Gazeta Wyborcza - 12/04/1996
LESZEK K. TALKO
Szczęście z Franią
Kiedyś znikały błyskawicznie. Dziś nie pasują do eleganckich sklepów, ale na wsiach i w miasteczkach nadal robią furorę. I za chwilę podbiją świat, a przynajmniej Amerykę Południową
Jadwiga Baranowicz pamięta ten dzień do dziś. Była wiosna 1955 r. Mąż wyszedł do pracy. Nałożył kapelusz i przypomniał, że dziś losowanie. Wzruszyła ramionami - przecież była tylko jedna na całe Biuro Projektów Komunalnych - 150 osób. Nie wierzyła, kiedy wrócił i powiedział, że będą ją mieli.
Potem było pół roku oczekiwania i wreszcie wiadomość - już jest.
- Zamówiliśmy dorożkę. Przez pół miasta ją wieźliśmy. Przed domem czekali sąsiedzi, przyjechała rodzina. Wnieśliśmy ją do mieszkania. Sąsiedzi zostali, żeby zobaczyć, jak to robi pierwszy raz. Było ciasto, herbata. W sumie to jedno z większych wydarzeń tego roku.
Maria Snaglewska próbowała wszystkiego: znajomości, kwiaty, bombonierki - i nic. Aż wreszcie - był rok 1982 - znajoma szepnęła w tajemnicy, że można spróbować na teściową inwalidkę. Pulę dla inwalidów trzyma wojewoda.
- To się przedłużało, wreszcie pojechaliśmy na urlop, a tu nagle dzwoni znajoma: - Wracajcie, już jest. Przerwaliśmy urlop i przyjechaliśmy do Warszawy.
- Pojechałam z mężem, a kierownik nam mówi, że wydać ją mogą tylko teściowej. No to z powrotem do domu, teściową w samochód i do kierownika. Udało się, dostaliśmy ją, ale pod warunkiem, że będzie w mieszkaniu inwalidy. Teściowa jej nie chciała, bała się, że sobie z nią nie poradzi. Więc trafiła do nas. Długo jeszcze baliśmy się kontroli. Był stan wojenny, mógł przecież przyjść patrol i skontrolować, że nam się nie należała.
- Teraz jest u siostry. Już na emeryturze, pracuje tylko przy wyjątkowych okazjach. Siostra nie może się jej nachwalić.
Elżbieta Ossolińska w końcu lat 70. leczyła ekspedientkę ze sklepu spożywczego. Ekspedientka odwdzięczyła się kilogramem kawy. Ossolińska kawy nie lubiła, a chciała mieć pralkę. Sąsiadka miała kilkuletnią Franię, właśnie kupiła automat, a lubiła kawę. Sąsiadka dostała więc kawę, a Elżbieta Ossolińska została właścicielką Frani.
Jakość wirowania nie ma sobie równych
Trudno sobie wyobrazić prostszą konstrukcję. Obudowa, wewnątrz silnik. Jeszcze sznur, przełącznik i to wszystko. Sznur wtyka się do gniazdka, przełącznik wciska, gorącą wodę z proszkiem wlewa. Brudne rzeczy do środka i już. Żadnych programów, instrukcji, prania z góry, z dołu, na sucho albo na zimno, z bąbelkami albo bez. 40 lat temu pralka wirnikowa Frania zrewolucjonizowała polskie pranie.
W latach 70. Franie powstawały w kilku fabrykach i zawsze było ich za mało. Pod koniec lat 70. w Kielcach zbudowano ostatnią. A od tego czasu powstały miliony Światowitów w myszkowskiej fabryce naczyń emaliowanych. Prócz nazwy nie różnią się od Frani prawie niczym - dawniej ocynkowany bęben jest teraz emaliowany. A i tak wszyscy mówią o nich Frania.
Myszkowska Frania nawet chciała się modernizować. Pojawiły się modele z wyłącznikiem czasowym - zamiast zdawać się na wyczucie, wystarczy nastawić pięć, dziesięć czy 15 minut - zupełnie jak w minutniku do gotowania jajek. Doszła grzałka i do Frani nie trzeba już było taszczyć balii z wrzątkiem. Ba, pewnego dnia wyprodukowano Franię z wyłącznikiem termicznym, na wypadek gdyby ktoś zapomniał o praniu i wyjechał na miesięczny urlop.
- A ludzie wydziwiają, że po co. Na wsi naleją wrzątku i są zadowoleni. A każde światełko podraża koszty - zauważa prezes Fabryki Naczyń Emaliowanych Zbigniew Kilanowski. Światełko było w przełączniku. Świeciło, kiedy Frania prała. Klienci stwierdzili, że to bez sensu. Przecież bez światełka wiedzą, kiedy piorą, a kiedy nie.
Ze światełka zrezygnowano i próbowano Franię zmodernizować kolorystycznie. Pojawiły się krótkie serie Frań niebieskich, a nawet seledynowych. Rynek podszedł do nich nieufnie. Trzeba było wrócić do białych.
Tak więc Frania na skutek sprzeciwu rynku nie unowocześniła się.
- Ostatnio mało kto wyżyma, więc Franię unowocześniono przez rezygnację z wyżymaczki - wyjaśnia Kilanowski.
Ale trzy kontenery zakurzonych wyżymaczek stoją - tak na wszelki wypadek - obok linii, z której dostojnie zjeżdżają Franie.
Na linii jak kiedyś - najpierw jedzie obudowa, silnik do środka, sznur, karton i w świat. Jeśli kontrahent zechce - nawet razem z wyżymaczką.
W świecie pralek wirnikowych istnieje istotne rozróżnienie na pralki obłe i kanciaste, ale daleko istotniejsze jest rozgraniczenie między pralkami saute i pralkami z dwiema komorami: w jednej się pierze, w drugiej odwirowuje. Franie, jak świat światem, robiło się oddzielnie.
Wirówka wygląda zupełnie jak pralka: kolor, sylwetka, wielkość. Atesty naukowe dowiodły zaś, że jakość wirowania we Frani-wirówce po prostu nie ma sobie równych.
- 2700 obrotów na minutę - zachwala prezes. - A taki automat ile może mieć? 600? 800? Więcej nie da rady. Z Frani pranie wychodzi prawie suche.
W świecie używa się Frań do bardzo różnych celów. Jednym z bardziej powszechnych jest miksowanie.
- Masa miniaturowych rozlewni funkcjonuje dzięki Frani - uważa Jerzy Jasiewski, główny technolog Warsowinu.
Proces technologiczny przebiega tak: sok, spirytus, wtyczka, przełącznik.
Rurką sączy się już wino owocowe. A przynajmniej tak twierdzi domowy producent.
Wino owocowe szansą rolnictwa
- Wino owocowe to nie napój dla pijaków, ale szansa dla naszego rolnictwa - uważa dyrektor Warsowinu Anna Wojciechowska. - No bo dlaczego nasze polskie jabłka mają być nie wykorzystane?
Kilkanaście lat temu, kiedy po Franię stało się w kolejkach, wino owocowe znane było jako "alpaga", "wino marki wino" albo "siara". Trochę niżej niż piwo, trochę wyżej niż woda brzozowa. I też stało się po nie w kolejkach.
- Takie wino pije się wszędzie na świecie w domu, do obiadu, i stawia na stole, gdy przyjdą goście - przekonuje Anna Wojciechowska. - A pan zaproponowałby je gościom?
- Raczej nie.
- No właśnie. A przecież wino owocowe robione w domu jest traktowane normalnie. A nasze jest źle traktowane. I to jest wina mediów.
Media przez długie lata pokazywały w telewizji ponurych obszarpańców sączących wino pod chmurką. A na dodatek podkreślały wydrukowany na etykiecie drobnymi literkami napis: zawartość SO2 200 mg/litr.
- Musieliśmy tak pisać, tego wymagała norma - przysięga Wojciechowska. - A przecież do każdego wina dodaje się dwutlenku siarki. Jako konserwantu.
Zenon Kozidrak ma dziś małą firmę przewozową, a w łazience postawił najnowszego Boscha. 15 lat temu miał Franię, której używał do prania, a nie miksowania. Do eksperymentów spirytusowych służyła mu skomplikowana aparatura z rurek i fiolek. Kiedy w latach 80. ze sklepów zniknęły nawet owocowe wina krajowe, poczuł, że musi wziąć sprawy we własne ręce. Studiował wtedy historię, nie chemię, więc przez pierwsze tygodnie uczył się na błędach. Później wyprodukował coś, co już nadawało się do picia. Oczywiście wolałby Renetę - ale Renety od dawna nie widział w sklepie.
- Nadal byśmy produkowali Renetę i Turonia. To były świetne wina, ale musiałyby być droższe niż 1,50 zł - twierdzi Jerzy Jasiewski.
1,50 zł to taka zaczarowana granica, której wino owocowe nie ma prawa przekroczyć, jeśli chce być sprzedawane. Wino rozlewane w stodole z Frani może na przykład kosztować 70 groszy.
W Polsce "siarę" pił - jak wynikało z doniesień prasowych - margines społeczny, a za granicą sprzedawała się świetnie. Szło na przykład do Stanów Zjednoczonych - głównie do polskich dzielnic Chicago i Nowego Jorku.
Na początku lat 80. Warsowin wyprodukował nowość - wino wytrawne.
- Klienci zaprotestowali: pisali, że kwas gębę wykręca, i muszą dosładzać - opowiada Jasiewski.
Wino wytrawne zalegało w sklepie. A przecież wtedy znikało wszystko oprócz octu.
Może dlatego, że im wino słodsze, tym mocniejsze? Półsłodkie jest słabsze i do dziś idzie gorzej.
Sangria za to była słodka i stała się hitem. Powstała w laboratorium Warsowinu z wina gronowego, przypraw, aromatu cytrynowego.
- Bardzo nam smakowała. Trafiliśmy w rynek - opowiada Jasiewski. - Ale już nie produkujemy, minęła moda na Sangrię.
I właściwie nikt nie wie dlaczego.
A Zenon Kozidrak zwiększył produkcję i w 1983 r. zrobił pierwszy interes. Wymienił trzy butelki po Mazowszance wypełnione domowym winem na dziesięć rolek papieru toaletowego.
Rolki nieśliśmy ze Zgagą
Po 1989 roku okazało się, że papier jest wyrobem przestrzennym i w magazynie zakładów papierniczych w Konstancinie-Jeziornie starcza miejsca tylko dla 300 tys. rolek. Przed 1989 r. nikt o tym nie wiedział - cała produkcja prosto z taśmy trafiała do sklepów.
Do dziś nie wiadomo właściwie, dlaczego papieru brakowało. Możliwości są dwie: albo robiono go za mało, albo ludzie kupowali za dużo. Kraj żył papierem, a częściej jego brakiem, na ulicach widywano szczęśliwców z wieńcem rolek na szyi.
Zenonowi Kozidrakowi czasem udawało się kupić papier w sklepie z powodu suczki Zgagi. - Często ją wyprowadzałem na spacer. Przechodziliśmy obok sklepu papierniczego, miałem dobry przegląd sytuacji. Zwykle sprzedawali po dziesięć rolek. Nawlekałem rolki na smycz i wieszałem na szyi. Ile ładnych dziewczyn mnie potem zaczepiało: gdzie pan to kupił? Z jedną się nawet umówiłem do kina. Raz suczka miała cieczkę, nie można jej było spuścić ze smyczy. - Ale i tak nanizałem papier na smycz i nieśliśmy rolki razem ze Zgagą. Ja na jednym, ona na drugim końcu smyczy.
Decyzje toaletowe zapadały na najwyższych szczeblach. Trzeba było posiedzenia rządu, żeby Konstancin dołączył w 1977 roku do producentów papieru toaletowego.
Na oko papier z Konstancina jest taki jak dawniej. Zgrzebny, szary, nieatrakcyjny. Wygląda jak ubogi krewny zagranicznych - różowych, seledynowych, żółtych, pachnących.
- Jest bardziej miękki, sprężysty i bez dziur - podkreśla Antonina Wiśniewska, główny technolog. - Zrobił się bardziej sprężysty od krepowania. A całkiem niedawno - w 1992 roku - dostał perforację.
Perforacja jest standardowa - co 14 centymetrów. Dlaczego akurat 14, tego nikt nie wie. W Polsce właściwie nie trzeba by perforować - i tak się świetnie sprzedaje. Perforowanie wymusili Niemcy, którzy zachwycili się ceną i tym, że papier jest ekologiczny - z makulatury.
Makulaturę zapewniały kiedyś Okręgowe Przedsiębiorstwa Surowców Wtórnych i szkoły. Od ilości zebranego papieru zależała ocena ze sprawowania na świadectwie. Za kilogram makulatury można było w punkcie skupu dostać rolkę papieru. Transakcja była opłacalna dla fabryki - z kilograma gazet można zrobić kilka rolek, była też opłacalna dla klientów. Punkt skupu był jedynym miejscem, gdzie papier stale był.
Małgorzata Dworakowska wspomina: - To było 11 lat temu. Dostałam fuchę ze spółdzielni studenckiej - sprzedaż papieru toaletowego w Supersamie. Ustawiały się dwa ogonki. W drugim stały młode matki i inwalidzi. Z początku sprzedawaliśmy po 100 rolek, potem pomyśleliśmy, że to jednak niesprawiedliwe, i dawaliśmy po 50, a wreszcie po 20 na głowę. Kolejka była miła, żartowała i nikt nie krzyczał. Może dlatego, że w Supersamie dostawy były spore.
- Mam sympatyczne wspomnienia. Aż wstyd.
Jeden worek zawiozła rodzinie do Płocka. Mama była szczęśliwa.
- Mieliśmy propozycje, ale worek był zbyt cenny. Nie wymieniliśmy się.
Mimo że przelicznik na czekoladę był całkiem korzystny - rolka za tabliczkę.
Masa tłusta omija kartki
Żeby zrobić czekoladę, niezbędny jest tłuszcz z ziarna kakaowego. Żeby zrobić wyrób czekoladopodobny, trzeba mieć tłuszcz z roślin tropikalnych. Na początku lat 80. "przejściowe trudności" z ziarnem kakaowym przerodziły się w trudności nieustanne. Został tylko tłuszcz z rzepaku. W Słodyczce nie pamiętają dokładnie, kiedy przestawiono maszyny z tłuszczu kakaowego na tłuszcz kakaopodobny. Słodyczka to nazwa zakładu, który woli pozostać anonimowy, ponieważ jego dyrekcja uznała, "że wyroby czekoladopodobne psują image firmy".
Wyrób czekoladopodobny miał inną konsystencję niż czekolada i nijak do maszyny nie pasował, a nawet ją zatykał. Tymczasem zniknął z rynku tłuszcz kakaopodobny i Katarzyna Kłodawska (dziś dyrektorka sprzedaży, wtedy technolog produkcji) musiała błyskawicznie rozwiązać problem techniczny: jak z rzepaku zrobić czekoladę. Wymyśliła wyrób z masy tłustej.
- Nazwaliśmy to "wyrobem z masy tłustej", bo tak przewidywała norma. Nie zachęcało to może do kupowania, ale kto wtedy patrzył na nazwę - mówi Katarzyna Kłodawska.
Masę tłustą uzyskano najpierw w słoiczkach - metodą garnczkową, jako że literatura fachowa nie wspominała, jak z oleju rzepakowego otrzymać czekoladę.
- Za którymś razem wyszło - śmieje się Kłodawska.
Wyroby z masy tłustej sprzedawano bez kartek. Natychmiast znikały ze sklepów. Na dobre zniknęły w połowie lat 80., kiedy wrócił tłuszcz orientalny i można było wrócić do wyrobów czekoladopodobnych.
Powolny zmierzch sznurka
Mniej więcej w czasie, kiedy wyroby czekoladopodobne zdobywały rynek, Józef Radke z Radzymina pomagał rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa i poszukiwał sznurka. Można wymyślić erzac czekolady, trudniej zastąpić sznurek do snopowiązałki. Na szczęście Radke nie miał dzieci, które domagałyby się kartkowego przydziału czekolady, i nie palił. Udał się z kilkumiesięcznym zapasem papierosów i czekolady do znajomego z kółka rolniczego. Znajomy palił i miał dzieci, więc Radke wrócił do domu ze sznurkiem.
- Sznurka brakowało, bo nikt go nie robił - lapidarnie wyjaśnia przyczynę corocznych kłopotów Andrzej Uciński, wiceprezes ds. produkcji zakładów Terplast w Sieradzu.
Terplast zaczął robić sznurek dwanaście lat temu. Każda snopowiązałka musi mieć sznurek, jak sama nazwa wskazuje, i to nie taki zwykły, ale z polipropylenu produkowanego przez rafinerie. Sznurek robiono więc wtedy, kiedy rafineria rzuciła polipropylen.
Kłopoty ze sznurkiem nie zniknęły wcale po 1989 r. Sznurek, w przeciwieństwie do czekolady czy wina, jest artykułem sezonowym poszukiwanym przed żniwami.
- W sezonie to każdy by chciał sznurka - wyjaśnia Uciński. - Teraz jest coraz więcej kombajnów, coraz mniej snopowiązałek, więc problem ze sznurkiem sam zniknie.
Kłopoty ze sznurkiem występowały jeszcze trzy lata temu, a kto wie, może pojawią się znowu w tym roku?
Józef Radke sprzedał kilka lat temu gospodarstwo. Fluktuacje sznurka już go nie interesują. Teraz ma budkę na warszawskim bazarze. Sprzedaje to, co idzie, ale głównie środki higieniczne. Papier toaletowy (- Wziąłem trochę tych pachnących, ale najwięcej szarego), szampony, mydła (- te, co reklamują w telewizji) i Brutala.
Na stanowisku kierowniczym niewiasta wzdycha
Brutala wziął z sentymentu. Stał po niego w kolejce, zanim jeszcze zainteresował się sznurkiem do snopowiązałek. Zabrakło, więc musiał kupić z dwukrotnym przebiciem na bazarze. Nazajutrz miał randkę.
Narodziny Brutala ściśle zbiegają się w czasie z rozpoczęciem produkcji szarego papieru toaletowego w Konstancinie. Decyzji nie podjął jednak rząd, ale Zjednoczenie Przemysłu Chemii Gospodarczej "Pollena", "które biorąc pod uwagę duże zaangażowanie surowcowe i materiałowe zakładu oraz mniejszą dewizochłonność preparatów w porównaniu z serią Mefisto wyraziło zgodę na wprowadzenie serii męskiej do planu "nowych uruchomień na rok bieżący".
Tak zaczyna się historia Brutala - wody kolońskiej, która rzuciła wyzwanie ruchowi feministycznemu i jako pierwsza postanowiła masowo upachnić mężczyzn.
Reklama Brutala sprzed kilku lat przekonuje: "Emancypacja kobiet jest mrzonką, próbą ucieczki przed naturą, odrzuceniem dominacji mężczyzny nad płcią piękną, sztucznym przeobrażeniem świata (...). Nawet na stanowisku kierowniczym niewiasta wzdycha przyglądając się mężczyźnie dobrze zbudowanemu, o szorstkim sposobie bycia. Uwielbienie dla ogłady znika, gdy pojawia się zdecydowanie, brutalność".
- Boże drogi, to chyba jakaś zakompleksiona baba napisała - Witold Fizyta z salonu Diora jest przerażony. - Yves St. Laurent czasem szokuje, ale nie obraża.
A prasa kilka lat temu pisała o prowokacji. Nie z powodu reklamy. Z powodu nazwy. Producent - Miraculum - z Krakowa bronił się: przecież brutal może być słodki.
Brutal był światowy, wytwarzany ze sprowadzanych z Francji komponentów zapachowych.
- Widziałem, jak kiedyś Francuzi i Polacy kupowali w Chinach te same olejki zapachowe. Tylko że Polacy brali jak leci - mówi Fizyta.
- 15 lat temu zaczynałem studia. Kilku bogatych kolegów szpanowało Old Spice'em, a ja marzyłem o Brutalu - wspomina Jan Tyczyński, dziś nauczyciel matematyki. - Nigdzie go nie było, aż wreszcie kupiłem dwa opakowania przypadkiem w kiosku. Po prostu sobie stał.
W 1986 r. Brutal dostaje znak pierwszej jakości. Pod uwagę wzięto "nowoczesność recepturalną, opakowanie, standard wyrobu".
- Żaden konsument nie przysłał reklamacji - opowiada Joanna Worek, szefowa marketingu. - W 1989 wypuściliśmy dezodorant Brutal w atomizerze. Żeby było ekologicznie, teraz jest bezfreonowy.
Wszystkie Brutale pachną jak na początku. "Subtelnym aromatem korzenno-ziołowym".
Zmieniła się tylko butelka. Najpierw przezroczysta, później czerwona, potem znowu przezroczysta, ale za to bardziej kanciasta. - To świetny zapach, taki męski - chwali Anna Dońda z działu badawczego Miraculum. - Mąż go uwielbia.
- Była taka moda, żeby mężczyzna pachniał alkoholem - mówi Fizyta. - W Polsce to poszło w przesadę.
Bo Brutal to jak wszystkie perfumy w większości alkohol. Tyle że w przeciwieństwie do perfum od Versace czy St. Laurenta w Brutalu nie uświadomiony nos wyczuje wyłącznie alkohol.
Rok po zakupie Brutala Tyczyński pojechał na winobranie do Francji. Kupił sobie prawdziwe dżinsy i prawdziwego Old Spice'a. Do Brutala już nie wrócił.
- Chociaż zabierałem go jeszcze przez kilka lat w góry - przypomina sobie. - Rewelacyjnie odstraszał komary.
- Jeśli go porównać z Old Spice'em, to Brutal ma swój wyraz, a Old Spice to taki wyrób perfumopodobny - twierdzi Witold Fizyta, jeden z ważniejszych autorytetów w Polsce, jeśli chodzi o zapachy.
Do czego służy przedzdajacz
Frania, która schodzi z taśmy, wygląda niemal tak samo jak 30 lat temu. Zmieniła się tylko w środku. Dno, dawniej płaskie, teraz jest skośne i pranie nie tylko się obraca w poziomie, ale jeszcze z góry na dół. Można by rzec - trójwymiarowo.
Prezes Zbigniew Kilanowski udał się ostatnio dla zbadania rynku do RPA.
- Z badania wynikło, że Murzyni poszli do pracy, zaczęli zarabiać i chcą sobie kupić pralki. Większość chciała pralki w typie Frani.
Myszków zaczął więc myśleć o uruchomieniu w Afryce montowni Frań.
Na razie fabryka dysponuje raportem warszawskiego instytutu Predom, który porównał jakość prania we Frani i wiodących pralkach. Te najdroższe, za 1500 zł, dorównują Frani. Inne zostały w tyle.
W Myszkowie nie poprzestano na Franiach. Dział badawczy wymyśla, co jeszcze można zacząć robić. Myszków robił już różne rzeczy: zdarzały się łyżwy, rowery i przedzdajacze - tajemnicze niewielkie naczynka, które nie bardzo wiadomo, do czego służyły. - Chyba do sprawdzania, czy mleko jest dobre - zastanawia się prezes Kilanowski. Potem przyszły garnki, grille, przewinęło się dziwne wiaderko ze smoczkiem - poidełko dla cielaków na eksport do Niemiec. Ale najlepiej idą cynkowane wiadra, w każdej ilości, i Franie.
Połowa wiader idzie na eksport - najwięcej do Kazachstanu.
- Rosyjskie wiadra ciekły, a nasze są uniwersalne. Wszystko w nich można nosić - wyjaśnia prezes niespodziewany sukces wiader. - W Kazachstanie Franie też są potrzebne. Właśnie szukamy dojścia.
Wiadra produkuje się w starej hali w oparach cynku. Nikną w parującej masie metalu, potem trafiają pod młot wyklepywacza. A tuż obok powstaje nowoczesna hala, w której będą montowane supernowoczesne pralki Zanussi, ładowane od góry.
- Ale Franie nie znikną - uspokaja prezes. - Nigdy.
Nikła przydatność gołego biustu
Wino owocowe, jeżeli nie jest winem rozlewanym Franią, powinno fermentować trzy tygodnie w kadzi, a później jeszcze pół roku leżakować.
W piwnicach Warsowinu stoją rzędem olbrzymie beczki. W następnej piwnicy filtrownia. Dwóch robotników dogląda filtrującego się Cherry - napoju winopodobnego z jabłek i wiśni.
Laboratorium Warsowinu wygląda tak, jak powinno wyglądać laboratorium: panie w białych kitlach przelewają ciecze z menzurki w menzurkę. W szafach fiolki i słoiczki z esencjami, gałką muszkatołową, cynamonem, goździkami. Miesza się, próbuje, czasem coś wychodzi. Jak z Sangrią.
- Kiedyś zaopatrywaliśmy cały świat - kiwa głową Jasiewski. - Teraz właściwie nie ma potrzeby zaopatrywania świata. Wszystko, co zrobimy, sprzedaje się w Polsce.
I to mimo konkurencji małych wytwórni, które zalały sklepy napojami winopochodnymi o egzotycznych nazwach: "vino originali italiani", swojsko brzmiącym "jabcokiem" czy "wielkim kacem", które kuszą zdjęciami gołych biustów na nalepkach.
Producenci piszą na etykiecie malutkimi literkami: "minimalna zawartość alkoholu 6 proc.", a wielkimi "18 proc." - zawartość teoretycznie maksymalną. W środku czasem drożdże, niekiedy ocet i cukier.
Ale biusty kuszą. Hurtownicy zaczęli przekonywać Warsowin, że wino lepiej by się sprzedało, dajmy na to, ze zdjęciem Pameli Anderson i chwytliwą nazwą - nie zwykłe "Cherry", ale "Słodka Basia" albo "Czar sołtysa". Przecież wielką popularnością cieszą się napoje: "Mocna żyleta", "Kręcioł", "Ogromna moc" albo "Nie tylko dla rogaczy".
- Takie coś byłoby poniżej naszej godności - zarzeka się Anna Wojciechowska. - Nigdy nie zrobimy takiej etykietki.
Tak więc wino z Warsowinu ma etykietki zupełnie zwykłe - tak jak kiedyś. Bez zdjęć i rysunków.
A sprzedaż jednak rośnie.
- Gołe baby okazały się niepotrzebne do promocji - kwituje Jasiewski.
Dobrowolny powrót do szarości
- W 1990 r. okazało się, że wszystkiego jest za dużo - nawet papieru - opowiada Tadeusz Skorupa, dyrektor sprzedaży zakładów papierniczych w Konstancinie.
Sklepy zarzucono papierem z importu i okazało się, że papier toaletowy nie zawsze jest szary. Może być błękitny, brzoskwiniowy albo w kwiatki.
Papiernia w Konstancinie zareagowała szybko. Do papierowej pulpy zaczęto dodawać różowej farby. Szary papier nagle stał się różowy, choć nie był to róż ortodoksyjny, bo z mieszania wyszło coś przypominającego fiolet.
- Nie był ładny, więc wróciliśmy do szarości - wspomina Skorupa.
Kilkanaście lat temu szary papier powstawał z szarej albo czarno-białej makulatury. Teraz surowiec jest kolorowy, skrzy się okładkami, kusi zdjęciami. W kilkumetrowych hałdach piętrzy się pod wielką wiatą. Dziś papier będzie robiony z książek Josepha Rotha prosto z drukarni, skoroszytów z jakiegoś biura, "Gazety Wyborczej", "Catsa" i "Słowa-Dziennika Katolickiego".
- Kiedy na makulaturę zaczął trafiać "Playboy", trzeba było stawiać straż przy transporcie - wspomina Wiśniewska. - Robotnicy zlatywali się i wybierali pisma. Ale potem im się opatrzyło.
Makulatura bez sensacji wędruje więc do kotła. W zawiesinie powoli rozpuszczają się tytuły, pulpa z "Gazety" powoli miesza się z pulpą z "Catsa", a "NIE" - z "Tygodnikiem Solidarność".
Weryfikacja Słodyczki
- Właśnie podpisaliśmy wielki kontrakt - cieszy się Katarzyna Kłodawska, dyrektorka Słodyczki. - Dzisiaj Rosjanie zamówili batony nadziewane spirytusem.
Batony będą czekoladopodobne, ale spirytus prawdziwy. Całość o 20 proc. tańsza od batonu czekoladowego.
Na co dzień z taśmy zjeżdżają czekolady ze zwykłym nadzieniem.
- Nasza czekolada czekoladopodobbna z orzechami naprawdę jest znakomita - przekonuje dyrektorka. - Albo weźmy taką z nadzieniem kasztanowym, albo z malagą. Pyszota.
- Prawdziwą malagą?
- No, esencją. Ale zupełnie się nie czuje, że to nieprawdziwa czeko- lada. A smakowo są identyczne, jak 15 lat temu.
Ostatnio wyroby Słodyczki przeszły weryfikację. Zrezygnowano z najgorzej się sprzedających - kilkunastu czekoladowych i tylko dwóch czekoladopodobnych.
Kim naprawdę jest Brutal?
- Coraz bardziej zwiększamy produkcję wyrobów czekoladopodobnych. W Polsce są najbardziej lubiane w Białymstoku. A na Wschodzie przepadają za nimi - chwali się Katarzyna Kłodawska.
Józef Radke w swojej budce na warszawskim bazarze przeprowadzał przez ostatnie kilka miesięcy symulację rynku. Z symulacji wyszło mu, że Brutal nie schodzi rewelacyjnie, ale ludzie kupują. Teraz młodzi biorą to, co reklamują w telewizji - Old Spice'a.
- W Ameryce Południowej uwielbiają Brutala - twierdzi dyr. Miraculum Roma Strzelska. - Najwięcej sprzedajemy do Rosji. Świetnie się rozchodzi w małych miasteczkach.
Nikt nie przeprowadzał badań, kim jest przeciętny użytkownik Brutala albo konsument win owocowych. Sprzedają się, i to wystarczy.
Marketing zaryzykowała tylko Frania.
O życiu, praniu i nadziei
Okazało się, że Frania potrzebna jest tam, gdzie nie ma wody i gdzie istnieje silna tradycja - a więc na wsi.
- Młoda wiejska rodzina kupuje na początku drogi telewizor i tanią pralkę - mówi Joanna Uruska, szefowa marketingu.
W telewizji pokazały się reklamy nowego Ariela - tym razem gospodyni z reklamy nie miała problemu ze zwykłym proszkiem wiodącym na rynku i tym najlepszym. Miała problem, bo żaden nie pasował do jej Frani. I nowy Ariel usunął ten kłopot.
Użytkownicy piszą do fabryki listy. Radzą, jak prać: "na początku prać rzeczy najmniej zabrudzone, później średnio zabrudzone, a na końcu brudne ubrania robocze. Oczywiście wszystkie w tym samym proszku".
Prezes o wyższości Frani: - W automacie brud się osadzi i zatka. A Frani nic zatkać nie może.
Z listów wiadomo, że Frani używa się do przygotowywania ciasta do gofrów, prania flaków ("z Frani wychodzą jak nowe"), rozlewania wina, bicia śmietany, mycia jajek.
- Wewnątrz jest emaliowana, więc nawet jeśli bije śmietanę, to nie zaszkodzi zdrowiu - podkreśla prezes. - A do jajek nadaje się znakomicie. Na jajku salmonella siedzi na wierzchu i Frania bez kłopotów ją spłukuje. A wyobraża pan sobie płukanie jaj w automacie?
Nie wyobrażam sobie.
Elżbieta Ossolińska, która dostała Franię za kawę, dorobiła się kilka lat później automatycznego Polara. Ale Franię zostawiła. Polar po kilku latach się zepsuł, Frania pierze dalej.
Jadwiga Baranowicz, która Franię wiozła dorożką, prała do 1980 r., kiedy spalił się silnik, i jest to jeden z nielicznych udowodnionych przypadków zepsucia się Frani.
Alicja Lesiak, która kupiła Franię po znajomości w 1956 r., oprała w niej dwoje dzieci i wnuczęta.
- Teraz Frania pierze u syna. Ja mam Candy. Candy pierze dobrze, ale to tylko zwykła pralka.
Helena Urbańska z małej wsi koło Lublina kupiła Franię w 1961 r. Napisała do fabryki list: "Tak sobie myślę, ile ta moja Frania wyprała przez te lata rzeczy grubych i cienkich. Zestarzałam się razem z nią. Nie wiem, ile jeszcze będę żyła i prała bez remontu, bo ta moja Frania w ogóle nie ma zamiaru przestać prać.
Mam nadzieję, że tak będzie zawsze.