Janusz Tazbir

Okrucieństwo w nowożytnej Europie

1999

 

(...)

 

Stosunek do Żydów

 

Powtarzanie podczas pokutnych procesji Bractwa Męki Pańskiej czy w trakcie indywidualnych praktyk ascetycznych biczowania, któremu ongiś poddawano Boga-Człowieka, podobnie jak przestrzenna zabudowa dewocyjnej wyobraźni przez kalwarie, musiało w jakimś stopniu podsycać nastroje antyżydowskie. Kościół odetnie się od tego dopiero w czasach nam współczesnych; w 1947 r. wspólna konferencja chrześcijańsko-żydowska w Seelisbergu (Szwajcaria) zaleci nie nazywać wrogami Jezusa "całego narodu żydowskiego", a mękę Chrystusa przedstawiać tak, aby nienawiść za śmierć Zbawiciela "nie spadała na Żydów, gdyż krzyż Chrystusa zbawił wszystkich [...]. Podobnie nie należy twierdzić, że naród żydowski jest przeklęty przez Boga i przeznaczony do znoszenia cierpień". To zerwanie z wielowiekową tradycją przypieczętował ostatecznie II Sobór Watykański, a jego deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich (Nostra aetate, 1965) sprawiła, iż z narodu żydowskiego zdjęto zarzut bogobójstwa. Czytamy w niej m.in., że choć to władze żydowskie "wraz ze swymi zwolennikami domagały się śmierci Chrystusa", jednakże wszystko, co zdarzyło nie podczas Jego męki "nie może być przypisane ani wszystkim bez różnicy Żydom wówczas żyjącym, ani Żydom dzisiejszym". Również papież Jan Paweł II podczas katechezy, którą wygłosił w trakcie audiencji generalnej (28 IX 1988) przypomniał, iż odpowiedzialności za śmierć Jezusa nie wolno rozszerzać "poza krąg osób prawdziwie odpowiedzialnych".

Przypominam o tym, ponieważ wszystkie te deklaracje stanowią pośrednie przyznanie, iż przez wiele wieków Kościół katolicki obarczał kolejne generacje Żydów winą za wydarzenia sprzed wieków. W tym też duchu komentowano słowa Ewangelii i dopiero Komisja Stolicy Apostolskiej do spraw stosunków religijnych z judaizmem przypomniała (24 VI 1985), iż sformułowanie "Żydzi" oznacza w Ewangelii św. Jana w zależności od kontekstu "przywódców żydowskich" i "przeciwników Jezusa", nie jest więc skierowane przeciwko narodowi żydowskiemu jako takiemu. Komisja wyjaśniała również, że niektóre z mało Żydom przychylnych lub wręcz im wrogich wzmianek, jakie znajdujemy w Nowym Testamencie, stanowią wyraz konfliktu między rodzącym się Kościołem chrześcijańskim a wspólnotą żydowską, a więc odbicie stosunków, "które chronologicznie są wiele późniejsze od Jezusa". Jeżeli nawet do najwyższych kręgów hierarchii duchownej świadomość tego dotarła dopiero w drugiej połowie naszego stulecia trudno się dziwić, iż przez wieki okoliczności pojmania i męki Chrystusa przedstawiano w zgoła innym świetle.

W czasach, których dotyczy ta książka, stale przypominano, że Chrystusa umęczyli nie Rzymianie, lecz właśnie "Żydowie okrutni". Liturgiczno-obrzędowy rok kościelny stwarzał też okazję do wszczynania pogromów antyżydowskich; aż po wiek XX miały one miejsce zwłaszcza w święto Bożego Ciała. Z kolei w Wielką Środę chłopcy prowadzali po ulicach kukłę Judasza, bijąc ją i targając. Kiedy im się jednak jakiś Żyd nawinął, wówczas "rzucali zmyślonego Judasza, a prawdziwego Judę pomiędzy siebie pochwyciwszy, tak długo i szczerze kijami okładali, póki im się nie wymknął". Pośrednią zachętę po temu znajdowano w postawie duchowieństwa katolickiego, które stale przypominało, iż Żydzi to lud z własnej winy popadły "w wiekuistą niewolę". Przyjęci łaskawie przez chrześcijan odpłacają się im za to czarną niewdzięcznością; jak czytamy w uchwałach synodu chełmskiego z 1604 r. w Polsce toleruje się "niegodziwe panowanie bezbożników, którzy przeleli krew Pana, nad tymi, którzy krwią tą najłaskawiej zostali odkupieni". Inny z synodów twierdził, iż Żydzi są cierpiani wśród chrześcijan jedynie po to, aby im przypominali mękę Chrystusa.

O. Jacek Salij OP słusznie zauważa, że w tekstach tych doszły do głosu samonapędzające się mechanizmy wrogości wobec Żydów. Wyrażały się one w obarczaniu ich zbiorową odpowiedzialnością nie tylko za aktualne przewinienia nieuczciwych członków tej wspólnoty, ale i za postępek przodków sprzed wielu wieków. Dodajmy, że podobne opinie były zgodne z podstawowymi wierzeniami chrześcijaństwa; skoro bowiem wszyscy jego wyznawcy ponosili konsekwencje grzechu popełnionego przez pierwszych rodziców w Raju, oczywistym musiał wydawać się fakt współodpowiedzialności Żydów żyjących w XVI czy XVII stuleciu za wyrok, jaki ongiś sanhedryn wydał w sprawie Chrystusa. W ten to sposób wrogość chrześcijan wobec Żydów ulegała sakralizacji. Nic więc dziwnego, że w jednym z opisów Golgoty czytamy, iż otaczający ją ludzie dziwowali się "żydowskiej okrutności".

Z przynależnością etniczną Chrystusa sprawa nie przedstawiała się tak prosto. W potocznych wyobrażeniach ludowego katolicyzmu cała Święta Rodzina, a przede wszystkim sam Jezus, nie byli rodakami oglądanych na co dzień karczmarzy, lichwiarzy czy kupców, owych przysłowiowych Mośków, Srulów i Abramów. Równocześnie jednak przypominano o żydowskim pochodzeniu Chrystusa, jako Człowieka, czyniąc to niekiedy w zabawnej dla nas formie. Jan Markiewicz (1613-1691), krakowski rajca i pamiętnikarz, aby uprzystępnić ogrom miłości Boga-Ojca wobec ludzi, pisał, że ten "najpierwszy szlachcic w Niebiosach" nie tylko swego jedynego syna wydał na męki, ale "Żydem go zrobił". Choć Jezusa ukrzyżowali przecież żołnierze rzymscy, czyniąc to na rozkaz Poncjusza Piłata, to całą winę składano na sanhedryn. Żydzi też odgrywali pierwszoplanową rolę w wielu scenach, z których składały się misteria wielkanocne, od pojmania Zbawiciela poczynając, a na Jego biczowaniu oraz ukrzyżowaniu kończąc. W dramacie zatytułowanym Krzyż okrutnej i nieznośnej męki Pana Jezusa, niewymownymi dobrodziejstwy u niewdzięcznych i złośliwych Izraelitów kupiony [...] (Kraków 1701) pokazywano m.in. tłum żydowski, grożący Chrystusowi śmiercią, jak również "rabinów faryzejskich", naradzających się na jego zgubę. Podobnie pałace Kajfasza i Ananiasza były w misteriach wielkanocnych przedstawiane jako synagogi, stanowiące przecież stały element krajobrazu większości polskich miasteczek. Obaj ci "przeklęci Żydowie" występowali dość często w obrazach dramatycznych poświęconych Męce Pańskiej; Szymon Szymonowie pisał:

Kaci żydowscy i tak Ciebie, Pana mego

Skrępowali jakoby łotra wierutnego.

Na niekorzyść potomków Izraela pracowało i to, że wraz z postępującą sarmatyzacją katolicyzmu sceneria męki Jezusa nabierała coraz bardziej swojskiego charakteru. W dramacie Traktat pokoju wieczystego... (Lwów 1677) wiszący na krzyżu Chrystus zawierał z ludźmi pokój za pośrednictwem anioła, który był parlamentariuszem wysłanym do "krwie Syna Bożego". Pisano nie tylko o izraelskich hetmanach i kanclerzach, porównując Filistynów, z którymi walczyli, do Tatarów, ale i prawiono z ambon o rzezi niewiniątek, dokonanej przez "dragonów" króla Heroda.

Oburzenie na "naród bogobójców" było tym większe, że zamiast pokutować za swą zbrodnię po dziś dzień pozostają ślepi na blask prawdziwej wiary. Dopuścili się grzechu niewdzięczności, dlatego też Bóg, w którego oczach "nic nie jest brzydszego jako ingratitudo", odwrócił się od nich i przeniósł swe łaski m.in. na Polaków. Jak wierzono, Żydzi mieli stale powtarzać swą zbrodnię sprzed wieluset lat. Przebijając kradzione hostie oraz mordując niewinne dzieci chrześcijańskie, czynili to "w ten sam sposób, z taką samą nienawiścią i takim samym okrucieństwem, z jakim ich poprzednicy postępowali z Naszym Zbawicielem Jezusem Chrystusem". W procesach wytaczanych Żydom hostia bywała utożsamiana z jego ciałem i krwią, a więc z małym Jezusem, ten zaś z niewinnym chłopcem chrześcijańskim (stąd Żydom dość rzadko zarzucano zabijanie dziewczynek). Wierzono również, iż także z konsekrowanego opłatka, który w tym celu kłują czy biją młotkiem, wytaczają krew, podobnie jak ze swych małych ofiar. Chrześcijańskie wyobrażenia o męce Chrystusa nakładały się tu na odziedziczoną jeszcze po czasach pogańskich wiarę w magiczne właściwości krwi.

Żydzi mieli używać krwi chrześcijan w różnorakich celach: przede wszystkim leczniczych, jako środka pomagającego im w nieuleczalnych innymi sposobami chorobach, przy porodach, aby złagodzić towarzyszący im ból, w trakcie samego umierania. Dziełka traktujące o mordach rytualnych podawały także, że wyznawcy judaizmu smarują tą krwią drzwi swoich domów, dodają ją do wody, w której się myją, "aby się pozbyć smrodliwego świerzbu, albo raczej parszywości", do potraw, jakimi częstują chrześcijan, wierząc, iż w ten sposób zapewnią sobie ich przychylność. Przede wszystkim jednak przyprawiają tą krwią paschę, którą przygotowują w okresie Wielkiego Tygodnia, aby ją następnie jeść przez cały rok. Stąd też jeszcze w XX wieku straszono małe dzieci, że je Żydzi porwą na macę. Zarzuty te znajdowały w środowiskach chrześcijańskich wiarę m.in. dlatego, że wiedziano o rytualnym uboju zwierząt przez specjalnych rzezaków, posługujących się odpowiednimi nożami. Także picie czerwonego wina podczas szabasu budziło określone podejrzenia, w związku z czym niektórzy osiemnastowieczni rabini proponowali skasowanie tego zwyczaju. Echa ludowych wierzeń odnajdujemy i w Panu Tadeuszu, gdzie Zosia krzyczy "jako dziecko od Żydów kłute igiełkami". Trudno się więc dziwić Andrzejowi Komonieckiemu, iż wniósł te opowieści do kroniki miasta Żywca.

W "pomówieniach o rozlew krwi" (jak w dobie ekumenizmu nazywa się oficjalnie zarzuty o mordy rytualne) łatwo dostrzec elementy swoistego wampiryzmu. Wampiry działały nocą, a ich ofiarami padali śpiący ludzie. Żydzi mieli porywać bezbronne dzieci, aby je następnie torturować przez wytaczanie krwi. Przebijając osinowym kołkiem zwłoki uważane za siedliska wampirów czy paląc rzekome czarownice, czyhające na ludzkie życie, wzmacniano poczucie własnego bezpieczeństwa. Również Żydzi, występujący w charakterze potencjalnych sprawców zabójstw na tle rytualnym, tworzyli klimat zagrożenia, z którym ludzie musieli się uporać, jeśli chcieli zapewnić bezpieczeństwo swemu potomstwu. W związku z tym niektórzy badacze twierdzą, iż nasilenie się w XVI wieku procesów na tym tle należy wiązać ze wzrostem uczuć rodzinnych, zwłaszcza miłości do dzieci. Nie wydaje się to jednak słuszne.

Pierwsze oskarżenia Żydów o profanację hostii oraz rzekome mordy rytualne pochodzą z wczesnego Średniowiecza (XIII wiek). Procesy na tym tle zaczynają się jednak mnożyć dopiero w XV wieku i mają na celu ochronę przede wszystkim czci Bożej przed bluźniercami, a nie własnego potomstwa. Najwięcej takich spraw wytoczono w Niemczech, skąd stopniowo przeszły one do Czech, Węgier i wreszcie Polski. W ostatniej ćwierci tego stulecia szczególny rozgłos zyskały dwie rzekome ofiary żydowskich zakusów na krew chrześcijańską. Pierwszą z nich był jakoby trzynastoletni Andrzej Oxner, ze wsi Rinn koło Innsbrucku, umęczony rzekomo w r. 1462. Podobny los miał spotkać w 1475 r. Szymona z Trydentu, który był jego równolatkiem. Szymon stał się od razu sławny, dzięki kronikarzom oraz literaturze dewocyjnej. Natomiast kult małego Andrzeja rozwinął się dopiero w drugiej połowie XVII stulecia. Wówczas to jego rodzinną miejscowość, Rinn, przemianowano na Judenstein (od kamienia, na którym został rzekomo umęczony). W miejscowym kościele do dziś dnia znajdują się jego zwłoki. Judenstein stał się za aprobatą władz duchownych miejscem pielgrzymek, których zakazał dopiero w roku 1984 biskup Innsbrucku, z miernym zresztą powodzeniem. Kult Szymona z Trydentu został zresztą zakazany już wcześniej (1965).

Rzekome mordy rytualne odbywały się w scenerii zbliżonej nieco do męki Chrystusa: żydowscy oprawcy przebijali ofiarę gwoździami. Wychodząc naprzeciw zakorzenionym od pokoleń wyobrażeniom niejaki Jan Serafinowicz, dawny rabin, który w połowie XVIII wieku przyjął chrzest, opowiadał nowym współwyznawcom, iż torturując swe ofiary Żydzi mówili przy tym: "Jakośmy Boga chrześcijańskiego umęczyli, który się nazywał dziecięciem, takeśmy powinni dzieci chrześcijańskie męczyć". Porywano je rzekomo na ulicach, zwabiano podstępnie do domów, niekiedy zaś kupowano jakoby u opiekunów czy nawet od wyrodnych rodziców. Wizję taką upowszechniał m.in. Sebastian Klonowic, piętnujący w Worku Judaszowym ludzi sprzedających chrześcijańskie dzieci Żydom:

Którzy toczą i cedzą chłopiątek niewinnych 

Z żyłek, z serca żywą krew z członeczków dziecinnych. 

Odprawują Wielkanoc juchą naszych dziatek, 

Które jeszcze do bacznych nie przychodzą latek.

Element okrucieństwa wybijano w tytułach antyjudaistycznych broszur. Żydowskie okrucieństwa, mordy i zabobony... opisał ks. Przecław Mojecki (1589); podobnie brzmi tytuł dziełka Aleksandra Hubickiego: Żydowskie okrucieństwa nad najświętszym sakramentem i dziatkami chrześcijańskimi... (1598). "Dziatki chrześcijańskie, kiedy mogą, okrutnie mordują..." - pisał o wyznawcach judaizmu Mateusz Bembus. Wtórował mu Piotr Gorczyn:

Mordercy to są niewinnej młodości, 

Krew wylewają z wielkiej okrutności.

Sprawa mordów rytualnych trafiła także do zielnika Szymona Syreniusza (druk: 1611), który kończy się w niespodziewany, mało mający z botaniką wspólnego sposób, mianowicie obszernym aneksem: "O Żydziech rzecz krótka, o srogim okrucieństwie niewiernych Żydów, którym się na dziatkach chrześcijańskich z dawnego i wściekłego postanowienia, co rok pastwią, z poważnych i wiary godnych pisarzy [...] zebrane". Gorliwy czytelnik egzemplarza znajdującego się obecnie w Bibliotece Narodowej naniósł - zapewne jeszcze w XVII wieku - w zielniku dalsze przykłady kaźni Żydów za mordy rytualne oraz kupna sakramentów (hostii) w celach profanacyjnych.

O ile jednak w Niemczech dość często wystawiano sztuki osnute na tematyce mordów rytualnych, o tyle w Polsce nie udało mi się natrafić na podobne spektakle. Nie był tu również znany "Anderl vom Judenstein", natomiast dzieje męczeństwa wspominanego już Szymona z Trydentu upowszechniła nader popularna i wielokrotnie wznawiana książka Piotra Skargi: Żywoty świętych. Notabene jej autora późniejsza literatura przedmiotu, od Szymona Dubnowa po Leona Poliakova i Jeana Delumeau czyni współwinnym skazania na śmierć kilku Żydów w Pułtusku (1597) za profanację hostii. W istocie w procesie tym brał udział bratanek kaznodziei, Jan Czarnoleski Skarga, sekretarz królewski w początkach rządów Zygmunta III Wazy.

Z czasem do obcych zaczęły dochodzić rodzinie ofiary rzekomych mordów rytualnych. Nie tylko w literaturze dewocyjnej, ale i w kalendarzach przypominano "siedmioletnią panienkę w Pumach na Litwie od Żydów okrutnie zamordowaną 1579", czyjej rówieśnika, Szymona Kirkelisa, któremu w Wilnie Anno Domini 1592 miano zadać aż 170 kłutych ran. Dość stereotypowe stały się opowieści o wkładaniu małych męczenników do beczek nabijanych od wewnątrz gwoździami, w których ich następnie toczono. Zainteresowanie dla tych spraw wzrasta wyraźnie w XVI wieku; wiąże się to chyba z próbą pokonania Żydów jako przedstawicieli groźnej konkurencji gospodarczej. Procesy o mordy rytualne czy profanację hostii, które im wytaczano, stanowiły dość często preludium do pozbycia się Żydów z danej miejscowości. W r. 1635 niejaki Piotr Jurkiewicz wyznał na torturach sądowi krakowskiemu, iż namówiony przez Żyda Jakuba, sprzedał mu hostię, którą wyniósł w ustach z kościoła. Skazany na spalenie na stosie oświadczył, że ukradł tylko kościelne srebra, natomiast rajcy krakowscy prosili go, aby się przyznał, "żeś ukradł sakrament i żeś go Żydowi sprzedał, nie masz tu nic, tylko żebyśmy za tą okazyją Żydów z Krakowa zbyli". Odwołanie poczynionych na torturach zeznań nie ocaliło zresztą Jurkiewicza, który i tak spłonął za ową kradzież sreber.

Jak już wspominałem, w procesach o profanację Najświętszego Sakramentu wytaczanych Żydom początkowo przodowały Niemcy, w XVII stuleciu niechlubna palma pierwszeństwa zaczyna przechodzić do Polski. Nasuwa to zresztą wyraźne skojarzenie z procesami czarownic, które w Niemczech przeżywają swe apogeum w XVI stuleciu, u nas zaś w sto lat później. O ile według dość niepewnych zresztą obliczeń, w XV wieku w Polsce miały miejsce tylko dwa procesy na tym tle (w Niemczech natomiast około 20), o tyle w następnym stuleciu już 9 (w Niemczech 12), w XVII-XVIII wieku procesy te ustają stopniowo na Zachodzie, mnożą się natomiast w szlacheckiej Rzeczypospolitej. Jest to poniekąd zrozumiałe.

W krajach protestanckich, gdzie nie wierzono w realną obecność ciała i krwi Chrystusa w hostii, nie można było oskarżać Żydów o jej profanację (w państwach katolickich zresztą, w tym również i w Polsce, chętnie pomawiano różnowierców o współudział w tym przestępstwie). Co ważniejsze, po banicji z takich krajów jak Hiszpania, Francja czy Anglia, znaczna część przebywających w diasporze Żydów znalazła schronienie w szlacheckiej Rzeczypospolitej, gdzie od połowy XVII wieku do schyłku następnego stulecia ich liczba miała wzrosnąć z 500 tys. do ponad miliona, "co stanowiło odpowiednio 30-40% żydostwa światowego". Musiało to dawać powód do wielu konfliktów, m.in. na tle konkurencji gospodarczej, a tym samym tworzyć podatny grunt do procesów antyżydowskich. Klasycznym tego przykładem stał się na przełomie XVII i XVIII stulecia Sandomierz, gdzie ostra rywalizacja rzemieślników oraz kupców żydowskich z chrześcijańskimi stwarzała dogodne podłoże do procesów o mordy rytualne. Prowadził je zaciekle tamtejszy proboszcz, Stefan Żuchowski, za którego staraniem stracono w r. 1698 starszego synagogi, Aleksandra Berka (za rzekome zamordowanie dwuletniej dziewczynki). Niestrudzony pleban wszczął w latach 1710-1713 nowy proces przeciwko sandomierskim Żydom, który zakończył się dekretem królewskim wyganiającym ich z tego miasta.

Tenże sam Żuchowski w obszernym dziełku, liczącym blisko czterysta stron druku, zestawił wszystkie polskie ofiary "żydowskiego okrucieństwa". Na przestrzeni trzech stuleci naliczył on aż 68 przypadków mordów rytualnych (w innym miejscu podaje, że było ich 85); proporcjonalnie biorąc nieporównanie więcej aniżeli w innych krajach Europy, gdzie - jak twierdzi Żuchowski - w ciągu 1300 lat (414-1699) miało zginąć 86 dzieci, a więc mniej więcej tyle samo, co w Polsce przez lat trzysta.

Zdaniem Żuchowskiego takie zgęszczenie zbrodni, przechodzących w swym okrucieństwie najgorsze występki cesarzy rzymskich, wynika przede wszystkim z faktu, iż w Rzeczypospolitej znalazła się większość wyznawców judaizmu. Zgłaszają oni stałe, proporcjonalnie duże, zapotrzebowanie na krew chrześcijańską. Według dość makabrycznych obliczeń ks. Gaudentego Pikulskiego, autora dziełka Złość żydowska przeciwko Bogu i bliźniemu [...] na objaśnienie Talmudystów (1758), potrzebują oni rocznie 30 garnców (120 kwart) w Wielkim Księstwie Litewskim i daleko więcej w Koronie, ponieważ tu właśnie skupia się ludność żydowska. Współcześni nam badacze w Polsce XVI-XVIII stulecia doliczyli się ponad 80 oskarżeń o mordy rytualne oraz 18-20 o profanację hostii i mordowanie neofitów, przechodzących na chrześcijaństwo. W wielu przypadkach procesy kończyły się uniewinnieniem. Zapadały jednak i wyroki skazujące, i to czasami po kilka osób. Można więc przyjąć, że za rzekome mordy rytualne, nazywane wówczas dzieciobójstwami, czy "mordami dla krwi" stracono ogółem mniej więcej pół setki Żydów. Notabene, w przeciwieństwie do procesów o profanacje hostii, sprawy zabójstwa dzieci chrześcijańskich były sądzone w tym samym trybie, co wszelkie inne oskarżenia o morderstwa, także kończące się z reguły karą śmierci.

Przeciwnikom Żydów oraz ich religii i tego było za mało; w antyjudaistycznych broszurach stale przypominano, iż do sądów trafia jedynie drobna cząstka tego rodzaju przestępstw żydowskich. Ubolewano też i nad tym, że nie każdy proces kończył się wyrokiem skazującym.

W samym tylko Sochaczewie, jak twierdził biskup Józef Andrzej Załuski, Żydzi "więcej dzieci pozabijali, niźli tam domów jest. Od kilkadziesiąt lat rzadki rok, którego z nimi o zamordowanie dziecięcia procesu nie czyniono". W encyklopedii wiedzy sarmackiej ks. Benedykta Chmielowskiego czytamy, iż wyznawcy judaizmu są "krwie chrześcijańskiej bardzo apetyczni, dlatego wiele po świecie potracili dzieci..." 

"A że przez tyle wieków niepodobna i okrucieństwa tego narodu (ze wszech miar najszkodliwszego chrześcijaństwu) zmiarkować i zabitych niewiniątek policzyć (bo ich jest tysiącami) umyśliłem tych męczeństwo tu położyć, o których wiem autentycznie i których za mego życia przez nienawiść żydowską ku wierze Chrystusowej przelali" - pisał ks. Florian Jaroszewicz. W swym poczcie polskich świętych, błogosławionych i męczenników zamieścił on trzy współczesne sobie przypadki, czerpane z kronik sądowych i za każdym razem uwieńczone wyrokiem, posyłającym paru "sprawców" na stos lub pod topór kata.

Ks. Żuchowski miał pod jednym względem niewątpliwą rację: zwłaszcza w XVII i XVIII stuleciu Polska zajmowała niechlubnie jedno z pierwszych miejsc w statystyce oskarżeń i procesów o rzekome mordy rytualne (odpowiednio 34 i 32 sprawy). Daremnie Rzym, do którego Żydzi parokrotnie kołatali w tej sprawie, starał się powściągnąć zbytnią gorliwość polskiego duchowieństwa oraz sądów.

W zrozumiałą skądinąd niepamięć poszły cztery bulle Innocentego IV, wydane w połowie XIII stulecia, w których papież stwierdzał, iż niesłuszny jest zarzut, jakoby Żydzi używali krwi chrześcijańskiej do obrzędów religijnych. W bulli z r. 1540 Paweł III uznał za bezzasadne oskarżanie wyznawców judaizmu, iż dopuszczają się w celach rytualnych mordowania dzieci chrześcijańskich. Równocześnie potwierdził Żydom w Polsce, Czechach i na Węgrzech przywileje nadane przez jego poprzedników.

W r. 1654 niejaki Jakub, syn Naftalego z Gniezna, uzyskał w Rzymie list od generała zakonu dominikanów do jego polskich członków, biorący w obronę współwyznawców Jakuba przed niesłusznymi oskarżeniami. W wyniku petycji, jaką Żydzi złożyli w r. 1758 na ręce Benedykta XIV nuncjusz papieski w Polsce, Corsini de Visconti, dwukrotnie (w lutym 1760 r. oraz w marcu 1762 r.) wstawiał się u ministra Henryka Bruhla za Żydami oskarżanymi o mordy rytualne. Corsini zaznaczał, że procesy na tym tle potępia także obecny papież, Klemens XIII. Korespondencja, oblatowana przez starszyznę żydowską w Metryce Koronnej, nie przyniosła jednak większych rezultatów.

Wśród prześladowców Żydów byli bowiem także wyżsi dostojnicy kościelni, skądinąd zasłużeni dla rozwoju kultury oraz dla sprawy narodowej. Obok wspominanego już autora rejestru rzekomych mordów na tle rytualnym, Załuskiego, należy wymienić biskupa Kajetana Sołtyka, który przed nim był włodarzem diecezji kijowskiej. Sołtyk właśnie przyczynił się poważnie do wydania przez sąd w Żytomierzu surowych wyroków na kilkunastu Żydów, oskarżonych w 1753 r. o to, iż mieli rzekomo wytoczyć krew z trzyletniego Stefana Studzińskiego. Pokryta ranami ofiara została uwieczniona na obrazie, z którego następnie zrobiono sztych, dołączony do wspominanej już książki ks. Pikulskiego Złość żydowska... Tortury zadawane rzekomym sprawcom tej zbrodni były tak okrutne i wyrafinowane, iż trafiły do podręcznika prawa karnego jako swoisty rekord w wymierzeniu "kwalifikowanej kary śmierci". Zdaniem współczesnego nam badacza sąd żytomierski dorównał swym okrucieństwem sposobowi egzekucji Michała Piekarskiego, który w 1620 r. targnął się na osobę króla (Zygmunta III Wazy). Przypomnijmy, za Juliuszem Makarewiczem, iż niedoszły zabójca najpierw był obwożony po mieście "z równoczesnym ranieniem rozpalonemi szczypcami", następnie spalono Piekarskiemu prawą rękę, która trzymała narzędzie zbrodni, po jej odcięciu to samo uczyniono z lewą, wreszcie wciąż jeszcze żywy nieszczęsny obłąkaniec został rozszarpany przez rozpędzone konie.

Nie tylko oczywiście w Żytomierzu, ale i we wszystkich innych przypadkach procesów o rzekome mordy na tle rytualnym poddawano oskarżonych wyszukanym torturom, chcąc za wszelką cenę wymusić przyznanie się do winy, która od początku nie ulegała dla oskarżycieli wątpliwości. Musiało to wzbudzać protesty nawet w środowiskach chrześcijańskich, skoro cytowany już Żuchowski uznał za stosowne podjęcie specjalnej w tej kwestii polemiki. Tym, którzy "sprawiedliwość czynić z winnych Żydów zabraniają", zarzucając sędziom niemiłosierdzie oraz okrucieństwo, stawiał on za przykład proroków ze Starego Testamentu, postępujących w podobny sposób z wrogami Izraela. Katolicy okazują litość wyznawcom judaizmu, którzy "bez miłosierdzia sami męczą, kolą, krzyżują i krwią się niewinną broczą". Kiedy jednak tym obrońcom Żydów, pisze ks. Żuchowski, zginie na przykład szkatułka z pieniędzmi, "azaż mało katolików, poddanych, sług się namęczą, potracą, a niewinnie. Goralow, zbójników, wiele tylko połapią, pieką wszystkich, a czasem i po trzydziestu tracą". Dlaczegóż to nie upominają się oni "o katolików, których czasem sprawiedliwie dekreta na tortury skazują"? Ks. Żuchowski czynił aluzje do wspominanego już procesu w Sandomierzu, kiedy to za Żydami oskarżanymi o mord rytualny wstawiali się tamtejszy starosta i wojewoda, a nawet jezuici. Bywały też przypadki uniewinniania przez trybunał koronny rzekomych sprawców tych mordów.

Niekiedy nawet samo mężne zniesienie tych tortur niewiele pomagało ich nieszczęsnym ofiarom. W 1623 r. Żydzi pozwali na przykład do sądu w województwie ruskim Halszkę ze Strusiów Kalinowską o bezprawne uwięzienie i skazanie na śmierć pod zarzutem popełnienia mordu rytualnego trzech ich współwyznawców (notabene arendarzy). Mimo że byli przypiekani rozpalonym żelazem i siarką, Żydzi ci do niczego się nie przyznali. Jeszcze w tym samym dniu, po krótkim procesie, spalono ich jednak wszystkich na stosie. Również i sama śmierć bywała poprzedzana torturami. We wspominanym już procesie żytomierskim siedmiu "najpierwszych motorów, pryncypałów i nieludzkiego więcej niż pogańskiego okrucieństwa hersztów" polecono stracić w ten sposób, aby najpierw spłonęły ich, okręcone pakułami i oblane smołą, ręce. Następnie miano zedrzeć ze skazańców po trzy pasy skóry, wreszcie wszystkich żywcem poćwiartować. Podobne tortury, którym niekiedy towarzyszyło wbijanie na pal, powtarzają się zresztą w wielu tego rodzaju procesach. Nic przeto dziwnego, iż skazani za cenę zamiany mąk na zwykłe ścięcie przyjmowali niekiedy chrzest. Bardzo rzadko zdarzało się natomiast, aby za apostazję darowywano im życie.

O ile władze zwierzchnie starały się czasem przeciwdziałać skazywaniu rzekomych sprawców mordów rytualnych, o tyle procesy na tym tle dość długo cieszyły się pełną aprobatą chrześcijańskiej społeczności. Wynikało to z różnych powodów. Czasami naprawdę znajdowano trupy dzieci. Skoro z przypadkami krwawej pedofilii mamy po dziś dzień do czynienia, dlaczegóż by więc sadystyczni zboczeńcy nie mieli popełniać podobnych zbrodni również i w tamtych wiekach? Za każdym jednak razem winą obarczano Żydów. Wiarę w nią umacniały nie tylko omawiane już publikacje czy propaganda ustna (przede wszystkim kazania), ale także dość intensywnie prowadzona propaganda wizualna. Mamy tu na myśli obrazy zawieszane w kościołach (m.in. w katedrze sandomierskiej i w klasztorze ojców bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej), jak również odpowiednie epitafia. Umieszczano je nad ołtarzami, głównie jednak nad trumienkami, w których znajdowały się zwłoki ofiar rzekomych mordów rytualnych. Literatura antyżydowska (S. Miczyński, P. Mojecki, R J. Pruszcz, J.J. Załuski) wymienia kościoły, w których owe pomordowane dzieci "jako relikwiją zacną ludziom pokazują". W Lublinie trumienki takie były aż w dwóch kościołach: bernardyńskim oraz jezuickim, posiadały je także m.in. świątynie w Kazimierzu Dolnym, Kurozwękach, Łęczycy, Sochaczewie, Staszowie i Świniarach. Później zostały one stamtąd usunięte. Czasami obowiązkiem utrwalenia pamięci o popełnionej zbrodni obarczano samych Żydów; w r. 1733 kazano im w Sierpcu wystawić słup kamienny z odpowiednimi napisami łacińskimi. Mojecki, relacjonując mord rytualny, jaki miał rzekomo miejsce w Świniarowie pod Łosicami (1598), podaje, iż "konterfekty zamęczonego haniebnie dziecięcia [czteroletniego Wojciecha Petreni] onego dla objaśnienia takowego okrucieństwa żydowskiego między ludźmi widzieć było". A więc i takich sposobów chwytała się antyjudaistyczna propaganda, wychodząc zapewne ze słusznego skądinąd przekonania, iż drzeworyt czy sztych dotrze również i do ludzi nie znających trudnej sztuki czytania.

Propaganda ta znajdowała równie łatwy posłuch jak oskarżenia Murzynów amerykańskich o popełnienie gwałtu na białych kobietach lub o usiłowanie takiego czynu. W USA dawano świadkowi wiarę, jeśli tylko należał do białej rasy, w Polsce wystarczyło, gdy był chrześcijaninem. Wiek oskarżyciela nie odgrywał tu żadnej roli. Stąd w relacjach o niezrealizowanych mordach rytualnych tak często występują dzieci, opowiadające, jak to uciekły z piwnicy czy lochu, w których więzili je Żydzi. Na nasuwające się pytanie, dlaczego zaraz nie uśmiercili swoich małych ofiar, odpowiadano zazwyczaj, iż czekali do Wielkiego Piątku, aby wytoczyć z dzieci potrzebną Żydom wówczas krew. Z podobnym zaufaniem spotykały się opowieści o częściowo tylko zrealizowanym zabiegu rytualnym na chrześcijaninie, zwłaszcza jeśli oskarżyciel był zakonnikiem. Świadczy o tym przypadek braciszka-laika Pawła z zakonu karmelitów: w lipcu 1636 r. miało go pochwycić w Lublinie paru Żydów, którzy wytoczyli mu jakoby krew z żył, przy pomocy notabene cyrulika-protestanta. Choć sprawa opierała się jedynie na zeznaniach poszkodowanego, to jednak wszystkich oskarżonych Żydów skazano na śmierć. Wnosząc oskarżenia o mord rytualny nie troszczono się nawet o dokonanie obdukcji zwłok dziecka, "a priori przyjmując, iż zostało ono zamordowane".

Zarówno oskarżenia pod adresem Żydów, jak i sprawy przeciwko Murzynom, kończyły się niejednokrotnie samosądami, stanowiącymi swoistą odmianę populistycznego terroryzmu. Oba środowiska, żydowskie i murzyńskie, nie były właściwie nigdy pewne jutra, gdyż w każdej chwili mógł paść straszliwy zarzut, a wiarę dawano tylko domniemanym ofiarom, ich rodzinom lub innym świadkom porwania dziecka czy nawet samej zbrodni. Murzyni płacili straszliwą cenę za uprzedzenia rasowe, Żydzi za wyobrażenia o ich religii, która - jak już pisaliśmy - potrzebowała rzekomo krwi chrześcijańskiej do celów leczniczych, rytualnych i magicznych. O ile zaś Oświecenie przyniosło całkowity zanik procesów o czary, o tyle oskarżenia o mordy rytualne znajdują aż po wiek XX posłuch w wielu środowiskach. Świadczy o tym zarówno głośny proces Mendla Beillisa w Kijowie (1913), jak i haniebny pogrom kielecki (1946), który zaczął się notabene od rzekomego porwania chrześcijańskiego dziecka. Co gorsza, w dalszym ciągu bywają wznawiane antysemickie publikacje, upowszechniające wiarę w mordy rytualne.

W XVII-XVIII wieku domagano się wygnania z Polski wszystkich wyznawców judaizmu "za ich okropne zbrodnie popełniane na Chrystusie i krwi chrześcijańskiej". Głosy te nasiliły się w XVIII stuleciu dzięki powstaniu sekty tak zwanych frankistów (od nazwiska przywódcy, Jakuba Franka). Podjęli oni polemikę z talmudystami, czym obudzili w społeczeństwie katolickim zainteresowanie dla Talmudu, połączone z nadzieją na nawrócenie frankistów, co też w znacznym stopniu nastąpiło. Aby zyskać zaufanie nowych współwyznawców oraz okazać szczerość swych intencji, niektórzy z frankistów zaczęli oskarżać zwolenników judaizmu o popełnianie mordów rytualnych, a nawet twierdzić, jakoby byli ich naocznymi świadkami.

Zwolennicy wygnania Żydów stale powoływali się na przykład Hiszpanii twierdząc, że profanowanie przez nich hostii będzie się ciągle powtarzać, jeśli za przykładem tego kraju "za popełnione dziatek chrześcijańskich morderstwo, także za zelżywość Boga naszego, zwłaszcza w Najświętszym Sakramencie, nie będą karani zarówno sami sprawcy, jak i starszyzna żydowska", bez której zachęty oraz inspiracji to się przecież nie dzieje. Żuchowski pisze, że jeśli wypędzono arian, nie mając względu "na imię i krew szlachecką, na zasługi domów zacnych, na koligacyje etc.", tym bardziej należy uczynić to z Żydami, którzy umęczyli okrutnie tyle chrześcijańskich dzieci.

Rzekome "żydowskie okrucieństwa" pociągały za sobą jednak prawdziwe okrucieństwa, przejawiające się nie tylko w sposobie traktowania na co dzień wyznawców Mojżesza przez ludność chrześcijańską. Czymże były ofiary procesów sądowych czy sporadycznie wybuchających pogromów wobec olbrzymiej masy Żydów zgładzonych przez oddziały Bohdana Chmielnickiego. Pod nożem i piką kozacką zginęło wówczas ponad sto tysięcy wyznawców judaizmu. Masowe pogromy antyżydowskie wybuchały na terenach, z których ustąpiły polskie wojska i władze. W ich wyniku miało zginąć (lub wyemigrować z Rzeczypospolitej) 100-180 tys. wyznawców judaizmu. Żydzi określili to wydarzenie mianem "churbon" (apokaliptyczna katastrofa). Rok 1648 został przez nich postawiony obok daty 1492 (wygnanie z Hiszpanii) oraz pogromów z okresu krucjat.

Wyznawcy judaizmu zawsze należeli do tej grupy ludności, wobec której nie obowiązywały przeciętne normy zwykłego, ludzkiego współczucia. Nawet gdy znajdowali się w sytuacji ekstremalnej i tragicznej, budziło to raczej śmiech niż chęć przyjścia z pomocą.

Elementem swoistej, nacechowanej niewątpliwym okrucieństwem zabawy były sposoby, jakimi starano się przełamać obowiązujące Żydów zakazy religijne, karmiąc ich na przykład słoniną, czy skłonić do przyjęcia chrztu, wtrącając pomiędzy świnie, trzymane w chlewie.

Żyd, jako niezgrabna i tchórzliwa postać, gotowa na każde upokorzenie dla małego nawet zysku, stanowił komiczny akcent wielu przedstawień teatralnych. W szopkach urządzanych z okazji świąt Bożego Narodzenia "sceny przedstawiające Żyda z Żydówką tudzież taniec żydowski były zawsze źródłem niewybrednej, ale niewyczerpanej wesołości". Zwłaszcza szlachcie, która potrzebowała żydowskich karczmarzy czy kupców, wydawali się oni przede wszystkim śmieszni. W jej to głównie oczach Żyd był kimś w rodzaju błazna i odpowiednio do tego bywał traktowany.

"Żartujący manifestowali w ten niewybredny sposób wyższość swojej społeczności, wiary i kultury nad społecznością, wiarą i kulturą Żydów. Bezkarność wzmacniała w nich poczucie, że tak jest naprawdę" - pisze cytowany już Jacek Salij. Stąd też ukuty przez społeczność żydowską termin "Majufesjuden" oznaczał tych współwyznawców, którzy błaznowali przed "gojami", m.in. tańcząc majufesa czy opowiadając "szmoncesy". Z kolei chrześcijanie nazywali pogardliwie "szabesgojami" współwyznawców, świadczących za opłatą usługi Żydom w dniu szabasu (jak np. przynoszenie wody lub rozpalanie ognia).

Mogłoby się wydawać, że Żyd był w społeczeństwie staropolskim tym kimś, kogo Leszek Kołakowski nazwie później "człowiekiem bez alternatywy". Przed trybunałem sądowym stawał jako sprawca rzekomych mordów rytualnych, na co dzień był trefnisiem, którego każdy, od uliczników i żaków poczynając, mógł znieważyć, ochlapać błotem, obrzucić kamieniami. Jezuita Walenty Pęski, polemizując z nazywaniem szlacheckiej Rzeczypospolitej rajem dla Żydów, pisał: "Ja bym uciekł z takiego raju, gdybym miał w nim tak ohydnie zaszargano chodzić, takie lada klesze kozubały dawać, takie i od samych łokietnych [tu: małych] dzieci persekucyje cierpieć, jako się w Polszcze z nimi dzieje", którą - zdaniem Pęskiego - Żydzi w niej zamieszkali mogą porównać raczej do znanego im z Biblii Egiptu aniżeli do raju.

Mimo to jednak można mówić jedynie o polskim, mieszczańskim czy nawet szlacheckim antyjudaizmie, a nie o antysemityzmie. Jeśli bowiem Żydzi porzucali wiarę mojżeszową, przyjmowano ich bez większego oporu do społeczeństwa, zapewniając - jak to praktykowano przez pewien czas na Litwie - nowo ochrzczonym nobilitację. Również Kozacy Bohdana Chmielnickiego darowywali życie tym Żydom, którzy zgadzali się przyjąć prawosławie. Antysemityzm zaczyna się dopiero wtedy, gdy Żydowi nic nie może pomóc zmiana wiary czy opcja do innej wspólnoty etnicznej; jako członek niższej, gorszej i niebezpiecznej dla ludzkości rasy jest on z góry skazany na zagładę, jak to miało miejsce w hitlerowskich Niemczech. Antysemityzm z założenia nie uznaje też współczucia dla Żydów, które występuje w niektórych utworach literatury staropolskiej. Można tu wymienić takie komedie sowizdrzalskie, jak Z chłopa król (1637) Piotra Baryki czy Świat na opak wywrócony ks. Deodata Nersesowicza (1668), gdzie to Żydzi domagają się opłat od studentów, wymawiając im przy okazji rabunki oraz aktywny udział w pogromach. Potępiał te zajścia biskup Marcin Szyszkowski, wzywając na synodzie krakowskim 1621 r. do sprawiedliwego postępowania z Żydami. "Są oni najnieszczęśliwszym narodem, gdyż nie znają Chrystusa oraz Jego nauki". Ustawy synodalne zakazywały kaznodziejom podburzania ludu przeciw Żydom; w szkołach polecano hamować uczniów, aby nie atakowali tej ludności. Występować przeciwko niej można tylko sądownie. W połowie XVIII wieku Marcin Józef Nowakowski kazał zapytywać małych penitentów: "Kamieniami, gruzłami, krutlami nie ciskaliście za kim, choćby i za Żydami..." Mimo parokrotnie ponawianych na sejmikach szlacheckich oraz w niektórych pamfletach postulatów, nie doszło do wygnania Żydów z Rzeczypospolitej, choć tak właśnie czyniono w innych krajach Europy.

W sumie biorąc niechętny stosunek do Żydów mało odbiegał od sposobu, w jaki w całej późnofeudalnej Europie odnoszono się do ludzi odbiegających od normy, zarówno fizycznej, jak umysłowej. Wiemy przecież dobrze, w jak okrutny sposób traktowano karłów i - obłąkanych. Szpitale dla umysłowo chorych niewiele różniły się od więzień, w których przetrzymywano szczególnie zatwardziałych przestępców. Dopiero pod koniec XVIII stulecia sytuacja obłąkanych ulega stopniowej poprawie. Wśród ogółu lekarzy przeważała jednak opinia, iż obłęd daje odporność "na głód, upał, zimno czy ból". Nie warto więc szaleńców "osłaniać, przykrywać, ogrzewać". Podobne stosunki panowały współcześnie pewnie i w polskich zakładach dla "czubków". Był to wyraźny regres w porównaniu z postanowieniami I Statutu Litewskiego (1529), w którym "szaleni" zostali potraktowani jako osoby chore umysłowo, a nie zbrodniarze, zasługujący na chłostę, lochy czy kajdany. Warto również przypomnieć, iż na Rusi osoby odbiegające od normalności cieszyły się duży szacunkiem (kult tak zwanych jurodiwych).

W XVII-XVIII wieku obłąkani stanowili niejako część "ludzkiej menażerii", do której należały także błazny (w charakterze trefnisiów wykorzystywano również umysłowo chorych i karłów) oraz osoby kalekie. Ślepota czy garb, nie mówiąc już o trudnościach wymowy, budziły częściej śmiech niż współczucie. W 1425 r. w Paryżu bawiono się setnie widokiem bójki czterech uzbrojonych ślepców o prosię. Obiektem rozrywki bywali również ludzie o innym kolorze skóry. Murzynów pokazywano na jarmarkach obok egzotycznych zwierząt; Andrzej Komoniecki w swej kronice miasta Żywca uznał za stosowne jednym tchem odnotować, iż w 1719 r. przybył tam starosta spiski Teodor Lubomirski, mający "przy sobie [...] murzyna bardzo czarnego" oraz dwa cudzoziemskie zielone ptaki, "których papugami zowią, które uczą gadać po ludzku jako sroki pospolite". Niewiele się więc zmieniło od XVI wieku, kiedy to zarówno Mikołaj Krzysztof Radziwiłł, jak Aleksander Gwagnin bez większych wrażeń przedstawiają oglądane przez siebie sceny na targu czarnymi niewolnikami (na Korfie i w Kairze). Z polskich pisarzy XVI wieku jedynie Erazm Otwinowski będzie ze współczuciem opisywał stambulski targ niewolników, na którym wystawiają ich nago "jako u nas bydło [...] na co żałość wielka patrzeć". Notabene chyba nieprzypadkowo na refleksję taką zdobył się właśnie zwolennik antytrynitaryzmu.

Dopiero w dobie Oświecenia dołączy się do tego głębsza refleksja: współczucie dla doli Murzynów, zrozumienie, iż mimo odmiennego koloru skóry są takimi samymi ludźmi, godnymi z tej racji lepszego losu. Ale zachowaniem szaleńców nawet i wówczas nie przestano się bawić.

Jeszcze w pierwszej ćwierci XIX stulecia zwiedzanie szpitali dla obłąkanych należało do ulubionych rozrywek towarzyskich. W niektórych krajach odbywało się ono za opłatą, przynoszącą ponoć niezgorsze zyski. Osobne napiwki dostawały się dozorcom, jeśli ci umieli swych podopiecznych pobudzić batem "do tanecznych piruetów i akrobacji". W tych samych domach zamkniętych trzymano nieraz libertynów, rozpustników, świętokradców, utracjuszy i - obłąkanych, a sposób traktowania zwłaszcza tych ostatnich nie wszędzie uległ zmianie.

Trudno się więc dziwić relacji Le Laboureura, który (1646) notuje, iż przebywające w warszawskim pałacu Kazanowskich dworki "wszystko co do jednej piękne, bogato przystrojone perłami i diamentami [...] bawiły się kosztem kobiety niespełna rozumu uważającej się za mężczyznę i usiłującej naśladować upodobania i sposób życia właściwy tej płci".

Jeśli idzie o karłów, to nikt nie wątpił, że są oni kimś pośrednim między człowiekiem a zwierzęciem domowym. Sekretarz Ludwiki Marii, Pierre Des Noyers, pisze, że Jan Kazimierz "bawi się karłami, które mu służą za pieski, i chowa ptaszki i małpki". Albrycht Stanisław Radziwiłł notuje, iż szczególnie dużo wesołości sprawił widzom ślub karła z karlicą, jaki odbył się w 1643 r. na dworze kasztelana krakowskiego, Stanisława Koniecpolskiego. Również pokładziny młodej pary nastąpiły przy świadkach. Co potem "między nimi się działo, śmiech nie pozwala pisać" - czytamy w diariuszu pióra magnata i ministra, a więc członka ówczesnej elity.

Ludzie XVI-XVIII wieku nie dopatrywali się w zabawie "ludzką menażerią" niczego, co zasługiwałoby na naganę; kpinami z jąkałów zabawiał zresztą widzów jeszcze polski (i nie tylko polski) film okresu międzywojennego. Każdy obcy był z natury rzeczy kimś podejrzanym i potencjalnie niebezpiecznym, którego należało się pozbyć. W pierwszej ustawie wypędzającej Cyganów z Polski określa się ich jako "ludzi niepotrzebnych" (1557). Budzili oni zaniepokojenie wędrownym trybem życia, byli pomawiani o kradzieże i porywanie dzieci. Przeszkadzał ich wygląd zewnętrzny: egzotyczny strój, śniady kolor skóry. Cyganom przypisywano jedzenie kotów, wszelkiej padliny, a nawet i mięsa ludzkiego. Zarówno oni, jak i Żydzi, byli to "ludzie żyjący odrębnym życiem społecznym, posługujący się obcym językiem, nie biorący udziału w życiu społecznym i religijnym gromady wiejskiej, także i zewnętrznie odmiennie wyglądający". Każdy zaś osobnik odbiegający od normy obyczajowej, umysłowej czy fizycznej stawał się przez to samo kimś gorszym, nie zasługującym na dobre traktowanie. O ile jeszcze Żydzi byli jako tako chronieni na podstawie posiadanych przywilejów, o tyle zabicie Cygana "według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie pociągało za sobą żadnych konsekwencji". Przejawy okrucieństwa potępiano tylko wówczas, gdy jego ofiarami padali współwyznawcy czy obywatele tego samego państwa, przede wszystkim zaś członkowie tego samego stanu. To ostatnie dotyczyło głównie szlachty.

 

Tortury na usługach "sprawiedliwości"

 

Mnóstwo przestępstw, w naszym pojęciu drobnych, było w XVI-XVIII stuleciu zagrożonych karą śmierci. W jakimś stopniu wpływał na to brak więzień, a także środków na ich utrzymanie. Niektórzy badacze twierdzą, iż często wolano opłacić koszty egzekucji niż przez wiele miesięcy, a tym bardziej lat, łożyć na wyżywienie skazańca. Powołują się przy tym na Bartłomieja Groickiego, który pisał, że niekiedy trafiają się sędziowie tak niebogobojni i prędcy, "iż aby więźnia niechować, pracej koło niego nie mieć, wolą zarazem stracić dać, a czasem snadź i niewinnego, co nie ma być". Nie zawsze jednak tak bywało. Tylko nieliczne miasta czy miasteczka utrzymywały własnego kata, sprowadzenie go z zewnątrz pociągało zaś za sobą znaczne wydatki, nad czym stale będzie ubolewał m.in. Andrzej Komoniecki, wieloletni wójt miasta Żywca, w kronice dziejów tego miasta. Ponadto warunki, w jakich trzymano skazańca: chłód, głód i brud sprawiały, iż więzienia przybierały formę dodatkowych tortur. Umierano w nich stosunkowo szybko, a więc i koszta utrzymania nie były aż tak wielkie.

Istotniejszą rolę odgrywała sama filozofia kary. Pojmowano ją jako "oczyszczenie" społeczeństwa od przestępcy stosowane nie tylko rękoma kata, ale i za pomocą ognia, wody i ziemi. A więc tymi samymi sposobami, jakimi pozbywano się robactwa czy padliny. Stąd też spalenie na stosie, utopienie czy pogrzebanie żywcem stanowiło najstarsze formy wymierzania kary, które ostatecznie wychodzą z użycia dopiero w XVII stuleciu. W znacznie skromniejszym zakresie uciekano się do wspominanego już więzienia czy kar pieniężnych (grzywny).

Kara była rodzajem zemsty społeczeństwa na przestępcy, który naruszył panujące w nim normy prawne i moralne. Stąd też jako jej cel stawiano nie poprawę skazańca, lecz jego eliminację ze społeczności, i to najlepiej na zawsze. Dopiero stopniowo zacznie kiełkować myśl reedukacji poprzez przymusową, ciężką pracę, na którą skazywano pensjonariuszy specjalnie w tym celu powołanych, najpierw w Gdańsku, a potem również i w Warszawie, domów pracy przymusowej. Dość powszechnie wierzono, że człowiek, który odcierpi za swój występek już tu na ziemi, nie będzie zań powtórnie ponosił kary w zaświatach. Równocześnie brak kary, zwłaszcza za takie grzechy, jak herezja, bluźnierstwo czy świętokradztwo, może ściągnąć groźną w skutkach pomstę Opatrzności, "która dotknie także niewinnych członków społeczności tolerującej zło".

Nad całym wymiarem sprawiedliwości górowała zdecydowanie wiara "w konieczność stosowania surowych kar - bojaźń miała powstrzymać dalsze występki". Prawnicy zastanawiali się nad wzbogaceniem arsenału tortur, aby były one szczególnie bolesne a śmierć zadawana publicznie, nie następowała zbyt prędko. Spektakularny charakter kary miał równoważyć słabość ówczesnych stróżów prawa. Nie mogąc skutecznie zapobiegać przestępstwom, chciano od nich odstraszyć potencjalnych zbrodniarzy. I choć już w XVIII stuleciu angielscy prawnicy przypominali, że sakiewki najczęściej ginęły wśród tłumu widzów oglądających wieszanie złodziei-kieszonkowców, nie podważało to zaufania do skuteczności surowych represji. Włoch u Górnickiego czyni zarzut Polakowi, że w jego ojczyźnie brakuje "ostrych jakichś ustaw", które mogłyby wykorzenić "złości, grzechy, okrucieństwa". Dość powszechnie uważano, iż surowe kary są w stanie zastąpić prewencję. Jan Markiewicz, wspominając nader okrutny sposób, w jaki tracono (Kraków 1667) Andrzeja Stockiego za zabicie rodziców, dodaje, iż podobne zbrodnie rozpleniłyby się na całym świecie, "gdyby nie odstraszała surowość karania doczesnego". Nawoływanie do represji było pośrednim przyznaniem się do nieskuteczności działań podejmowanych przez straże miejskie, sądy i - do małego wpływu nauk moralnych Kościoła. Dopiero Oświecenie przypomni o istnieniu innych sposobów naprawy człowieka niż kara cielesna, trwałe uszkodzenie ciała (napiętnowanie) czy wreszcie więzienie. Okrucieństwo kary nie polegało jednak jedynie na samym sposobie jej wymierzania. Instytucję przedawnienia wymyśli dopiero humanitarny wiek XIX, w którym to stuleciu już tylko powieściopisarze będą wracać do motywu pozwalającego na zidentyfikowanie dawnej przestępczyni (demoniczna Milady w Trzech muszkieterach A. Dumasa czy bohaterka Szkarłatnej litery N. Hawthorne'a). O ile dziś główną troską prawodawcy jest reintegracja eks-przestępcy w społeczeństwie, które nie powinno nawet wiedzieć o jego przewinieniach, o tyle w XVI-XVII stuleciu miał on pozostać izolowany na całe życie, nawet po odbyciu kary. Ślad po niej winien pozostać nie tylko w aktach, lecz również i na ciele człowieka. Poddawanym chłoście u pręgierza wypalano piętno, za drobną nieraz kradzież (ściągnięcie czegoś ze straganu czy z płotu) obcinano rękę lub nogę, w lżejszych przypadkach ucho. "Takie cechowanie na złodziejach dla tego bywa, aby je ludzie znali a ich się strzegli" - pisał Groicki. Krzywoprzysiężców pozbawiano dwóch palców. "Każdego szelmę Pan Bóg nacechuje", głosiło popularne przysłowie, a szelmować znaczyło pozbawiać nie tylko czci, ale i uszu lub nosa. Nie stosowano natomiast w Polsce wykłuwania oczu czy obcinania języka, jak to miało miejsce w miastach niemieckich. Wysoce wątpliwa wydaje się teza Michela Foucaulta, iż przejście od "karania ciała" do "karania duszy", które nastąpiło w XIX wieku, stanowiło w gruncie rzeczy jeszcze większe zło. Zdaniem tego autora ogień stosu czy tortury przywracały honor i oczyszczały człowieka z winy, były w stanie wzbudzić litość oraz przebaczenie dla przestępcy, co więcej służyć jego reintegracji do społeczeństwa. Jakże jednak można było o tym mówić, skoro samym swoim wyglądem przypominał on o popełnionej niegdyś zbrodni.

Znaczna część dawnych kar cielesnych miała znaczenie hańbiące. Nie tylko obecnie, ale i w XVI-XVIII w. uderzenie, gwałt, wystawienie na publiczne szyderstwo odbierano jako kulminację cierpienia i poniżenia. Tortury wykluczały przeważnie na zawsze ofiarę z szanującego się społeczeństwa, spychały na jego margines. Choć uważano je za coś niezbędnego w postępowaniu sądowym, to jednak brzydzono się nie tylko katem, ale również jego ofiarami. Nawet gdy wyszła na jaw ich niewinność, byli otoczeni społeczną infamią. Jan Chryzostom Pasek wspomina, iż dał bezpodstawnie na tortury karbowego, który wraz ze zdrowiem i pracę stracił. "Bo mi zaraz obmierzł, że już był u kata w ręku i nakazałem mu precz" - pisze pamiętnikarz z bezwiednym cynizmem. A może niewinnie storturowana ofiara stanowiła dla niego wyrzut sumienia, którego nie chciał mieć przed oczyma?

Stosowany w XVI-XVII stuleciu wymiar sprawiedliwości był oparty na zasadzie, iż za to samo przestępstwo może być wymierzana różna kara, zależnie od stanu, do którego należał obwiniony. W zasadzie wobec szlachty nie wolno było stosować tortur; wyjątek stanowiły procesy o zdradę stanu i obrazę majestatu, zarówno królewskiego, jak i bożego (a więc sprawy o bluźnierstwo).

W XVIII stuleciu wszystkie kodeksy przewidywały za bluźnierstwo karę śmierci, poprzedzaną w szczególnie ciężkich przypadkach torturami. Dziś przestępstwa przeciwko Bogu, określane obecnie jako obraza uczuć religijnych, grożą najwyżej paroletnim więzieniem. Natomiast za trwałe uszkodzenie ciała, a tym bardziej pozbawienie życia, nie sposób wykupić się grzywną, jak to czyniła ongiś szlachta. Tak zwana głowszczyzna (kara za zabójstwo) oraz towarzyszące jej kary pieniężne za wybicie oka, złamanie ręki czy nosa, słowem cały ten makabryczny w naszym odczuciu "cennik", budził zgorszenie wielu cudzoziemców (dawali temu wyraz w swoich traktatach czy dziennikach podróży). Warto jednak zadać sobie pytanie, kto był bardziej bliski naszemu pojmowaniu wymiaru kary, tak ostro krytykujący głowszczyznę Frycz Modrzewski czy jej szlacheccy zwolennicy. W ślad za Andrzejem Wyczańskim muszę przyznać, że Fryczowe koncepcje płacenia głową za zabójstwo, utrzymane w duchu Starotestamentowej zasady "oko za oko, ząb za ząb", stanowiły niemalże usankcjonowanie wendety. Ich realizacja doprowadziłaby do znacznego zwiększenia liczby wyroków śmierci, a w konsekwencji uczyniła ówczesne prawodawstwo jeszcze bardziej okrutnym.

Pogląd o spaczonej przez grzech pierworodny naturze ludzkiej znalazł swe odbicie nie tylko w ówczesnej pedagogice (zwłaszcza jezuickiej), ale i w całym wymiarze sprawiedliwości. Cel, którym była poprawa człowieka lub ochrona otoczenia przed przestępcą czy kacerzem, uświęcał w ówczesnym pojęciu środki (stosowanie tortur). Tortura jest to "męczenie członków, podejmowane zgodnie z prawem za pomocą narzędzi do tego przeznaczonych, w tym celu, aby dręczony wyznał prawdziwość stawianego mu oskarżenia" - pisał gdański prawnik, Jan Jerzy Schrader. Podobną definicję znajdujemy we współczesnej nam niemieckiej encyklopedii historii prawa, w której czytamy, iż pod torturami "w prawno-technicznym pojmowaniu tego słowa rozumie się każde przymusowe wyciąganie zeznań".

W piątym artykule Deklaracji Praw Człowieka (10 XI 1948) czytamy, iż "nie wolno nikogo torturować ani karać lub traktować w sposób okrutny, nieludzki lub poniżający". Jak wynika z konwencji ONZ z 10 grudnia 1984 r., wymierzonej "przeciwko torturom oraz innym formom nieludzkiego traktowania", przez torturę rozumie się "każdy czyn, którym człowiekowi zostaje umyślnie zadany poważny ból lub cierpienie fizyczne czy psychiczne" w celu wymuszenia zeznań obciążających jego samego, względnie osoby trzecie, jak również dla ukarania kogoś, przymuszenia czy też zastosowania szeroko pojmowanej dyskryminacji.

Tortury znało prawo rzymskie, nie stosowano ich natomiast w procesach sądowych wczesnego Średniowiecza. Swoisty renesans tortur rozpoczyna się w XIII stuleciu, co badacze wiążą z powstałą wówczas inkwizycją. Głównym dowodem winy w procesach wszelkiego rodzaju kacerzy miało być ich własne przyznanie się do błędów w wierze, do profanacji hostii czy bluźnierstw. W XV stuleciu wraz z początkiem masowych procesów czarownic ta sama zasada objęła postępowanie w ich sprawach. Było to w jakiejś mierze logiczne: konszachty z diabłem, udział w sabatach, działanie na szkodę innych ludzi, wszystko czynności (rzekomo) dokonywane bez świadków. Aby skazać wiedźmę należało posiadać jej własne zeznania, stąd stosowano tortury, które musiała następnie "dobrowolnie" już potwierdzać. Jeśli tego nie uczyniła, poddawano ją powtórnym torturom; można je było powtarzać tylko dwukrotnie, czego zresztą w praktyce nie stosowano, torturując ofiarę tak długo, aż w końcu potwierdziła swą winę. Obok heretyków i kacerzy mękom poddawano także pospolitych przestępców. Oparcie wyroku jedynie na zeznaniach oskarżonego musiało zarazem petryfikować stosowanie tortur.

Zarówno w procesach o podłożu doktrynalnym (a tak można nazwać sprawy wytaczane wspólnikom diabła: czarownicom i kacerzom), jak i kryminalnych, tortury miały na celu skłonienie ofiary do podania nazwisk wspólników (tak zwane nominatio socii). Stąd każda sprawa o czary czy herezję mogła w praktyce dać początek prześladowaniom na szerszą skalę. Oparcie dowodu winy na zeznaniu oskarżonego dawało niejako zabezpieczenie przed karą pewnych grup ludności. Skoro szlachcianek nie można było poddawać torturom, żadna z nich nie została w Polsce skazana za czary. Któż bowiem, będąc przy zdrowych zmysłach, przyznałby się dobrowolnie do konszachtów z diabłem. Obok szlachty torturom nie poddawano duchowieństwa, plebejuszek, jeśli były brzemienne, wreszcie dzieci, przy czym granica wieku, do którego te były chronione, przedstawiała się dość płynnie, a także osób wiekowych. Nie zawsze jednak było to w praktyce przestrzegane.

Podobnie jak badacze niemieccy pojawienie się tortur w ich ojczyźnie wiążą z recepcją prawa rzymskiego, a więc z wpływami z zewnątrz, tak z kolei polscy historycy prawa twierdzą, iż z sąsiednich Niemiec przenikały do nas coraz bardziej wyrafinowane narzędzia mąk oraz obowiązującej tam procedury. Przecenia się przy tym chyba wpływy tak zwanej Caroliny, ustawy karnej zatwierdzonej ostatecznie przez sejm Rzeszy w r. 1532. Zbyt też generalizuje stosowanie tortur w procesach karnych. Jak wynika z ostatnich badań były one używane tylko w części spraw (na przykład o kradzież). Jedni piszą, że torturowano tylko 10-15% domniemanych przestępców, inni podwyższają tę liczbę do 25%.

Tortury polegały najczęściej na rozciąganiu ciała, przypiekaniu go pochodniami czy rozpalonym żelazem, rzadziej na zgniataniu śrubami palców u rąk oraz miażdżeniu goleni, które wkładano w tak zwane "hiszpańskie buty". Do rozpychania ust służyła "gruszka", głowę torturowanego ściskano sznurem, na którym były zawiązane węzły, co powodowało straszliwy ucisk na oczy. Męki stosowano zazwyczaj aż do założonego skutku, jakim było przyznanie się do winy.

Jak już wspominaliśmy, miejscem łagodniejszych, lecz rozciągniętych w czasie tortur bywały też ówczesne więzienia. Wszystkie one miały podobną konstrukcję, niezależnie od tego czy znajdowały się w przystosowanych do tego starych budynkach, czy też w specjalnie na ten cel wzniesionych wieżach. O ile góra w nich nie powodowała rujnacji zdrowia, o tyle dłuższe przebywanie na dnie wieży oznaczało faktycznie karę śmierci. Głębokość tej dolnej wieży sięgała w Koronie do 9 metrów, a na Litwie wynosiła nawet ponad 11 metrów. Skazańca wpuszczano tam na linie lub po drabinie, którą zaraz wciągano z powrotem. W ten sam sposób dostarczano mu pożywienia (najczęściej były nimi woda i chleb, jeśli rodzina nie zadbała o dostarczenie nieco lepszej strawy). "Z natury rzeczy tak urządzone więzienie pociągało za sobą poważny uszczerbek dla zdrowia zamkniętego: wilgoć i ciemność, w zimie dotkliwy mróz, wszystko to musiało oddziaływać szkodliwie na organizm". Skazaniec był pozbawiony wszelkiej opieki, zarówno duchowej, jak medycznej. "W chorobie żadnej mu nie udzielano pomocy, nie wiem nawet, czy mu księdza i spowiednika dozwalano" - czytamy w pamiętnikach Kajetana Koźmiana, ukazujących stan rzeczy z drugiej połowy XVIII stulecia. Wcześniej bywało zapewne i gorzej, tylko że mało kto zwracał na to uwagę. Nic więc dziwnego, iż szczególnie zatwardziałym grzesznikom grożono, że zostaną strąceni "na dno piekieł". Odbywanie kary przerywała zazwyczaj śmierć skazańców, którzy "powszechnie na puchlinę umierali".

Na tym tle powstała opinia, że gdyby "tak siedział mężobójca, jako ma siedzieć, rzadko by który wyszedł z wieży". W praktyce co bardziej ustosunkowanych czy zamożnych więźniów lokowano w górnej wieży, stanowiącej lekkie więzienie, w których mogli nawet przyjmować wizyty krewnych i znajomych; skazanym nie wolno było tylko opuszczać aresztu. "A co o wieży powiedasz - pisał Łukasz Górnicki - iż trudno rok w niej wysiedzieć, ja wiem jednego, który trzy lata i ośmnaście niedziel nie wychodząc z wieży siedział, a żyw i teraz, i ma się dobrze". Na ogół jednak wyroki opiewały, nawet za morderstwo z premedytacją, na rok i sześć tygodni, a więc od biedy dawało się je odsiedzieć i w dolnej wieży.

Jeśli natomiast idzie o górną wieżę, to łagodzenie warunków musiało być częste, skoro sejm polski widział się zmuszonym w 1578 r. zakazać szlacheckim skazańcom, odsiadującym w niej na ogół honorową bądź co bądź karę, wprowadzania jakichkolwiek udogodnień (drewnianej podłogi, kominka czy kominów dla pieców).

Nie wiemy, jak przedstawiały się warunki w więzieniach magnackich, które się tak były rozmnożyły w XVIII stuleciu, ale i one nie odbiegały zapewne od ogólnej normy. Niezbyt się w praktyce od więzień różniły domy pracy przymusowej, i tu i tam osadzonym wymierzano kary cielesne. Uznawano je zapewne za niezbędne "na poskromienie i poprawę złych i swawolnych ludzi" (jak czytamy w przywileju sejmowym z 1736 r. zezwalającym na założenie w Warszawie takiego właśnie "Domus Correctionis alias Cuchthaus'a"). Rachunki tego domu, pochodzące z lat sześćdziesiątych XVIII stulecia, nazywają pensjonariuszy wprost więźniami; są tam m.in. wydatki za sporządzenie kajdan oraz wymierzanie chłosty. Zwłaszcza w zakładach dobroczynnych (tak zwanych szpitalach) mamy często do czynienia z połączeniem represji i miłosierdzia.

Nieprzypadkowo, jak już wspominałem, samego kata porównywano do diabła, a izbę tortur do piekła. Także i synowi ciemności Bóg dał moc - pośmiertnego co prawda - karania ludzi, co nie znaczyło, aby zarówno "ceklarz", jak i szatan mieli się cieszyć ich szacunkiem. Wręcz przeciwnie, kat musiał żyć w całkowitej izolacji od reszty społeczeństwa, ulubionym chwytem polemistów katolickich było zaś sugerowanie, iż duchowni protestanccy rekrutują się m.in. z byłych katów. Mianem tym określano także rozmaitych krwawych despotów, od władców starożytnych poczynając. Innym paradoksem ówczesnej procedury prawnej było, że z jednej strony za główny dowód winy uważała przyznanie się do niej oskarżonego, z drugiej zaś doskonale zdawano sobie sprawę z wątpliwej wartości zeznań, wymuszonych na torturach. Znalazło to wyraz w przetrwałym po dziś dzień (a zanotowanym już u Knapiusza) przysłowiu "plecie jak na mękach" (później "jak Piekarski na mękach"). Po torturach (kończących się często trwałym kalectwem lub śmiercią) oskarżony niekiedy wychodził na wolność. Częściej jednak szedł pod topór kata czy na szubienicę. O ile w I Statucie Litewskim (1529) zagrożonych śmiercią było 20 przestępstw, o tyle w II (1566) już 60, a w III (1588) liczba ta wzrosła do 80.

Zwykle ścięcie czy powieszenie stanowiło wyraz swoistej łaski ze strony sądu, które stosowano wówczas, kiedy oskarżony okazał należytą skruchę lub - jak w procesach o profanację hostii czy inne bluźnierstwa - godził się (będąc Żydem czy protestantem) przejść na katolicyzm. W r. 1716 w Dubnie, z dwóch kobiet skazanych na śmierć za przyjęcie judaizmu, pierwszą, która okazała skruchę ścięto (a ciało spalono). Natomiast drugą, gotową "ginąć w tej żydowskiej wierze", najpierw szarpano kleszczami, a później spalono żywcem. Najczęściej skazaniec umierał na torturach; spalenie czy ćwiartowanie bywa w literaturze XVIII w. wymieniane na równi ze ścięciem oraz powieszeniem. Wcale nierzadko wbijano na pal, zawieszano za żebro na haku, rozszarpywano po długich torturach końmi, darto pasy, szarpano ciało rozpalonymi kleszczami, zakopywano do ziemi, ćwiartowano żywcem czy łamano kołem. Istniały również tak wyrafinowane tortury, jak wypruwanie jelit, okręcanych następnie dokoła słupa. W ten sposób karano za kradzież miodu z ula wiążącą się ze zniszczeniem barci, a w Bawarii (XVII-XVIII w.) za zniszczenie drzew owocowych, którymi obsadzano drogi. Podobno w Warszawie XVI wieku skazane na śmierć kobiety zakopywano żywcem u stóp szubienicy. Z różnymi krajami wiązano odmienne sposoby kaźni. "Dziwowałem się zawsze tureckiej modzie - pisał w r. 1740 ks. Stanisław Bielicki - że złoczyńców tracąc, nie ścinają jak w Polsce, nie wbijają na pale, jak Węgrzy, nie ćwiertują, jak Anglicy, nie rozstrzeliwają, jako Niemcy, nie ucinają głów toporem jak Weneci, ale tylko duszą! czemu? Voluptatibus vitae suffocantur (Żywoty duszą się od rozkoszy). Tureckie życie, turecka śmierć". Dodajmy, że ścięcie - w przeciwieństwie na przykład do szubienicy - nie uchodziło za śmierć hańbiącą. Benedykt Chmielowski dość beznamiętnie opowiada, iż przestępcę zwykło się "obwiesić, spalić, ukamienować, utopić, ćwiertować, końmi rozszarpać, ze skóry odrzeć, zrzucić ze skały, wrzucić między drapieżne bestyje, kości łamać w kole".

Na ogół jednak przy egzekucjach przestrzegano dwóch zasad. Po pierwsze więc, zgodnie z nakazami Starego Testamentu "oko za oko", "ząb za ząb"), dość często najpierw karano tę część ciała, która zawiniła. Mordercom (zwłaszcza królobójcom) czy pamflecistom palono rękę (jeszcze u schyłku XVIII wieku kasztelan Jacek Jezierski odgrażał się "palem na rękę piszącego paszkwile"), podpalacza skazywano na stos, winnemu bluźnienia Bogu czy urągania władzy przed śmiercią wycinano język, krzywoprzysiężcy ucinano palec. Żydów wieszano w Niemczech i Włoszech za nogi, co przedłużało nieraz ich agonię nawet o kilka dni (w Polsce ten rodzaj kary był nie znany).

Po drugie, pewne rodzaje przestępstwa miały niejako zwyczajowo zawarowany sposób uśmiercania ich sprawców. "Zabójców ścinają, złodziei wieszają, rozbójników grasujących na drogach łamią kołem" - pisał Karol Ogier o obyczajach panujących w sądownictwie gdańskim. Na stosie palono domniemane wiedźmy, trucicielki, kacerzy i sodomitów. Podobna kara spotykała także winnych okradania kościołów. Sprawców rozboju, rabunku domu, połączonego ze zranieniem właściciela i dzieciobójców ćwiartowano, niekiedy żywcem zakopywano do ziemi lub przebijano palem. Fałszerzy monet w niektórych krajach gotowano we wrzącej wodzie (w Polsce palono ich jednak zazwyczaj na stosie).

Bywały kategorie przestępstw zagrożonych tak jednoznacznie karą śmierci, że odstępstwa od jej zastosowania "są niezmiernie rzadkie i nietypowe, nie dając żadnej podstawy do uogólnień". Należały do nich świętokradztwo i publiczne bluźnierstwo. W grupie tej mieściły się zabójstwa (w tym dzieciobójstwo oraz spędzenie płodu), grabież czy podpalenie, ale i kradzież, jeśli wartość łupu przekraczała określoną sumę.

W XVI wieku było nią 3 złote polskie, co stanowiło odpowiednik ceny 60 kur lub połowy wołu. Przypomnijmy, że dzienna płaca robotnika wynosiła wówczas 1,5 grosza (30 groszy równało się 1 złotemu). Jak wynika z ustaleń Marcina Kamlera za wielokrotne kradzieże w szesnastowiecznym Poznaniu stracono 64%, a w Krakowie aż 87% oskarżonych. W późniejszych wiekach na stos szli (o czym mało dotąd było wiadomo) pseudoduchowni, spełniający nieprawnie funkcje kapłańskie.

Czasami też palono winnych kazirodztwa. W teorii szubienica groziła także bigamistom, gwałcicielom oraz zatwardziałym cudzołożnikom, ale przynajmniej w Polsce wymierzanie tak surowej kary nie było raczej praktykowane. Kazirodztwo było szczególnie groźnym zarzutem w rękach ówczesnych sędziów, skoro pod grzech ten podciągano także pożycie z siostrą zmarłej żony (bez dyspensy kościelnej), ojczyma z pasierbicą, macochy z pasierbem, wreszcie stosunki seksualne pomiędzy ludźmi, którzy pozostawali ze sobą nawet w czwartym stopniu pokrewieństwa. Najczęściej jednak tracono ojców oskarżonych o pożycie seksualne z córkami. W Gdańsku karą utopienia grożono nie tylko złodziejom, ale i żonom oraz mężom po raz trzeci przyłapanym na zdradzie. Na stos posyłano także winnych grzechu sodomii w myśl nakazu Starego Testamentu: "Kto by nierząd płodził z bydlęciem, śmiercią niech umrze" (Księga Wyjścia 22, 18). Tak surowo nie karano jednak dopuszczających się dwóch innych zboczeń, również znanych z Biblii, mianowicie onanistów (tu najczęściej kończyło się na chłoście) oraz pederastów (sodomitów, jak ich wówczas nazywano).

Trudno z całą pewnością orzec, z jakich powodów tak się w Polsce działo (inkwizycja hiszpańska na przykład karała pederastów śmiercią na stosie). Natomiast Stary Testament nakazywał kamienować jedynie sodomitów; w Biblii czytamy, iż ukaranie homoseksualistów niejako wziął na siebie sam Pan Bóg, spuszczając deszcz ognisty na Sodomę oraz Gomorę. Pewne znaczenie mógł tu mieć także społeczny krąg ludzi uprawiających pederastię: o ile sodomia była zboczeniem pastuchów oraz ludzi niesprawnych umysłowo, o tyle "przyjaźnie męskie" kwitły raczej w wyższych sferach towarzyskich, przede wszystkim wśród magnaterii. Tej zaś mało kto miał odwagę się narazić. Choć więc Groicki pisał, iż gdyby "chłop z chłopem przeciw przyrodzeniu sprawę miał", należy obu winowajców ukarać za to śmiercią, to jednak o tak surowych wyrokach na homoseksualistów jakoś nie słyszymy.

Egzekucje odbywały się z reguły publicznie i w centralnym punkcie miasta (najczęściej przed ratuszem). Można je porównać do widowisk teatralnych, w których rusztowanie było sceną, "kat i skazaniec aktorami pierwszego planu", a widownię tworzyli gapie. I podobnie jak w teatrze płacono za miejsca, przynajmniej te położone blisko "sceny" (drogo kosztowało wynajęcie okna, pełniącego rolę sui generis loży). "I jam tam był sobie z książęty Radziwiłłami jedno okno najął i przypłaciliśmy go dobrze" - wspomina Jakub Sobieski egzekucję Ravaillaca. W szlacheckiej Rzeczypospolitej schodziło się na to po kilkuset widzów, w silnie zurbanizowanych Niemczech liczba ich sięgała czasem kilkunastu tysięcy. Przybywano nie tylko tłumnie ale i dobrowolnie. Władze kościelne, miejskie czy państwowe nie wywierały żadnego w tym kierunku nacisku. Od udziału w oglądaniu nie uchylali się nawet ci autorzy opisów kaźni, którzy podkreślali ich barbarzyński charakter i okrucieństwo. "A jednak nie pomijają żadnej okazji, by w nich uczestniczyć. Zda się, że rezygnacja z udziału w krwawym przedstawieniu jest wręcz niemożliwa", stanowiła bowiem niezbędny i oczywisty "element partycypacji w życiu społecznym". Skomentował to już Adam Mickiewicz pisząc, że "gmin znikczemniony zawsze ma skłonność do okrucieństwa, lubi widowiska krwawe, ciśnie się tłumami na publiczny plac kary".

Wokół umieszczanego na podwyższeniu szafotu, koła czy szubienicy budowano nieraz trybuny, na których miejsca były oczywiście płatne. Sprzedawcy wina czy piwa rozbijali w pobliżu swe stragany. Słowem, był to wielki ludowy festyn, odbywający się nie tylko w asyście straży miejskiej ale i wojska. Towarzyszył mu określony ceremoniał.

Rolę reżysera całego widowiska odgrywał oprawca, sama egzekucja miała być świadectwem jego kunsztu. "Mistrza" ceniono tym więcej, im bardziej umiał przedłużyć egzekucję. Po zabiciu Henryka IV przez Ravaillaca zgłosił się podobno w charakterze oprawcy rzeźnik podejmując się zdjąć z niego żywcem skórę tak umiejętnie, iż zabójca będzie mógł potem jeszcze długo żyć. Co bardziej sprawni kaci podejmowali także w trakcie egzekucji dialog ze szczelnie otaczającą rusztowanie widownią czy nawet z samą ofiarą. Giovanni Battista Fagiouli, który odwiedził Polskę (1690-1691) w orszaku nuncjusza Andrzeja Santa Croce, notuje, że kiedy ścinano w Warszawie niejakiego Boińskiego, notabene szlachcica, winnego aż piętnastu zabójstw, ten poprosił kata, aby wykazał maksimum swych umiejętności. W odpowiedzi usłyszał zapewnienie, iż życzenie to zostanie spełnione, byle ofiara zastosowała się do wskazówek "małodobrego". Tak się też i stało: kat usłużył Boińskiemu "jak najdogodniej". Notabene, podobna galanteria nie znalazłaby uznania w oczach wielu prawników, którzy (m.in. Groicki) troszczyli się o to, by nie dawać skazanym żadnych środków pomagających lepiej znosić ból, jak na przykład wino czy wódkę. "Bo skazaniec pijan będąc nie może z taką skruchą iść na śmierć, jakiej do tego trzeba".

Publiczne tortury, kończące się zazwyczaj śmiercią skazańca, zawsze ściągały tłumy widzów. Znalazło to odbicie w ówczesnych diariuszach podróży oraz w prasie, gdzie spotykamy "obszernie opisywane przez redaktorów egzekucje wyroków śmierci". Poświęcano im osobne publikacje, często bogato ilustrowane. Zarówno cudzoziemcy, podróżujący po szlacheckiej Rzeczypospolitej, jak Polacy odwiedzający inne kraje, z pewnym upodobaniem chadzali na egzekucje, choć zdarzały się oczywiście wyjątki, do których jeszcze powrócę. Mało kto pomijał w swej relacji szczególnie interesujące sposoby zadawania śmierci oraz ceremoniał, jaki temu towarzyszył. Sarmaci zwiedzający Włochy czy Hiszpanię uczęszczali na tak egzotyczne, bo nie znane w "państwie bez stosów" widowiska, jakimi były publiczne auto-da-fe osób palonych tam za herezję.

W diariuszach podróży szczegółowo opisywano zachowanie się skazańca w ostatnich chwilach jego życia, nauki moralne mu tam udzielane, wreszcie sam czas trwania agonii. Z wyraźną predylekcją czynił to wspominany już Fagiuoli; w każdym kraju, przez który przejeżdżał, nie omieszkał on przyjrzeć się egzekucjom, aby potem odnotować w swym diariuszu ich przebieg oraz szczegółowo opisać stan emocjonalny skazańca (tematykę tę sygnalizuje w jego rękopisie schematyczny rysunek szubienicy, umieszczony na marginesie).

Jeden z takich opisów, dotyczący wieszania złodzieja w Warszawie, zasługuje na przytoczenie, choćby w pewnym skrócie. O ile bowiem wielu polskich autorów, od Klonowica po Kitowicza, omawiało sposoby zadawania tortur, to relacji z publicznych egzekucji zachowało się bardzo niewiele. Skłoniło to w ubiegłym stuleciu Konstantego Majeranowskiego do sfabrykowania paru takich opisów, które po dziś dzień bywają wykorzystywane przez mniej krytycznych badaczy. 

Fagiuoli pisze: "Godne uwagi, iż tu nie wieszają jak we Florencji, ale raczej zawieszają, albowiem związawszy winowajcy ręce na krzyżu kat [...] za pomocą sznura ciągnie go w górę za ręce, a pachołek katowski pomaga swemu pryncypałowi popychając z dołu za pięty. I takim sposobem nieborak wjeżdża stękając aż do krzyżownicy szubienicznej, w której tkwi spory ćwiek, a na nim jest zaczepiony powróz opasujący szyję przyszłego nieboszczyka, tak samo jak się zaczepia obraz na ścianie. Poczerń oprawca ze swym pachołkiem staczają go ledziuchno z drabiny, aż spadnie na dół i zawiśnie w powietrzu. Co załatwiwszy kat pociąga gwałtownie za węzeł powrozu i woła po dwakroć: Jezus! Jezus! Wtedy wszyscy przytomni klękają, kat zaś ze swym pachołkiem odchodzi sobie spokojnie dokąd mu potrzeba, a ów nieszczęśliwy może umierać dowoli, bez innej pomocy jak litość niewielu osób modlących się za nim w czasie tego bolesnego konania". Dwaj jezuici udzielili skazanemu ostatniej pociechy duchowej; ponieważ ich był przedtem okradł (czyżby za to właśnie został powieszony?), "opowiadają, takoż, iż [...] mu teraz dobre za złe oddawali". Jeśli wierzyć z kolei Martinowi Csomborowi, to w Grudziądzu, przez który przejeżdżał w 1616 r., umiano w inny jeszcze sposób przewlec mękę. Mianowicie "rozpina się winowajcę na krzyżu, a podpaloną pod nim mierzwę kat polewa wodą", co sprawia, że ofiarę pomału dusi dym.

Kiedy oprawca był mało wprawny lub wiekowy, skazańca czekały dodatkowe męczarnie. Jeszcze w 1775 r. lwowski kat, stary i słaby, nie bardzo sobie umiał poradzić z torturą łamania kołem. Polegała ona na tym, iż skazańca przywiązywano za nogi i ręce do wbitych w ziemię palików. Nad nimi zaś stawał oprawca, opuszczający z góry koło od wozu; czynność tę powtarzał aż do zgonu ofiary, przy czym za łagodniejsze (bo powodujące szybszą śmierć) uchodziło opuszczanie koła na górną część ciała, od klatki piersiowej, ku głowie. Lwowski kat wybił wprawdzie skazańcowi zęby i oczy, strzaskał mu nogi oraz połamał żebra, lecz "ducha z ciała wydostać nie mógł". Musiał więc ofierze w końcu ściąć głowę.

Również i egzekucje dawały asumpt do mniej lub bardziej dowcipnych konceptów. Dziś nie sposób sobie wyobrazić, aby ktoś puszczał w obieg żarty na temat komór gazowych, podobnie do tych, które ongiś opowiadano sobie o ofiarach stryczka czy szafotu. Zmieniła się nasza wrażliwość, wysubtelniało poczucie humoru. W XVII wieku krzyk bitego i grymas wisielca pobudzały do śmiechu, a kije wymierzane na scenie decydowały o powodzeniu sztuki. W naszym stuleciu krytyk będzie protestował przeciwko temu sposobowi wystawiania Zemsty, który sugeruje, iż gdzieś za sceną bici są właśnie murarze, wznoszący słynny "mur graniczny". Elias słusznie zauważa, że "wiele rzeczy, które niegdyś dostarczały doznań przyjemnych, dziś budzi uczucie przykrości". Wbicie na pal Aleksandra Kostki-Napierskiego (1651) pokwitowano fraszką Wespazjana Kochowskiego:

Nie wiem, co to za nowy kucharz się pojawił, 

Miasto pieczeni, Kostkę nam na rożen wprawił.

Także Wacław Potocki parę swych fraszek poświęcił zabawnym w oczach poety sytuacjom szlachty, przypiekanej przez zbójników. Antyklerykalizm eksarianina znalazł wyraz w wierszu poświęconym księdzu, którego poddali oni "ogniowej próbie", nie mogąc w inny sposób dowiedzieć się o miejscu przechowywania pieniędzy:

Najprawdziwszy kapłonie boży, bo jakoż cię

Tak nie zwać, kiedy cię już pieczono na roszcie.

Wierzę, jakoś powiedał, że cię było skliwo;

Aleć też bies wymyślił kapłona piec żywo.

Co gorsza, że cię pierwej oskubili żałośnie;

Nic to: kiedy się wydrwił, znowu ksiądz porośnie.

Także bezimienna poezja tego okresu czyniła z okrutnie zadawanej śmierci przedmiot niewyszukanego dowcipu. Przypomnijmy Pieśń o Mazurach, którzy zapytani o los rodzin odpowiadają: "Ojca nam też na pal wbili /I to dobrze uczynili...", "Matkę nam też tam spalili /I to dobrze uczynili...", "Ciotkę nam też utopili /I to łebsko uczynili...", "Brata nam też powieszono / I to dobrze udziałano"... i tak dalej. Należy wszakże przypomnieć, iż ta zabawa literacka, polegająca na wykorzystaniu dla komediowego efektu motywu tortur oraz egzekucji nie była na ogół stosowana w opisach okrucieństwa wojny. W pewnych sytuacjach zabawny mógł być rodzimy kat, ale nie obcy oprawca, pastwiący się nad bezbronną ludnością najechanego kraju.

Skoro kara miała działać odstraszająco, przeto zwłoki wisielca długo pozostawiano na szubienicy (najczęściej pod miastami czy przy gościńcach publicznych), a poćwiartowane ciało kat rozwieszał ku przestrodze przechodniów. Nieraz w tym samym celu umieszczano na palu głowę ściętej ofiary. Na widok publiczny wystawiano również niekiedy i zwłoki samobójcy. Po parę dni trzymano na publiczną hańbę skazanych pod pręgierzem. Tam też wykonywano kary "na skórze i włosach", takie jak chłosta, piętnowanie, obcinanie włosów, ucha, nosa czy nawet rąk. Na widok ogólny wystawiano także skazanych zamkniętych w kłodzie, czyli dybach, oraz wsadzonych na drewnianego osła. Ta ostatnia kara była nie tylko hańbiąca, ale i bolesna: belka, która stanowiła grzbiet "osła", posiadała ostry kant, na którym musiał siedzieć ukarany. Dla powiększenia kary zawieszano mu też czasem kamienie u nóg.

Stosowanie kary pręgierza ustało w Królestwie Polskim, jak się wydaje, dopiero w połowie ubiegłego stulecia, czy nawet później. W samej Rosji jeszcze w 1864 r. wystawiono pod pręgierz myśliciela i działacza politycznego Nikołaja G. Czernyszewskiego. Przez długi czas utrzymywało się więc przekonanie, iż o skuteczności kary współdecyduje jej publiczny charakter, który miał odstraszać widzów od naśladowania przestępcy.

Publiczne tortury, a tym bardziej egzekucja, mogły zawsze liczyć na spragnionych silnych wrażeń widzów, nie brak ich i dziś na miejscu śmiertelnych wypadków ulicznych czy kolejowych. "Mężczyźni i kobiety z małymi dziećmi. Wszyscy bardzo ciekawi. Stali, patrzyli, komentowali. Tłum kibiców urządził sobie niesamowity piknik" - pisze współczesny nam dziennikarz (1990) o reakcji na katastrofę w Ursusie. Do wyjątków należeli ludzie w typie Ogiera, który scenę egzekucji oraz poprzedzającego ją sądu uznał za "żałosne widowisko"; "ani chciałem, ani mogłem z racji niezdrowia być na tym sądzie" - pisze francuski dyplomata. Dla większości jednak "był to rodzaj rozrywki, w której uczestniczono bez cienia współczucia dla skazańców". Około r. 1770 torturowano w Lublinie straszliwie dwóch Żydów i dwóch Cyganów, oskarżonych o kradzież monstrancji, kielicha, pieniędzy i puszek z komunikantami z kościoła w Wysokiem koło Lublina. "Ni razu tak srodze nikogo nie męczyłem, jak tych Cyganów i Żydów" - wspominał później kat. I dalej: "Przyszło do tego, że sam nie mogłem już wytrzymać i rzuciłem swoje instrumenta, a ksiądz [proboszcz z Wysokiego] ze szlachtą mnie łajali i kazali lepiej jeszcze męczyć".

Tłum jeśli się oburzał, to raczej zbyt łagodnym wyrokiem aniżeli nadmierną surowością tortur. Życie toczyło się dość monotonnie, stąd też uznawano za atrakcyjny każdy rodzaj widowiska podciągając pod to miano wszystko, od budujących przedstawień i odświętnych procesji poprzez uroczyste wjazdy monarsze aż po publiczne egzekucje. Te były w szczególnej cenie, stanowiąc wdzięczny temat do komentarzy w długie jesienne czy zimowe wieczory. Podobnie jak dziś trup w powieści kryminalnej, tak wówczas śmierć skazańca stanowiła nieodzowny finał tych przedstawień.

Pewną część widzów ściągała chęć ujrzenia tryumfu sprawiedliwości nad jakimś szczególnie okrutnym mordercą, przywódcą niebezpiecznego buntu lub osobą winną targnięcia się na cześć Boga czy majestat królewski. Stąd w niektórych przypadkach miejsce kaźni przemieniało się - jeśli wierzyć późniejszym relacjom - w wielką lekcję moralną. Zatwardziali złoczyńcy okazywali tam swoją skruchę, przestrzegając zwłaszcza młodych, aby nie szli w ich ślady. Jak notuje Karol Ogier, w Gdańsku był zwyczaj, że sędzia jeszcze raz publicznie przypominał występki skazańca, a następnie powtórnie ogłaszał wyrok. Tamże wydawano druki okolicznościowe, w których skazańcy wzywali bliźnich, aby ci nie szli w ich ślady. Utwory te "miały być przestrogą dla potencjalnych przestępców i oddziaływać na zasadzie odstraszającego przykładu".

Natomiast męczennicy za wiarę raz jeszcze dawali świadectwo prawdzie i niezłomności, której nie były w stanie złamać najstraszniejsze tortury. Tradycję tę zapoczątkowały już opowieści o męczennikach z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Powołuje się na nie Andrzej Lubieniecki, starając się przekonać tych, co uważali za niemożliwe, aby stracony w 1611 r. arianin Iwan Tyszkowic bronił swego wyznania jeszcze na miejscu kaźni. Z kolei w Żywotach świętych Skargi czytamy, że św. Bonifacjusz, gdy mu rozpalony ołów lano w usta (a lud "na ono okrucieństwo patrzeć nie mógł") wykrzyknął, iż "jest wielki Bóg chrześcijański".

Tę samą niemal konwencję stosowały żydowskie pieśni historyczne w języku jidisz, ukazujące się w Polsce schyłku XVII stulecia. I w nich również podsądni, słowami włożonymi w ich usta przez anonimowych autorów, głosili gotowość śmierci za wiarę i niezłomną wolę trwania przy mozaizmie. Jedni z oskarżonych o mordy rytualne mieli to czynić w trakcie tortur, inni podczas dysput z księżmi, daremnie starającymi się ich nawrócić.

Nad motywacjami dla których przychodzono na egzekucje zastanawiał się już Fryderyk Schulz, który pisał, że "jest coś w naturze ludzkiej pociągającego ku widokom walki ze śmiercią, cierpień, kar, wieszań i ścinań". Równocześnie, zdaniem oświeceniowego podróżnika, zwłaszcza wyższe sfery nie wykazują zamiłowania do krwawych widowisk. Mamy tu bowiem raczej do czynienia z ciekawością oraz chęcią pokazania się w publicznym miejscu.

Osobiście nie podzielam optymizmu Schulza, tak charakterystycznego dla epoki, w której powstawały jego pamiętniki. Pospólstwo i elitę społeczną łączyło przez długi czas przekonanie, że osoby, nad którymi znęcano się fizycznie i moralnie, nie należą do ludzkiej wspólnoty, do bliźnich, wobec których obowiązywałaby litość czy solidarność z ich cierpieniem. Wyłączyli się z niej z racji swej wiary (kacerze, zwolennicy judaizmu), z powodu popełnionych przestępstw, odchylenia od obowiązującej aktualnie normy zdrowia (umysłowo chorzy), kalectwa (na przykład garbaci) czy sposobu zarabiania na życie ("wesołkowie"). Ich cierpienia i nieszczęścia w najlepszym razie wydawały się zabawne, nigdy godne współczucia.

Wrażliwość na przejawy oglądanego wszędzie okrucieństwa była niewielka. Daremnie by szukać ich obrazów na kartach diariusza prowadzonego przez uczestników polskiego poselstwa, które udając się w r. 1573 do Paryża przejeżdżało przecież przez spustoszone wojnami religijnymi Niemcy oraz Francję. To samo da się powiedzieć o raptularzach osób towarzyszących młodemu Władysławowi Wazie w jego podróży po Europie; miała ona miejsce w 1624 r., a więc w początkach wojny trzydziestoletniej, która zamieniła przecież znaczną część środkowowschodniej Europy niemalże w pustynię. Oswojono się już z okrucieństwem wojny, czy też uznano je za niegodne, jako nagminne i oczywiste, uwiecznienia w diariuszach podróży? Wyłom w tej regule stanowi reakcja polskich kalwinistów na wydarzenia Nocy św. Bartłomieja oraz egzekucje ich współwyznawców, masowe i indywidualne. Jan Łasicki na przykład zachował na całe życie w pamięci obraz nagich ciał francuskich hugenotów, rzucanych w sierpniu 1572 r. na śmietniki, kupy gnoju czy wprost do Sekwany. Jeszcze bardziej wstrząsnęły nim gwałty, jakich inkwizycja dopuszczała się w Niderlandach: "Oglądałem w Valenciennes, mieście hiszpańskim, spalenie żywego człowieka. Widziałem pod Antwerpią wbitych na pal i ukrzyżowanych jakoby las. Byłoby nader rzeczą dziwną, by te straszne katusze ludzi najmniej obciążonych winą mogły nie wywołać odrazy u tego, który je oglądał", pisze Łasicki. Wstrząsnęło nim także spalenie Anne du Bourg, paryskiego zwolennika protestantyzmu (1559).

To prawda, iż pamiętnikarze XVIII wieku często wspominają, że zalewali się łzami. Były one w cenie i niejeden robił polityczną oraz towarzyską karierę dzięki temu, iż umiał płakać na zawołanie. Marcin Matuszewicz pisze: chcąc pozyskać przychylność sędziów dla swojej sprawy "do nóg krzyżem padałem, płakałem i tak nauczyłem się płakać, że skoro do którego deputata przyjechawszy mówić zacząłem, zaraz mi się łzy z oczu lały".

Częste łzy oraz omdlenia przeszły jako coś w dobrym tonie do powieści obyczajowej XIX wieku, podobnie jak we współczesnych nam utworach literackich bohaterom nierzadko zbiera się na wymioty. Warto jednak zauważyć, że łzy te były wyciskane przede wszystkim przez objawy ojcowskiej łaski czy matczynych czułości, oznaki magnackiej łaski i faworów, troskę o losy Rzeczypospolitej. Rzadko czytamy natomiast, aby ktoś zalewał się łzami na widok publicznej egzekucji lub zadawanych komuś tortur. Sytuacja zmieni się dopiero w XIX wieku, kiedy to tłumy patriotów będą asystować przy egzekucjach narodowych męczenników, a chusteczki zmoczone w ich krwi posłużą za relikwie.

Na drugim biegunie znajdował się śmiech, uchodzący za co najmniej podejrzany sposób ludzkiej reakcji. Tradycję tę zapoczątkowało już Pismo św.; wystarczy przypomnieć, że w Nowym Testamencie o łzach jest mowa aż 13 razy, śmiech został natomiast wspomniany tylko jeden raz, i to w złowróżbnym kontekście: "śmiech wasz niech się zmieni w smutek" (Jakub 4, 9). Wszyscy pamiętamy, iż w piekle ma być słychać "płacz i zgrzytanie zębów", natomiast nikomu nie przychodziło do głowy, że w niebie może się rozlegać śmiech. "Biada wam, którzy się śmiejecie. Nasz Pan, Zbawiciel, nie śmiał się nigdy, nigdy wargi jego nie skrzywiły się tym nieprzystojnym grymasem" - grzmiał Bossuet, w związku z czym T. Boy-Zeleński zapytuje, czy Chrystus nie uśmiechnął się do dzieci, które do niego przyszły.

Śmiech towarzyszył przejawom ludzkiego nieszczęścia: przykład szedł z zaświatów. Zdaniem św. Tomasza z Akwinu Bóg pragnął, aby przyglądanie się torturom zadawanym w piekle potępieńcom stało się "głównym źródłem szczęścia dla zbawionych". Do myśli tej nawiąże Blaise Pascal pisząc, iż w dniu Sądu Ostatecznego szyderczy śmiech Boga i świętych ma towarzyszyć strącaniu ludzi do piekła. Motyw wrzucania potępionych do miejsca wiecznych tortur dość często występuje na obrazach ukazujących Sąd Ostateczny. Szczęście wybranych, których na kryształowych schodach do raju uroczyście wita św. Piotr (jak to widzimy na słynnym obrazie Hansa Memlinga, powstałym w 1473 r.), ostro kontrastuje z ogarniętym paniką i przerażeniem tłumem potępionych. Diabli zapędzają ich żelaznymi, rozpalonymi do białości prętami w otchłań piekielną, skąd wydobywają się płomienie wysoko buchającego ognia. Grozy dodają same postacie oprawców: owłosione z pyskami bestii, na których wypisana jest sadystyczna żądza zadawania wiecznych mąk. Tematyka eschatologiczna, tak częsta w malarstwie europejskim, znajduje swą kontynuację w sztuce nowożytnej, od Albrechta Durera poczynając, a na znanym obrazie Pawła Rubensa, Strącanie potępionych, kończąc. Poczesne miejsce zajmuje w niej wspominane już wyżej arcydzieło Memlinga, które zrabowane przez kaprów gdańskich znalazło się w tamtejszym kościele N. M. Panny.

Samą tematykę tortur oraz narzędzia służące do ich zadawania uznawano za godne osobnych rycin czy drzeworytów, posiadających zresztą nader różnorodne funkcje. Najpierw bywały integralną częścią literatury hagiograficznej, ukazując tortury, którym poddawano świętych. Stopniowo nastąpiła niejako laicyzacja tej tematyki. Zaczęto wydawać drzeworyty przedstawiające szczególnie głośne egzekucje. Miały one stanowić ostrzeżenie dla potencjalnych przestępców. Czasem sceny tortur stanowiły ilustrację ciężkiej doli poddanych, jak choćby więzień w dybach, zamieszczony w Żywocie Ezopa Biernata z Lublina (wydanie z 1578 r.), który doczekał się wielu reprodukcji. Ale bywały także, jak już wspominałem, swoistym "instruktażem zawodowym" dla katów oraz integralną częścią dziennika podróży. Peter Mundy, który w pierwszej połowie XVII stulecia odwiedził Prusy Królewskie (m.in. był w Gdańsku), zostawił nam rysunki ukazujące ludzi łamanych kołem i leżących na nim po egzekucji. Jemu też zawdzięczamy przedstawienie łamania rąk i nóg oraz rysunki ostrych kawałków drewna, które do tego służyły. Szczególnie drastycznie przedstawił koło Jan Ziarnko, artysta polski, tworzący przez wiele lat (1598-1628) w Paryżu. Na jego rysunku, powstałym w 1608 r., widzimy jak w wycinku koła, od góry do dołu, zwisają członki ludzkie: ręce, nogi, skóra, genitalia. Tenże artysta pozostawił nam rycinę przedstawiającą kolejne fragmenty kaźni Ravaillaca (1610). W centrum umieszczono rozszarpywanie go końmi, po bokach ćwiartowanie skazańca, palenie mu żywcem ręki, która trzymała sztylet, gotowanie we wrzącej wodzie, wreszcie włóczenie członków zamachowca po mieście. Z podobną dokładnością odtwarzano inne krwawe egzekucje (m.in. praską z 1621 r.). Rycinom towarzyszył zazwyczaj szczegółowy opis zadawanych tortur. Widoczna w nich fascynacja okrucieństwem występuje nie tylko w grafice popularnej, ale i w dziełach mistrzów (Callot, Romeyn de Hooghe). Hooghe przedstawił "bestialstwa wojsk francuskich w Niderlandach z dosadnością, jakiej nikt do czasów Goi nie dorównał". Widać w tym przejaw sadystycznych gustów Baroku, zamiłowania tej epoki do horroru. Znalazło ono również odbicie w książkach ukazujących "różne sposoby zadawania śmierci i tortur" świętym męczennikom.

Natomiast egzekucje mające miejsce w szlacheckiej Rzeczypospolitej uwieczniali z kolei obcy artyści (a może tylko ich ryciny się zachowały?). Nadworny sztycharz Władysława IV i Jana Kazimierza, Holender Wilhelm Hondius (po 1592-1652), w scenach z życia żołnierskiego (Gdańsk 1641) zamieścił m.in. widok obozowych egzekucji. Tracenie toruńskich mieszczan, winnych tumultowi z 1724 r. czy ścinanie sprawców zamachu na Stanisława Augusta Poniatowskiego przedstawili niemieccy sztycharze. Nie znane nam jest pochodzenie ryciny z podpisami w językach polskim i niemieckim, ukazującej zamach Michała Piekarskiego na Zygmunta III Wazę oraz kaźń sprawcy. Przedstawiono na niej m.in. szarpanie mu ciała rozpalonymi kleszczami, palenie jednej ręki i ucinanie toporem drugiej, wreszcie rozdzieranie ciała na cztery strony świata.

O ile wszystkie te ryciny czy obrazy odbierano jako tryumf sprawiedliwości nad występkiem, o tyle malowidła przedstawiające rzekome mordy rytualne (zwłaszcza kolejne fazy wytaczania krwi z ich ofiar) służyły rozpalaniu nienawiści do sprawców. To samo da się powiedzieć o scenach Męki Pańskiej, ukazujących kolejne etapy torturowania Boga-Człowieka, jak również o malowidłach poświęconych egzekucjom świętych męczenników. Pamięć o okrucieństwie, oglądanym nieraz na co dzień, nie opuszczała więc ludzi i w kościele.

 

Na pańskich i szlacheckich dworach

 

Życiu publicznemu i towarzyskiemu szlachty towarzyszyły przejawy okrucieństwa, występującego często tam, gdzie szablą starano się wyrąbać sprawiedliwość czy powetować szwank na honorze. W warunkach słabnięcia aparatu państwa egzekucja wyroków coraz częściej przechodziła w ręce samych zainteresowanych. Stąd mnożące się zajazdy; przebieg tych krwawych zajść, przeradzających się na Rusi Czerwonej dość często w małe wojny domowe, opisał wyczerpująco Władysław Łoziński. Za nim powtórzyli to inni historycy, ciągle zresztą operujący tymi samymi cytatami czy przykładami. Niezbyt też pamiętano, iż podobna kwerenda w aktach sądowych innych ziem Rzeczypospolitej przyniosłaby zapewne rezultaty zbliżone do tych, jakie osiągnął autor dwóch tomów zatytułowanych Prawem i Lewem.

W drugiej połowie XVII wieku widownią "znacznego rozlania krwie" coraz częściej zaczynały być sejmiki szlacheckie, mimo że obradujące w kościołach, z których przezornie wynoszono na ten czas Przenajświętszy Sakrament. Okazje do krwawych starć stwarzały bankiety; w licznych źródłach XVI-XVIII stulecia od akt sądowych poczynając, a na pismach moralistów i satyryków kończąc, spotykamy opisy towarzyszących im burd, które kończyły się kalectwem, "a nawet śmiercią jednego albo i kilku niekiedy biesiadników". Sfery magnackie nie stanowiły pod tym względem wyjątku. Albrycht Stanisław Radziwiłł wspomina (1634), iż w trakcie jednej z uczt pobili się na pięści z błahego powodu wojewodzie ruski, Stanisław Daniłowicz, z łęczyckim, Hieronimem Radziejowskim. Gdyby w porę nie zamknięto drzwi przed ich służbą, "doszłoby do dużego tumultu i rozlewu krwi, bo cała izba aż błyszczała od wyciągniętych pochew i szabel". Z kolei przymusowa redukcja wojska polskiego po roku 1717 namnożyła szeregi bezrobotnych rębajłów i awanturników, tak że "rzadkie było zgromadzenie, na którym by się nie kłócono, nie wyzywano, nie rąbano, i nieraz obrusy stołowe winem z krwią pomieszanym skropione bywały" - pisze Kajetan Koźmian. Część tych "bezczelnych burdów i junaków" znajdowała zatrudnienie na magnackich dworach, gdzie można protekcja zapewniała im bezkarne popełnianie różnorakich gwałtów. Taki na przykład Samuel Łaszcz (ok. 1588-1649) miał na swym koncie podobno aż 236 wyroków banicji i 37 orzeczeń o infamię. Ten "niezrównany zagończyk i ryzykujący życiem straceniec" stał na czele godnej siebie kompanii "z piekła rodem", wymuszającej drogą wszelakich gwałtów i rabunków kontrybucje. Joachim Jerlicz notuje, iż Łaszcz "mordował, uszy i nosy obrzynał", gwałcił, wraz ze swymi kompanami, "panny i wdowy".

W przeciwieństwie do zachodu Europy, gdzie widownią przeróżnych gwałtów, tortur oraz mordów bywały przede wszystkim dwory monarsze, w dawnej Rzeczypospolitej również i okrucieństwo uległo swoistej "decentralizacji". Niesłusznie więc będzie Hrabia w Panu Tadeuszu (księga II, w. 377-378) narzekał, że tylko

 

W Angliji, w Szkocyi każdy zamek lordów,

W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów!

 

- gdy tymczasem w Polsce życie biegło spokojnie i sielsko, a co za tym idzie zbyt nudno jak na gusta romantyków.

W XVII-XVIII wieku relacje o tych krwawych nieraz wydarzeniach przekazywano sobie ustnie, wpisywano do podręcznych diariuszy, zwanych silva rerum, uwieczniano w odkładanych do szuflady pamiętnikach. W utworach współcześnie drukowanych naśladowano raczej Klonowica, który "o lwiej skórze" wolał przezornie w Worku Judaszowym nie wspominać. Podobnie postępowała większość kaznodziei, którym zresztą i reguły zakonne (jak to miało miejsce na przykład u jezuitów) zabraniały wymieniania z ambon konkretnych osób. Okrucieństwo najbezpieczniej było piętnować na cudzych przykładach, oddalonych od szlacheckiej Rzeczypospolitej jeśli nie czasowo, to przynajmniej terytorialnie. Symbolami tyranów bywali, o czym już wspominałem, obcy: rzymscy cesarze, zagraniczni władcy z Iwanem Groźnym na czele. Rodzimych satrapów zaczęto wymieniać w druku i po nazwisku dopiero w XIX wieku, kiedy to wraz z upadkiem dawnej Polski z jednej strony znikł strach przed wszechwładzą magnaterii, z drugiej zaś tę właśnie warstwę obarczano winą za rozbiory.

Okrucieństwo wobec chłopów, któremu poświęciłem osobny rozdział tej książki, opisywano zbiorowo. Pojawiają się oni w źródłach jako szara, choć nie bezimienna rzesza; ich bezwzględne traktowanie było wtopione niejako w praktykę dnia codziennego. Natomiast źródłotwórcze okazywały się nawet jednostkowe przykłady pańskiej samowoli. Składało się na to wiele powodów. Jej sprawcami były figury znane w całej niemal Rzeczypospolitej, często należące do rodów, które od pokoleń współdecydowały o jej losach. Ofiarami zaś częstokroć ludzie, którzy uważali się przynajmniej w teorii za chronionych przez tarcze herbowe. Tymczasem wbrew szlacheckim przywilejom byli nie tylko bici (i to nieraz ze śmiertelnym skutkiem), ale i skazywani na śmierć czy więzienie. Czyniono to w sposób stanowiący parodię prawa i sądu, a sędziami czyniły się osoby zgoła do tego nie upoważnione. W XVII stuleciu smutną sławę szczególnie ponurego sadysty zyskał sobie niejaki Tarnowski, winien śmierci ponad dwudziestu osób, oraz kasztelan krakowski, Stanisław Warszycki. W następnym stuleciu głośne stały się gwałty popełniane przez Hieronima Floriana oraz Marcina i Karola Radziwiłłów; o tym ostatnim pisał zgryźliwie Jędrzej Kitowicz: "Nic to było u niego strzelić w łeb człowiekowi jak psu, lecz takie przypadki można poczytać za ordynaryjne w domu familii Radziwiłłów".

Istotnie, okrucieństwa popełniane w XVIII stuleciu przez członków tego możnego rodu odbijały się głośnym echem w całej Rzeczypospolitej. Hieronim Florian Radziwiłł (1715-1760), dziwak "o sadystycznym i ekscentrycznym charakterze", pozostawił po sobie pamięć "jednego z największych okrutników w Rzeczypospolitej". Za najmniejsze nawet uchybienie karał chłostą oraz więzieniem bez sądu; stąd też lochy w zamkach w Białej Podlaskiej oraz w Słucku były zawsze przepełnione. Książę pan lubił słuchać jęków przebywających tam więźniów, których nazywał podobno "najmilszymi swoimi śpiewakami". Kiedy po jego śmierci Michał Kazimierz Radziwiłł, zwany "Rybeńko", kazał ich zaraz wszystkich wypuścić, paru "z długiego więzienia na wiatr wyszedłszy pomarło". Powodowało to dezercję niektórych cudzoziemskich oficerów, zrażonych surowymi karami za błahe przewinienia. Aby temu zaradzić, książę założył "korpus kadetów", gdzie kształcił na oficerów własnych poddanych. Sądził bowiem, że ci nie będą uciekać, świadomi, iż w razie schwytania czeka ich niechybnie kara śmierci. Złym duchem Hieronima Floriana był jego faworyt, wielki łowczy, Jan Wolski, inspirator i wykonawca wielu okrucieństw popełnionych przez Radziwiłła. Miał on m.in. na sumieniu kilku chłopów, których kazał powiesić, gdyż nie dopilnowali nagonki. Za niewielkie wykroczenia Wolski zwykł był dawać ludziom "po paręset i więcej rózeg i plag". Dodajmy, że niejaki Wieluński, komisarz Ogińskich w ich dobrach na Żmudzi, zgwałcił tam ponoć pół setki chłopek, za co - wedle Matuszewicza - nie poniósł żadnej kary.

Z kolei Marcin Mikołaj Radziwiłł (1705-1780) miał kazać "dla dowcipu" powiesić zupełnie niewinnego człowieka, ponieważ ten ciągle mu się pokazywał, tłumacząc, że chce być "na widoku" magnata. Wydawszy wyrok śmierci książę powiedział jakoby do ofiary: "teraz waćpan będziesz mi zawsze na widoku". "Dokonywał również zabójstw i podpaleń dworów, rozbojów na drogach, często też ludzi porywał i więził". Do "prywatnej Bastylii" księcia-wojewody trafiali nawet aktorzy z trupy nadwornej, a także poeta Onufry Korotyński oraz malarz, Stefan Cybulski (ten ostatni spędził kilka lat w więzieniu w Białej Podlaskiej).

Marcin Mikołaj Radziwiłł był obsesyjnym erotomanem, utrzymującym liczny harem złożony z dziewcząt różnego wieku. Pensjonariuszki porywał lub kupował, tylko niektóre były tam dobrowolnie. Po całej Rzeczypospolitej krążyły na ten temat niestworzone historie; opowiadano sobie jakoby swoje z nimi potomstwo "enecabat [zabijał] i z nich destylacje czynił". Żonę Marię i dzieci książę również trzymał w zamknięciu w jednej ciasnej izbie. Kiedy w 1748 r. Radziwiłł kazał porwać swego plebana z Kiecka, Ignacego Suzina i dostarczyć do biskupa wileńskiego (M. J. Zienkowicza) z wnioskiem o ukaranie jako rozpustnika, miara się przebrała. Pod naciskiem władz kościelnych oraz opinii szlacheckiej książę został uwięziony. Żonę i dzieci uwolniono z aresztu, a harem rozwiązano; jego mieszkanki wróciły do rodzin, którym zostały odebrane. Wykonawcą postanowienia o kurateli był wspominany już Hieronim Florian Radziwiłł, notabene sam posiadacz małego haremu; on to na czele dwustu żołnierzy uwięził Marcina Mikołaja. Odtąd aż do śmierci magnat-psychopata "pozostał więźniem swego rodu", najpierw w Białej Podlaskiej, a następnie w Słucku. Gdyby nie wysoka pozycja społeczna, zapłaciłby zapewne głową za swe postępki, jak to się stało z jego oficjalistą, Grabowskim, który wraz z księciem brał udział w rozbojach, podpaleniach i zabójstwach. Miał on na sumieniu długi rejestr przestępstw; Grabowski na polecenie księcia zabił m.in. przed karczmą podsędka brzeskiego, Zaborowskiego oraz szlachcica Kukawskiego z żoną, udusił także z rozkazu Radziwiłła jego metresę (wydaną za kapitana Chaterloffa), podpalał dwory. Kiedy jednak zaczął się odgrażać swemu imiennikowi, horodniczemu brzeskiemu, Grabowskiemu, ten go pojmał i dostarczył do Piotrkowa, gdzie wykonano od dawna leżący w tamtejszym trybunale na Grabowskiego wyrok śmierci.

Obok dwóch Radziwiłłów, mianowicie Marcina Mikołaja i księcia "Panie Kochanku", do ponurej legendy literackiej XIX wieku przeszedł starosta kaniowski, Mikołaj Bazyli Potocki (1706-1782). Temu z kolei zarzucano znęcanie się nad kobietami i Żydami, którym miał kazać wchodzić na drzewa i udawać kukułki, skąd je następnie jakoby zestrzeliwał. Franciszek Karpiński przypisuje mu zabicie "na publicznych gościńcach" ponad czterdziestu ludzi.

Koryfeuszom okrucieństwa towarzyszyli w XVIII wieku sadyści mniejszego kalibru, co do których również nie posiadamy pewności, czy wszystkie przypisywane im występki miały naprawdę miejsce. Tak więc Jan (?) Dobrzycki, starosta grodzki żytomirski, kazał jakoby rajfurkom obcinać piersi, a potem przykładać do ran rozpalone żelazo. Nie było to zupełnie niemożliwe zważywszy, iż III Statut Litewski karał stręczycielstwo za pierwszym razem obcięciem nosa i uszów, a w przypadku recydywy - śmiercią. Złodziei posądzanych o okradanie pasiek z polecenia Dobrzyckiego zakopywano podobno żywcem w mrowisko, skąd po kilku dniach wydobywano już tylko kościotrupy, wieszane następnie na szubienicy. Podkomorzy upicki, Tadeusz Żaba, posiadał rzekomo "chowane niedźwiedzie, którym na pastwę rzucał niemowlęta swoich chłopów". Starosta knyszyński, Tomasz Czapski, "miał zwyczaj wsadzać w beczkę gwoździami nabitą tych, których winnymi sobie sądził, i takie beczki dla rozrywki toczyć przed sobą albo spuszczać z góry kazał". "Człowiek niesłychanie bogaty, słynął w młodym wieku z szaleństw, znęcań się nad ludźmi i licznych okrucieństw" - pisał o nim w Polskim słowniku biograficznym (1938) ks. A. Mańkowski, korzystający z zaginionych później materiałów źródłowych. Należała do nich m.in. kronika parafii w Radomnie, w której pod rokiem 1756 stwierdzono, iż Czapski (wraz ze swym dzierżawcą Jeżewskim) "chłeptali obaj krew ludzką jak smoki", nękając ludność starostwa bratjańskiego bardziej niż Moskale czy Szwedzi.

O ile w XVI-XVII wieku o przejawach samowoli magnackiej, graniczącej dość często z okrucieństwem, dowiadujemy się z akt sądowych, o tyle w XVIII stuleciu górę biorą pamiętniki, gdyż coraz mniej ludzi miało odwagę iść ze skargą do trybunału. Jeśli zaś trafia się dokument sądowy, to przeważnie dotyczy on oficjalistów dworskich, dopuszczających się okrucieństw w towarzystwie lub na rozkaz wielkich panów. Jednym (jak Wolskiemu) uchodziły one płazem, inni (jak przez nas wspominany już Grabowski) płacili za to głową. Akta sądowe (na czele z księgami trybunału koronnego) spłonęły lub też nie zostały pod tym właśnie kątem przebadane. Co ważniejsza, większość spraw nie weszła nigdy na wokandę, ponieważ bądź to ofiarami byli chłopi czy ściśle od dziedzica uzależniona służba, o niejasnym stosunku do przywilejów stanowych, bądź też pretensję załatwiano polubownie, osładzając razy pieniędzmi, a śmierć ofiary odpowiednią rekompensatą materialną. Można chyba w tym przypadku wierzyć Henrykowi Rzewuskiemu, który pisze, że Mikołaj Potocki zwykł był hojnie wynagradzać ludzi dotkliwie przez siebie obitych. Niektórzy mieli sobie z tego uczynić źródło dochodów; kiedy jeden z nich prowokował go w karczmie, starosta kaniowski rzekł: "Ne ma hroszy, ne budu byty".

Wolno to oczywiście potraktować jako anegdotę; Franciszek Karpiński pisze jednak, że starosta grodowy Winnicki, Ludwik Kalinowski, obity dotkliwie na gościńcu przez tegoż Potockiego, wolał wziąć dwieście tysięcy złotych polskich rekompensaty niż skarżyć okrutnika do sądów austriackich (było to już po I rozbiorze). Nie zadowolił się niskim wyrokiem niejaki Jacynicz, któremu Michał Wołodkowicz (zm. 1760) kazał wymierzyć ponad sto bizunów za obrazę honoru. Apelował do trybunału wileńskiego, który skazał sprawcę na znacznie wyższą karę pieniężną i trzy miesiące wieży. Natomiast hojnie opłacony ojciec Gertrudy Komorowskiej odstąpił od ścigania głównych sprawców zabójstwa (uduszenia? utopienia?) jego córki. Dekret komisji sejmowej, wydany w tej sprawie (1774), przemilczał taktownie nawet samo nazwisko Potockich, odpowiedzialnością za zbrodnię obciążając jedynie jej bezpośrednich sprawców. Tych jednak mocodawca (Franciszek Salezy Potocki) potrafił skutecznie ukryć w swych dobrach na Ukrainie.

Do zupełnych wyjątków należy uwieńczona sukcesem sprawa, jaką wytoczono wspominanemu już Czapskiemu oraz jego matce, Konstancji z Gnińskich. W 1749 r. trybunał piotrkowski skazał oboje na olbrzymią grzywnę za sadystyczne znęcanie się nad ubogą szlachtą, poddanymi i Żydami. Pozywający nie odnieśliby zapewne sukcesu, gdyby nie poparcie, którego udzielił im inny wpływowy magnat, mianowicie hetman wielki koronny Jan Klemens Branicki (1689-1771). Szło tu jednak o okrucieństwa na wielką skalę; Branicki miał zresztą z Czapskim na pieńku: wyrobił na niego banicję, ponieważ chciał go wygryźć ze starostwa knyszyńskiego, które leżało blisko Białegostoku. Innym podobne postępowanie uchodziło bezkarnie. Raczej do wyjątków należało skazanie w 1637 r. Agnieszki Osieckiej z województwa sanockiego na wieżę i grzywnę za to, iż poleciła ściąć głowę swej dawnej pannie służącej.

Chamfort na marginesie jednej ze swoich anegdot wyrażał zdziwienie, iż szlachta francuska tłoczy się do urzędów dworskich, mimo że doznaje na nich wielu upokorzeń i pełni dosłownie "funkcję lokaja". Polska szlachta czyniła to w imię korzyści materialnych oraz widoków na protekcję i karierę. Wchodząc na służbę, zwłaszcza u wielkich panów, podejmowano jednak pewne ryzyko. Za stabilizację życiową, poczucie pewności jutra "płacił sługa prawie całkowitym podporządkowaniem się panu w sensie prawnym". Chlebodawca uważał się bowiem za uprawnionego do wymierzania kary, często zupełnie nieproporcjonalnej do występku. Łukasz Gołębiowski przytacza nie datowany wiersz na ten temat, Chłopiec wyćwiczony, określający powinności wzorowego dworzanina oraz ilość plag, które go czekają za niewłaściwe spełnianie różnych powinności. Czytamy w tym utworze m.in.:

 

Niech każda zawsze leży rzecz na miejscu swoim

Bo inaczej nahajka dojmie bokom twoim [...]

Żebyś tych Artykułów nie przepomniał czasem,

Niechaj będzie nahajka zawsze za twym pasem.

 

W wymierzaniu plag niekiedy przebierano miarę, co kończyło się śmiercią poszkodowanego. Marcin Matuszewicz dość beznamiętnie opowiada, jak jego matka, Teresa z Kępskich, poleciła tak okrutnie zbić służącego, że ten wyzionął ducha. Był on jednak szlachcicem, więc przeciwko winnej skierowano pozwy, "a ksiądz pleban, niechętny matce mojej, nie chciał zaraz tego ciała chować". Wówczas palestrant Ruszczyć poradził, aby ze zmarłego uczynić plebejusza. Odpowiednio sfałszowano nawet metrykę Łastowskiego, w której zwykło się zaznaczać stan społeczny rodziców, w czym Matuszewicz, acz niechętnie, wziął udział. Ostatecznie sprawę zakończono kompromisem, każąc matce pamiętnikarza zaprzysiąc, "że nie była przyczyną śmierci Łastowskiego". Kiedy to się nie udało, Matuszewiczowa zaprzysięgła fałszywie, że nie kazała go zakatować.

Następnym stopniem kary było więzienie; nie tylko Radziwiłłowie wtrącali do lochu osoby, które im się w czymś naraziły. Słynący z despotyzmu, samowoli, okrucieństwa i najdzikszych gwałtów wojewoda połocki, Tadeusz Żaba, trzymał tam przez pięć lat niejakiego Hutorowicza (szlachcica!), "aż mu broda po pas wyrosła". Również i na "cywilną" służbę rozciągano ten sam rygor, jaki obowiązywał w wojsku. Jednym i drugim groziła na dworze magnackim kara śmierci, wymierzana przez chlebodawcę, który uważał się za w pełni uprawnionego do ferowania takich wyroków, szczególnie gdy winowajca był cudzoziemcem lub plebejuszem. Można powiedzieć, że z lżejszym sercem skazywano czasem na śmiertelne nieraz razy dworzan niż chłopów, niezbędnych jako siła robocza. W pamiętnikach Albrychta Stanisława Radziwiłła czytamy o nie wymienionym z nazwiska wielmoży, który w 1645 r. polecił stracić zarówno dworkę za to, że nawiązała romans z "pisarzem niskiej kondycji", jak jej uwodziciela i wreszcie pokojowca, ponieważ usiłował zgwałcić ową pannę. Kiedy się okazało, że ten ostatni jeszcze rusza się w trumnie, "przestrzelono mu z rusznicy głowę tak ciężko, że mózg wypłynął, zaś skurcz nóg rozrzucił nałożone wieko".

Krzysztof Zawisza, wojewoda miński, ściął "prawie urzędownie" swego szwagra Jana Kazimierza (Kazanowskiego) za to, że ten ośmielił się zaślubić siostrę jego żony. "Taki koniec żeniącym się nierównie i spierającym się z dostojniejszymi" - pisze w swym pamiętniku. Wszystko to wskazuje, jak iluzoryczną okazywała się w praktyce tak wysławiana równość szlachecka.

Za obrazę drażliwego magnata płacono nawet głową. W 1670 r. wspominany już Stanisław Warszycki, "pan bardzo surowy i zły", kazał powiesić swego podstarościego, Macieja Wajdzika z Łodwigowic, ponieważ ten mu się odgrażał. W 1755 r. Hieronim Florian Radziwiłł polecił ściąć pozostającego w jego służbie Francuza, oficera z Lotaryngii, za to tylko, że ten jakoby powiedział: "komenda twoja niepodściwa". To samo spotkało szlachcica Czeszejkę, który odważył się skarcić "swywolne życie" wojewodziny wileńskiej, Katarzyny z Rzewuskich Radziwiłłowej. Obrażona magnatka "sprowadziwszy kata do Białego Kamienia, gdzie mieszkała [...] bez żadnego sądu ściąć go kazała".

Ofiarami magnackiego okrucieństwa padały zazwyczaj osoby najniżej stojące w ówczesnej hierarchii społecznej, a więc obok chłopów czy Żydów także drobna szlachta. Tarcza herbowa jedynie w połączeniu z majątkiem oraz wpływami politycznymi mogła chronić przed gniewem wielmoży, świeckiego lub duchownego. Natomiast naukowe tytuły czy renoma, jaką się ofiara cieszyła we własnym środowisku, nie stanowiły skutecznego puklerza. Przekonał się o tym dowodnie patrycjusz lwowski, Bartłomiej Majernicki, człowiek godny i szanowany, doktor utriusque iuris, kawaler Złotej Ostrogi i Notariusz Apostolski. Będąc członkiem deputacji miejskiej do popędliwego arcybiskupa lwowskiego, Stanisława Grochowskiego (zm. 1645), miał nieszczęście narazić się dostojnikowi Kościoła jakimś żywszym słowem. Majernicki został za to nie tylko szkaradnie zelżony, ale i okuty w kajdany oraz oćwiczony niemiłosiernie kańczugami przez arcybiskupich pachołków. Obitego wyrzucono na bruk...

Magnackiego gniewu obawiano się tak bardzo, że chroniono się przed nim za furtą zakonną; Matuszewicz podaje, że kiedy zginął ulubiony chart z psiarni hetmana polnego litewskiego Michała Serwacego Wiśniowieckiego, jego łowczy, "więcej się podobno, aniżeli trzeba było, obawiając niełaski pańskiej" przywdział habit franciszkanina. Szukanie azylu w klasztorze musiało się zdarzać stosunkowo często, o czym świadczy m.in. fakt, iż motyw ten trafił również do gawędy szlacheckiej (por. Pamiętniki kwestarza Ignacego Chodźki). Nie zawsze to się okazywało skuteczne: Henryk Rzewuski podaje, iż występujący w trybunale lubelskim przeciw wojewodzie kijowskiemu, Józefowi Potockiemu (1673-1751) palestrant Glinczewski, obraziwszy drażliwego wielmożę, w obawie przed jego zemstą wstąpił do seminarium i został księdzem. Mściwy Potocki ("dumny i przesadnie ambitny" - pisze o nim Polski słownik biograficzny) nie wybaczył zniewagi; po paru latach, gdy Glinczewski wracał od chorego, służba wojewody połamała mu ręce i nogi, tak że wkrótce zmarł.

Jak widać i sukienka duchowna nie zawsze osłaniała, zwłaszcza jeśli noszący ją pozostawał w zależności od obrażonego. Albrycht Stanisław Radziwiłł pisze (pod datą 1646), że kiedy wspominany już Tarnowski pokłócił się ze swoim proboszczem, kazał go zbić kijami. Następnie przebił ofiarę szablą "i tak długo nią wiercił w jego wnętrznościach, aż proboszcz wyzionął ducha". Ponurej pikanterii dodaje temu wydarzeniu fakt, że Tarnowski był już wtedy sam księdzem. Mógł więc po zabójstwie, odziany w stułę i albę odprawić modły nad trupem, "jak krokodyl płaczący nad popełnioną przez siebie zbrodnią". Michał Franciszek Sapieha, koniuszy litewski, rozsiekany przez szlachtę po bitwie dwóch koterii magnackich pod Olkiennikami (1700), prosił przed śmiercią o księdza. W odpowiedzi ks. kanonik wileński, Krzysztof Białłozor, którego brata Sapieha kazał niedawno rozstrzelać, uderzył go w twarz.

Jeśli wierzyć Kitowiczowi, Karol Radziwiłł "Panie Kochanku", przez okrutny żart spowodował śmierć Ignacego Paca, "wielkiego swego faworyta i wszelkich rozpust swoich nieodstępnego kolegi". Wyzwany przez Paca na pojedynek, nie stawił się na placu boju, lecz polecił go okuć w kajdany i wtrącić do więzienia, a następnie upozorował egzekucję. Kiedy kat z mieczem stał już Pacowi nad głową książę oznajmił, że to wszystko było żartem i zaprowadził niedoszłego skazańca na wielką pijatykę. "Pac naturalnie śmiercią zmieszany, a potem nagłą radością przejęty, przymuszony będąc w takiej rewolucji krwi do pijatyki, wpadł w chorobę i trzeciego dnia umarł".

Kitowicz w komentarzu do tego wydarzenia podaje powód, iż "takie ekscesy kryminalne płazem uchodziły", upatrując go w zastępowaniu kary śmierci głowszczyzną. Płacono ją za zabicie nawet szlachcica. "Cóż dopiero mówić o zabójstwach w pijaństwie popełnionych! Cóż dopiero o żartach szkodliwych na czas, ale niekoniecznie śmierć przynoszących! Zapłacono, zagodzono familią, i na tym się skończyło. Jeżeli zaś nieszlachcic stracił życie z ręki lub łaski pańskiej, próżna odezwa do prawa, które chłopską głowę nie drożej jak na sto złotych otaksowało. Każdy zaś, kto nie był szlachcicem, był poczytan za chłopa, chociażby był mieszczaninem albo najbogatszym plebejuszem".

Kitowicz sam był plebejuszem, zrozumiałe jest przeto oburzenie, z jakim pisał o przejawach magnackiego okrucieństwa. Inaczej się jednak na to zapatrywali szlacheccy pamiętnikarze, zwłaszcza gdy sprawcami takiego postępowania bywali oni sami lub ich najbliższa rodzina. W jakże znamienny komentarz opatruje Matuszewicz postępek swego brata Wacława, który paryskiego oberżystę, "gdy się mu o zapłatę przykrzył, pchnął szablą i zabił. Uciekł dziwnym szczęściem, a raczej boską osobliwszą opatrznością. Z Paryża, od Polaków przechowywany". Myśl autocenzury pamiętnika pod tym właśnie kątem nie powstała w głowie Matuszewiczowi; miał godnego poprzednika w Pasku, który z wyraźnym rozbawieniem, połączonym z satysfakcją opowiada, jak to w r. 1674 szyto z łuków do trupy francuskiej, dającej przedstawienie w Warszawie. Jeden z aktorów został zabity, a dwóch raniono. Z późniejszego życia Jana Chryzostoma wynika zresztą, że okrucieństwo posiadał niejako we krwi. Wystarczy przypomnieć znane nam z akt sądowych zmuszenie obcego sługi, notabene szlachcica, do zjedzenia na surowo połowy zająca. Ofiara (niejaki Rusinowski) twierdziła później, że nie uszłaby z życiem, gdyby Pasek nie dał poszkodowanemu kielicha gorzały (na zwymiotowanie).

Pozostaje kwestią otwartą, jakie były powody, dla których właśnie ostatni wiek istnienia dawnej Rzeczypospolitej dostarczył nam najwięcej przykładów magnackiego okrucieństwa. Okazał się bardziej źródłotwórczy (wzrost liczby pamiętników) od dwóch poprzednich? Wzrosły prerogatywy (a co za tym idzie i bezkarność) warstwy magnackiej? Nasiliła się ogólna anarchia, a autorytet władzy centralnej spadł niemal do zera? Na pewno nie mogła ona interweniować w sprawy wewnętrzne latyfundiów, stanowiących niejako państwo w państwie, z własnym wymiarem sprawiedliwości, odrębną "policją" i armią.

Problem okrucieństwa magnackiego pojawił się ubocznie w trakcie dyskusji, którą na łamach "Kwartalnika Historycznego" stoczyli w latach 1969-1970 Zbigniew Kuchowicz z Emanuelem Rostworowskim. Pierwszy kładł nacisk na pogarszający się w XVIII stuleciu stan zdrowia tej warstwy, i to nie tylko fizyczny, ale i psychiczny. Okrucieństwo magnaterii wiązało się, zdaniem Kuchowicza, z jej degeneracją, znajdującą wyraz w skłonności do sadyzmu. Pewną dozę masochizmu miał chyba w sobie wielokrotnie wspominany pamiętnikarz, Albrycht Stanisław Radziwiłł, który podobno pozwalał się biczować własnemu słudze, jeśli ten tylko zauważył jakieś przewinienie ze strony chlebodawcy. Specjalnie w tym celu przyjęty dworzanin "bił w co wlazło, książę nie skarżył się, płakał i prosił o większą karę".

Kuchowicz pisał, że "anomalie i patologie magnackie zaostrzały okrucieństwo". Z kolei Rostworowski obfite opowieści m.in. i na ten temat wiązał ze wspominanym już faktem, iż rody magnackie stały na świeczniku, stąd wie się o nich nieporównanie więcej niż o wszystkich pozostałych grupach społecznych razem biorąc. Ekscesy erotyczne, wypadki wczesnej śmierci, przykłady chorób, kładących dość wcześnie kres życiu, wszystko to można znaleźć również w kronikach mieszczańskich. Rostworowski wydawał się jednak mimo wszystko godzić z tezą wysuniętą już przez K. Bartoszewicza, który pisał o szczególnej degeneracji, nękającej w XVIII wieku ród Radziwiłłów. W replice Kuchowicz słusznie podkreślał, że psychopata czy debil-pastuch, a nawet mieszczanin miał, w przeciwieństwie do magnata, znikome możliwości wpływu na losy Rzeczypospolitej.

Od siebie dodam, iż u podłoża magnackiego okrucieństwa, które doszło chyba do szczytu w XVIII wieku, istniało nawarstwiające się pokoleniami poczucie bezkarności. Boy-Żeleński pisząc o molierowskim Don Juanie, zauważa słusznie, że należał on do stanu, który "daje wszystkie prawa nie nakładając żadnych obowiązków, który wynosi ludzi miernych i złych do rzędu jakichś półbogów". W przykłady podobnej bezkarności obfitują również dzieje Rzeszy czy Francji, do których to krajów nasza magnateria tak często zwykła była jeździć.

Nie znamy natomiast przypadku, aby prosty szlachcic-dworzanin zamordował magnata. Pokrzywdzony szlachetka mógł liczyć tylko na poparcie innego wielmoży lub na grom z jasnego nieba, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Litewski pamiętnikarz Stanisław Niezabitowski notuje na przykład w swym diariuszu (pod datą 4 lipca 1686), że piorun zabił w Słucku "p. Dominika Ubuchowicza, który za żywota swego kilkunastu człeka zabił rozmaicie". W 1624 r. dopadli wreszcie mieszczanie cieszyńscy Krzysztofa Rychalskiego, który - korzystając z protekcji Mikołaja Komorowskiego - dał się dotkliwie we znaki kupcom cieszyńskim. I nie tylko kupcom, skoro Rychalskiego posądzono również o zabójstwo czekanem proboszcza z Żywca ks. Sebastiana Bergiera. "Wielki tyran" (jak go nazywa w swej kronice Andrzej Komoniecki) skończył równie okrutnie, jak sam sobie zwykł był poczynać. Usmażono go bowiem żywcem w wielkim miedzianym kotle, mającym kształt konia. Ciąg autorów, przez których okulary patrzymy dziś na okrucieństwo polskich magnatów XVIII wieku, zapoczątkował Franciszek Karpiński. Należy jednak pamiętać, że podobnie jak w spojrzeniu na krzywdę chłopską tak i w tym przypadku mamy do czynienia z uogólnianiem pojedynczych wydarzeń.

Przytoczę jeden tylko przykład, a mianowicie owe okrutne "zabawy" starosty kaniowskiego, który miał strzelać do ludzi, udających na jego rozkaz kukułki na drzewach. Można oczywiście nie wierzyć Michałowi Grabowskiemu, gdy pisze, że Mikołaj Bazyli Potocki zwykł był chętnie powtarzać: "będziesz ty mnie kukał! będziesz ty mnie kukał" (to znaczy, że ktoś czegoś pożałuje), skąd urosła opowieść "o zastrzeleniu kukającej baby". Na wiarę zasługuje jednak chyba cytowany już Ludwik Cieszkowski, twierdzący, iż Potocki zabił w ten sposób jednego tylko Żyda. Nie była to więc wcale często powtarzana "rozrywka".

Pisząc o magnackim okrucieństwie dość często obok pamiętników korzystano z utworów literackich, powstałych w XIX stuleciu, traktując takie na przykład Mieszaniny obyczajowe czy Pamiątki Soplicy Henryka Rzewuskiego oraz wszelkie literackie opowieści o staroście kaniowskim czy księciu "Panie Kochanku" na równi z wiarygodnymi źródłami historycznymi. O tym wszystkim należy pamiętać nie po to, aby wątpić w występowanie magnackiego okrucieństwa, ale by sprowadzać je do właściwych rozmiarów. Warto jednak dodać, że już współcześnie spotykały się one z dość jednoznacznym potępieniem opinii publicznej, choć nie dawano temu wyrazu w druku. O magnacie, który kazał ściąć za niedozwolone romanse pannę z fraucymeru oraz jej dwóch konkurentów, Albrycht Stanisław Radziwiłł pisze, iż popsuło mu to opinię, "a i on sam później żałował [tego] czynu". Oburzenie było więc znaczne: potęguje się ono w drugiej połowie XVIII stulecia, kiedy to przedstawiciele Oświecenia podejmą atak na magnaterię jako warstwę uniemożliwiającą radykalną reformę Rzeczypospolitej.

 

Okrucieństwo w Polsce na tle europejskim

 

W XVI wieku, a więc w momencie, kiedy w Europie zaczęły się kształtować pierwsze charakterystyki Polaków jako pewnej zbiorowości, wśród cech im przypisywanych brak zarzutu okrucieństwa. Jest rzeczą oczywistą, iż powielane przez kolejne generacje stereotypy należy traktować niesłychanie ostrożnie. Z jednej strony bowiem cechuje je niesłychana stabilność, połączona z konserwatywną niechęcią do zmiany raz sformułowanych opinii. Z drugiej zaś stereotypy, podobnie jak przysłowia, stanowią pewną sumę pośpiesznych uogólnień, opartych na jednostkowych przykładach i opiniach. Niemniej jednak warto podkreślić, że przebywający w Polsce doby Renesansu cudzoziemcy podkreślali, iż jej mieszkańcy brzydzą się okrucieństwem.

O łagodnej krwi polskiej wspominali przede wszystkim dyplomaci, przeciwstawiający ją (jak to czyni np. Jean de Choisnin) francuskiej krwiożerczości czy wojnom religijnym, prowadzonym przez "okrutnych Niemców". "O nas inne narody powiadają, że >>dulcis est sanguis Polonorum<<" - pisano w okresie pierwszego bezkrólewia. Łukasz Górnicki w Rozmowie Polaka z Włochem wkłada cudzoziemcowi w usta opinię: "natury wasze polskie dobre są, cnotliwe, karne, łaskawe, dobrotliwe". Równocześnie jednak przyznaje, że choć Polacy rządzą się łaskawymi prawami, to "ludzie pod tym prawem żyjąc okrucieństwa nad swą bracią niesłychanego używają [...] Złeć wszędy okrucieństwo, ale na okrutne ludzie okrutnego trzeba prawa".

Z oburzeniem odpierano zarzuty występujące w skierowanych przeciwko Polakom pamfletach. Jan Barclay pisał, że "są skłonniejsi do okrucieństwa raczej niż do przebiegłości" (1613); podobne oskarżenie wysuwał Tomasz Lansius (1614). Przyjmowano je za jeszcze jeden dowód, że - jak pisał Starowolski - ludzie Polakom nieżyczliwi spotwarzają ten naród wieloma "oszczerstwami i fałszywymi zarzutami, zrodzonymi z wielkiej nienawiści". Tenże sam autor stwierdzał, iż Polacy nigdy nie wszczynają wojen "kierując się okrucieństwem lub żądzą panowania, lecz tylko dla utrzymania pokoju". W narodowym autostereotypie na stale utrzymała się opinia, wyrażona jeszcze w okresie pierwszego bezkrólewia, a mianowicie, że najłagodniejsze polskie obyczaje są z gruntu przeciwne wszelkiemu okrucieństwu ("abhorrent lectissimi et dulcissimi mores nostri ab omni crudelitate...").

Do opinii tej wydaje się przychylać większość naszych historyków. Łoziński, który zajął się jednym tylko regionem Rzeczypospolitej, wyrażał pogląd, że o ile "zabójstwa popełnione w pierwszym uniesieniu gniewu, jak krwawe starcia, do których przychodziło o lada słowo, były nadzwyczaj częste i nadawały społeczeństwu nie tylko szlacheckiemu cechę dzikości", o tyle "przykłady zimnego, obmyślanego okrucieństwa" występowały w województwie ruskim stosunkowo rzadko. Na przestrzeni całego wieku XVII doliczył się tam zaledwie trzydziestu podobnych przypadków, co skłoniło go do wyrażenia sądu, że mamy do czynienia z cyfrą wcale nieznaczną, "i nie wiemy, czy w porze współczesnej mogłyby się nią pochwalić sąsiednie Polsce kraje, nie wyjmując Niemiec". Dalej tenże autor pisze, że nawet to, co "najgorszego i najzdrożniejszego wydać mogła anarchia obyczajowa w ziemi halickiej i przemyskiej, blednąc musi i tracić wszelkie znaczenie wobec straszliwego rozpasania wszelkich zbrodni i nikczemności, występujących w niektórych krajach niemieckich". Do podobnych wniosków doszedł Aleksander Świętochowski, który pisał, że szlachta polska była skłonna do gwałtu, a nawet mordu, "ale nie miała w sobie zimnego, spokojnego okrucieństwa szlachty francuskiej lub niemieckiej". Współczesny badacz stwierdza, iż nasza szlachta była choleryczna, lecz pozbawiona okrucieństwa. Zwrócić miał na to uwagę Władysław Tomkiewicz przy omawianiu wątków martyrologiczno-hagiograficznych w malarstwie staropolskim. Ten ostatni jednak utrzymywał, iż szlachcic sam był okrutny i z okrucieństwem otrzaskany. Jak więc wyglądała prawda?

Wszelkie próby odpowiedzi w rodzaju, że okrucieństwa było u nas więcej czy mniej, a więc idące w stronę ujęć kwantytatywnych, nie miałyby tu większego sensu. W czym bowiem należałoby je mierzyć: w liczbie ofiar, w rodzaju czy wymyślności stosowanych tortur, biorąc pod uwagę zagrożenie okrucieństwem na co dzień, czy to, co się działo w latach wojen? Pewnym kryterium mógłby być stopień strachu, ale i on jest przecież niewymierzalny. Jean Delumeau twierdzi, iż występujący w kulturze europejskiej XVI-XVII stulecia wzrost poczucia zagrożenia powodował z kolei mnożenie się przejawów okrucieństwa. "Akty przemocy, które zalały krwią Europę z pierwszych wieków czasów nowożytnych, były na miarę lęku, jaki odczuwano wówczas przed diabłem, jego agentami i jego wybiegami". Na czoło wysuwało się oczywiście zagrożenie duszy; nie jest rzeczą przypadku, iż okrucieństwo maleje wraz z rozpoczynającą się laicyzacją przede wszystkim elit społecznych. W obronie duszy, ale także i mienia, interesów Kościoła, ale i państwa, jak również bezpieczeństwa i majątków jego obywateli chwytano się najbardziej drastycznych środków. Dość powszechnie wierzono, iż spalenie czarownicy zapewnia na czas pewien bezpieczeństwo jej najbliższym sąsiadom. Ks. Pikulski pisał zaś, że po wykryciu i ukaraniu sprawców mordu rytualnego Żydzi przez pięć lat powstrzymują się od popełnienia podobnej zbrodni "w owym kraju i miejscu".

Jeśli w źródłach staropolskich pojawia się pojęcie strachu, to najczęściej w tym kontekście, że władca winien się obawiać swych szlacheckich poddanych, gdy nie spełni wcześniej zaciągniętych zobowiązań, a nie w znaczeniu, iż należy obawiać się króla. Sarmaci mogli paść (i rzeczywiście padali) ofiarami okrucieństw tatarskich, kozackich, moskiewskich czy siedmiogrodzkich, ale nie obawiali się ich ze strony własnej policji czy administracji.

Okrucieństwo było spoiwem cementującym porządek feudalnego świata. Przykład szedł od samej góry. Ludzie mieli przestrzegać prawa i postępować cnotliwie w strachu przed surowością Boga, który za doczesne przewinienia mógł ich skazać na wieczne męki. Podobne okrucieństwo, stanowiąc ekstremalny wyraz represji społecznej w systemie prawa doczesnego, miało na celu wymuszenie posłuchu ze strony szlachty wobec króla, ze strony chłopów wobec szlachty, ze strony dzieci wobec ojców rodziny.

Otóż specyfiką polską było to, iż w Rzeczypospolitej brakowało pierwszego ogniwa w długim łańcuchu represji łączącym całe społeczeństwo. Ogniwo takie w państwach rządzonych absolutnie stanowił monarcha, dla umocnienia swojej władzy nie cofający się przed okrucieństwem. Jeśli we wzajemnych relacjach: szlachecki obywatel - władza, zachodziły przypadki okrucieństwa, to ich ofiarą padał częściej przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości niż ktoś, kto ją naruszał. Łoziński stwierdza, iż nie napotkał w aktach sądowych na żaden przypadek ukarania sprawców napaści na woźnego roznoszącego pozwy sądowe, chociaż "biedna ta figura narażona bywała na dotkliwe zniewagi, a nawet na okrucieństwa". Pisze on, że woźnym kazano zjadać przynoszone pozwy, bito ich nieraz dotkliwie, czasami nawet uśmiercano. Dokładniejsza kwerenda źródłowa wykazała notabene, iż jest w tych skargach sporo przesady.

Zgoła odmiennie przedstawiały się oczywiście relacje pomiędzy wymiarem sprawiedliwości (w jej ówczesnym pojmowaniu) a podsądnymi w innych warstwach społecznych, wśród chłopów czy mieszczaństwa. W ogólnej ocenie okrucieństwa za podstawę porównań brano jednak po pierwsze raczej stosunek do szlachty, po drugie występowanie masowych rzezi, wojen religijnych czy domowych. Niezależnie od tego, gdzie szlacheccy publicyści zwrócili swój wzrok, na Wschód, Południe czy Zachód, wszędzie widzieli przykłady pastwienia się nad poddanymi, a więc okrucieństwa, którego źródło upatrywano w niczym nieograniczonej władzy panującego. Już na sejmie 1575 r. Jan Zamoyski przypominał, że nie tylko car "bez pozwu do sądów ludzi zabija". "Obwiniamy Moskwę o tyraństwo", tymczasem podobnie postępują królowie francuscy, o czym świadczy śmierć admirała, czy rządy Habsburgów na Węgrzech. Anonimowy publicysta z początków następnego stulecia (1607) nazwie mieszkańców zarówno Włoch, jak Hiszpanii oraz Anglii ludźmi pozostającymi "w doskonałym zniewolonych narodów poddaństwie". Nieco później Fabian Birkowski napisze: "Minąwszy pogany, Turki, Tatary, których państwa pełne zawsze okrucieństwa były [...] na same chrześcijany wejrzawszy, jako wiele niedawnych czasów wojen było w Niderlandach?". W XVIII wieku symbolem okrucieństwa ze strony władcy stanie się paryska Bastylia, której zburzenie zostało nawet w konserwatywnych sferach szlacheckich przyjęte z najwyższym entuzjazmem. Nie tylko obóz zwolenników radykalnych reform ustrojowych cieszył się niesłychanie z tego, iż ów "przybytek okrucieństwa zamieniono w gruzy", a Stanisław Staszic z całą powagą pisał, iż w Bastylii znaleziono aż 70 ksiąg "zapisanych imionami tysiąców obywateli, w skrytych lochach straconych". Ale jakoś nikt nie zauważył, że takie "bastylie" istniały i w dobrach magnatów, o czym pisałem w rozdziale im poświęconym. Niesłychanych okrucieństw dopuszczały się wojska republiki francuskiej podczas tłumienia powstania w Wandei.

Podobnie jak lwia część terminologii, dotyczącej despotyzmu, przyszła do polszczyzny z obcych języków, tak też synonimem najwyższego okrucieństwa stały się zagraniczne wydarzenia: "francuskie furie", niemieckie wojny religijne czy moskiewskie rzezie. Pod koniec XVIII wieku zresztą zwroty o francuskim (paryskim) okrucieństwie powracają pod pióra naszych publicystów. Tym razem do tyczą one jednak nie nocy św. Bartłomieja, lecz zgilotynowania Ludwika XVI.

Chciałbym wylać na papier srogość bez przykładu 

Której w dzikich narodach nie znajdziesz i śladu

- pisał Józef Bielawski, ubolewając, iż "wściekle dzicy" Francuzi mają tygrysie serca. Bielawski czuł się niejako upoważniony do podobnych wystąpień: reprezentował bowiem państwo, w którym z dumą przypominano, iż każdy jego władca "swą własną umarł śmiercią", gdy tymczasem w innych krajach królów "kozikami kłują" lub podają im "jadem zarażone kubki". Na sejmikach i sejmach, w publicystyce politycznej oraz w dziejopisarstwie chętnie powtarzano przypisywane Zygmuntowi Staremu powiedzenie: "taką miłość mam u poddanych i tak im dufam, że głowę swoje na każdego łonie położyć mogę". I nie jest ważne, czy król naprawdę się tak wyraził. Istota sprawy polega bowiem na wierze szlachty, iż mieszka w państwie nie znającym królobójstwa. Wiary tej nie podważył zamach Michała Piekarskiego (1620), gdyż zarówno Zygmunt III Waza, jak posłowie uznali go (słusznie zresztą) za szaleńca.

W szlacheckiej Rzeczypospolitej ze zgrozą słuchano o próbach zamachów na Elżbietę I, królową Anglii czy zasztyletowaniu francuskich władców: Henryka III i Henryka IV, a tym bardziej o ścięciu Karola I w 1640 r. Czasy pierwszych Piastów, którzy potrafili oślepiać, kastrować czy wtrącać do lochów nawet własnych braci, odeszły już w gruntowną niepamięć. W XVI-XVII wieku dwór wawelski, a następnie warszawski, nie stały się nigdy widownią tak bezwzględnej i nie przebierającej w środki walki o władzę, jaka w tym samym czasie miała miejsce na Kremlu, w Luwrze czy w londyńskim Whitehalle. Dlatego też chyba seriale telewizyjne poświęcone Walezjuszom oraz Tudorom, na których jakże często oglądamy skrytobójcze mordy i sceny tortur, egzekucje przybrane w majestat prawa i nocne masakry, wydały się polskim widzom tak atrakcyjne w porównaniu z dość nudną opowieścią o Bonie prezentowaną na szklanym ekranie.

Prawdą jest, iż kaźń Piekarskiego obfitowała w straszliwe tortury, wzorowane zresztą na mękach zadawanych w Paryżu Ravaillacowi (1610). Oświeceniowy historyk (S. Lauterbach) będzie miał zresztą za złe Polakom, iż w tak okrutny sposób potraktowali człowieka chorego umysłowo. Warto jednak przypomnieć, iż winnych spisków politycznych, jak Samuel Zborowski, czy zdrajców, jak Hrehory Ościk (1580), który wydał Moskwie tajemnice stanu, karano prostym ścięciem głowy, a ich kaźń nie była poprzedzona torturami. Iluż zaś królobójców i zamachowców stracono w Paryżu po wymyślnych torturach i ku aplauzowi widzów. Jakub Sobieski, który przebywał tam w trakcie egzekucji zabójcy Henryka IV, notuje z wyraźnym obrzydzeniem, że "siła ich była, co one sztuczki ciała tego Ravaliaka w chustki uwinąwszy, z sobą brali do domów", aby je następnie (jeśli wierzyć naszemu pamiętnikarzowi) usmażyć z jajecznicą i zjeść. Nawet polskich podróżnych jakiś francuski introligator prosił o skosztowanie tej makabrycznej potrawy, "a żeśmy mu - pisze Sobieski - w oczy obadwaj plunąwszy, szliśmy od niego".

Sprawców porwania Stanisława Augusta Poniatowskiego, które określono jako próbę królobójstwa, po prostu ścięto (W. Łukawskiego i J. Cybulskiego, w 1773 r.). Natomiast Roberta Francois Damiensa, który zranił nożem Ludwika XV (1757), przez wiele godzin poddawano wymyślnym mękom ku pełnej satysfakcji widzów. Ich nastroje odda wiernie Anatol France, każąc matce bohatera powieści Bogowie łakną krwi wspominać z rozrzewnieniem zaloty jego przyszłego ojca. Unosił się on nad urodą swej narzeczonej, gdy stała przy oknie, aby widzieć "jak królobójcę targano kleszczami, polewano topionym ołowiem, szarpano czwórką koni i rzucano w ogień". O ile mi wiadomo, nikt z przedstawicieli elity intelektualnej oświeceniowej Francji przeciwko temu nie zaprotestował; nawet Wolter, który tak odważnie wystąpił w obronie hugenota Jana Calasa, nie ośmielił się wstawiać za niedoszłym królobójcą (przypomnijmy, iż Calasa skazano w 1762 r. na śmierć za rzekome zamordowanie syna, który chciał podobno przyjąć katolicyzm). W związku z kaźnią Damiensa Michał Dymitr Krajewski z wyraźną dumą pisał o "różnicy serca Ludwika XV i Stanisława Augusta". Król francuski bowiem hojnie obdarował pierwszego posłańca, "który mu doniósł o okropnej egzekucji Damiana", natomiast polski monarcha wstawiał się "za swojemi królobójcami, aby im ocalił życie". Notabene w trakcie procesu przeciwko nim chętnie przypominano, iż naród polski "stąd największe nie tylko u graniczących mocarstw, ale i całego świata odbierał, że królów wielbić i ich bezpieczeństwo zachować umie, zaszczyty".

Rzeczpospolita szlachecka stała się widownią trzech wojen domowych. Pierwsza z nich, mianowicie rokosz Mikołaja Zebrzydowskiego (zwany inaczej sandomierskim) miał bardzo łagodny przebieg i nie należy wierzyć jego publicystom rozpisującym się szeroko o represjach, jakie rzekomo spotkały uczestników tego buntu. Podczas drugiego z rokoszów (1665-1666, pod wodzą Jerzego Lubomirskiego) zginęło sporo zawodowego żołnierza, w tym wielu weteranów, zasłużonych w walce z najazdem szwedzkim. Ludność cywilna niewiele jednak w sumie ucierpiała. Nie sposób więc porównywać obu wojen domowych z wojnami religijnymi na Zachodzie, które pochłonęły tak liczne ofiary. Sama fronda, trwająca przez pięć lat (1648-1653), doprowadziła do spadku ludności Francji o około 10%. Podobny regres demograficzny przyniosły w Polsce najazdy cudzych wojsk. Również okrutne represje, które spadły na uczestników trzeciej wojny domowej, konfederatów barskich (adherentom Jerzego Lubomirskiego nic się nie stało), trzeba przypisać wyłącznie rosyjskiej interwencji, a nie polskiemu okrucieństwu.

Porównania można by mnożyć. La Rochelle zamieszkiwali rdzenni Francuzi, których od Ludwika XIII dzieliło jedynie wyznanie i zbyt wygórowane, jak sądził Richelieu, ambicje polityczne. Hugenocki port za jednorazowy bunt zapłacił w 1628 r. nie tylko likwidacją autonomii, ale i śmiercią większości mieszkańców (spośród 28 tys. przeżyło niespełna 5,5 tys.). Krnąbrny, luterański i w znacznym stopniu niemiecki Gdańsk podnosił takie bunty parokrotnie, nie doznając nigdy poważniejszych represji. Co prawda w r. 1526 za rzeczywistą rewoltę zwolenników reformacji przeciwko władzom miejskim oraz staremu Kościołowi ścięto tam, z wyroku Zygmunta I, czternastu przywódców buntu. Przypomnijmy jednak, że w Nowogrodzie Wielkim (1570) za domniemany spisek przeciwko Iwanowi IV Groźnemu (w istocie został on sfingowany przez samego cara) stracono w wymyślnych torturach kilkanaście tysięcy ludzi (szacunki wahają się między 15 a 40 tysiącami ofiar). W Moskwie Iwana Groźnego czy Piotra Wielkiego tracono publicznie po kilkadziesiąt osób na placu Czerwonym. "Oczywiście, państwo moskiewskie nie było pod tym względem wyjątkiem w Europie, a rozwój techniki, wiedzy i rzemiosła pozwalał na wynajdywanie coraz straszniejszych i coraz skuteczniejszych metod wymuszania zeznań. Działo się to jednak przeważnie nie publicznie, lecz w izbach tortur [...]. Chłosta, przypalanie i rozciąganie stanowiły podstawowy arsenał środków pomocniczych procedury śledczej". Mimo wszystko na zachodzie Europy masowe rzezie ludności cywilnej i jeńców wojennych nie miały - tak jak to widzimy w Rosji - "charakteru zimnego i wyrachowanego unicestwiania przeciwników na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności", która częstokroć obejmowała również ich rodziny. Także i we Francji czy Anglii mordy polityczne zdarzały się stosunkowo często, ale tam przybierały raczej formę skrytobójstwa lub śmierci zadawanej w majestacie prawa, gdy tymczasem w państwie moskiewskim były to jawne morderstwa, połączone z masowymi egzekucjami. W okresie rządów opryczniny "zdarzały się one tak często, iż nie budziły już niczyjego zainteresowania". "Wieszano, ścinano, morzono głodem, duszono, kaleczono [...] więziono, zsyłano i siłą zamykano w klasztorach". W następnym stuleciu (1614) został z polecenia cara powieszony trzyletni (!) synek Maryny Mniszchówny. W ten to sposób usuwano groźbę powtórzenia się "dymitriady".

Katami bywali dość często nie tylko oprycznicy czy strzelcy, ale nawet i wysocy dygnitarze (niekiedy sam władca). W Polsce nawet wśród mieszczan nikt nie chciał się podjąć pełnienia takiej funkcji, wiedząc, że spotka go za to dożywotnia, społeczna infamia. Uchylano się również od udziału w budowie szafotu. Tymczasem w Moskwie Iwana Groźnego, kiedy tracono diaka Iwana Wiskowatego, byłego naczelnika Poselskiego Prikazu, najbliżsi współpracownicy cara z Malutą Skuratowem na czele "podchodzili do wiszącego i po kolei obcinali i wyrąbywali różne części ciała w taki sposób, że przypominało to ćwiartowanie wołu". Ostatni z oprawców, oprycznik Iwan Reutow, wyciął ofierze genitalia, ale car dopatrzył się w tym aktu miłosierdzia i polecił Reutowowi, aby je za karę zjadł. Trudno zaiste wyobrazić sobie dworzan Zygmunta Augusta w podobnej roli. W Rosji tylko wyjątkowo uchylano się od pełnienia funkcji katów; nie ukrywali oni "swego zawodu i nie wydaje się, by byli odrzucani przez społeczeństwo". Co więcej, pomocnikiem oprawcy można tam było zostać niespodziewanie, skoro miał on prawo dobierania sobie asysty już na miejscu samej egzekucji z grona jej świadków. Dekret zabraniający stosowania przymusu w tej sprawie wyszedł dopiero w 1768 r.

Podobnie jak Neron dla antyku, tak Iwan IV Groźny stał się dla czasów nowożytnych symbolem tyrana, klasycznym przykładem najdalej posuniętego okrucieństwa. Na polecenie cara w zimie skazańca oblewano nagiego na mrozie wodą, co zamieniało go w słup lodu. Opisywał to wszystko szczegółowo Walenty Neothebel w poemacie pisanym na polskie zamówienie (Acrostichis własnego wyobrażenia kniazia wielkiego moskiewskiego...). Czytamy tam m.in., iż car moskiewski

[...] ręką własną, szablą, by rzeźnik jaki, ścinał, sztukował, gładził, aż się rozwlekły flaki.

Bogatych mieszczan nowogrodzkich Iwan Groźny polecał gotować we wrzącej wodzie, aby wydobyć od nich informacje o ukrytych skarbach, a w Narwie miał karmić żebraków mięsem pomordowanych i ugotowanych ludzi. Neothebel pisze, iż car nie tylko organizuje zbiorowe, publiczne kaźnie, ale i z lubością własnoręcznie zabija swe ofiary. Zaprzęga również po sześćdziesięciu ludzi do olbrzymiego wozu, który każe im ciągnąć "aż do dechu". Na rozkaz cara oprycznicy gwałcą żony, córki i służebnice bojarów, aby je następnie zamordować (m.in. przywiązując nagie kobiety do końskich ogonów). To tylko "niektóre przykłady ekshibicjonizmu katowsko-erotomańskiego", jaki przejawiał Iwan IV Groźny. Poemat Neothebela miał go zohydzić w opinii ówczesnej Europy; o to głównie chodziło zarówno samemu autorowi, jak i inspiratorom jego utworu.

Co najmniej od czasów Iwana IV Groźnego poczynając, a na epoce "Gułagu" kończąc, książki polskich pisarzy dość skutecznie urabiały stereotyp Rosji jako kraju, w którym okrucieństwo władcy nie napotyka na żadne bariery, a jego sadystyczna wyobraźnia może w każdej chwili oblec się w kształt ponurej rzeczywistości. "Ogarnia nas lęk, słowem i myślą przeklinamy krwawe okrucieństwo tyrana moskiewskiego, gdy dochodzą do nas [...] wieści o straszliwej rzezi moskiewskich poddanych" - pisał Andrzej Wołań. Okrucieństwo cara poznali na własnej skórze żołnierze Stefana Batorego walczący z Moskwą. Rozpisują się szeroko na ten temat m.in. Reinhold Heidenstein i ks. Jan Piotrowski. Niesiecki wspomina zaś o Jerzym Jerzowskim, który mimo że został wysłany do Moskwy w charakterze posła, był wzięty na straszne tortury. Iwan IV Groźny "kazał go po kolana w wrzącym oleju smażyć [...] za paznokcie trzaski zabijać, chcąc na nim tym okrucieństwem co sekretnego wymusić". Wieści o postępowaniu rosyjskiego władcy przenosili do Polski uciekinierzy z państwa moskiewskiego. Był między nimi Andriej Kurbskij, który wsławił się polemiką z Iwanem (współcześnie nie drukowaną), gdzie szczegółowo opisywał różnorakie przejawy carskiego despotyzmu. Okrucieństwa miały się powtórzyć w początkach XVII stulecia, kiedy to Rosjanie znęcali się nad wziętymi do niewoli Polakami, którym przedtem obiecywano zachowanie przy życiu. Pastwiono się także nad trupami, co Sebastian Petrycy z Pilzna określał jako "okrucieństwo [...] chrześcijańskim ludziom nieprzystojne". A i żywym nie darowano wyrafinowanych, przedśmiertnych tortur.

Nieprzypadkowo Bolesławowi Śmiałemu, który za sprawą Galia Anonima uchodził w Polsce za "okrutnika złośliwego" i tyrana, przydawano (na obrazach ukazujących Sąd Piotrowina) rysy Iwana Groźnego. Zabójcę św. Stanisława strojono także we wschodnie szaty. Aby znaleźć we własnych dziejach tyranów na miarę tych, których znano z historii antycznej czy z krajów sąsiednich, Sarmaci musieli sięgać do dziejów bajecznych. Opisywano więc "nieużyte okrucieństwo" Popiela, którego zjadły roje myszy i szczurów, a co więcej, "Niebo jego okrucieństwa mściwe cały ród Popielą skarało". W polskim Średniowieczu z rzadka trafiały się podobne postacie, co książę Mieszko (Mieczysław) III Stary, który - jak pisał Klonowic - "w okrucieństwie prowadził swe sprawy. / Nie strzegąc prawa ni polskiej ustawy".

Jeśli idzie o częstotliwość wzmianek, to z carem moskiewskim nie mogli konkurować tacy władcy, jak wspominani już przez nas wielokrotnie cesarze rzymscy (Kaligula, Tyberiusz czy Nero), król francuski Ludwik XI, duński Chrystian II, czy krwawy pacyfikator Niderlandów, książę Alba, których także wymieniano jako symbole skrajnego okrucieństwa. Popularne w XVIII wieku rozmowy umarłych przeciwstawiały zresztą Chrystianowi łagodnego Zygmunta I Jagiellończyka, jako całkowitą antytezę duńskiego króla. Z tyranów włoskiego Średniowiecza wspominano władcę Padwy oraz Werony Ezzelina da Romano, stawiając go w jednym rzędzie z Attylą. Skarga pisał, że "Ecelinus [...] okrucieństwo wielkie jako srogi okrutnik stroił". Inny z historyków Kościoła, ks. Jan Kwiatkiewicz, który poświęcił Ezzelinowi sporo uwagi w jednotomowych dziejach tej instytucji, wspomina, że ktoś napisał mu na nagrobku wiersz, "gdzie go nad insze tyrany przenosi". Nie natknąłem się natomiast na polskie wzmianki o takich głośnych nie tylko w swej ojczyźnie sadystach i wielokrotnych mordercach, jak wołoski Drakula, francuski Gilles de Rais czy węgierska Elżbieta Bathory. Czym bardziej Rzeczpospolita stawała się miejscem azylu wyznaniowego i politycznego, tym więcej docierało do niej informacji o okrucieństwach, dziejących się w wielu państwach.

Jest rzeczą oczywistą, że o okrucieństwo pomawiano zawsze przeciwnika, zapominając, iż odpłacano mu zazwyczaj podobną monetą. "Dziwne morderstwa i okrucieństwa nad naszemi ci barbary zażywali" - pisze uczestnik pierwszej dymitriady, Stanisław Niemojewski, określający Rosjan jako "okrutników krwią zajuszonych". Podobne opinie znajdujemy u Samuela Maskiewicza oraz u innych pamiętnikarzy tego okresu. Przejawiane przez "Moskwę" "grubiaństwo, okrucieństwo [...] wszystkie zbrodnie i łotrostwa" wywodzono m.in. z niskiego poziomu cywilizacji, przede wszystkim zaś z braku oświaty ("nie masz z dawna nauk albo bardzo miałkie, w czytaniu tylko samym i w pisaniu ruszczyzny"). Nieliczni tylko składali winę na charakter narodowy Rosjan, w którym miałoby być na stałe zakodowane, mówiąc dzisiejszym językiem, okrucieństwo.

Podobnie jak w całej Europie, tak i w Polsce szeroko rozpisywano się na temat okrucieństw tureckich; choć z Wysoką Porta niemalże sąsiadowano, to jednak w XVI wieku przykłady były czerpane z tak obficie, przede wszystkim w Niemczech oraz we Włoszech, wydawanych "turcyków". W następnym stuleciu, zwłaszcza pomiędzy Cecorą (1621) a odsieczą Wiednia (1683), Polacy mogli się już odwołać do własnych doświadczeń. W dość powszechnym odczuciu okrucieństwo stało się stabilną komponentą charakteru wyznawców islamu. Wystarczy tu przypomnieć opinię Mikołaja Reja, który choć o Turkach wyrażał się na ogół dodatnio, to jednak w Apokalipsie pisał, iż sekta Mahometa "rozstoczyła a prawie rozszerzyła okrucieństwo swoje". Opinie te podsumował niejako Benedykt Chmielowski pisząc, że Turcy są "okrutni na swoich i obcych, hardzi, zdradliwi, wiarołomni".

Bunty kozackie, zwłaszcza zaś zwycięskie powstanie pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, sprawiły, że w podobnych słowach zaczęto się wyrażać o mieszkańcach Zaporoża, którzy "zwyczajnie swoje nad krwią szlachecką pokazują okrucieństwo". To znęcanie się nad szlachtą trafiło i do jej herbarzy, w których m.in. czytamy, że Piotr Dunin, pojmany (1640) "od rebelizujących kozaków" i przez nich "dzikim okrucieństwem końmi roztargany, wdzięczną Chrystusowi stał się ofiarą". Równocześnie jednak przyznawano, iż wszystkie te okrucieństwa były w jakimś stopniu sprowokowane sposobem traktowania poddanych przez szlachtę oraz jej oficjalistów; kiedy bowiem chłopi "własnych panów okrutnie męczyli, katowali, zabijali", czynili to "wymawiając krzywdy, zniewagi i przykrości, które od nich ponosili i od ich urzędników" - czytamy w anonimowym Dyskursie o teraźniejszej wojnie kozackiej albo chłopskiej z 1648 r.

Z "wokandy oskarżonych" nigdy oczywiście nie schodził Tatarzyn; jego wrodzona dzikość - jak pisano - sprawia, że "rozkosz mu krew lać, rany siec ochłoda". Wszystkie te oskarżenia trafiały również i na epitafia szlacheckie, umieszczane po kościołach, gdzie czytamy, iż pod nimi leżą ludzie "zabici tyrańsko przez okrutne Szwedy" oraz uśmierceni "od Węgrów, Kozaków". W tychże kościołach znajdowały się też - o czym już wspominałem - nagrobki czy trumienki ze zwłokami dzieci, rzekomo umęczonych przez Żydów. Obok Kozaków oraz Tatarów stanowili oni tych mieszkańców wieloetnicznej Rzeczypospolitej, z którymi łączono pojęcie okrucieństwa czy przymiotniki okrutny, nielitościwy (por. anonimową Pieśń nową o zbrodniach i okrucieństwie żydowskim z połowy XVII stulecia oraz wspominane już inne utwory tego rodzaju). Nie używano natomiast takich określeń, jeśli idzie o Ormian czy Litwinów, nikomu też nie przychodziło do głowy, aby je stosować wobec Niemców zamieszkujących głównie Prusy Królewskie.

Na uwagę zasługuje również i to, iż przejawów okrucieństwa nie wiązano wyłącznie ze światem Orientu. Aż po wiek XVIII nikomu nie przychodziło do głowy pisanie na przykład o azjatyckim barbarzyństwie. Natomiast z przytoczonej wyżej wypowiedzi Jana Zamoyskiego wynika jasno, że już w XVI stuleciu znęcanie się nad poddanymi wiązano przede wszystkim z władzą absolutną. Postępuje ona okrutnie pod każdą szerokością geograficzną, jeśli tylko nie ograniczają jej żadne prawa w postaci choćby artykułów henrykowskich czy paktów konwentów, jakie królowie elekcyjni musieli zaprzysięgać w Polsce.

Opinia europejska chętnie wpisywała na nasze konto okrucieństwa popełniane gdzie indziej. Michel Montaigne pisze, iż niejaki Grzegorz Sechel, "przywódca rozruchów chłopskich w Polsce, gdzie pod pozorem krzyżowej wyprawy, tyle narobili złego", został stracony po "czterodniowych, ciężkich torturach, a jego ciałem nakarmiono innych przywódców buntu". W tej to postaci trafił na karty znakomitych Prób Jerzy Szekler (Georgius Siculus, właściwie Gyórgy Dozsa), przywódca antyfeudalnego powstania chłopów, ale nie polskich, lecz węgierskich. Zaczęło się ono w 1514 r. od zwołania krucjaty antytureckiej. Szeklera ukoronowano "rozpaloną żelazną koroną", a następnie ścięto. Głowę pod topór oddał również Semen Nalewajko, przywódca groźnego dla Rzeczypospolitej buntu Kozaków. Ścięto go w Warszawie, w miejscu, które odtąd (1597) zyskało miano Nalewek. Tymczasem kronikarze niemieccy podawali, iż Nalewajkę spalono, wsadzając go do spiżowego konia czy też wołu. Podobnie nie należy wierzyć żydowskiemu kronikarzowi z połowy XVII stulecia, Natanowi Hanowerowi, który pisze, iż innego przywódcę zbuntowanych Kozaków, Pawluka, usmażono żywcem na rozpalonym tronie, włożywszy mu przedtem rozżarzoną do białości koronę na głowę oraz takież berło do ręki. Współczesny tym wydarzeniom poeta (S. H. Szymanowski, Mars sarmatski, Warszawa 1642) twierdzi, iż tak istotnie chciano postąpić z przywódcą zbuntowanych Kozaków, ale Władysław IV, litując się nad Pawlukiem, "nie kazał mu na głowę kłaść owej korony". Ostatecznie Pawluka, podobnie jak i innych prowodyrów tego buntu, ścięto w 1638 r. Mimo to po dziś dzień w pracach historyków ukraińskich, poświęconych konfliktom polsko-kozackim, czytamy, że Pawluka wbito na pal, a Łobodę oraz Nalewajkę ugotowano żywcem w kotle.

Podobne opowieści odpowiadały jednak ogólnoeuropejskim wyobrażeniom o przejawach okrucieństwa. W relacjach z każdej większej rzezi odnajdujemy te same drastyczne motywy: odcinanie piersi kobietom, wyrywanie żywcem wnętrzności oraz płodów z łona ciężarnych matek, nadziewanie niemowląt na piki czy nawet pieczenie ich oraz zmuszanie rodziców do makabrycznej konsumpcji. Część z tych zarzutów odpowiadała prawdzie; podobnie jak przejmowano z zagranicy narzędzia tortur, tak i wzorowano się zapewne na sposobach organizowania masowych rzezi. Znaczną część ich opisów czerpano jednak od swych poprzedników. W zbliżony do siebie sposób przedstawiano okrucieństwa tureckie i moskiewskie, następnie wydarzenia towarzyszące wojnie trzydziestoletniej i najazdowi szwedzkiemu na Polskę. Wiele podobieństw dałoby się odnaleźć w opisie gwałtów, jakich wobec ludności indiańskiej dopuszczali się hiszpańscy konkwistadorzy, a okrucieństwami, przypisywanymi Lisowczykom, których notabene współcześni również porównywali do podkomendnych Corteza czy Pizarra.

W XVIII wieku oświecona Europa zaczęła się zaś rozpisywać o polskim barbarzyństwie. A więc nie o okrucieństwach, których widownią stała się szlachecka Rzeczpospolita w wyniku inwazji oraz przemarszu obcych wojsk, lecz o gwałtach zadawanych jej dysydenckim i plebejskim mieszkańcom przez sfanatyzowaną szlachtę. W pierwszej połowie tego stulecia zarzuty okrucieństwa miały wyraźnie wyznaniowe podłoże; jeśli opowiadano o strasznych torturach, jakim byli rzekomo poddawani toruńscy mieszczanie, straceni w 1724 r. za antyjezuicki tumult wyznaniowy, to oczywiście szło o napiętnowanie polskiego fanatyzmu i stworzenie dodatkowej aureoli protestanckim męczennikom (w rzeczywistości dziesięciu rajców oraz burmistrz zostało ściętych, bez stosowania uprzednich tortur). Chodziło także o usprawiedliwienie ingerencji w wewnętrzne sprawy Rzeczypospolitej, a co za tym idzie, o stworzenie moralnego alibi dla rozbiorów. Notabene nieszczęsna sprawa toruńska była na przestrzeni całych dziejów Prus Królewskich jedynym wydarzeniem z ich terenu, jakie zyskało tak smutny dla Polski międzynarodowy rozgłos.

W drugiej połowie XVIII wieku opinia zachodnioeuropejska zaczęła się z kolei rozczulać nad dolą poddanych w Polsce, przy czym opisy sposobów, jakimi szlachta znęca się nad chłopami, niesłychanie, zarówno w konkretnych szczegółach, jak i tonacji przypominały ubolewanie nad dolą czarnych niewolników w Ameryce, których biali plantatorzy bezkarnie torturują, a nawet zabijają. August Carl Holsche (1793), pisał, że "w dawnych polskich czasach zachodziła mała różnica między pańszczyźnianym chłopem i Murzynem w Indiach Zachodnich". Tenże sam autor wspomina o szlachcicu, który miał kazać powiesić chłopa za jakieś drobne przewinienie. Kiedy jednak przybyły do niego z wizytą sąsiad powiedział, iż nigdy nie był świadkiem ścinania, gospodarz z uprzejmości wobec gości "polecił chłopa ściąć, co natychmiast wykonano". Ta opowieść, raczej barwna niż prawdziwa, była często cytowana przez historyków państw zaborczych; dopiero po latach została zakwestionowana w dziejach chłopów polskich, pióra Aleksandra Świętochowskiego. Przykłady można by mnożyć: niechętny nam podróżnik francuski, Hubert Vautrin, podaje, iż niejaki Wilszczewski polecił zbudować klatkę, "naszpikowaną od wewnątrz ostrymi kołkami", w której zamykał swe ofiary. Wymieniany bez imienia Massalski miał z kolei kazać zaszczuć psami chłopa za to, że ten spłoszył mu konia. "Pewien Radziwiłł kazał rozpruć brzuch jednemu ze swych poddanych, aby kurować się z dręczącej go choroby, trzymając stopy w jego wnętrznościach". Wszystkie te przykłady Vautrin wymienia nie podając konkretnego roku, miejscowości czy bliższych danych o ich rzekomych sprawcach. Notabene makabryczna opowieść o trzymaniu stóp w brzuchu wieśniaka, nie znajdująca potwierdzenia w żadnym z polskich źródeł, mogła być zaczerpnięta z publicystyki czasów wojen religijnych we Francji. Wówczas to raczono czytelników opisami okrucieństw popełnianych przez wielkich panów, którzy mieli ogrzewać zziębnięte stopy w brzuchach swych poddanych. Był to więc motyw wędrowny, zasługujący w przyszłości na osobny przyczynek, utrzymany w stylu Paraleli Juliana Krzyżanowskiego.

Wśród zasadniczych przyczyn upadku szlacheckiej Rzeczypospolitej dość wcześnie zaczęto wymieniać ucisk ekonomiczny chłopa oraz okrutne traktowanie go przez szlachtę. Jako jeden z pierwszych dał temu wyraz lekarz śląski, Johannes Kausch, który bezpośrednio po drugim rozbiorze pisał (1793), iż nie potrzebuje wspominać o okrucieństwach polskiej szlachty "w stosunku do chłopów, a nawet mieszczan; są one powszechnie znane". Franciszek Karpiński sugerował nawet, iż gwałty popełnione przez wielmożów skłoniły Marię Teresę do wzięcia udziału w rozbiorach Polski. Mikołaj Potocki, Hieronim Florian Radziwiłł, Tomasz Czapski, "wszyscy ci okrutnicy w tym samym czasie żyli i powodem do rozebrania kraju tak nierządnego stali się" - pisał Karpiński. Nie miał on oczywiście dostępu do listów Katarzyny II, która po uchwaleniu Ustawy Rządowej z 3 maja 1791 r. dawała wyraz najwyższemu oburzeniu: "Co za konstytucja! Będąc otoczonymi od trzech mocnych sąsiadów deklarować wolnymi chłopów, którzy przejdą na grunt polski!" Carowa obawiała się, że wówczas ucieknie "do Polski większa część chłopów z Białej Rusi, a resztę by u mnie bałamucili". Potwierdzenie swych obaw znajdowała w masowym zbiegostwie rosyjskich chłopów na terytorium Rzeczypospolitej, jakie miało miejsce w drugiej połowie XVIII wieku. Nad ich jednak dolą nie użalali się francuscy pisarze, hojnie przez Petersburg opłacani.

I tu powracamy do pytania postawionego już na początku tego rozdziału, a mianowicie, w jakim stopniu występujące w Polsce okrucieństwo miało się do jego "europejskiej norm"? Były oczywiście regiony, w których przemoc możnych sąsiadów dawała się szczególnie we znaki. Stale bywa cytowany Władysław Łoziński, który o nader niespokojnej Rusi Czerwonej pisał: "Co za świat, co za świat! [...]. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad". Autor tych słów odnalazł w aktach grodzkich i ziemskich przykłady rzadkiego w szlacheckiej Rzeczypospolitej okrucieństwa, jakim było na przykład ukamienowanie szlachcica-hałaburdy, Jana Kurnatowskiego, przez lwowskich Ormian (1618), czy oskalpowanie, co prawda pośmiertne, Hieronima Ossolińskiego przez hajduków jego rodzonego stryja (1657). Jak już jednak zaznaczałem we Wstępie do książki, Łoziński oparł się na źródłach z natury rzeczy nader jednostronnych, którymi są wszelkiego rodzaju pozwy, akty oskarżenia czy zeznania świadków poszkodowanej strony.

W innych okolicach bywało spokojniej. Z kolei okresy pokoju przeplatały się z latami działań wojennych, tym zaś towarzyszyły niewątpliwie ekscesy wszelkiego rodzaju, ale tak przecież bywało w całej ówczesnej Europie. Ilość zabitych rosła zresztą wraz z postępami urbanizacji. Ludność miast otoczonych murami łatwiej było po ich sforsowaniu wyrzynać niż mieszkańców wsi, którzy mieli przecież gdzie uciekać (do lasu, w pole, w okolicach wodnistych w sitowie). Na wschodnich kresach Rzeczypospolitej wypracowano w wielu wsiach system straży, ostrzegających o nadciąganiu czambułów tatarskich. W tym przypadku mamy zresztą do czynienia raczej z okrucieństwem w Polsce, którego ofiarami padali jej mieszkańcy, niż z polskim okrucieństwem. Natomiast konfederacje, zawiązane przez nieopłacone wojsko czy wszelkiego rodzaju zajazdy szlacheckie, nieraz bardzo krwawe, jak również sejmiki gromadzące politycznych antagonistów, stwarzały podatny grunt do mnożenia się przejawów czysto rodzimego okrucieństwa.

Krwawe bywały represje wobec buntujących się poddanych. Jarema Wiśniowiecki kazał swym żołnierzom zabijać powstańców kozackich tak, aby "czuli, że umierają" (m.in. popom miano oczy wyjmować świdrem). Uważając zbuntowaną "czerń" za rozbójników, dopuszczających się gwałtów, książę najczęściej karał Kozaków w podobny co i tamtych sposób, mianowicie wbiciem na pal. W przeszło sto lat później represje przeciw uczestnikom buntu Gonty i Żelaźniaka przybrały takie rozmiary, że zaczęto się obawiać, iż niebawem zabraknie na Ukrainie rąk do pracy. Tortury Gonty trwały przez trzy dni, podczas których codziennie zrywano mu po jednym pasie skóry. Następnie został żywcem poćwiartowany, a dopiero pod sam koniec odrąbano mu głowę. Szlachta, czując się zagrożona, mściła się później surowo nawet nad tymi, którzy jej zdaniem, dopiero szykowali swym panom krwawą łaźnię. Kitowicz pod rokiem 1789 notuje, że tam, gdzie u chłopów ruskich znaleziono jakąkolwiek broń, wszędzie jej posiadaczy "śmiercią surową skarano, ćwiartując, pasy z nich drąc, ręce smołą oblewane i pakułami okręcone paląc, a potem łby ucinając".

Usprawiedliwienie dla takiego okrucieństwa znajdowano w postępowaniu strony przeciwnej. Kronikarz żydowski z połowy XVII stulecia Natan Hannover opisuje, iż wojska Chmielnickiego obcinały swym ofiarom ręce i nogi, a kadłuby rzucano na drogę. "Innych grzebano żywcem [...] kobietom ciężarnym rozpruwano brzuchy i wsadzano żywego kota do wnętrza i tak zostawiano przy życiu zaszywając brzuchy. Następnie obcinano im ręce, żeby nie mogły wyjąć tego kota. I wieszali [Kozacy] niemowlęta na piersiach matek, inne dzieci nabijano na rożen, i tak pieczono na ogniu i przynoszono matkom aby jadły ich mięso". Hannover pisze, że podobnie, jak z Żydami, postępowano również ze szlachtą oraz księżmi.

Podczas rzezi humańskiej (1768) wymordowano kilka tysięcy polskich rodzin (głównie szlacheckich) w ten m.in. sposób, iż ofiary zakopywano rzędami do ziemi po szyję i potem ścinano im głowy kosami jak trawę, przepiłowywano żywcem, rozrywano końmi, ciężarnym kobietom "rozcinano brzuchy, a dzieci podnoszono na spisach do góry". Żydom, zanim ich zabito, obcinano ręce i uszy. Można oczywiście powiedzieć, iż było to wyjątkowe spiętrzenie okrucieństwa, zdarzające się raz na sto lat. Miało ono miejsce na terenach, gdzie do konfliktów społecznych dochodziły wyznaniowe i etniczne. Istotnie, ziemie zamieszkałe przez chłopów polskich nie bywały widownią podobnie okrutnych zajść, odbywających się na skalę masową. Nigdy też nie doszło na nich do wybuchu większych powstań antyfeudalnych. Czyżby więc nasz charakter narodowy odznaczał się mniejszą skłonnością do okrucieństwa? Przed pochopnymi uogólnieniami przestrzega jednak casus lisowczyków, których ekscesy zyskały smutną sławę w całej Europie. A były to, trudno zaprzeczyć, formacje w znacznej części rekrutowane wśród Polaków.

Jeśli idzie o całość Rzeczypospolitej, to istotne było wyłączenie wcale nie tak małej grupy ludności z groźby zastosowania tortur. Jeśli w "państwie bez stosów" kilkadziesiąt z nich jednak zapłonęło, to obok kryminalnych przestępców ginęli tam winni rzekomych czarów, mordów rytualnych czy wreszcie bluźnierstwa. Od kary za te ostatnie nie chroniła nawet tarcza herbowa, ale domniemanemu ateiście, Kazimierzowi Łyszczyńskiemu (1689) Jan III Sobieski zamienił wycięcie języka, spalenie ręki, a następnie i samego winowajcy na ścięcie głowy. Nie zapłonęły na placach naszych miast stosy inkwizycji. Kiedy zaś polski podróżnik po Półwyspie Iberyjskim (1595) zobaczył, jak czterech jej więźniów idzie pokornie na śmierć za sługą świętego oficjum, mógł tylko westchnąć: "u nas, by ich wiązał, nie wiem jako, tedyby nie śli, albo by się tak miłosierny wnet znalazł, co by je odbił urzędowi".

Na tle ogólnej tolerancji, jaka panowała w Polsce XVI wieku, tym silniej i głośniej wybijały się pojedyncze przypadki. Gdy w innych krajach ofiary represji na tle wyznaniowym liczono w setkach czy nawet tysiącach, u nas były to jednostki w rodzaju Katarzyny Weiglowej spalonej za apostazję (1539) czy Iwana Tyszkowica oraz Franca de Franco, straconych w tym samym 1611 r. za bluźnierstwo.

Nic więc dziwnego, że z jednej strony do niektórych, jak Weiglowej, przyznawało się później parę kierunków polskiej reformacji. Z drugiej zaś jakże szczupły poczet męczenników pomnażano o tych, którzy mieli jakoby zginąć w "katowniach" biskupich więzień. Martyrologia protestancka, jaka miała miejsce w wielu krajach Zachodniej Europy, została ujęta w wielotomowych encyklopediach oraz w specjalnych słownikach (dla samych Niderlandów liczy on aż 19 tomów). Jeśli natomiast pojawi się pitaval polskiej reformacji, który mam zamiar w przyszłości opracować, będzie to książka poświęcona zaledwie paru postaciom. Nic więc dziwnego, iż oświeceniowy szermierz tolerancji, Pierre Bayle, okazał wobec stracenia Tyszkowica swoiste lekceważenie. Czyż warto było, pisał, poświęcać tyle uwagi jednemu męczennikowi. "Jest to liczba zbyt mała, aby przynieść zaszczyt sekcie, do której należał".

Ominęła Polskę groza wojen religijnych, którym w Niderlandach czy Francji towarzyszyły nieraz przejawy wyrafinowanego bestialstwa. Dopuszczały się go zresztą obie walczące strony i trudno powiedzieć, która z nich była "bardziej okrutna i w którym kraju wymyślano najbardziej wyrafinowane tortury". Nic więc dziwnego, iż w połowie XVIII stulecia rezydent francuski w Warszawie, niejaki De Castera, pisał, iż "dwa stulecia wykazują w Polsce mordów, trucicielstwa, okropnych rozbojów i tym podobnych nadużyć o wiele mniej niż dwa lata ich rodzą w krajach lepiej administrowanych". Polska nie widziała "na swem łonie ani spisku prochowego, ani Nocy św. Bartłomieja, ani rzezi senatorów, ani mordu królów" - czytamy w Wielkiej Encyklopedii francuskiego Oświecenia. Na jedenaście lat przed utratą niepodległości pochwały te powtórzy pod adresem swoich rodaków literat Dymitr Michał Krajewski stwierdzając: "miło jest czytać historyję narodu naszego. Są to dzieje najspokojniejszego ludu w świecie. Nie ma w nich ani rzezi S. Bartłomieja, ani nieszporów sycylijskich, ani podbicia Ameryki, ani albigensów, ani husytów i Żyżki, ani anabaptystów, ani krucyjaty, ani Ludwików XI, Krystyjernów II i Kromwelów". Hugo Kołłątaj z dumą przypominał, iż naród polski nigdy nie podlegał "jarzmu inkwizycji" i nie przelewał krwi z powodu różnic w wierze.

W poetycką formę ubrał Franciszek Zabłocki pisząc o historii Polski:

Czytaj dzieje! Ukaż mi! sąż u nas gdzie ślady

Francuskich Barthelemy morderstw, barykady?

Lub nieszporów sykulskich [sycylyjskich]? [...].

Obracamy się więc w kręgu pewnego stereotypu, do którego nawiążą przytaczani na początku tego rozdziału historycy oraz publicyści.