Gazeta Wyborcza - 20/11/1999

 

 

LESZEK TALKO

Nie mam czasu być człowiekiem

 

 

Aśka do końca miała nadzieję, że to nie oni. Nawet kiedy usłyszała, że uciekli, że ich złapali, że przyznali się. Myślała: a może to wypadek? Matka potknęła się, upadła, uderzyła, umarła.

Policjant roześmiał się: - Proszę pani, to nie byli grzeczni chłopcy.

Oni ucięli jej głowę.

 

 

Aśka zadzwoniła po raz pierwszy w piątek 1 października. - Cześć, nie wiem, czy mnie jeszcze pamiętasz? - zapytała. Pamiętałem. Dziesięć lat temu pojechałem z tatą i bratem na piknik. 15-letnia Aśka zdawała wtedy do liceum, była z rodzicami i rodzeństwem: młodszym bratem śmiesznie ostrzyżonym na doniczkę i jakimiś maluchami. Potem już ich nie widziałem. Mój ojciec - weterynarz - czasem wspominał, że leczył im kota, że Aśka zdała na studia, dostała stypendium, pojechała na rok do Francji, była rok na Syberii, zbiera materiały do pracy magisterskiej, że Janek zdał na historię i że Iwona, jej matka, została agentką ubezpieczeniową.

- Mama zaginęła - powiedziała Aśka. - Sprawdziliśmy na policji i w szpitalach. Nigdzie jej nie ma. Wiesz może o kimś, kto zna podziemia Dworca Centralnego? Gdzieś musi być. Pokłóciła się z Jaśkiem, może ją uderzył? Musiała się gdzieś schronić.

Zadzwoniła znów po dwóch tygodniach. Zaproponowała spotkanie. - Nie rozumiem, co się stało - powiedziała.

Chciałem do niej zadzwonić już wcześniej, ale bałem się. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Prasa była pełna artykułów o braciach: 23-letnim Janku i 13-letnim Jędrku, którzy zabili matkę, ucięli jej głowę, schowali ciało do szafy i mieszkali w pokoju jeszcze pięć dni, zanim uciekli.

Janek to był ten obcięty na doniczkę, z którym grałem w nogę, a Jędrek to ten bobas, którego nie zapamiętałem. Bałem się, bo wiedziałem, że kiedy Aśka do mnie pierwszy raz dzwoniła, za ścianą w szafie leżało ciało jej matki. Bałem się, co powiem Aśce i co ona powie mnie.

Bo nie pozwalała wyjść na podwórko

Bracia znikają pięć dni po zaginięciu matki - w niedzielę 3 października. W gazetach ukazują się ich zdjęcia. 5 października do mieszkania przychodzi dzielnicowy. Ma ustalić, co się stało. Pokój chłopców jest zamknięty na klucz. Dzielnicowy każe ojcu wyważyć drzwi. Razem z Aśką, 19-letnią Ewką i najmłodszą, dziesięcioletnią Majką wchodzą do pokoju.

Stary regał, zapełniona książkami biblioteczka. Na łóżkach porozrzucane ubrania. Na stole gnijące resztki jedzenia. Pełno śmieci na podłodze. Na jednym z krzeseł duży, stary miś. Strasznie śmierdzi. Na środku pokoju stoi nadstawka szafy. Obok niej wielka brunatna plama. Coś cieknie z szafki.

Aśka z Ewką zaczęły wyrzucać psujące się jedzenie. Potem Aśka zobaczyła nadstawkę. Dlaczego stoi na podłodze? - przemknęło jej przez głowę. Ojciec machinalnie przyniósł ścierkę, zaczął wycierać plamę.

W szafie był jakiś pakunek w torbie foliowej. Ojciec chwycił, chciał wyjąć z szafy. Aśka chciała pomóc.

- Chwyciłam ją za stopę. Do końca życia to zapamiętam. Widzę tę chwilę jak przez mgłę, to dociera powoli, jak igła wbijana w kręgosłup.

W dużej torbie było ciało, w małej - głowa.

Policjanci powiedzieli prasie, że rozpatrują różne wersje wydarzeń.

Aśka pomyślała, że to jakaś sekta.

- Czy to możliwe, żeby porwała Janka i Jędrka? - zastanawiała się. Pojechali do komendy.

Policjantów uderzył ton zeznań rodziny: rzeczowy, chłodny, jakby bez emocji. Nie zetknęli się jeszcze z taką reakcją po morderstwie. Nie spodobał im się żargon psychologiczny: "molestowanie psychiczne", "wycofanie", "konflikt", "dominacja".

7 października policja znalazła Janka i Jędrka. Obaj już w radiowozie przyznali się do zamordowania matki.

- Zabiliśmy mamę, bo nie pozwalała mi wychodzić na podwórko - wyjaśnił Jędrek.

Policjanci znów są zdziwieni.

- Nigdy jeszcze nie zetknąłem się z taką sprawą - mówi jeden z nich. - Mamy sprawców, mamy ciało, mamy zeznania, a ja nie rozumiem, co się stało. To nie ma sensu.

Sąsiedzi nie mają pojęcia, co się działo w domu. Powtarzają banały: to była normalna rodzina. Lubili się, dużo rozmawiali ze sobą. O Janku: zawsze się uśmiechał, "dzień dobry" powiedział. O Jędrku: pomógł nieść siatki, przytrzymał drzwi.

Nikt nie był nigdy w ich mieszkaniu.

Ojciec chciał zostać stróżem

Aśka powiedziała: - W naszym domu było pełno kotów.

To wiedziałem. Ich matka znosiła małe, porzucone kotki, opiekowała się bezdomnymi psami. Nie mogli się z nimi pomieścić. Kiedy wreszcie zamieszkali w stumetrowym mieszkaniu, w starej kamienicy na Ochocie, mieli trzy psy, kilkanaście, a może więcej - tego nie wie nawet Aśka - kotów. I oni: Aśka (niedawno wróciła ze stypendium), Ewa (w klasie maturalnej), Janek (23 lata, uczył niemieckiego w szkole) i dwójka najmłodszych: 13-letni Jędrek i dziesięcioletnia Majka.

Iwona wychowywała dzieci, Ryszard był pułkownikiem, naukowcem na Wojskowej Akademii Technicznej. Przez dwa lata był oficerem dyżurnym Warszawskiego Okręgu Wojskowego.

Brakowało pieniędzy. Pensja oficera nie starczała na siedem osób i zwierzęta. Matka poszła na szkolenia dla agentów ubezpieczeniowych, wcześniej pracowała w domu na umowę-zlecenie.

Ojciec usłyszał od kogoś, że w Amwayu można dużo zarobić. Zaczął chodzić na zebrania. Kupował kasety i książki. Nie szła mu sprzedaż. Topił w Amwayu coraz większe pieniądze. Pół roku temu dostał wypowiedzenie z wojska. Powiedział, że zawsze marzył o tym, żeby być stróżem. Zgłosił się do znajomej dyrektorki szkoły w Świdrze. Został dozorcą.

Kiedy Ryszard związał się z Amwayem, Janek poszedł kilka razy na zebranie. - Nieźli fachowcy od psychotroniki - skomentował. Psychotronika to była dla niego umiejętność manipulowania innymi.

- Miał żal do ojca o Amway - mówi Aśka. - O to, że ojciec jest jak zwykle szaraczkiem, inni nim dyrygują, a sam nic nie potrafi załatwić.

Dawidowi - jedynemu przyjacielowi, jeszcze z liceum - Janek czasem opowiadał, że ojcu wszystko przecieka przez palce, że brak mu woli. Dwa miesiące temu zaczął mówić, że ojciec znęca się nad nim psychicznie.

- Chwalił matkę, że zaradna, że stara się utrzymać rodzinę na powierzchni - mówi Dawid. - Skarżył się tylko na koty. Że matka trzyma ich ze dwadzieścia i na wykarmienie idzie wielka forsa. Chyba było mu wstyd, że ma w domu burdel.

Dawid przez siedem lat ani razu nie był u Janka w domu. Przez całe lata nikt ich nie odwiedzał.

- Wyznawaliśmy zasadę "nasz dom naszą twierdzą" - stwierdził w śledztwie ojciec.

- Ojciec wznosił dookoła ściany ze szkła - mówi Aśka. - Tak, jakby nie chciał dać się kochać. Chciałam go kochać, a on się odsuwał, jakby się bał miłości. Wiem, że sobie nie radzi w życiu, ale ważne, że jest.

Ojciec nie rozumiał, co się w domu dzieje.

- Znęcasz się nad dziećmi psychicznie - krzyczała Iwona. A on po prostu chciał spokojnie obejrzeć telewizję.

Przeszli kryzys małżeński. Chodzili do poradni, udało się zażegnać niebezpieczeństwo rozwodu, ale do pojednania nie doszło.

Ryszard wycofał się z życia żony: wiedział, że miała znajomych i przyjaciółki, z którymi spotykała się poza domem, ale nie zapamiętał ani jednego imienia. Wiedział, że interesowała się wieloma rzeczami. Jakimi? - nie ma pojęcia.

Uznał, że jest nadpobudliwa, wyolbrzymia drobiazgi, że wyrabia w nim poczucie winy - molestuje go psychicznie. Że rozpuszcza dzieci, z byle powodu pisząc im usprawiedliwienia do szkoły. Kochał dzieci, ale nie pamiętał, gdzie były na wakacjach i dlaczego Janek kłóci się z matką. Wypadło mu z głowy, na jaką chorobę kręgosłupa cierpiał Janek.

Wierzył w diabły i anioły

Janek miał za sobą rok na wydziale historii. Zrezygnował, kiedy zaczął mieć kłopoty z kręgosłupem. Potem uczył się niemieckiego. Dostał pracę nauczyciela niemieckiego w szkole w Świdrze, dawał korepetycje. Na wiosnę rzucił pracę. - Stwierdził, że to bez sensu jeździć na dwie godziny lekcyjne do Świdra - opowiada Dawid.

W maju Janek zapisał się na weekendowy kurs w Łodzi. Podobno poświęcony psychotronice, ponoć uczył się kontrolowania umysłów innych ludzi. Kilka razy opowiadał o tym Dawidowi. Ten puszczał opowieści mimo uszu.

- Twierdził, że sprowadza na ludzi sny - przypomina sobie Aśka.

Janek godzinami medytował.

- Mówił coś o bioenergoterapii, chwalił się, że pracuje jako katalizator energii - mówi Aśka.

Dowiedział się o czakramach - miejscach, gdzie koncentruje się ziemska energia. W Krakowie czakram jest na Wawelu, w Warszawie na Polu Mokotowskim. Zaczął tam chodzić.

Dla niej słowa: aura, czakram, energia, nic nie znaczyły. Nie rozumiała, po co mu książki z enigmatycznymi tytułami. On próbował tłumaczyć, bo wtedy jeszcze ze sobą rozmawiali. Opowiadał, że to, co robi, to jak modlitwa do Anioła Stróża, że może wpłynąć na sny, na decyzje innych. Eksperymentował na sobie i na rodzinie.

Do końca chodził do kościoła. Wierzył w diabły i anioły, i w to, że walczą ze sobą. Sam chciał walczyć po stronie dobra. Opowiadał Aśce, że Bóg może wykorzystać człowieka.

- Kiedyś mama wróciła potwornie zmęczona - mówi Aśka. - Janek powiedział, że prześle jej energię. Ona z początku nic nie poczuła, potem zaczęło się jej kręcić w głowie. Janek zdziwił się - coś poszło nie tak.

Kiedyś Aśka nie mogła znaleźć książki. Powiedział jej, gdzie leży. Zbieg okoliczności? Uśmiechnął się: - Tak. Ja zajmuję się teraz powodowaniem zbiegów okoliczności.

Zadzwoniła znajoma. Spowodowała wypadek pod wpływem alkoholu. Ktoś o tym wiedział i ją szantażował. Była na skraju wytrzymałości nerwowej. Janek powiedział, że ześle tamtemu sen i on się odczepi. Następnego dnia znajoma zadzwoniła ponownie. Szantażysta zwrócił jej pieniądze, przeprosił i obiecał, że nie będzie jej już nigdy niepokoił.

Po tej historii Aśka zaczęła się bać, że Janek coraz głębiej wchodzi w niebezpieczny, nieznany świat.

Pierścień Atlantów i magiczna lampa

Znalazłem specjalistę od psychotroniki, bioenergoterapii i przekazywania energii. Radosław Araszkiewicz spotkał się ze mną na zapleczu sklepiku pełnego kadzidełek, amuletów i magicznych dzwonków. Zapytałem go, czy można wpływać myślą na innych.

- Prawie każdy to potrafi po treningu. Ludzie przychodzą do nas, chcą się uczyć. To trochę jak z karate. Dla niektórych to duchowa ścieżka rozwoju. Dla innych wiedza, jak szybko dać komuś w mordę. Ucząc się tego, trzeba mieć silną osobowość, bo z energią jest jak z nożem do chleba. Nagle może się pojawić myśl, że można nim kogoś zabić. Dlatego ja selekcjonuję ludzi, których tego uczę.

- Czy Janek mógł stać się ofiarą jakiegoś człowieka, który chciał go wykorzystać?

- Często ludzie obdarzeni mocą szukają sobie uczniów, którymi mogą manipulować. Uczą ich i mają coraz lepsze narzędzia. Narzędzia gotowe zrobić wszystko. Ten, kto uczył Janka, przygotowywał sobie takie narzędzie.

Janek wracał z Łodzi coraz bardziej tajemniczy. Coraz bardziej milczący i zamknięty w sobie.

Po kolejnym powrocie był przestraszony i rozdrażniony.

- Rzucił kilka słów o tym, że jakaś dziewczyna, która też była na kursie, walczy z nim, zabiera mu energię. Miał miedziany pierścień Atlantów - sygnet sprzedawany w setkach sklepików z kadzidełkami i literaturą psychotroniczną. Uznał, że miedziany pierścień nie wystarczy, żeby się zabezpieczyć przed tą dziewczyną, chciał srebrnego. Matka powiedziała: Dobrze, synku. I dała mu 80 zł. Kiedy wrócił z następnego wyjazdu, pochwalił się, że pokonał tę dziewczynę. Potem oddał swój pierścień matce. Z początku nie chciała, ale zaczęła go nosić na znak pojednania.

Janek chwalił się, że będzie zarabiał jako bioenergoterapeuta. Na ścianie zawiesił obrazek z oczami świdrująco wpatrującymi się przed siebie.

Matka powiedziała: - Synku, naprzód musisz być człowiekiem, jeśli chcesz być bioenergoterapeutą.

Janek wypalił: - Nie mam czasu być człowiekiem.

Czasem spotykał się z Anką. W zeszłym roku poznał ją w klubie studenckim. Kilka razy był u niej w domu. Zorientowała się, że z jego strony to nie tylko przyjaźń. Próbowała wytłumaczyć, że są tylko przyjaciółmi.

- Janek nie przyjmował do wiadomości, że ona go nie chce - opowiada Dawid.

Powtarzał, że wszystko dałoby się przezwyciężyć we dwójkę. Powiedział, że ją kocha. Gdzieś w lipcu Anka i jej chłopak Krzysiek pojechali na wakacje do Jarosławia. Po paru dniach zjawił się Janek z Dawidem. Przekonywał Ankę, żeby była z nim. Krzyśkowi powiedział, że jest podrywaczem.

Potem przestał o siebie dbać. Chodził z brudnymi włosami, w podartej kurtce.

Matka zadzwoniła do znajomej: - Martwię się o syna. Zrobił się agresywny, i to pewnie przez nieszczęśliwą miłość.

Mimo to całą piątką rodzeństwa pojechali w góry.

- Było wspaniale - opowiada Aśka. - Świetnie się bawiliśmy.

Wtedy stało się coś, czego nikt nie zrozumiał: 13-letni Jędrek niemal z dnia na dzień został cieniem Janka.

- Jędrek był zawsze takim małym diabełkiem, cholerykiem - opowiada Aśka. - Wściekał się o byle co, krzyczał, tupał. Aż do chwili, kiedy związał się z Jankiem. Nagle stał się pewny siebie, spokojny. Taki jest i teraz.

We wrześniu Jędrek nie poszedł do szkoły. Całe dnie spędzali zamknięci w pokoju. Wychodzili tylko po jedzenie i do łazienki.

Na początku września Janek zainstalował w drzwiach zamek. Aśce wydawało się, że wzajemnie się chronią.

Wcześniej Aśka dużo rozmawiała z Jędrkiem. Na początku września nie mieli już żadnego kontaktu. Odpowiadał monosylabami albo nic nie mówił.

- Całą rodzinę uznali za stronników matki. Tylko ja dla nich stałam pośrodku - mówi Aśka. - Czasem jeszcze Janek ze mną rozmawiał. Pokazał mi w tajemnicy magiczną lampę.

Łapką na muchy i sekatorem

28 sierpnia wieczorem ojciec oglądał telewizję. Weszli do saloniku jak zwykle we dwójkę, w rękach mieli metalowe rurki.

- Wynoś się z naszego domu - powiedział Janek. - W nocy zaatakowałeś Jędrka. Jesteś demonem wysysającym energię.

Ojciec wyłączył telewizor, zabrał torbę, pojechał do Świdra. Zamieszkał w swojej stróżówce.

Zgłosił się do poradni przemocy w rodzinie Błękitna Linia. Poradzono mu: spakować się i wynieść z domu. Pod żadnym pozorem nie prowokować konfliktu. Zgadzać się ze wszystkimi żądaniami synów.

Rodzina pogodziła się z odejściem ojca. Miało być chwilowe.

1 września Janek z Jędrkiem przyjechali do Świdra. Janek zażądał od ojca zwrotu 800 zł. (400 zł ojciec pożyczył wcześniej od Jędrka na wydatki domowe, drugie 400 zł Janek dał matce na życie). Chcieli mu zabrać kartę do bankomatu. Ojciec odmówił. Janek podszedł i uderzył go w twarz (ćwiczył kiedyś karate).

- Pamiętałem zalecenia psychologa, więc uciekłem, krzycząc "policja" - relacjonuje ojciec. Ale po chwili zastanowienia wsiadł na rower, pojechał do bankomatu w Otwocku i przywiózł pieniądze.

Janek z Jędrkiem wrócili do Świdra trzy dni później. Chcieli karty do bankomatu. Janek pchnął ojca na regał z książkami. Ojciec znowu uciekł, pobiegł po pomoc. Miał dwóch zaprzyjaźnionych Ukraińców, którzy pracowali przy remoncie i z którymi często oglądał telewizję. Wrócił z Ukraińcami. Janek usiłował go uderzyć łapką na muchy, Jędrek zaszedł go z boku z sekatorem. Ojciec poprosił Ukraińców, żeby ich wyrzucili. Odeszli, ale zabrali kartę do bankomatu.

Nie chciał się zdradzić z emocjami

- Janek chciał mi wytłumaczyć, dlaczego uważa ojca za demona - opowiada Aśka. Opowiadał, że wprowadził się w hipnozę, cofnął się w czasie aż do okresu, kiedy miał 1,5 roku. Dalej nie mógł i uznał, że to dlatego, że ojciec go molestował seksualnie. Potem doszedł do wniosku, że całe życie był molestowany psychicznie.

Naradzały się z matką. Zadzwoniły do znajomego psychologa Zygfryda Klausa. Ufały mu, ufał mu też Janek.

Zygfryd Klaus nie może uwierzyć, że jakikolwiek psycholog mógł udzielić takiej rady, jakiej udzielono ojcu w Błękitnej Linii. To najgorsze, co można było w tej sytuacji zrobić - uważa.

Klaus spotkał Iwonę kilka lat wcześniej na kursie, który prowadził dla jej firmy. Poznał wtedy Janka. Czasem przypadkowo wpadali na siebie na ulicy. Pół roku temu Janek zapisał się na prowadzony przez Klausa kurs relaksacyjny. Niewiele skorzystał. - Nie chciał się zdradzać ze swoimi emocjami - wspomina Klaus.

- Chcieliśmy, żeby Jędrek zaczął chodzić do szkoły - mówi Aśka. - Matka chciała wyrwać Jędrka spod wpływu brata, ale bała się o Janka. Właściwie przez cały ten czas baliśmy się tylko o Janka: że sobie coś zrobi.

Zygfryd Klaus przyszedł w sobotę 14 września.

- Przeżyłem szok - mówi Klaus. Znałem Iwonę, ale nigdy nie byłem u nich w domu. Ona zawsze elegancka, dzieci zadbane. W mieszkaniu zgroza. Dziesiątki kotów. Siedziały na szafkach, łaziły po stole, spały na rzeczach. Smród odchodów, ruina, bałagan. To był dla mnie niesamowity dysonans. Zrozumiałem, że ten dom był odzwierciedleniem rodziny. W rodzinie zwykle istnieje chęć wspólnego budowania domu. W tej rodzinie tego nie było.

- Usiedliśmy w kółeczku, zaczęliśmy rozmawiać, ale to była dziwna rozmowa - przypomina sobie Aśka. - Janek ani przez chwilę się nie odkrył. Opowiadał, że był molestowany psychicznie, że wszystko to wina słabego ojca niezdolnego do podejmowania decyzji i zapewnienia rodzinie pieniędzy, oskarżał, że dom podcina mu skrzydła, nie chce go wypuścić. Ani na chwilę nie zająknął się o hipnozie, kradzieży energii, demonach.

Klausowi wydawało się, że wszyscy coś ukrywają. Zauważył, że Janek ma bardzo silną pozycję w rodzinie. Sterował rozmową. Robił wyrzuty matce, a ona nie protestowała. Oskarżał ją, że wciąż wchodzi do ich pokoju, że nie szanuje ich prywatności. Opowiadał z uśmiechem, spokojnie. Spojrzał na Klausa i wyjaśnił: - Wiem, że matka ma mnie za wariata, ale tu wszyscy są wariatami.

- Uznałem, że nie chodzi o chorobę psychiczną, ale silny konflikt w rodzinie - mówi Klaus.

Potem Janek zarzucił matce, że chodziła nago, kiedy był mały, i że to ona decydowała o jego związkach z kobietami. Uznał, że rodzina go nienawidzi. Ewka krzyknęła: - Jaśku, kochamy cię!

Tylko się uśmiechnął.

- Tak, jakby stracił wiarę w miłość. Wybuchło to, co przez lata było skrywane - mówi Klaus.

Janek na zewnątrz był spokojny. Zaproponował układ: pozwolą mu pojechać z Jędrkiem na tydzień do Zakopanego. W zamian za to potem Jędrek pójdzie do szkoły.

Matka nie chciała się zgodzić, żeby Jędrek opuścił kolejny tydzień w szkole.

- Opamiętaj się. Nie puszczę z tobą Jędrka - krzyknęła. - Jaką mam gwarancję, że nie złamiesz słowa!

- W Janku coś wtedy pękło. Jakby w środku zapłakał - mówi Aśka.

Zamknął się w pokoju, potem wrócił. Matka już ochłonęła. Przeprosiła go. Obiecała, że załatwi pieniądze na wyjazd.

Rodzina zgodziła się na kompromis. Janek znajdzie pracę, wyprowadzi się z domu, ale wcześniej pojadą z Jędrkiem na tydzień do Zakopanego.

- To miał być czas dla Jaśka, żeby przemyślał sytuację, żeby nas zrozumiał - mówi Aśka.

Ale wieczorem matka powiedziała Aśce, że nie jest pewna, czy Janek tego wszystkiego nie udaje. Czy nie ma jakiegoś planu.

- Kilka dni później jeden z kotów zachorował - opowiada Aśka. - Miał kłopoty z oddychaniem. Męczył się. Janek powiedział, że ten kot przeżyje, bo on mu pomoże. To był ulubiony kot matki. Następnego dnia Janek pokłócił się z matką. Jak zwykle o to, że Jędrek nie poszedł do szkoły. Poszedł do swojego pokoju, godzinę potem kot zdechł matce na rękach. Przypadek? Janek wyszedł z pokoju z jakimś takim paskudnym uśmiechem: - I co, nie żyje kotek.

Następnego dnia zabrał do pokoju starego kocura. Zamknął go. Kot cały dzień miauczał, usiłował się dostać do reszty zwierząt, drapał w drzwi. Matka chciała, żeby Janek go wypuścił. Odmówił, powiedział, że ten kot jest wybrany, że koty to dobre duchy chroniące przed demonami. Przy kolacji powiedział matce: To mój kot, jeśli jemu coś się stanie, to tobie też. Ktoś powiedział jakiś żart dla rozładowania sytuacji.

Przed wyjazdem do Zakopanego Janek zadzwonił do Dawida. - Słuchaj, stary, mam problem, czy mogę zostawić u ciebie kota?

- Możesz, ale wiesz, że ja mieszkam na działce, kot mnie nie zna, może stamtąd spieprzyć.

Wieczorem przyjechali do Dawida pod Warszawę.

- Rozmowa się nie kleiła - wspomina Dawid. - Janek zostawił kota. Był też Jędrek. Wpatrywał się w Janka jak w obraz. Nie odstępował go ani na krok. Janek wciąż głaskał tego kota, nie mógł się z nim rozstać. Patrzył mu w oczy.

Wrócili do Warszawy ostatnim autobusem. Następnego dnia pojechali do Zakopanego.

Kot zaginął 28 września. Kilka godzin później Janek chyba jeszcze z Zakopanego zatelefonował do Dawida. Zapytał, co z kotem. Nie miał pretensji, że kot zaginął. Powiedział: "aha". Rozłączył się.

Zatelefonował do domu. Trafił na Aśkę, powiedział, że skończyły im się pieniądze, nie mają za co kupić biletów, pytał, co mają zrobić. Aśka wściekła się: dorosły facet, a nie potrafi przewidzieć, że zabraknie mu pieniędzy na powrót. Niech coś wymyśli, a nie jak dziecko pyta, jak ma wrócić. Matka wzięła słuchawkę. Poradziła mu, żeby poprosił o bilet kredytowy. Odpowiedział, że właśnie ucieka pociąg i się rozłączył. Pojechali do Krakowa. Potem Janek wspominał, że ktoś ukradł im namiot, że spotkali satanistów i wypędzili z nich diabła, że włóczyli się po Plantach.

Nie wiadomo, kiedy wrócili. Nie było ich jeszcze wieczorem 28 września. Kiedy następnego dnia Aśka obudziła się około 11, spali w swoim pokoju. Matka nie żyła od mniej więcej dwóch godzin.

Mama na pewno się znajdzie

To, co się tego ranka wydarzyło, chwila po chwili, rodzina wie od policji. Ale czy ten obraz jest prawdziwy? Czy się nie zmieni?

Janek woła matkę. Ona wchodzi do ich pokoju. Pyta: - O co wam chodzi, chłopcy? Jędrek zauważa "fałszywy" uśmiech na jej twarzy.

Janek zachodzi ją od tyłu. Uderza nożem w gardło. Ona odruchowo broni się, zrzuca go z siebie. Jędrek przytrzymuje ją, Janek tnie szyję, uderza nożem w twarz. Jędrek nie chce na to patrzeć. Potem pomaga w ucinaniu głowy.

- To był przykry widok, że człowiek nie żyje - mówi potem Jędrek.

Idą na Dworzec Centralny, żeby odpocząć, grają na automatach.

Po drodze do domu zachodzą do hali na Koszykach. Kupują plastikowe worki. Pakują w nie ciało. Osobno głowę, osobno tułów. Wcześniej związali matce nogi i ręce. Brakuje worków, więc Janek idzie do kuchni i bierze jeszcze kilka. Worki z ciałem schowali do szafki. Wcześniej chcieli ciało zakopać w starej szklarni niedaleko domu. Nie wiadomo, dlaczego zmienili plan.

Poszli spać. Rano, gdy dziewczyny niepokoją się o matkę, Jasiek tłumaczy, że się z nią pokłócił. Sugeruje, że może się zdenerwowała i chciała odpocząć od rodziny.

Potem nawet sam się dopytuje, gdzie jest matka. Proponuje, że pojedzie z Aśką zgłosić zaginięcie. Do domu wraca ojciec. Janek nie protestuje.

Janek z Jędrkiem nawet nie usiłują udawać, że szukają matki. Aśka dziwi się, ale nie chce z nimi walczyć. Denerwuje się tylko raz, kiedy Janek grymasi jak dziecko, że zaginięcie matki sprawiło tyle kłopotów. Żąda od Janka, żeby Jędrek poszedł wreszcie do szkoły, inaczej dostanie kuratora. Janek zgadza się, przyznaje rację, obiecuje, że przekona Jędrka.

Drugi raz Aśce puszczają nerwy, kiedy bracia zamykają się od wewnątrz w mieszkaniu. Ani ojciec, ani ona nie mogą otworzyć drzwi z zewnątrz. Czekają pod drzwiami, wreszcie Janek ich wpuszcza. Widać, że bracia czegoś szukali. Może pieniędzy. Aśka się rozpłakała. Wtedy Jędrek po raz pierwszy od tygodni przytula się do niej.

- Nie płacz - mówi. - Mama na pewno się znajdzie.

Przez pięć dni po zabójstwie bracia śpią w pokoju z matką. Włóczą się po mieście. Grają na automatach. Janek nawet znajduje pracę w jednej z księgarń na Dworcu Centralnym. Idzie do pracy z Jędrkiem. Po kilku godzinach właściciel każe mu zabrać brata do domu i wrócić samemu. Janek nie wraca. W pokoju śmierdzi coraz bardziej.

Aśka szuka matki, coraz bardziej niepokoi się o Jędrka. Dzwoni ponownie do Klausa. Psycholog ma przyjść o 16. Janek wyszedł, potem zadzwonił i powiedział, że postara się wpaść. - Jak to: postarasz się? Musisz być - powiedziała. O 16 zadzwonił znowu. Klaus już był. Janek usprawiedliwiał się, że nie może przyjść. Psycholog chciał, żeby przyszedł chociaż Jędrek. Janek się rozłączył.

Zaraz potem wyjeżdżają. Nikomu nic nie mówią. - Tak musiało się stać. Nie było innego wyjścia. Czuję żal dlatego, że zabiłem człowieka, a nie dlatego, że zabiłem matkę - mówi potem Jędrek. Pożyczają pieniądze od sąsiadki.

- Są potrzebne dla Andrzejka do szkoły - tłumaczą kobiecie.

Jadą do Broku nad Bugiem. Zatrzymują się w jednym z pensjonatów. Znają to miejsce, w sierpniu byli tam z matką. Zdumionemu właścicielowi tłumaczą, że Jędrek ma tu wypocząć.

Za trzydniowy pobyt płacą z góry. Nie rzucają się w oczy. Prawie nie wychodzą z pensjonatu. Śpią do późna, oglądają dużo filmów. Wieczorami ćwiczą karate. W pensjonacie są drewniane stropy. Wszystko się trzęsie. Trzy dni po ich przyjeździe gazety zamieszczają zdjęcia braci. Szuka ich policja.

Jeden z wczasowiczów rozpoznaje ich i dzwoni na posterunek. Dyżurny z Ostrołęki początkowo nie chce przyjąć zgłoszenia. O godz. 14 pod pensjonat zajeżdżają trzy radiowozy.

Policjanci pukają do pokoju. Janek otwiera drzwi. Jest w piżamie, wygląda, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jędrek się kąpie. Policjanci zabierają dwa noże, które były w pokoju. Jednym z nich - składanym - została zamordowana Iwona K. Na ostrzu są jeszcze plamki krwi. Już w radiowozie przyznają się do morderstwa. Są bardzo spokojni.

Przyjeżdżają policjanci z Warszawy. Zabierają Jaśka i Jędrka do Komendy Stołecznej. Po drodze bracia rozmawiają o grach komputerowych. Kłócą się, czy w Starcrafcie lepsza jest jednostka pływająca czy latająca. Na koniec stwierdzają, że jak to wszystko się już skończy, to sobie porządnie pograją.

- Czułem ulgę, że mam to za sobą, że to koniec tej męczarni - mówi Jędrek.

Aśka do końca miała nadzieję, że to nie oni. Nawet kiedy usłyszała, że uciekli, potem, że ich złapali, że przyznali się. Myślała: a może to wypadek? Matka potknęła się, upadła, uderzyła, umarła.

Policjant roześmiał się: - Proszę pani, to nie byli grzeczni chłopcy. Oni ucięli jej głowę.

Chcieli, żeby umarła szybko

Zeznali, że matka ich nie rozumiała. Kazała gasić światło, chodzić do szkoły. Nie dawała pieniędzy. Zygfryd Klaus kazał jej dać im 600 zł na wyjazd do Zakopanego, a ona dała tylko 200 zł i nie mieli na powrót (Zygfryd Klaus dziwi się: - Skąd, nigdy nie mówiłem o żadnych sumach). Uznają, że przez matkę czuli się gorsi. Po prostu to czuli.

Obaj spokojnie o tym mówią.

- Janek relacjonuje wszystko tak, jakby to była scena z filmu - mówi policjant, który przesłuchiwał starszego z braci. Powiedział mi, że jestem jedynym, który się go nie boi. Reszta policjantów bała się go, dlatego krzyczeli. Ja nie krzyczałem.

Janek gra luzaka. Na początku najważniejsze dla niego było jedzenie. Chciał jeść. Policjantom mówił, że lubi gorącą herbatę, tłumaczył, że jest zdrowa.

Kiedy wyprowadzają go z przesłuchania, reporter krzyczy: - Dlaczego to zrobiłeś?

Janek mierzy go zimnym spojrzeniem: - Odkąd to jesteśmy na "ty"? - pyta.

- Nie chcieliśmy mamie zadawać cierpienia, chcieliśmy, żeby umarła szybko - zeznaje Jędrek. - Musieliśmy to zrobić. Teraz pewnie pójdę do poprawczaka.

- To było jak spotkanie czystego, irracjonalnego zła - mówi Aśka. - Nawet napad na ulicy ma jakiś sens: rabunek, alkohol, zemsta. Tutaj nic nie ma sensu. Ja muszę walczyć, żeby nadać tej śmierci sens. Nazwać to zło. Dostałam pokawałkowaną rzeczywistość: matkę bez głowy, braci, którzy mieszkali z trupem pięć dni. Ludzie mówią: to wariat, co się dziwić. Dwóch wariatów? Też się zdarza. A przecież ja ich znałam i nie rozumiem. Nie zwariowali w dwa miesiące. Muszę zrozumieć, żeby nie oszaleć.

Zgłosiła się do dominikańskiego Centrum Pomocy Ofiarom Sekt, chce znaleźć szkołę w Łodzi, bo tam to wszystko się zaczęło.

- Gdybym uwierzyła w moc Jaśka, to byłoby zbyt przerażające - mówi Aśka. - To szaleństwo wierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą zapanować nad naszymi wyborami. Ale jakie jest inne wytłumaczenie?

Przekroczono wszelkie granice

- Psychole. Nic więcej - mówi policjant z wydziału zabójstw pracujący przy sprawie. Wyciąga zdjęcie Janka.

- Czy tak wygląda normalny człowiek? - pyta, pokazując zdjęcie. Janek ma przymrużone oczy, grymas na twarzy. - On nie jest normalny. Tu wygląda jak potwór. Dlatego nazwaliśmy ich Potworniccy.

- Znałem kiedyś faceta, który zgłosił się do sekty Słudzy Boga - wspomina Radosław Araszkiewicz. - Spotkałem go, kiedy siedział jak automat, wpatrując się w przestrzeń. Miał przejść egzamin w sekcie: podejść do policjantów na skrzyżowaniu i ich pobić. Podszedł i minął ich. Nie był w stanie rzucić się na nich. Ale był tak silnie ukierunkowany, że po powrocie do domu wpadł w dziwną śpiączkę. Miał wyrzuty, że nie wykonał rozkazu. Zmienił się równie szybko jak Janek. W ciągu kilku dni stał się zimny, odsunął całkowicie od żony, nawet mówić zaczął inaczej. Musieliśmy wytworzyć dookoła niego parasol energii ochronnej. Wyciągnęliśmy go z tego, jest normalny.

- Na Wschodzie myśl jest traktowana jak rzecz. Myślą można uderzyć i zabić - mówi Radosław Araszkiewicz. - U nas myślą nikt się nie przejmuje. Wyobraża pan sobie, jak zareagowałaby policja na doniesienie o wampirze energetycznym?

Radosław Araszkiewicz przypomina film "Siedem" - o zabójcy mordującym ludzi według klucza siedmiu grzechów głównych. Jest tam rozmowa policjanta z mordercą:

"- Normalny człowiek nie zabija niewinnych ludzi - mówi policjant. - Oni nie są niewinni. Nie widzisz, że zewsząd otaczają nas grzechy? - odpowiada morderca".

- To potworne, ale da się wytłumaczyć racjonalnie. Rodzice męczyli się w patologicznym związku. Nie uczyli nawiązywania kontaktów. Nie nauczyli siebie i dzieci, jak żyć - uważa Zygfryd Klaus. - Synowie wyrzucali matce, że zawsze za nich decyduje. Manipuluje nimi. W tym domu przekroczono wszelkie możliwe granice. Każdy bronił się, jak mógł, żeby zachować własne "ja". Tego zwykle uczą rodzice. Ale tu matka była zbyt blisko. Przekonywała, że tych granic nie ma. Na przykładzie ojca widzieli, że można wycofywać się wciąż dalej i dalej. Janek walczył o siebie. Chciał się wyodrębnić. Nie wykształcili w sobie wyższej sfery uczuciowej - co to jest wiara, miłość. Ojciec zadzwonił do mnie po morderstwie. Powiedział, że zatroszczył się o dziewczynki, umieścił je w poradni psychologicznej. Zdziwiłem się. Jak to umieścił? Powiedział: "No, zadzwoniłem". I co? "Była automatyczna sekretarka, to się nagrałem" - odparł. On chyba nie rozumie, co to znaczy opiekować się dzieckiem. Nie zdaje sobie sprawy, że określone działania przynoszą określone skutki. Nie mówi o emocjach, broni się przed przeżywaniem - tak jak Janek. W rodzinie ludzie uczą się przeżywania emocji, oni od nich uciekali. Nie potrafili ich nawet nazwać.

Ale nawet Klaus nie potrafi wyjaśnić związku Janka z Jędrkiem: - Starali się przeciwstawić matce. Obaj mają słabo wykształconą osobowość. Potrzebowali się nawzajem, żeby wzmocnić swoje "ja". Ale dlaczego to wybuchło tak nagle? Nie wiem. To tak, jakby Jędrek zaraził się od Janka. To irracjonalne, ale wszystko w tej sprawie jest irracjonalne.

Jak to nazwać?

Kilka dni po znalezieniu braci Aśka zadzwoniła do ojca Wojciecha Jędrzejewskiego z dominikańskiego Centrum Pomocy Ofiarom Sekt.

- Janek wszedł w świat urojony - uważa ojciec Jędrzejewski. - Uważał, że Bóg posłał go do walki z demonami. Człowiek, który wchodzi w ten świat, świat New Age i łatwych rozwiązań, staje na styku obłędu i opętania. Chce być herosem, półbogiem. To pycha - znakomita pożywka, nawet lepsza niż grzech, dla sił demonicznych. To dziwny świat. Wydaje się, że władza jest w zasięgu ręki. Wciąga jak narkotyk. A magia to kusząca droga na skróty. Wielu ludzi i wiele sekt oferuje władzę nad światem. Ale człowiek, który na skróty chce być Bogiem, staje się nieludzki.

Ale co z działaniem myślą na odległość? Kotami? Uzdrawianiem? Zbieg okoliczności? Urojenie?

- Nie wszystko, czego nie widzimy, nie istnieje - mówi ojciec Jędrzejewski.

- Jak to coś nazwać? Diabłem? - pytam.

- Tak.

- Możemy nazwać Janka wariatem, wyrachowanym mordercą, opętanym przez diabła albo ofiarą złego mistrza tajemnej wiedzy - twierdzi Araszkiewicz. - Ale to wciąż ta sama rzecz, do której psychiatrzy, policjanci, Kościół, my dochodzimy innymi drogami. Zło.

Gazety od czasu do czasu przypominają o morderstwie. Przepytuje się sąsiadów. Fotografuje okna mieszkania, gdzie doszło do zbrodni. Oni już nie wrócą do tego mieszkania.

Teraz przemieszkują trochę u znajomych. Jedziemy tam z Aśką. Dziesięcioletnia Majka nie wie o śmierci matki. Pyta o braci, ale daje się zbywać odpowiedzią: wyjechali. Nie można jej mówić.

Na stole staje ciasto, dziewczyny krzątają się przy kuchni. Jest tak, jakby koszmar się już skończył, to ciągle dziwi policjantów (przecież sam zachowywałbym się tak samo - przelatuje mi przez głowę).

- Cześć - mówi Ewa. - Wiesz, ja się tak strasznie na ciebie obraziłam, kiedy rzucałeś we mnie szyszkami. Uderzyłeś mnie w głowę. (Nie pamiętam. Czy rzucałem dziesięć lat temu szyszkami w Ewę? Być może.)

- Pamiętasz, jak graliśmy w piłkę? - pyta Ryszard. - Ja z Jankiem przeciwko wam?

Tak, pewnie graliśmy. Mój tata kocha piłkę nożną. Graliśmy przy każdej okazji. Ja pewnie stałem na bramce, uwielbiałem być bramkarzem. Ale nie pamiętam nic: tych szyszek, tych strzałów.

Pamiętam jak przez mgłę roześmianą rodzinę, długie pogawędki przy ognisku, ich psy łaszące się u stóp, małe ukłucie zazdrości, że oni są tacy fajni i tacy szczęśliwi.