JULIUSZ PIWOWARSKI, PAWEŁ PAJORSKI

TERRORYZM LEWACKI. WYBRANE ZAGADNIENIA

2013
 

(...)

 

Psychospołeczna charakterystyka terroryzmu ze szczególnym uwzględnieniem ekstremistów lewicowych

 

Grupowe uwarunkowanie zachowań terrorystycznych

 

Wspólnym mianownikiem filozofii terrorystów jest "dwa razy p": przemoc i przyszłość. Żyją i działają oni jedynie dla tego odległego - a jak się przecież zdaje - tak bliskiego im momentu, kiedy odniosą triumf nad przeciwnikami i zrealizują ostatecznie swoje polityczne cele, które stanowią ich przeznaczenie. Na przykład dla ekstremistów religijnych przyszłość tę określa boski dekret. Oni sami czują się specjalnie namaszczeni, by utorować jej drogę. Zatem zwycięstwo jest ich zdaniem nieuniknione, co potwierdza choćby komunikat wydany w 1996 roku przez egipską Gamat al-Islamija (Grupę Islamską). Opierając się na tekście Koranu, nie dopuszcza się żadnej możliwości sukcesu u swoich przeciwników. Terroryści z grupy islamskiej spiskują, planują i działają, a najlepszym z planistów jest Bóg, który ich prowadzi. Toteż grupa musi wiernie i zdecydowanie kontynuować swą walkę aż do chwili, gdy Allach zapewni zwycięstwo. Podobnie jak to uczynił prorok Mahomet z Kurajszytami, swymi najbardziej zagorzałymi wrogami, aż Bóg zapewnił mu zwycięstwo nad Mekką.

Dla terrorystów świeckich ostateczne zwycięstwo jest podobnie z góry zdeterminowane. W tym przypadku to słuszność ich idei - sprawy, dla której są gotowi poświęcić życie, ich zdaniem gwarantuje im sukces. "Nasza walka będzie długa i zażarta, bo wróg jest silny, dobrze zorganizowany i wspomagany z zagranicy" - stwierdziła Leila Chaled w swojej autobiografii, opublikowanej w 1973 roku. "Zwyciężymy, ponieważ reprezentujemy przyszłość... ponieważ rodzaj ludzki jest po naszej stronie, a przede wszystkim dlatego, że jesteśmy zdeterminowani, by odnieść zwycięstwo". Świeccy terroryści, stosunkowo nieliczni, mający ograniczone możliwości, wyizolowani ze społeczeństwa i przytłoczeni zarówno olbrzymimi zasobami sił reprezentujących porządek i bezpieczeństwo, jak i ogromem swojego zadania, funkcjonują w rzeczywistości, której egzystencję określa upragniona przyszłość, a nie przytłaczająca, gniewna, niespokojna i wysoce niepewna teraźniejszość. "Przekonujesz siebie, że aby osiągnąć tę utopię, trzeba przejść przez etap destrukcji społeczeństwa, które uniemożliwia realizację twoich ideałów - te słowa Adriany Farandy z Czerwonych Brygad najpełniej oddają wspólne rozumowanie całej grupy. Ignorując teraźniejszość i "walcząc dalej", mimo przeciwności i trudów, terroryści kompensują swoją słabość, a tym samym, ich zdaniem, przezwyciężają chwilową apatię czy wrogość otoczenia, które podobno reprezentują, zgodnie z obiektywnym interesem społeczeństwa.

"Dokonywaliśmy obliczeń. Najwięksi pesymiści uważali, że w ciągu dwudziestu lat wojna będzie wygrana, niektórzy mówili dziesięć, pięć. Wszyscy jednak uważaliśmy, że przeżywamy najtrudniejsze chwile, że stopniowo sytuacja staje się łatwiejsza". W ten sposób lewicowi terroryści wzbudzali w sobie entuzjazm dla sprawy, mniemając, że wszystkie trudy, odosobnione życie w podziemiu to tylko przejściowy etap na drodze do ostatecznego zwycięstwa. Okazuje się jednak, że czas istnienia większości współczesnych grup terrorystycznych sugeruje coś przeciwnego. Ocenia się bowiem z perspektywy eksperymentów ex-post factum związanych z terroryzmem, że działalność co najmniej 90% organizacji tego typu trwa mniej niż jeden rok, a niemal połowa z tych, które przekroczyły ten roczny okres istnienia, przestaje funkcjonować w ciągu dziesięciu lat. Jest to z historycznego czy politologicznego punktu widzenia chwila, która nie może się odcisnąć istotną zmianą na rzeczywistości. Toteż optymistyczne wezwania do boju wydawane przez terrorystów na całym świecie w komunikatach, traktatach i innych materiałach propagandowych zdają się raczej deklaracjami bez pokrycia, zwłaszcza gdy skonfrontujemy te wytwory propagandy z raczej ponurymi perspektywami co do czasu niezbędnego do tworzenia tych organizacji. "Niech cię nigdy nie hamuje wielkość twoich celów" - głosił komunikat wydany przez francuską lewicową organizację terrorystyczną Akcja Bezpośrednia w 1985 roku. Już w dwa lata później grupa ta praktycznie przestała istnieć, ponieważ niemal całe jej kierownictwo zostało aresztowane. W 1978 roku przywódca Czerwonych Brygad Renato Curcio zapewniał butnie, że walka, uwieńczona ostatecznym zwycięstwem, będzie trwała jeszcze czterdzieści lat. Tymczasem nie minęło dziesięć lat od wspomnianego oświadczenia, a nawet ta organizacja - wówczas najgroźniejsza w Europie - załamała się pod ciężarem aresztowań i dezercji. Niektóre kategorie ugrupowań terrorystycznych mają większe szanse przetrwania, a może nawet sukcesu. Wprawdzie takie religijne ugrupowanie, jak asasyni istniało niemal przez dwa stulecia, to jednak w czasach współczesnych najdłużej i z największym powodzeniem funkcjonowały terrorystyczne ugrupowania etniczno-nacjonalistyczne bądź separatystyczne. Palestyńska organizacja terrorystyczna Al-Fatah, prowadzona przez Jasira Arafata została założona w 1957 roku. OWP ma już blisko 50 lat. Istniejąca ponad 40 lat baskijska grupa ETA powstała w 1959 roku, a aktualne wcielenie IRA, znane pod oficjalną nazwą "Tymczasowej Irlandzkiej Armii Republikańskiej", ma przeszło trzydzieści lat i jest spadkobiercą starszej, oficjalnej IRA, założonej niemal sto lat temu, choć jej korzenie sięgają rewolucyjnych bractw Fenian, które pojawiały się okresowo od czasu rebelii Wolfe'a Tone'a w 1789 roku. Jednak poza okresem masowej dekolonizacji tuż po wojnie, sukcesy etniczno-nacjonalistycznych organizacji terrorystycznych rzadko oznaczały rzeczywistą realizację zakładanych długoterminowych celów w postaci samostanowienia narodowości. Częściej sukces sprowadzał się do kilku taktycznych zwycięstw, które podtrzymywały walkę i ożywiały obumierające ruchy terrorystyczne.

Odporność owych ugrupowań jest bez wątpienia wynikiem stosunkowo łatwo uzyskiwanego wsparcia członków tej samej grupy etnicznej. Natomiast terroryści - zarówno z lewego, jak i z prawego skrzydła - muszą prowadzić czynną agitację w uświadomionych politycznie i radykalnych, choć często niezaangażowanych środowiskach, by znaleźć nowych chętnych i dalsze poparcie, przez co narażają się na penetrację agentów i dekonspirację. Organizacje etniczno-nacjonalistyczne czerpią dodatkowe korzyści ze swej historycznej ciągłości, mogą bowiem dzięki niej odwoływać się do kolektywnej tradycji rewolucyjnej, a czasem nawet do tradycji buntowniczych skłonności. To zapewnia kolejnym generacjom bojowników stały napływ rekrutów spośród młodzieży i grono sympatyków między nostalgicznie nastrojoną starszyzną społeczności danej nacji. Wyjątkowa zdolność tych grup do wypełnienia swoich szeregów członkami konkretnej, hermetycznej wspólnoty oznacza, że nawet w czasie podupadającej kampanii można przekazać swe posłannictwo następnemu pokoleniu terrorystów.

Być może znaczące sukcesy ruchów etniczno-nacjonalistycznych płyną przede wszystkim z jasności i namacalności ich dążeń - ustanowienia lub przywrócenia narodowej ojczyzny w obrębie jakiegoś określonego obszaru. Sformułowanie tak konkretnego, zrozumiałego i emocjonalnie bliskiego celu jest najskuteczniejszym wezwaniem do poparcia i jedności. Dzięki temu również zwycięstwo wydaje się namacalne i stosunkowo łatwe do osiągnięcia, nawet jeśli wiedzie do niego długa i kręta droga. Mało kto mógł wątpić w przysięgi McGuinnessa w 1977 roku, że "IRA nie ucichnie, dopóki Angole nie wyjdą" czy w deklarację Danny'ego Morrisona, którą przekazał dwanaście lat później, że kiedy "za pozostawanie w Irlandii Brytyjczycy będą musieli zapłacić zbyt wysoką cenę polityczną, to wyjdą... ale nie dojdzie do tego, dopóki nie zginie wielu brytyjskich żołnierzy, i tak właśnie się stanie".

W porównaniu z ekstremą nacjonalistyczną sytuacja lewackich ruchów terrorystycznych wydaje się znacznie mniej korzystna. Nie tylko brak im stałego zaplecza, z którego mogłyby czerpać rekrutów bez, jak już wspomniano, aktywnej agitacji, jak może to czynić większość ugrupowań etniczno-nacjonalistycznych. Na dodatek oferują one mniej wyraźną i słabo zdefiniowaną wizję przyszłości. Choć często i obszernie piętnują zło - w postaci kapitalistycznego, zmilitaryzowanego, afirmującego dziś najczęściej materialne fetysze państwa wraz z jego aparatem przemocy - to jednak trudno doszukać się rzeczowej informacji na temat ich własnego modelu idealnej państwowości. "To najtrudniejsze pytanie dla rewolucjonisty" -powiedział Kozo Okamoto, jedyny z trójki członków Japońskiej Czerwonej Armii, który przeżył masakrę na lotnisku Lod w 1972 roku, pytany o porewolucyjne społeczeństwo, które pragnęła stworzyć jego grupa. "Naprawdę nie wiemy, jakie ono będzie". Gudrun Ensslin z Frakcji Czerwonej Armii w podobny sposób zbywała wszystkie pytania o długofalowe cele grupy. "Państwo przyszłości, okres po zwycięstwie, to nie nasza sprawa... tworzymy rewolucję, nie model socjalistyczny". Ta niezdolność do spójnego, sensownego określenia modelu przyszłości może tłumaczyć, dlaczego kampanie terrorystów lewackich zawsze okazywały się mało skuteczne. Nawet gdy próbowali stworzyć bardziej konkretną wizję przyszłości, to jednak ich wysiłki rzadko kończyły się opracowaniem tekstu o wydźwięku bardziej nośnym niż przegadana analiza czy interpretacja marksistowskiej doktryny. "Zastosowaliśmy analizę i metody marksistowskie do sceny współczesnej, nie przekształcaliśmy jej, ale zastosowaliśmy ją rzeczywiście" - pisała Ensslin w zbiorze oświadczeń Frakcji Czerwonej Armii, opublikowanym przez grupę w 1977 roku, a następnie zakazanym przez niemiecki rząd. Jednak nie pojawiają się tam żadne precyzyjne objaśnienia pożądanego rezultatu, poza przekonaniem, że marksizm stanie się przestarzałą ideologią, kiedy rewolucja zatriumfuje i system kapitalistyczny zostanie obalony. Odrobinę bardziej przemyślane są stwierdzenia Amerykanki Jane Alpert, która w swoich wspomnieniach wyjaśnia, jak to ona i jej towarzysze broni wierzyli, iż świat należy oczyścić z wszelkiej dominacji i podporządkowania, że można oczyścić również sposób percepcji z podziału na przedmiot i podmiot, że można położyć kres władzy odgrywającej rolę pomiędzy narodami, płciami, rasami, między ludźmi w różnym wieku, między ludźmi a zwierzętami, jednostkami a grupami. "Nasza rewolucja stworzy świat, w którym świadomość będzie wyłącznie kosmiczna, w którym każdy będzie mógł doznać szczęścia, jakie daje nam kwas [LSD], nieskażonego strachem, chęcią posiadania, chorobą, głodem czy potrzebą narkotyku, by czuć się szczęśliwym. Wizja ta jest jednak utopijna i pozbawiona precyzji, jakże niezbędnej do kreacji nowego systemu. Powstała na dodatek w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości, nie bez udziału gówien, totalna unifikacja wokół tego, żeby nowa osoba zrodziła się z walki".

Byłoby jednak błędem zlekceważenie terrorystów lewego skrzydła, jako kompletnie nieudolnych i niepoważnych, pozbawionych głębi czy prawdziwego celu. Być może lepsza przyszłość, o którą pragnęli walczyć, była dla nich po prostu pojęciem zbyt pojemnym i zbyt abstrakcyjnym, działanie - a więc ataki terrorystyczne zmierzające do wywołania rewolucji - wydawały im się znacznie bardziej normalne, interesujące jako konkret. Toteż prawdopodobnie Fanon, a nie Marks, wywarł na nich większy wpływ. Susan Stern, należąca do amerykańskiej lewicowej grupy terrorystycznej z lat siedemdziesiątych - The Weathermen Underground - wspominała permanentny konflikt pomiędzy myśleniem a działaniem, który ciążył nad każdą wewnętrzną debatą członków ugrupowania.

"Świat będzie komunistyczny? Czy znajdzie się pod kontrolą Trzeciego Świata? Czy wszyscy biali powymierają? Czy powymierają wszyscy zboczeńcy seksualni? Kto będzie prowadził więzienia? Czy w ogóle będą więzienia? W grupie The Weathermen zadawano niezliczone pytania tego typu, ale nie mieliśmy na nie odpowiedzi. Poza tym byliśmy zmęczeni czekaniem, aż wszystko zrozumiemy".

Istotny traktat Frakcji Czerwonej Armii - Sur la conception de la guerilla urbaine - wyraża podobną frustrację. Przytoczono w nim słowa innego rewolucjonisty - Eldridge'a Cleavera, przywódcy partii Czarnych Panter, afroamerykańskiej radykalnej organizacji politycznej z lat sześćdziesiątych, także o nachyleniu nowolewicowym: "Od wielu stuleci i pokoleń oglądaliśmy i badaliśmy gówno ze wszystkich stron. Jestem przekonany, że większości rzeczy, które dzieją się w tym kraju, nie trzeba już dłużej analizować - powiedział Cleaver. Frakcja Czerwonej Armii wprowadza słowa Cleavera w życie". W istocie wszystkich terrorystów popycha do działania paląca niecierpliwość i niezachwiana wiara w skuteczność przemocy. Wyczekiwana przyszłość nie jest ani tymczasowa, ani zrodzona z naturalnego postępu ludzkości, jest natomiast wymyślona, ukształtowana, zdeterminowana i osiągnięta dzięki sile, którą w działaniu reprezentuje przemoc. "Jaki sens miało wypisywanie memorandów?" - pytał retorycznie Begin, wyjaśniając decyzję podjęcia rewolty przez Irgun w 1944 roku. Jaka jest wartość przemówień? "Nie, nie było innej drogi. Gdybyśmy nie walczyli, zostalibyśmy zniszczeni. Walka była jedyną drogą ratunku. Kiedy Kartezjusz powiedział 'myślę, więc jestem', wygłosił bardzo głęboką myśl. Istnieją jednak okresy w dziejach narodów, kiedy sama myśl nie świadczy o ich istnieniu... Istnieją okresy, kiedy wszystko wewnątrz człowieka krzyczy: szacunek dla siebie samego jako dla ludzkiej istoty płynie tylko z oporu wobec zła. Walczymy, więc jesteśmy!".

Trzydzieści lat później Leila Chaled w podobny sposób określi przewagę działania nad mówieniem - prymat kul nad słowami: "Musimy działać, nie tylko mówić i zapamiętywać argumenty przeciwko syjonizmowi. Taki pogląd powtarzała Yoyes (Dolores Gonzales Catarain), terrorystka ETA, która straciła wiarę w niekończące się obietnice, że niepodległość można wywalczyć tylko metodami pokojowymi. To kłamstwo. Jedyna możliwość zdobycia przez nas wolności to przemoc". Ingo Hasselbach, były neonazista, tak wspominał osobiste doświadczenia: "Minął czas legalnych działań i cierpliwości. Jedynym wyjściem było przekształcenie naszej Kameradschaft w prawdziwą organizację terrorystyczną. Jednak pragnienie działań budziło u niektórych terrorystów obsesję przemocy". Abu Nidal, na przykład, słynął kiedyś ze swego żarliwego i niezachwianego nacjonalizmu, a teraz cieszy się powszechną pogardą jako zwykły banita i morderca. Eamon Collins opisuje podobną przemianę swego kuzyna Mickeya, rewolwerowca IRA, który stopniowo zatracił poczucie szerszej perspektywy, obsesyjnie zajęty szczegółami następnego zabójstwa. Andreas Baader był prawdopodobnie zupełnie odmiennym typem. Od samego początku kampanii Frakcji Czerwonej Armii ani przez chwilę nie zwątpił, że jedynym językiem terrorysty jest działanie. Baumann, który dobrze znał Baadera, pamięta założyciela Frakcji jako maniaka broni, który w pewnym okresie miał niemal seksualny stosunek do pistoletów (szczególnie typu Heckler i Koch). Istotnie, sam Baader twierdził, że "pieprzenie i strzelanie to to samo". Niewątpliwie człowiek czynu zdecydowanie wolał to, co w języku terrorystów nazywa się "akcją bezpośrednią" - okradanie banków, wandalizm i podpalanie, bomby i napady z bronią - od rozważań i dyskusji. Kiedy kochanka i współprzywódczyni grupy Ensslin zasugerowała podłożenie bomby w amerykańskiej bazie wojskowej w odwecie za zaminowanie portu Hajfong w północnym Wietnamie przez lotnictwo USA w 1972 roku, Baader podobno odpowiedział natychmiast: "No to chodźmy!". Choć przewodził organizacji dążącej do wprowadzenia zasadniczych zmian politycznych, to jednak - co dziwne - zupełnie się nie interesował polityką. Postawę Baadera doskonale ilustruje rada, jakiej udzielił wahającemu się, czy dołączyć do Frakcji Czerwonej Armii rekrutowi: "Albo się włączysz [do rewolucji i walki], albo do końca życia zostaniesz pustym gadułą".

Andreas Baader był niewątpliwie skrajnym przykładem zjawiska, polegającego na tym, że działanie stanowi sens istnienia każdego terrorysty. Czasami może bardziej chodziło o dreszcz podniecenia, który towarzyszy czynom, niż o precyzyjne określenie przyświecających im celów. Liczącą 222 strony powieść Peciego o życiu w Czerwonych Brygadach poświęcono głównie obsesyjnemu opisywaniu szczegółów rozmaitych typów broni użytych w poszczególnych operacjach Brygad i temu, kto strzelał, niż wyjaśnieniu ideowych i politycznych celów grupy. Baumann ze szczególną otwartością mówił o uldze, wręcz katharsis, jaką przynosiło przeprowadzenie operacji członkom niewielkiej grupy, żyjącej w podziemiu, w nieustannym lęku przed aresztowaniem i zdradą. Prawdziwy stres stanowiła proza życia w tej grupie, nie zaś planowanie i przeprowadzanie ryzykownych ataków. Inni terroryści, jak Stern, Collins, Silke Maier-Witt z RAF i Susana Ronconi z Czerwonych Brygad, jeszcze wyraźniej mówią o "podnieceniu", poczuciu siły i satysfakcji, które czerpali z aktów przemocy. "Nie było w moim życiu nic równie podniecającego" - zachwycała się Stern, kiedy coraz głębiej wciągał ją terroryzm. Swoje "wypełnione działaniem życie" wspomina także Collins: "podczas sześciu lat w IRA przeżywałem każdy dzień z uczuciem podniecenia, że biorę udział w walce z państwem Oranżystów". Odurzająca woń akcji pozwoliła Maier-Witt zapomnieć o wyrzutach sumienia z powodu konieczności zamordowania czterech ochroniarzy, by dokonać porwania Schleyera. "Wówczas odczuwałam brutalność tej akcji. Ale był to także rodzaj podniecenia, bo coś się zdarzyło. Zaczęło się teraz coś autentycznego". Ronconi najobszerniej i najgłębiej analizuje psychikę terrorysty. "Najważniejsze było poczucie, że można wpływać na losy świata, zamiast biernie czekać" - pisze. Łączy w jedno wewnętrzną ekscytację z uczuciem satysfakcji. Ważna była właśnie ta możliwość wpływania na codzienną rzeczywistość i oczywiście dalej jest to ważne. Terrorysta często odmierza ten wpływ ilością rozgłosu i poświęconej mu dzięki mediom uwagi. Druk i czas antenowy są więc najmocniejszą walutą w świecie terrorystów; jedyne empiryczne miary sukcesu i postępu sprawy. Pod tym względem nie ma właściwie różnicy, czy są to opinie pozytywne czy negatywne, wystarczającą nagrodą jest często satysfakcja, że zostało się zauważonym. "Jedynym sposobem osiągnięcia rezultatów jest takie rokowanie świata, żeby pogubił skarpetki" - głosił dumnie komunikat Japońskiej Czerwonej Armii, przyznającej się do masakry na lotnisku Lod w 1972 roku, kiedy zabito dwadzieścia sześć osób (w tym szesnastu chrześcijan z Puerto Rico pielgrzymujących do Ziemi Świętej). Podobno superterrorysta Carlos "Szakal" starannie kolekcjonował i tłumaczył wycinki prasowe na swój temat. "Im więcej się o mnie mówi, tym bardziej niebezpieczny się wydaję. Tym lepiej dla mnie" - tłumaczył kiedyś Hansowi Joachimowi Kleinowi, koledze terroryście, który później został odszczepieńcem. Kiedy Ramzi Ahmed Jusuf, podejrzewany o wymyślenie ataku bombowego na World Trade Center w Nowym Jorku w 1993 roku, został dwa lata później zatrzymany w Pakistanie, policja znalazła przy nim dwa zdalnie sterowane zapalniki i zbiór artykułów prasowych opisujących jego wyczyny.

Ta pogoń za rozgłosem i uwagą z jednej, a sukcesem i satysfakcją z drugiej strony zamyka Carlosa, Jusufa, Baadera... oraz wielu innych terrorystów w tym samym kręgu samonapędzającej się karuzeli przemocy, która służy przyciągnięciu i zatrzymaniu uwagi opinii publicznej i mediów. Jusuf na przykład układał harmonogram, który przewidywał, że po wysadzeniu World Trade Center kolejno zamorduje papieża Jana Pawła II, potem premier Benazir Bhutto, a następnie wysadzi w powietrze, i to niemal równocześnie, jedenaście lecących amerykańskich samolotów pasażerskich. Klein określa eskalację przemocy jako "siłę przyzwyczajenia", wieczną potrzebę dowartościowywania się, mierzoną przez rozległość relacji w mediach. W rezultacie dzisiejsi terroryści uważają, że muszą podejmować coraz bardziej desperackie, śmiercionośne i brutalne działania, aby osiągnąć takie same wyniki, jakie dawniej mogła im przynieść znacznie mniej ambitna i krwawa akcja. W ich pojęciu media i opinia publiczna stają się coraz mniej wrażliwe i bardziej uodpornione na zdawałoby się nieskończoną listę pomyślnych zamachów terrorystycznych. Zatem aby skutecznie przykuć ich uwagę, konieczne jest stałe podkręcanie spirali przemocy. Klein zauważył kiedyś: "im silniejsza przemoc, tym bardziej ludzie będą cię szanować. Tym też większa jest szansa osiągnięcia żądań".

Timothy McVeigh, skazany za zamach w Oklahoma City, udzielił podobnych wyjaśnień, odpowiadając na pytanie adwokata, czy nie mógłby z równym powodzeniem zwrócić publicznej uwagi na swoje pretensje do rządu USA nie zabijając nikogo. "To by do nikogo nie przemówiło. Trzeba było liczyć ciała, żeby dotarło, co chcemy powiedzieć". Choć nie ulega wątpliwości, że podłożenie bomby w Oklahoma City musiało być zaplanowane na długo przed złowróżbnie symboliczną datą 19 kwietnia, będącą dniem urodzin Hitlera, celowo wybraną przez McVeigha, mógł jednak poczuć się zmuszony do przebicia pod względem liczby ofiar i rozmiarów zniszczenia efektu ataku środkiem paraliżująco-drgawkowym, który miał miejsce w tokijskim metrze miesiąc wcześniej. Może uznał, że tylko w ten sposób jego zamach faktycznie zwróci uwagę opinii publicznej, a media poświęcą mu dość czasu.