarzyszące. Takie
szkody zdarzają się, gdziekolwiek siły się ze sobą mierzą.
Gdyby jakiś przybysz z Marsa oceniał, co stało się 11
września, być może powiedziałby, że tych 5--6 tys.
nowojorczyków, którzy zginęli w wieżach WTC, z punktu widzenia
logiki działań wojennych należy do tej samej kategorii co
zabici przez amerykańskie bomby w Dżalalabadzie czy
Kandaharze. To tylko "szkody towarzyszące". Madeleine
Albright, wówczas przedstawiciel USA w ONZ, indagowana przez
Leslie Stahla w CBS w 1996 roku o śmierć pół miliona irackich
dzieci w wyniku amerykańskich sankcji, odparła, że była to
"bardzo trudna decyzja", ale wziąwszy wszystko pod uwagę,
"myślimy, że sprawa warta była tej ceny" [kursywa ZB]. Skłonni
jesteśmy mówić: ha, trudno, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą -
ale, o ułomna ludzka naturo, tylko wtedy, gdy to cudze drwa
się rąbie. Od moralności Kalego, jak się okazuje, gdy do
przelewu krwi dochodzi, nie uszliśmy daleko.
Ofiarą terrorystów byli ludzie znajdujący
się wewnątrz wież w momencie ataku wymierzonego w symbol
globalnej dominacji, jakim było Centrum Światowego Handlu,
kwatera główna globalnych
korporacji. Nie zgadzam się.
Terroryści atakowali symbole, ale przecież chodziło im o to,
by zabić jak najwięcej zwykłych ludzi. Natomiast ataki
Amerykanów na Kandahar mają na celu unieszkodliwienie
terrorystów i talibskich żołnierzy, którzy ich wspierają.
Owszem, giną też niewinni ludzie, ale nie oni są celem.
Amerykanie uderzają w odwecie, ale też po to, by osłabić siły
terrorystów. To nie oni są agresorem. Mówiąc językiem
teologii: ich wojna jest sprawiedliwa, wojna terrorystów -
nie. - Nie wiem i nie potrafię się
dowiedzieć, skąd u pana ta pewność i jak pan zgłębił motywy
sprawców. Podejrzewam, że wiedział pan o nich z góry. Brak
wyobraźni i umiejętności wczucia się w argumenty drugiej
strony to jedna z głównych przeszkód na drodze do Dublina. Czy
nie może pan sobie wyobrazić, że to, co się działo w WTC, było
przez wielu ludzi uważane za przyczynę ich cierpień? Słusznie
albo nie, ale uważali, że działalność WTC jest przyczyną ich
nędzy. Podobnie my uważamy ben Ladena za sprawcę tragedii,
która wydarzyła się w Nowym Jorku. Przypisujemy mu wszystkie
nieszczęścia, jakie zwykłych i Bogu ducha winnych Amerykanów
nękają. W ten sposób możemy kłócić się w nieskończoność, ale
do Dublina nie dojdziemy! Mówi pan,
że mieszkańcy krajów muzułmańskich cieszą się, że w WTC
zginęli ludzie. A być może cieszyli się, że zostały
zdruzgotane symbole mocy, zdawałoby się, niezwyciężonej i nie
do odparcia? Gdyby im pokazać 6 tys. innych trupów, nie
tańczyliby pewnie z radości. Można sobie wyobrazić, że ci
ludzie uważają ofiary w wieżowcach na Manhattanie za "szkody
towarzyszące", jak i my uważamy za takie ludzi poległych przy
okazji bombardowania Kabulu. Być może też powiedzieliby, że
"sprawa warta jest tej
ceny"? Szczerze mówiąc, trochę
cierpnie mi skóra, gdy słyszę tego rodzaju rozumowanie. Jeśli
mój sąsiad, któremu się kiepsko powodzi, podpali mój dom, gdyż
z jakiegoś powodu wymyśli sobie, że jego niepowodzenia
wynikają z moich sukcesów, to ja oczywiście potrafię sobie
wyobrazić, co się dzieje w jego umyśle, ale to nas w żaden
sposób nie przybliży do porozumienia. Jaką krzywdę uczynili
ekstremistom muzułmańskim
Amerykanie? - Ano właśnie, czas
najwyższy, by miast skóry grubej mieć taką, co cierpnie.
Powtarzam raz jeszcze: to nie był
ślepy atak przeciwko mieszkańcom Stanów Zjednoczonych. Wybrano
nie stadion piłkarski, szpital, dzielnicę mieszkaniową, ale
symbole - i rzeczywiste ośrodki - władzy. Dwie wieże były
symbolem potęgi gospodarczej, Pentagon - militarnej, Biały Dom
- prawdopodobnie cel ataku, który został udaremniony -
symbolizuje władzę polityczną. W
tej sytuacji unosić się emocjami możemy i zapewne będziemy,
ale nie doprowadzi to do wykorzenienia terroryzmu. Trzeba
raczej, jak na cywilizowanych ludzi przystało, trzeźwo się
zastanowić nad sytuacją, w jakiej znalazł się świat w wyniku
chaotycznej i niekontrolowanej globalizacji. "Deregulacja"
świata spowodowała jego kruchość, podatność na katastrofy,
zawodność zwyczajowych środków zaradczych. Dzisiejsze wojny,
które nękają nasz wspólny świat, są, jak to, parafrazując
Clausewitza, zauważył ostatnio Jean Baudrillard [w "Le Monde"
z 3 listopada] - "kontynuacją braku polityki - z zastosowaniem
innych środków". Otóż, kiedy
wyłania się przestrzeń niezagospodarowana przez żadne
instytucje kontroli demokratycznej, etycznej, prawnej - a taka
jest cyberprzestrzeń, w jakiej gospodarują dziś li tylko
obojętne na "prawo międzynarodowe" i "opinię światową" siły -
normą staje się nagminne uciekanie się do "zwiadu bojem".
Wydaje się bitwę nie po to, by zawojować teren, lecz by
zbadać, jak daleko przeciwnika można wyprzeć, do jakiego
kompromisu zmusić, od jakich roszczeń odwieść. To się teraz
dzieje na całym świecie. Terroryści to robią i my
też. My? W jaki
sposób? - Zmierza do tego polityka
Stanów Zjednoczonych w stosunku do tzw. państw łotrowskich.
Choćby działania prowadzone od dziesięciu lat w stosunku do
Iraku. Jeżeli ktoś jest łotrem, to
trzeba go traktować jak łotra. -
Wrócę do tego, co powiedziałem na wstępie. Ukaranie
terrorystów to jest jedna sprawa, wykorzenienie terroryzmu -
druga. Jeżeli wykorzenienie terroryzmu sprowadzamy do
schwytania ludzi, którzy są na liście poszukiwanych i za
których głowy wyznaczono wysokie nagrody, to skazujemy się na
to, że nasze dzieci, nasi wnukowie, o ile dożyją
pełnoletności, będą się wciąż borykali z problemem terroryzmu.
O talibach powiada się, że byli pomysłem angielskim
podchwyconym przez Amerykę, sfinansowanym przez Arabię
Saudyjską i zrealizowanym przez Pakistan. Talibów wymyślono,
by przepędzić Rosjan z Afganistanu, a CIA ma wielkie zasługi w
rekrutowaniu im zwolenników z całego świata arabskiego. Być
może znużony nieskutecznością działań lotniczych Pentagon
zaciągnie na służbę Sojusz Północny, hodując w ten sposób
talibów jutra. Jak długo ma się nasz światek tak
toczyć? W latach 70. we Włoszech i
w RFN terroryzm był wielkim problemem. Jednak policji udało
się schwytać lub zabić terrorystów i problem przestał
istnieć. - Myli pana zbieżność
terminów, za którą kryją się zjawiska o całkiem odmiennej
socjologicznie proweniencji. Nie można porównywać obecnego
terroryzmu do Czerwonych Brygad czy grupy Baader-Meinhof
choćby z tego powodu, że tamte były zjawiskami i porachunkami
lokalnymi uprawianymi w dawnej konwencji "suwerennego
państwa", gdy dzisiejszy terroryzm jest równie globalny jak
przeciwnik, którego sobie
obrał. Powiedział Pan, że do sprawy
terroryzmu nie można podchodzić emocjonalnie. Co Pan sądzi o
bardzo emocjonalnym tekście Oriany
Fallaci? - Nie jestem
psychoanalitykiem i nie potrafię wyjaśnić tego przypadku. Wiem
tylko, że postawa, jaką przyjęła Oriana Fallaci, to
zwierciadlane odbicie postaw, które - jakże słusznie - rażą
nas i bolą po przeciwnej stronie frontu. Fundamentalizm jest
jedną z głównych psychologicznych przeszkód w dostrzeżeniu
drogi, która mogłaby (mogłaby!) doprowadzić do świata bardziej
na miarę człowieczeństwa skrojonego. Powtórzę raz jeszcze -
wcale się nie cieszę, że musimy poszukiwać drogi w takim
świecie jak nasz. Jednak innego świata po prostu nie ma. Albo
będziemy wzajemnie traktowali serio nasze skargi i nie
odsądzali się nawzajem od praw ludzkich, albo będziemy się
nawzajem wyrzynali. Czy ma pan do zaoferowania trzecią
możliwość? Apel o wzajemne
zrozumienie i szacunek jest na pewno słuszny, ale wydaje mi
się, że jego adresatem powinny być przede wszystkim kraje
pozaeuropejskie. Być może jest w tym pewna hipokryzja, ale
poprawność polityczna nakazuje nam okazywać szacunek obcym
kulturom i religiom. Tymczasem w niektórych krajach
muzułmańskich trudno o taki szacunek wobec naszej kultury i
religii. - Jego adresatem powinna
być także Oriana Fallaci i George F. Will. A poza tym
większość krajów o muzułmańskiej większości weszła do koalicji
antyterrorystycznej. Więc skąd te
uogólnienia? Weszły państwa zwykle
zresztą rządzone w sposób autorytarny. Społeczeństwa zaś
manifestują nienawiść do USA i poparcie dla ben Ladena. W
Indonezji, gdzie podobno islam jest dużo łagodniejszy niż na
Bliskim Wschodzie, tysiące ludzi manifestuje przeciw
działaniom wojsk amerykańskich, a ochotnicy chcą walczyć u
boku talibów. - Tylko w niektórych
źdźbłach belki się pan dopatruje, a poniektóre belki za źdźbła
uważa. W każdym kraju i w każdej religii istnieją
fundamentalizmy. Obserwowałem na własne oczy fundamentalizm
żydowski w Izraelu. Jeżeli słowo "barbarzyńca" stosuje się do
manifestujących w Karaczi czy Dżakarcie, mnie to słowo cisnęło
się na usta, gdy oglądałem manifestację fundamentalistów
żydowskich przeciw kobietom, które chodziły z krótkimi
rękawami, czy kierowcom, którzy w sobotę chcieli pojechać na
wycieczkę za miasto. A czy zdarzyło się panu odwiedzić
amerykański "pas biblijny"? Dopóki nie przyjmiemy, że zasady
wzajemnego poszanowania, sprawiedliwości, zasady prawne i
pryncypia, jakich musimy się w końcu dorobić, muszą być
uniwersalne i do wszystkich odnosić się jednako, i dopóki
złoczyńców będziemy wyznaczali selektywnie, nie będzie szans,
by zbliżyć się do Dublina choćby na parę
kroków. Dlaczego globalizację uważa
Pan za praprzyczynę światowego terroryzmu? Owszem, terroryści
uzyskali dzięki globalizacji nowe instrumenty działania. Ale
instrumenty to nie to samo co przyczyny. Przyczyną jest
nienawiść do USA i innych bogatych narodów, ale istota tej
nienawiści nie jest dla mnie
jasna. - Globalizacja nie jest
"przyczyną terroryzmu"; stworzyła ona grunt na terroryzm
podatny. Przeżywamy obecnie okres historyczny, który można
nazwać "separacją numer 2". Podobna sytuacja istniała w
Europie w końcu XVIII i na początku XIX wieku, kiedy to
powstawały państwa-narody. Max Weber twierdził, że świat
interesów odseparował się wówczas od gospodarstwa domowego, w
jakim ogniskowały się w tamtych czasach rutynowe obowiązki
moralne i prawa ludzkie. Lokalna społeczność, parafia, cech
rzemieślniczy - instytucje związane z gospodarstwem domowym -
chroniły przestrzeganie przyjętych zasad etycznych. Spod tej
to kurateli udało się światu interesów uwolnić - nazywało się
to wówczas zrzuceniem pęt, emancypacją, pozbywaniem się
irracjonalnych ograniczeń. Skutkiem
była powódź ludzkiej niedoli, o jakiej wiemy choćby z lektur
Dickensa, Zoli czy Reymonta. Byli też terroryści, były bomby,
byli ci, którzy podpalali fabryki i niszczyli maszyny -
ówczesne odpowiedniki WTC. Lała się krew, wojsko strzelało do
ludzi. Aż w końcu doczekaliśmy się, choć nie bez wysiłku i
pokonywania sprzeciwu, ustawodawstwa fabrycznego i
powszechnego prawa wyborczego. Każde poszerzenie prawa
wyborczego było witane w Anglii wrzaskiem przerażenia: kogo tu
dopuszczają do głosu? Terrorystów, którzy spiskują przeciw
społeczeństwu? Aż wreszcie doszło do założenia państwa
opiekuńczego, które przyznało wszystkim obywatelom prawo do
godziwego życia i w tym celu zajęło się likwidacją nędzy,
zabezpieczeniem przed ciosami losu, zapewnieniem podstawowego
bytu. Powstało państwo, które za swój obowiązek uznawało
wytwarzanie miejsc pracy. Głównie
dla państwowej biurokracji, która rozrasta się w sposób
niebywały. - Bardzo to
jednostronny, choć - przyznaję - modny dzisiaj, kąt widzenia.
Jednym z celów państwa opiekuńczego była redukcja bezrobocia
(mówiono nawet o "powszechnym zatrudnieniu"). Rzetelne próby
realizacji tego celu doprowadziły znacznie skuteczniej niż
żołnierskie kule do równowagi społecznej, "pacyfikacji"
ludzkiego współżycia, pokojowego rozwiązywania konfliktów
społecznych, zmarginalizowania przestępczości.
Teraz przeżywamy kolejną nową separację,
której skutki są podobne do skutków tej pierwszej, tyle że na
skalę globalną. W skali planety dokonuje się dziś
przetasowywanie dochodów, wykorzenianie zastanych i nawykowych
sposobów życia i zdobywania środków do życia, rozkład więzi
społecznych oraz sieci zobowiązań i praw etycznych, dewaluacja
przyjętych tytułów ludzkiej godności. Dotychczasowe rodzaje
gospodarowania, wywiązywania się z powinności etycznych wobec
rodziny i reszty otoczenia nie są już możliwe. To samo działo
się w Europie przed 150-200 laty, a dziś dzieje się na skalę
globalną. Na co czekamy? Na coś, co byłoby odpowiednikiem
zrodzonego wówczas w naszym kręgu kulturowym, choć na skalę z
osobna wziętych państw tylko, settlement (uregulowania,
załatwienia sprawy, pogodzenia sprzecznych interesów i
detoksykacji konfliktów). W tym
kierunku zrobiliśmy na razie niewiele kroków. Utożsamiamy
politykę globalną z polityką międzypaństwową - i to jest błąd.
Państwo narodowe nie wyłoniło się z federacji gmin czy
parafii. Było całkiem nowym typem władzy, nową jakością.
Wybitny historyk idei Reinhard Koseleck powiada, że w XVIII
stuleciu państwa narodowego, jakie miało powstać za niespełna
sto lat, nie tylko nie można było przewidzieć, ale nawet
pomyśleć. Nie było takich pojęć jak powszechne prawo wyborcze,
prawa jednostki, rzeczpospolita, która jest wspólną własnością
obywateli. My jesteśmy w podobnej sytuacji. Wspinamy się na
stromą przełęcz, nie mając na razie pojęcia, co jest po
drugiej stronie. Na czym miałaby
polegać ta nowa globalna jakość? -
Nie jestem prorokiem, nie jestem w stanie nakreślić wizji
rozwiązania problemów, jakie niesie druga separacja. Jednak
pewien jestem, że wiek XXI będzie poświęcony poszukiwaniom
takich rozwiązań, podobnie jak wiek XIX upłynął na szukaniu
rozwiązań problemów wyłonionych z pierwszej
separacji. Mówi Pan, że na skutek
procesów globalizacji duże grupy ludzi w różnych krajach czują
się wyobcowane, gdyż nie mogą już pełnić tradycyjnej funkcji,
do której przywykły. Ten problem widzimy też w Polsce i
niekoniecznie wiąże się on z globalizacją - raczej z
unowocześnieniem gospodarki. Im szybciej rozwija się kraj, tym
szybciej następują przemiany, które narzucają rozmaitym grupom
nowe role lub marginalizują niektóre grupy zawodowe i
społeczne. Weźmy górników w Anglii, Belgii czy teraz w Polsce.
Rozwój gospodarczy sprawia, że gospodarka nie potrzebuje już
tyle węgla. Górnicy tracą pracę, upada kultura robotnicza,
etos pracy, który kształtował się przez kilka pokoleń. To
bardzo smutne zjawisko, a globalizacja zapewne je potęguje. W
kilku krajach szybki rozwój doprowadził do wybuchu społecznego
i w konsekwencji do pogłębienia kłopotów gospodarczych.
Stagnacja gospodarcza i bieda powodują frustrację, rozwój
także. Jak z tego dylematu
wybrnąć? - Nie jest prawdą, że
ludzie bardziej cierpią, gdy kraj się szybko rozwija. To znów
przesadne i nie całkiem zgodne z faktami uogólnienie. Ludności
krajów pozostałych w tyle globalizacja nie szczędzi cierpień,
tyle że znoszą je w milczeniu (a raczej - jęki do nas nie
docierają). W krajach, które uchodziły za azjatyckie tygrysy,
katastrofa gospodarcza była spektakularna. Jednak i w tych
krajach napięcia rosły od dawna, tyle że - by znów przesycony
roztwór wspomnieć - nie były widoczne gołym
okiem. Próbuję znaleźć powody
narastającej frustracji ludzi w krajach, które my,
Europejczycy, zwykliśmy nazywać rozwijającymi się lub krajami
Trzeciego Świata. Otóż lata 90. minionego stulecia to okres
najbardziej dynamicznego wzrostu gospodarki światowej. Niemal
cały świat, z wyjątkiem subsaharyjskiej Afryki i niektórych
krajów poradzieckich, miał swój udział w tym wzroście. Jedną z
jego przyczyn była globalizacja. Skąd zatem biorą się tak
znaczne napięcia i frustracje w krajach, które gonią światową
czołówkę? - Jeżeli operuje pan
statystyką, to okaże się, że ma pan rację. Ale jedno
dziesięciolecie to okres zbyt krótki i trzeba być bardzo
ostrożnym z wyciąganiem wniosków. Upadek muru berlińskiego
nastroił niektórych ludzi tak euforycznie, że ogłosili koniec
historii. Szybki wzrost gospodarczy ukazał, jak
nierównomiernie są rozdzielone jego owoce. Rosnąca
nierównomierność wynika z braku kontroli etycznej, prawnej i
politycznej nad tym procesem. Ale,
Panie Profesorze, największe dysproporcje pomiędzy bogactwem a
nędzą występują wewnątrz krajów, a nie pomiędzy krajami. W
jaki sposób, prowadząc globalną kontrolę, można zmniejszać
tego rodzaju nierówności? - Jak
rozwiązywać te problemy wewnątrz kraju, nauczyliśmy się w
ciągu XIX i XX stulecia. Wiemy, kto jest odpowiedzialny,
wiemy, jaki jest adres instytucji, do których trzeba się
zwrócić, by załatwić sprawy. Te instytucje mogą działać lepiej
lub gorzej, czasami zupełnie kuleją, gdzie indziej - w Szwecji
czy Danii - działają bardzo sprawnie, ale wszędzie są. Nie
mamy takich instytucji w skali
globalnej. Jednak kraje, w których
terroryzm muzułmański ma silną bazę społeczną, mają dochód
narodowy na głowę mieszkańca wcale nie niższy niż Europa
Środkowa. To nie są najbiedniejsze kraje na ziemi. Jeżeli ich
narody czują się dyskryminowane, wynika to z ich wewnętrznych
problemów - z nierówności, analfabetyzmu, korupcji,
nieudolnych rządów. Te problemy powinny być rozwiązane w
ramach istniejących przecież i całkiem silnych, przynajmniej
militarnie, państw narodowych. - W
XIX wieku też byli tacy, którzy mówili: Jeżeli te ciury tkwią
w analfabetyzmie, rozpijają się dżinem, wydają wszystkie
zarobione pieniądze w karczmach, nie dbają o rodzinę, to ich
sprawa. Na szczęście byli też tacy, którzy powiadali: To jest
także nasza sprawa. Musimy wprowadzić powszechny obowiązek
kształcenia, powszechnie dostępną służbę zdrowia, musimy
zlikwidować slumsy, podnieść poziom sanitarny jam, w których
gnieżdżą się nędzarze, musimy skrócić dzień pracy. I na
szczęście ci drudzy zwyciężyli.
Jest oczywiście pokusa myślenia, że skoro
narody biedne tkwią w analfabetyzmie, to ich sprawa. Byłaby to
ich sprawa, gdyby nie to, od czego zaczęliśmy naszą rozmowę.
Nie można w dzisiejszym świecie otoczyć się granicami. Pańskie
myślenie prowadzi prostą drogą do tego, że poczucie
opuszczenia, zaniedbania będzie się pogłębiało i ci, którzy
prowadzą wojnę z terrorystami, będą mieli pełne ręce
roboty. Panie Profesorze,
niezależnie od procesów globalizacji państwa wciąż kontrolują
konkretne terytoria. Żeby pomóc ludziom, którzy terytoria te
zamieszkują, trzeba w jakiś sposób dogadać się z rządami czy
innymi strukturami dysponującymi siłą militarną. Można
spróbować narzucić pomoc siłą, jak próbowali to robić
Amerykanie w Somalii czy NATO na Bałkanach. Jednak to wciąga
nas w wojnę, której zakończenie jest trudne, i wcale też nie
wiadomo, czy stajemy w tej wojnie po właściwej stronie. Może
Ameryka i Europa powinny interweniować w Ruandzie, by nie
dopuścić do ludobójstwa, ale to oznaczałoby strzelanie do
Tutsi lub do Hutu lub jednocześnie do obu stron. Oznaczałoby,
że biali zabijaliby czarnych, a władza, która zostałaby tam
narzucona, byłaby czymś w rodzaju
protektoratu. - Kraje zachodnie
reagują na lokalne konflikty tylko, gdy same czują się przez
nie zagrożone - a im dalej od licha i im bardziej daje się je
zlokalizować, tym mniej się zagrożenie odczuwa. To postawa
egoistyczna. Australijczycy zaangażowali się w konflikt w
Timorze Wschodnim dopiero, gdy przestraszyli się fali
uchodźców porównywalnej z falą z Wietnamu. Wówczas naprędce
sklecili koalicję, która była zainteresowana rozwiązaniem
konfliktu. Gdyby nie ten strach, Indonezja miałaby wolną rękę
w masakrach na Timorze. Wiceminister obrony Wielkiej Brytanii
Allan Clark, gdy go przypierano do muru, dlaczego dostarcza
Indonezji śmiercionośnej broni wykorzystywanej do tępienia
Timorczyków, odparł: - A co mnie obchodzi, co jedna grupa
cudzoziemców robi drugiej? No
dobrze, to w jaki sposób można im
pomóc? - To nie jest sprawa
pomocy. Pisałem kiedyś o różnicy między tolerancją, jałmużną,
współczuciem nawet a solidarnością. Gdy pan pyta: Jak im
możemy pomóc? - pytanie to utwierdza pewną z góry przyjętą
wyższość, a tu wszak o prawa ludzkie
idzie. Wydaje mi się, że to ze
strony krajów słabiej rozwiniętych słychać oskarżenie - świat
nam za mało pomaga. - Za to, jak w
tych krajach postrzega się świat, ani ja, ani pan nie ponosimy
odpowiedzialności. Fundamentalizm zawsze dąży do uproszczenia
świata. To jest takie rozumowanie: my jesteśmy po stronie
aniołów, oni po stronie szatana. Jak się dwa fundamentalizmy
stykają, to biada nam wszystkim, po którejkolwiek stronie
byśmy się znaleźli lub gdybyśmy nawet byli przypadkowymi
przechodniami. Ależ my nie jesteśmy
fundamentalistami. W każdym razie nasz fundamentalizm jest
dużo łagodniejszy niż muzułmański. Niedawno islamskie bojówki
dokonały masakry chrześcijan w Pakistanie podczas mszy. Nie
słyszałem, by ktoś w świecie chrześcijańskim wezwał do świętej
wojny. Tego nie czynią nawet skrajni fundamentaliści katoliccy
w rodzaju ojca Rydzyka. Kiedyś chrześcijaństwo było
fundamentalistyczne. Palono heretyków, urządzano krucjaty. Ale
mamy to już dawno za sobą. - Nie
słyszał pan? Proszę się przejechać do Irlandii Północnej, tam
muzułmanów nie ma, a chrześcijańska krew się leje. A kiedyś
paliliśmy się na potęgę. Mówienie, że stosy dla heretyków są
dziedzictwem kultury antyczno-chrześcijańskiej, jest równie
bezsensowne jak powiedzenie, że terroryzm ben Ladena wynika z
nauk Koranu. To są takie myśli, które wcale nie ułatwiają
myślenia. Ale powtarzam: pan ma wiele racji. To jest bardzo
paskudny świat. Jest na nim mnóstwo zapiekłych nienawiści i
mnóstwo poszukiwań prostych rozwiązań dla bardzo
skomplikowanych spraw. Ale to świat, w którym i my, i oni
(jakkolwiek by pan granicę przeciągał) żyjemy. I nic nie
pomoże obrażanie się, zadzieranie nosa, ukręcanie łba sprawie
stwierdzeniem, że oni są gorsi. Trzeba się zamiast tego
zastanowić, jak budować wspólny dom nadający się do
zamieszkania. Mieszkanie we wspólnym domu nie jest szczególnie
komfortowe, ale może stać się koszmarem, jeżeli mieszkańcy nie
pójdą na kompromis. Trzeba od czegoś
zacząć. Na czym miałby początek
polegać? - Mamy do czynienia z
powszechnym dziś zjawiskiem, które amerykański profesor David
Shi nazwał "syndromem przyspieszenia". Chcemy wszystkiego i
natychmiast. Otóż nie można oczekiwać, że problem rozwiąże się
natychmiast. Minęło jakieś sto lat, zanim działacze robotniczy
przestali walczyć za pomocą bomb, a zaczęli zakładać związki
zawodowe i dbać o poprawę organizacji pracy wewnątrz fabryk.
Problem terroryzmu nie zniknie nazajutrz po schwytaniu ben
Ladena i jego świty. Czy to znaczy,
że atak terrorystyczny był w jakiś sposób uzasadniony, czy
nawet usprawiedliwiony? -
Terroryzmu nie można usprawiedliwić. Dociekania przyczyn nie
podejmuje się z intencją rozgrzeszenia, ale z pobudek
samozachowawczych. Ja też jestem
fundamentalistą. Fundamentalistą etycznym. Emmanuel Levinas,
którego uważam za swojego nauczyciela, pisał wiele o
przykazaniach, które jego zdaniem wyprzedzają byt i czynią byt
możliwym. Wertowałem jego dzieła, znam je chyba wszystkie, i
stwierdziłem, że Levinas wymienia z nazwy tylko jedno
przykazanie: "nie zabijaj". Myślę, że jest w tym wyborze
głęboki sens. Jeżeli zgodzimy się co do tej jednej zasady, to
musimy zacząć ze sobą rozmawiać. A gdy zaczniemy rozmawiać, to
na pewno będziemy się bardzo kłócić, może i do rękoczynów
dojdzie - ale jest jakaś szansa, że w końcu się
porozumiemy. Być może po raz
pierwszy w naszych trudnych dziejach nakaz moralny i instynkt
samozachowawczy w tym samym kierunku
wskazują.