Gazeta Wyborcza - 06/02/1998

 

 

Leszek K. Talko

Świnki poszły w swoją stronę

 

 

Pierwsza mafia dała mu dwie zszywki-fałszywki. Druga zagroziła lokówką. Wyliczył, że za złapanie obu mafii policja jest mu winna 1,5 mln dolarów.

 

Albatros zajmował się skupowaniem makulatury.

- Miałem olbrzymie obroty - wspomina Wiesław Skrzypczak, właściciel firmy. - Byłem prawdziwym biznesmenem. Bywało, że kupowałem 500 ton makulatury miesięcznie. Dawałem, powiedzmy, 500 zł za tonę, a sprzedawałem za 600 złotych. Miałem kilkanaście samochodów dostawczych, kilkudziesięciu pracowników, renault lagunę, na urlop wyjeżdżałem za granicę.

W mieszkaniu Skrzypczaka w katowickim wieżowcu jest zimno. Zawory w kaloryferach zakręcone na zero. Półmrok, ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlają pogrążone w półmroku biuro upadłego Albatrosa, odłączony telefon, nieczynny faks, puste miejsce po telewizorze i samego Skrzypczaka: niskiego mężczyznę po czterdziestce, w zbyt dużym tureckim swetrze, nerwowo rozglądającego się na boki. Milczą schowane w niebieskim podwieszanym suficie halogeny. - Kiedyś było mnie stać - wzdycha Skrzypczak. - Wydałem kilkaset milionów na wyposażenie biura.

Selekcji dokonał materiał ludzki

- Nie nadążałem wozić makulatury - wspomina Skrzypczak. - Przez pięć lat interes kręcił się wspaniale. Aż do roku 1995, kiedy to trzy czynniki doprowadziły firmę do upadku.

Przyczyną numer jeden był chaos.

- Każdy zaczął handlować makulaturą - skarży się Skrzypczak. - Do czego to podobne, żeby dajmy na to przedsiębiorstwo budowlane dorabiało sobie skupem makulatury. Wyrywaliśmy sobie tę makulaturę. Podbijaliśmy ceny, zysk się zmniejszał.

Na rynku pojawiło się mnóstwo firm, które zajmowały się tym czym Albatros, czyli odwożeniem makulatury z punktów skupu do papierni. Głównie do największej papierni w Kwidzynie.

I właśnie Kwidzyn, według Skrzypczaka, stał się drugą przyczyną klęski. Fabryka miała się zająć przerobem tektury, ale się nie zajęła. A Skrzypczak chciał pobić konkurencję i kupił dwa tysiące ton tektury. Gdyby ułożyć dwa tysiące ton tektury w jednym miejscu, powstałaby sterta wysokości trzech pięter i długości 300 metrów. Tektura czekała, aż Kwidzyn ją kupi, aż wreszcie zgniła. W tekturę Skrzypczak włożył 35 mld starych złotych. Tego ciosu Albatros nie przeżył.

Skrzypczakowi błysnęła myśl, że może sprowadzić makulaturę ukraińską i sprzedać Kwidzynowi - nie udało się.

Potem przyszło mu do głowy, żeby polską makulaturę eksportować do Niemiec - ale też nie wyszło. Marzył, że może uda mu się wyprawić w świat zalegające na placu dwa tysiące ton tektury. Ale tektury nikt nie chciał.

- Na dodatek papiernia ogłosiła, że przyjmują tylko gazety, a potem czasowo w ogóle wstrzymali przyjmowanie.

Ostatnim gwoździem do trumny okazali się pracownicy. Makulatura jadąca do papierni musi być zbelowana - czyli zapakowana w duże paczki.

- Kupiłem belownicę, ale selekcji musiał dokonywać element ludzki - narzeka Skrzypczak. - W takiej beli musi być jednorodna makulatura - dajmy na to same gazety. A pracownicy zaczęli mi wciskać do środka bel kamienie, złom, no - wszystko.

W ten sposób Albatros stracił dobre imię i zbankrutował.

15 miliardów albo chociaż jeden

- W czasie bankrutowania dałem do prasy ogłoszenie: "Szukam wspólnika z kapitałem" - opowiada Skrzypczak.

Wspólnik z kapitałem mógł uratować Albatrosa. Zapłaciłby długi i wyciągnął z opresji. Wspólnik nawet nie musiał mieć pieniędzy, Skrzypczaka ratowało cokolwiek, co bank uznałby za możliwe do zastawienia. Wcześniejsze bowiem próby pożyczenia w kilku bankach 15, 10, 5 miliardów czy chociażby jednego spełzły na niczym. Banki kredytu nie chciały dać, tłumacząc się brakiem zastawu.

W ramach zastawu Skrzypczak proponował bankom samochody (ale były mocno używane), belownicę do belowania makulatury (ta z kolei banków nie interesowała jako trudna do upłynnienia). Urzędnicy w bankach wspominali zaś o gotowości do wzięcia w zastaw ładnych domów, prężnie rozwijających się firm, dobrze utrzymanych gospodarstw rolnych, papierów wartościowych.

Tych wszystkich dóbr Skrzypczak nie posiadał. Przez ogłoszenia starał się znaleźć w Polsce choć jedną osobę, która miałaby którąkolwiek z tych rzeczy z czystą hipoteką - czyli taką, pod zastaw której nikt nie wziął jeszcze kredytu.

Okazało się to niezwykle trudne. Zaczęli się zgłaszać różni ludzie posiadający domy, firmy i gospodarstwa. Niestety, na wszystkie te obiekty już wielokrotnie pozaciągano pożyczki w różnych bankach. Na dodatek ludzie żądali, by Skrzypczak udowodnił, że firma ma dochody. A Albatros miał już tylko straty. Im więcej bowiem czasu mijało, tym bardziej gniło dwa tysiące ton makulatury.

Najdłużej zwodził Skrzypczaka Jan Misiecki ze Słupska. Przyjeżdżał kilka razy do Katowic i oferował coraz to nowe nieruchomości, które po sprawdzeniu okazywały się niestety już dawno zastawione. Pewnego razu przyjechał z adresem znajomej - Pelagii Bąk z małego miasteczka pod Krakowem, która miała mieć nieruchomości warte 50 miliardów.

- Skąd je miała - w to już nie wchodziłem - wyjaśnia Skrzypczak. - Mnie interesowało, żeby nie były pozajmowane.

Belownicę zabrali, nadziei zabrakło

Pelagia Bąk okazała się starszą panią na rencie. Co jakiś czas przypominało się jej, że posiada jeszcze jeden dom, mieszkanie lub firmę. Wtedy Skrzypczak przyjeżdżał do niej, oglądał posiadłość, a następnie udawał się do banku z nadzieją na pożyczkę. W ten sposób zwiedził kawał Polski, bo hipoteki pani Pelagii znajdowały się w Lublinie, Mławie, Krynicy, Kutnie, Kruszwicy. Bank odmawiał jednak wypłacenia 15, 10, 5 czy nawet jednego miliarda, bo kolejne domy miały wbrew zapewnieniom Pelagii Bąk pozajmowane hipoteki.

- Teraz wiem, że te jej hipoteki po całej Polsce chodziły - z goryczą mówi Skrzypczak. - Ale wtedy wierzyłem, że są czyste.

Raz był bliski przejęcia na własność jednej z hipotek Pelagii. Zawiozła go do dworku z ogrodem. - Warte to było kilkanaście miliardów, ale miało nie spłaconą hipotekę na dwa miliardy - wspomina Skrzypczak.

Kusiło go, żeby zapłacić dwa miliardy i zostać właścicielem dworku, a potem go sprzedać. Niestety na Wielkanoc zeszłego roku przyszedł komornik (upadłość Albatrosa wkroczyła w decydującą fazę) i zabrał mu prawie wszystko, nawet renault lagunę i belownicę do makulatury.

- Wiedziałem, że komornik może przyjść i mi zakleić samochód, ale że zabierze, to się nie spodziewałem - dziwi się Skrzypczak.

Odtąd Skrzypczak jeździł do pani Pelagii koleją.

- Dzwoniła do mnie i mówiła: "Panie Wiesławie, mam dla pana hipotekę". No to leciałem do pociągu.

W czasie jednej z wizyt Skrzypczak był świadkiem rozmowy Pelagii Bąk. Akurat rozważali sprawę kolejnej nieruchomości (która dziwnym trafem również była hipotecznie zajęta), gdy zadzwonił telefon.

- Pelagio, idą ci te fałszywe dolary? - zapytał głos w słuchawce.

- No pewnie, że idą - odparła Pelagia.

Głos przedyskutował z Pelagią sprawę dystrybucji fałszywych banknotów, a potem rencistka wróciła do ciasteczek i herbatki.

- Rozmowę dobrze słyszałem, ale nic nie dałem po sobie poznać. Zresztą to niekulturalnie podsłuchiwać. Ale miałem już plan i nie chciałem z niego zrezygnować - podkreśla dziś. - Mimo że jak belownicę zabrali, to i nadziei zabrakło.

Tajemniczy Belg i dwóch milczących młodzieńców

Po kilku tygodniach zadzwoniła do niego Pelagia: "Mam do sprzedania zszywki - zawiadomiła. - Zszywki-fałszywki".

Skrzypczak zdziwił się i spytał: "A co to jest?".

Pelagia zdenerwowała się: "Głupiś pan, każdy wie, co to są zszywki-fałszywki. Przecież przez telefon nie mogę mówić". Chwilę później jednak powiedziała. "Zszywki-fałszywki to są fałszywe dolary".

Trzeba wykryć tę sprawę, zaświtało Skrzypczakowi w głowie, jeśli się tymi dolarami nie zainteresuję, to nikt ich nie wykryje.

- Ale nie bardzo wiedziałem, jak się zabrać do wykrywania. Pelagia zapytała mnie, czy nie mam znajomych, którzy mogliby rozprowadzić kilka milionów dolarów, no to zmyśliłem, że mam kilku zaufanych dyrektorów banków. Umówiliśmy się z Pelagią na kolejne spotkanie.

Następne spotkanie było konkretne i zjawiła się na nim mafia, czyli tajemniczy Belg i dwóch milczących młodzieńców.

- Pelagia zapytała, ile biorę prowizji. Nie wiedziałem, ale wymyśliłem, że 30 procent będzie w sam raz. Zgodziła się na 10 procent. A potem zapytała, jaki mam plan. Opowiedziałem, że tym znajomym dyrektorom banków nie opłaca się wymieniać mniej niż milion dolarów. Poważni ludzie nie będą przecież latać kilka razy z torbą. Dolary zapakuję w walizkę, pójdę do gabinetu dyrektora. Wtedy on weźmie tę walizkę, no i chyba pójdzie z nią do skarbca - no bo gdzie mieliby trzymać dolary, jak nie w skarbcu? Kogo jak kogo, ale dyrektora przecież wpuszczą do skarbca. Tam wyjmie te fałszywe zszywki, a włoży prawdziwe dolary, wróci do gabinetu i mi je da.

W ten sposób Skrzypczak chciał wydobyć od mafii jak najwięcej fałszywych pieniędzy.

Mafia zaaprobowała plan.

Kilka tygodni później mafia przyjechała do Skrzypczaka w osobach pani Pelagii i mężczyzny podającego się za Belga.

- Zażądałem próbki dolarów - mówi Skrzypczak. - Kręcili nosem, ale się zgodzili, kiedy powiedziałem, że poważny dyrektor banku nie uwierzy na słowo.

Dostał dwie zszywki-fałszywki studolarowe, które okazały się po prostu banknotami. (- Dlaczego na banknoty mówią zszywki - do dziś nie mogę zrozumieć - mówi Skrzypczak. - Może żeby się rymowało?). Jeden banknot był lepiej podrobiony, a drugi gorzej.

Nie poszedł z nimi na policję, bo tam chciał zanieść całą walizkę zszywek. Tymczasem jednak nie miał pieniędzy, poszedł więc z dolarami do Banku Spółdzielczego. W banku jeden banknot kupili, a drugi zabrali, twierdząc, że jest fałszywy.

Kazali Skrzypczakowi podać swoje dane, ale na szczęście nie nosi przy sobie dowodu, mógł więc powiedzieć, że nazywa się Kowalski (o co miał potem do niego pretensje prokurator).

Część 350 złotych uzyskanych ze sprzedaży lepszej zszywki dał żonie, a za resztę kupił jedzenia, albowiem jego sytuacja materialna stawała się coraz gorsza.

Doszło do tego, że w sierpniu zeszłego roku zgłosił się do opieki społecznej, która przyznała mu na trzy miesiące zasiłek w wysokości 316 złotych. Skrzypczak starał się jeszcze o zasiłek celowy w wysokości 1000 zł na remont mieszkania, ale opieka odmówiła.

- Jeszcze niedawno bywało, że i miliard w kieszeni nosiłem, a teraz bieda.

Mafia była pod wrażeniem jego śmiałego kroku. Nikt nie ośmielił się jeszcze sprzedać banknotów, a Skrzypczak po prostu poszedł do banku.

Druga mafia, też związana z Pelagią

Pelagia podała jego adres także drugiej znajomej mafii, przewidując świetny interes na wymianie miliona fałszywych dolarów.

Druga mafia była bardziej niecierpliwa niż pierwsza, żądała wymiany obiecanego miliona i nazwisk dyrektorów banków, którzy to umożliwią.

- Myślałem, że podam pierwsze lepsze nazwisko, które będzie na drzwiach w banku - opowiada Skrzypczak. - Ale na szczęście zapomnieli o tych nazwiskach.

Mafia niecierpliwiła się i w sierpniu przyjechała do mieszkania Skrzypczaka. Zabrała kserokopiarkę, dwa telefony komórkowe, telewizor i kamerę wideo za to, że jeszcze nie zorganizował wymiany. Ale zostawili pięć zszywek próbnych. Na odchodnym, o drugiej w nocy, pogrozili mu lokówką do włosów, wspominając, że ją rozgrzeją i wsadzą mu "wie, gdzie".

Wtedy z pięcioma studolarówkami poleciał na komisariat.

- Mówię, że mam fałszywe dolary i dwie mafie, które teraz jadą samochodami do Krakowa i Poznania. A policjant ziewa i pyta: "No to gdzie wreszcie ta mafia ucieka: do Krakowa czy do Poznania?". "I tu, i tu - mówię - trzeba ich zatrzymać". A on na to, że zatrzymają, ale żeby przyjść jutro w tej sprawie. Zdenerwowałem się i poszedłem do komendy wojewódzkiej. Komisarz wziął kasety z nagraniami, fałszywe banknoty i poradził, żebym się z mafią umówił na wymianę i go zawiadomił. No to umówiłem się na piątek.

Wróżka widzi czarno

Wtedy Skrzypczak postanowił pójść do wróżki, najpierw takiej, która wróżyła z kart Tarota, a potem takiej, która wróżyła z kuli i zwykłych kart. Obie były zgodne, że jego przyszłość jest nie do pozazdroszczenia.

Należy jednak przyznać, że Skrzypczak bardzo im pomógł w opracowaniu syntezy swego losu, pytając na przykład: "Więc nie ma dla mnie ratunku? A ta Pelagia to pewnie mnie załatwi?". Więc wróżki wróżyły: - Widzę przed tobą duże kłopoty, spowoduje je pewna kobieta.

- Taka starsza, siwa, spod Krakowa? - dopytywał się Skrzypczak.

A wróżki potwierdzały.

Na wszelki wypadek sesje z wróżkami Skrzypczak nagrał na stare kasety z bajkami dla dzieci, które kiedyś znalazł wśród makulatury. Na takie kasety nagrywał też telefoniczne rozmowy z obiema mafiami. Na kasetach nagrana była kiedyś bajka o trzech świnkach, której Skrzypczak nie skasował. Dlatego między nagraniami rozmów z wróżkami i z mafią pojawia się gdzieniegdzie głos narratora, opowiadający chwilę po rozmowie o zszywkach i chwilę przed sesją z wróżką: "Każda ze świnek poszła w swoją stronę".

Wysokie mniemanie o Interpolu

Ponieważ katowicka policja nie stanęła według niego na wysokości zadania, postanowił skontaktować się z Interpolem, o którym miał duże mniemanie, wyniesione z filmów i książek. Powiedział, że wie o dwóch szajkach produkujących fałszywe pieniądze i gotów jest ujawnić je pod warunkiem, że otrzyma nagrodę.

Zadzwonił do biura Interpolu w Warszawie i rozczarował się. Spodziewał się, że kilkunastu funkcjonariuszy Interpolu natychmiast pojawi się w jego mieszkaniu. Tymczasem Interpol stwierdził, że jest późno, godziny urzędowania zbliżają się ku końcowi, jutro jest sobota i zaproponował, żeby zadzwonił w przyszłym tygodniu.

To skomplikowało sytuację, bo dla bezpieczeństwa dzwonił z automatu, a nie miał pieniędzy na następną kartę.

49 tysięcy dolarów na gapę

Wymiana była zaplanowana na piątek, ale Pelagia zadzwoniła w środę.

- Powiedziała, że wymiana musi nastąpić dzisiaj. Przyjechali wieczorem, kilka osób z tej drugiej mafii. Mówię, że nie dam rady wymienić. A oni dają mi 49 tys. dolarów i mówią: "Musisz". Co było robić, wziąłem torbę ze zszywkami i poszedłem. Najpierw pomyślałem: posiedzę dwie godziny na przystanku, wrócę i powiem, że obszedłem wszystkie banki, ale dyrektorzy akurat wyjechali na delegację - w końcu dyrektorzy wyjeżdżają na delegację. Ale jak tak sobie siedziałem z tą torbą, strach mnie obleciał. A jeśli mafia się zdenerwuje? Wsiadłem do tramwaju i pojechałem na komendę. A że nie miałem pieniędzy na bilet, więc pojechałem na gapę. Komisarz strasznie się zdenerwował. "Po coś pan brał forsę?" - krzyknął. No a jak miałem nie wziąć? Wtedy policjanci pojechali i zgarnęli tę mafię, która czekała na mnie w mieszkaniu. A do tej pierwszej mafii trafili potem przez Pelagię - dodaje. - Do dziś się boję, że się na mnie zemszczą - ponuro kiwa głową Skrzypczak.

Kuchnia murzyńska i galanteria skórzana

- Obliczyłem, że obie mafie mogły mieć 15 milionów fałszywych dolarów, a za ich wykrycie należy mi się 10 procent. Chciałbym wyjechać na Karaiby.

Z prośbą o wypłacenie 1,5 miliona dolarów z funduszu operacyjnego policji zwrócił się do Komendy Wojewódzkiej w Katowicach. Komenda odmówiła, uzasadniając, że doniesienie o przestępstwie nie upoważnia do starania się o nagrodę. "To obowiązek każdego obywatela", napisał komendant wojewódzki.

Skrzypczak poprosił więc o 1,5 miliona dolarów komendanta głównego policji Marka Papałę. Ten również odmówił.

- Żona mi powiedziała: "Wiesiek, trzeba było wziąć tę forsę i jechać na Zachód".

Ostatnio założył kolejną firmę.

- Chciałbym zrobić taką akcję jak Owsiak, tylko że odwrotnie. On zbiera pieniądze, a ja odpady. Bo odpadki tworzymy codziennie. Ja tworzę i pan tworzy. I ktoś musi je zebrać. Więc wymyśliłem wielkie sprzątanie Polski.

Najął pracowników, sprzedał złoty pierścionek żony i kupił telefon komórkowy (stacjonarny ma odcięty za niepłacenie).

Jeździ do Warszawy, by poszukać sponsorów.

- Mam metodę. Wsiadam do Intercity i mówię konduktorowi: "Nie mam biletu, proszę mnie zaprowadzić na policję albo wysadzić na najbliższej stacji".

Wysadzają go w Warszawie, bo pociąg nie ma przystanków pośrednich, a na policję nikomu nie chce się go doprowadzać.

Wymyślił, że nagrodami za sprzątanie Polski będą domy zaopatrzone w "meble na wysoki połysk, pościel, galanterię skórzaną i barki z winem i piwem" oraz samochody, a wszystko to zostanie rozdane w czasie wielkiego festynu, na którym wystąpią znane zespoły, serwowana będzie kuchnia "murzyńska i cygańska" i wystrzelą fajerwerki.

A ściślej: nagrody będą, jeśli ktoś je ufunduje.

Wygląda na to, że nikt nie zapłaci Skrzypczakowi za schwytanie mafii. Sprawa jest od dawna w prokuraturze, przestępcy w więzieniu, a zszywki-fałszywki w depozycie.

A Wiesław Skrzypczak?

- Jadę na dworzec kupić koperty - zrywa się z miejsca. - Tam są tańsze o 5 groszy.

 

PS. Nazwiska zostały zmienione.