Gazeta Wyborcza - 17/01/1997

 

 

Dorota Szwarcman

Testament Paderewskiego

 

 

Gdyby pani Helena Paderewska nie miała pieska i gdyby nie podróżowała z nim przez morze, kto wie, czy ostatnie lata życia Ignacego Jana Paderewskiego nie potoczyłyby się inaczej.

A było podobno tak: "W grudniu 1918 roku, więc tuż po rozejmie pierwszej wielkiej wojny, Paderewscy z Anglii jechali statkiem do Gdańska. Na postoju w Danii na statek ów wsiadł młody człowiek, Polak; rychło doszło do znajomości między nimi. Pani Helena wiozła ze sobą pieska pekińczyka; na wodach Bałtyku psinka zaniemogła, trzeba było nad nią czuwać, tu młody człowiek z całą, a bodaj nie podrabianą tkliwością zajął się czworonożnym pacjentem, pielęgnował go, ogrzewał, pieścił etc. Tak to ujęło panią Paderewską, że nim dojechali do Gdańska, młodzieniec został już przez Paderewskiego zaangażowany na prywatnego sekretarza". (Adam Grzymała-Siedlecki, "Niepospolici ludzie w swoim dniu powszednim").

Dwa spojrzenia, dwie nienawiści

Do dziś trudno zgłębić, co na prawdę działo się w latach 30. w Riond Bosson, szwajcarskiej posiadłości Paderewskiego. Badacze epoki mają skrajnie różne zdania na temat osób, które go wówczas otaczały. Dziś nie żyje już przecież żaden naoczny świadek.

W zeszłym roku, na 55. rocznicę śmierci Mistrza, ukazały się dwie książki: "Tajemnica testamentu Paderewskiego" Simone Giron de Pourtales (Polskie Wydawnictwo Muzyczne) i "Za kulisami wielkiej kariery. Paderewski w dziennikach i listach Sylwina i Anieli Strakaczów 1936-1937" (Musica Iagellonica).

Zadziwia całkowita wzajemna sprzeczność tych dwóch relacji. Zadziwia ogrom nienawiści, jaką pani Simone Giron, przyjaciółka rodziny Paderewskich, i Sylwin Strakacz, wieloletni sekretarz Mistrza - ten właśnie młodzieniec od pieska - żywili do siebie nawzajem. A jeszcze bardziej zdumiewają, wręcz szokują, ujawniające się we wstępach równie silne i niezwykle osobiste emocje samych wydawców książek: Małgorzaty Perkowskiej-Waszek w wypadku listów Strakaczów, Jerzego Jasieńskiego w wypadku książki Simone Giron. Po tylu latach! Cóż, przecież chodzi o Świętość Narodową. Pianistę o magnetycznej osobowości. Świetnego kompozytora - choć przyjęło się jego twórczości nie doceniać (zapewne wynika to z jej nieznajomości). Wielkiego patriotę i męża stanu, choć co do jakości uprawianej przezeń polityki zdania są podzielone... W istocie zresztą - nie licząc oczywiście czasów sprzed roku 1918, gdy swą płomienną walką o sprawę Polski zrobił dużo dla uznania jej niepodległości - raczej pełnił funkcje reprezentacyjne niż uprawiał rzeczywistą politykę. Cały świat go znał i fascynował się jego talentem. Przywoływano go więc dla jego wielkiego autorytetu, gdy ojczyzna znajdowała się w potrzebie. Dotyczy to także oczywiście tragicznych, wojennych lat 1940 i 1941, kiedy to sędziwy, ponad- osiemdziesięcioletni pianista, mianowany przewodniczącym Rady Narodowej w Paryżu i Londynie, wywieziony ze spokojnej Szwajcarii aż za ocean, głosił ostatkiem sił do amerykańskiej Polonii orędzia na rzecz cierpiącej ojczyzny - nic więcej nie mógł przecież zrobić...

Zanim jednak wyjechał, czy też został wywieziony do Ameryki, przeszło właśnie owych kilka tajemniczych lat w Riond Bosson.

Pani Helena

Zaczęło się od tego, że w roku 1934 po latach ciężkiej choroby zmarła ukochana małżonka Paderewskiego. Paderewski przeżył jej śmierć bardzo boleśnie, właściwie utracił chęć do życia.

Była ona z pewnością osobą niełatwą, o ciężkim, histerycznym i despotycznym charakterze.

"Ujemnie zaciążyła na karierze politycznej swojego męża czasu jego premierostwa w 1919 roku - pisze Adam Grzymała-Siedlecki, który znał ich oboje. - Huczało wtedy w Warszawie i poza Warszawą, huczało zdumieniem, czasami nawet zgorszeniem, a najczęściej rozbawieniem (bezmyślnym, niestety) nad jaskrawymi wystąpieniami »pani Heleny«. Potrafiła z domowym interesem albo nawet z jakąś swoją nerwową pretensją wtargnąć do gabinetu Paderewskiego, gdzie on odbywał oficjalną konferencję z ministrami czy z posłami; potrafiła być demonstracyjnie niegrzeczna dla ludzi poważanych, stale, a nawet jakby z odrazą, traktując pozycję męża jako jakiś niepotrzebny epizod ich życia".

Grzymała kiedyś nawet usłyszał - ale przyznaje, że tylko raz - jak Paderewski uskarżał się na żonę. Odbywali jakąś konferencję na Zamku Królewskim, gdy wtargnęła pani Helena i zrobiła piekielną awanturę. "Paderewski zwiesił głowę jak skazaniec. Jejmość zakończyła monolog i opuściła pokój, trzasnąwszy drzwiami.

- I to już tak, proszę pana, z górą dwadzieścia lat! - wyszemrał".

W innym miejscu Grzymała-Siedlecki oddaje sprawiedliwość właściwej naturze pani Heleny: była ona po prostu typem domatorki, która czuje się lepiej w szlafroku niż na salonach. (A jeśli nie ceniła kariery politycznej męża, czy nie miała czasem cienia racji?). W latach zamieszkiwania w Riond Bosson dała upust swoim zainteresowaniom - założyła fermę kurzą, którą prowadziła bardzo starannie. Pomagała jej w tym młodziutka Simone Giron, o której jeszcze tu usłyszymy...

Grzymała-Siedlecki pisze dalej: "Byli tacy, których [pani Paderewska] obdarzała pomocą, protekcją i znudzoną sympatią - ale to byli właśnie wybrani, tj. nieliczni. Tych narzucała Paderewskiemu na doradców, przygodnych zastępców w interesach czy na totumfackich. Ci to jej podopieczni zaśmiecali sobą otoczenie znakomitego artysty. [...] Czy nie umiał się poznawać na dwuznaczności moralnej tego »związku zawodowego okradaczy mistrza«, czy też zdawał sobie sprawę, ale i w tym dla świętego spokoju ulegał żonie? - jedno i drugie możliwe.

Jak do pani Heleny trafiała ta czereda? Myślę, że najróżnorodniej. Pochlebstwem i dworactwem przede wszystkim, ale nie każdemu się ten system udawał. Natomiast sto procent szansy miał ten, w kim wyczuwała miłośnika zwierząt".

Tak właśnie, jak już wiemy, trafiła do Paderewskiego postać kluczowa dramatu.

Pan sekretarz

Gdy Sylwin Strakacz spotkał państwa Paderewskich, był młodym prawnikiem zatrudnionym w MSZ i właśnie wracał z misji w Szwecji i Danii. Przy Paderewskim był od roku 1918 aż do końca. W roku 1919, po jego dymisji z urzędu premiera, zamieszkał z nim w Szwajcarii. Na życzenie Paderewskiego lata 1923-27 spędził w kraju, gdzie m.in. pełnił funkcję naczelnego redaktora dziennika "Rzeczpospolita" (ufundowanego przez Paderewskiego) i zawiadywał pracą charytatywną państwa Paderewskich. Potem powrócił do Szwajcarii, razem z żoną Anielą zamieszkał w Riond Bosson. Jeździł z Paderewskim we wszystkie podróże koncertowe.

Drugą sekretarką Paderewskiego była Helena Luebke, która także jeździła z Mistrzem aż do czasów choroby pani Paderewskiej - wówczas pozostała w Szwajcarii, opiekując się nią z poświęceniem. Na służbie w Riond Bosson pozostała do roku 1940 - do wyjazdu Paderewskiego do Stanów Zjednoczonych.

Paderewski Strakaczowi ufał; ten, zwłaszcza po śmierci pani Heleny, rządził życiem Mistrza. Poświęcił mu się całkowicie. Faktem jest jednak, że to on właśnie zaczął po śmierci pani Paderewskiej izolować Mistrza od świata, od nieprzychylnych wiadomości, od informacji o jego chorobie, wreszcie od... niewygodnych znajomych. "Widziałem wszystkie - już nie tylko śmiesznostki - ale i niechlujstwa, których dokonywało otoczenie Paderewskiego (Orłowski, Horodyński, Strakacz...) pod jego skrzydłami i na jego moralny rachunek" - wspominał Maciej Rataj, marszałek sejmu Rzeczypospolitej w latach 1922-27.

"Życie, jakie prowadzi, nie jest takie, jakie wiódł jeszcze kilka lat temu - żadnych wizyt, przyjęcia zlikwidowano. Słowem: reżim jak w Chartreux [szpital dla nerwowo chorych w Paryżu - red.]. Jestem kompletnie wykończona. Oboje jesteśmy zbyt starzy, nie możemy się już przeciwstawiać. Z tego, co się tu dzieje, wnoszę, że nasz koniec nie jest daleki" - pisała mieszkająca także w Riond Bosson siostra Paderewskiego, Antonina Wilkońska, w roku 1937 do swej przyjaciółki Jeanne Charles Giron, matki Simone.

Paderewski rzeczywiście w tym czasie opadał z sił. Jeszcze w drugiej połowie lat 30. okresy upadku na duchu i ciele przeplatały się z nagłymi wzlotami i Mistrz nagle dawał serie występów, wciąż porywając publiczność. Zdarzyło się tak jeszcze w roku 1938, ale już wówczas było oczywiste, że kres się zbliża.

"Był już niedołężny umysłowo i fizycznie w roku 1938, mimo że dawał koncerty" - zeznał w Konsulacie RP w Waszyngtonie (w roku 1948) amerykański lekarz Mikołaj Bednarczyk, który jeździł z Paderewskim, gdy ten był na występach w USA. Po przyjeździe w roku 1940 "Paderewski prosił mnie często [...] bym go ratował mą sztuką lekarską, lecz Strakaczowa pilnowała, bym go nie tknął. [...] Strakaczowie nie dopuszczali do Paderewskiego bliższych jego przyjaciół, natomiast zmuszali go, by pozował do zdjęć z różnymi organizacjami, co staruszka niezwykle męczyło. [...] We Florydzie - jak wiem od Franciszka Pajdy [służącego Paderewskiego - red.] - Wilkońska spała pod schodami, w najgorszym pokoiku. Najlepszy apartament miał Strakacz z żoną, a już gorszy Paderewski".

A w kalifornijskim Paso Robles czekały na Paderewskiego dwa jego własne rancza ze służbą...

Czy zły stan zdrowia Paderewskiego związany był tylko z dolegliwościami wieku podeszłego - artretyzmem i nadciśnieniem (podejrzewany był nawet drobny wylew), czy rzeczywiście ktoś w tych chorobach mu "pomógł", jak się o tym plotkowało? Jeśli nawet nie, to na pewno w ostatnich latach życia Paderewski był traktowany - łagodnie mówiąc - nie najlepiej.

Czy wywiezienie go w roku 1940 do Stanów Zjednoczonych nie było dla niego zabójcze? Tak jakby już wtedy istniał jakiś plan doprowadzenia go do szybkiej śmierci, a potem zatajenia testamentu w celu przejęcia wielkiego majątku?

"Paderewski [...] zarabiał 500 tys. dolarów za jeden sezon koncertowy w Stanach Zjednoczonych na czysto, po potrąceniu kosztów. Żona Paderewskiego mówiła mi [...] że jedna minuta jego czasu warta jest pięciu dolarów" - opowiadał wspomniany Mikołaj Bednarski. Gra byłaby więc warta świeczki...

Jednak negatywnym bohaterem nie mógł tu być Strakacz. Gdyby bowiem myślał o zagarnięciu majątku Paderewskiego, mógłby przecież przepisać go na siebie zaraz po śmierci pani Wilkońskiej, która uczyniła go głównym spadkobiercą... Ale nie uprzedzajmy wypadków.

"Pieniądze te uważam za własność narodu"

We wrześniu 1929 roku Paderewski odczuł nagle nieznośny ból w prawej stronie ciała. Lekarze zażądali natychmiastowej operacji - w każdej chwili groziło zapalenie otrzewnej. Paderewski poprosił o parę godzin na uporządkowanie spraw majątkowych i wezwał swego notariusza Ernesta Gonvers. Sporządził testament i wyjechał do kliniki do Lozanny. Operacja się udała i Paderewski wrócił do zdrowia.

Jeden z egzemplarzy ostatniej woli spoczął prawdopodobnie w banku szwajcarskiego kantonu Vaud (Banque Cantonale Vaudoise) - po latach Paderewski, wyjeżdżając do Ameryki, zostawił tam do przechowania również zapieczętowane walizy z ważnymi dokumentami. Tego egzemplarza testamentu nie znaleziono nigdy; na szczęście, jak okazało się po wojnie, było ich więcej.

Długie są w testamencie Paderewskiego wyliczenia aktywów, długie listy legatów i spadkobierców, a większość majątku miała dostać się ojczyźnie.

"Wszystkie zrealizowane pieniądze - pisał - które, po opłaceniu podatków i kosztów, przeszło 650 000 dollarów wynosić powinne, proszę umieścić w pewnych 5proc. papierach państwowych lub miejskich zagranicznych, o ile można amerykańskich, czerpiąc z dochodów na dożywocie, oraz na koszta administracyjne i inne wydatki, nie chcę bowiem, ażeby wykonawcy testamentu jakiekolwiek ponosili straty. Pieniądze te uważam za własność Narodu i dlatego proszę, by je przekazano Uniwersytetowi Jagiellońskiemu w Krakowie". Dalej następuje wykaz innych instytucji, z którymi uczelnia winna się podzielić:

- uniwersytety we Lwowie i w Poznaniu;

- Konserwatorium Muzyczne w Warszawie;

- Gimnazjum im. Paderewskiego w Poznaniu.

Dzieła sztuki, znajdujące się w posiadaniu Paderewskiego, winne były znaleźć się w warszawskim Muzeum Narodowym "z warunkiem, że przeznaczy na nie osobny pokój" (ten ostatni warunek został spełniony dopiero parę lat temu, gdy Jerzy Waldorff wywalczył Podchorążówkę dla Kolekcji Paderewskiego).

Uniwersytet Jagielloński dostał jedną siódmą tego, co miał dostać, pomniejszoną jeszcze o złodziejski kurs dolara ustanowiony przez PRL (pieniądze otrzymywał w złotówkach, i to na raty). Za te pieniądze jednak fundowano nagrody dla studentów, a w latach późniejszych wybudowano gmach Collegium Paderevianum i zakupiono aparaturę do celów naukowych.

Mogło jednak nie stać się tak wcale. Przez wiele lat nikt nie widział, gdzie znajduje się testament, choć jego zawartość była znana - nie zawsze zresztą dokładnie. Na przykład Antonina Wilkońska skarżyła się po śmierci brata Mikołajowi Bednarskiemu, że "zmarły pokrzywdził ją bardzo, bo przeznaczył milionowe sumy na polskie uczelnie, szczególnie w Krakowie, a dla niej prawie że nic nie zostawił".

Może nie wiedziała, a może nie pamiętała o klauzuli: "W razie śmierci mej drogiej żony spadkobierczynią moją ogólną ustanawiam i mianuję siostrę moją Antoninę z Paderewskich Wilkońską, z zastrzeżeniem i warunkiem, iż uszanuje i spełni ostatnią moją wolę w zupełności"...

Cóż, była już także schorowaną staruszką - zmarła zaledwie trzy miesiące po swym bracie. Nie spełniła, nie była w stanie spełnić postawionego w testamencie zadania - ustanowiła swym jedynym spadkobiercą Strakacza.

W 11 dni po śmierci pani Wilkońskiej Strakacz, już jako jej spadkobierca, stawił się w nowojorskim konsulacie Szwajcarii, żeby "zalegalizować podpis jedynej spadkobierczyni Paderewskiego" na pełnomocnictwie zlecającym szwajcarskiemu adwokatowi, mecenasowi Henry'emu Vallottonowi, całkowitą likwidację szwajcarskiej sukcesji po Paderewskim. A - co jeszcze ciekawsze - dopiero w półtora miesiąca po śmierci pani Wilkońskiej sędzia pokoju okręgu Morges wydał orzeczenie o... nabyciu przez nią praw spadkowych! Taka była podstawa prawna tego, co się potem stało.

Pan mecenas

Henry Vallotton przed laty tak że wkradł się w łaski Paderewskiego. Poznał go w roku 1929; już wówczas tytułował swe listy do niego "Cher President et Ami" (Drogi prezydencie i przyjacielu); doprawdy - jak to się mawiało - amikoszoneria! Zaczął prowadzić jego sprawy; w roku 1935 namówił Paderewskiego, by ten zgodził się być ojcem chrzestnym jego córki i od tej pory zwracał się do państwa Paderewskich "Chers Pere et Mere" (Drogi ojcze i matko), a podpisywał się "Votre grand garcon" (Wasz duży chłopczyk). Wydawałoby się, że był Paderewskiemu bardzo oddany.

Gdy dostał od Strakacza pełnomocnictwo zlecające likwidację sukcesji, faktycznie zlikwidował, co tylko mógł.

"Dziesięć lat »przykładnego administrowania« doprowadziło majątek Paderewskiego do ruiny. Prawa autorskie, rachunki bankowe, ogromny majątek ruchomy - jak srebra stołowe, słynna biżuteria, wspaniałe dywany ofiarowane przez władców Wschodu, obrazy, dokumenty historyczne, polityczne i artystyczne, inne niezwykle cenne przedmioty, o których istnieniu nikt zapewne nie miał nawet pojęcia, »gdzieś« się podziały, rozproszyły, rozpłynęły. Dzieła tego dokonały »plenipotencje« wówczas, gdy »mandatariusze« twierdzili, że żadnego testamentu nie ma" - pisze Simone Giron. Owe "plenipotencje", jakich faktycznie udzielił Vallottonowi Paderewski w chwili wyjazdu do Ameryki, dotyczyły tylko administrowania majątkiem szwajcarskim za jego życia, o innych sprawach nie było mowy.

Pierwszym posunięciem Vallottona było zwolnienie notariusza Ernesta Gonvers (pamiętamy - to on uwierzytelnił pierwszy testament Paderewskiego) i przejęcie odeń wszelkich pełnomocnictw i dokumentów.

Vallotton pobrał z banku kantonu Vaud dokumenty Paderewskiego, w tym kopertę z testamentem, którego istnienie zataił. Wycenił majątek znacznie zaniżając jego wartość, a sprzedawał nieruchomości po cenach wyższych od wpisywanych do ksiąg finansowych, pobierając przy tym słone honoraria za pośrednictwo plus dziesięć procent od sumy uzyskanej ze sprzedaży.

Jerzy Jasieński we wstępie do książki Simone Giron pisze: "Wynagrodzenie »za administrację« własną i zatrudnionych przez siebie pomocników (m.in. adwokata Andre Baumgartnera) - mocno wygórowane! - czerpał z »masy spadkowej« [...] Departament Prawno-Traktatowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych stwierdził, że Vallotton »dopuścił się szeregu poważnych nadużyć na bardzo znaczne sumy«, »przyjmował łapówki«, »otworzył kilka kont bankowych dla zatarcia śladów swojej działalności«, »podejmował poważne kwoty jako rzekome honoraria za swoje czynności w zakresie zarządu majątkiem Paderewskiego« itd".

To on był właściwie czarnym charakterem w tej sprawie. Strakacz przebywał w Stanach Zjednoczonych i wszystkie szwajcarskie sprawy przekazał Vallottonowi. Czym się kierował? Jeśli nie własną korzyścią, powody są niezrozumiałe, nazwisko Vallottona bowiem w żadnym charakterze w testamencie nie występuje. A może i Strakacz należał do ludzi łatwowiernych i uważał pana mecenasa za uczciwego człowieka?

Jak to wszystko było możliwe? Przez wiele lat chroniły Vallottona przeróżne immunitety - był radcą narodowym kantonu Vaud, radcą federalnym, przewodniczącym Rady Federalnej, wreszcie szwajcarskim posłem w Brazylii, Szwecji i Belgii. Mógł więc przeprowadzić w Szwajcarii, co tylko chciał. Nawet gdy wszystko się wydało, i tak mu się upiekło: Uniwersytet Jagielloński bał się wytoczyć mu proces, więc poszedł na ugodę i dlatego otrzymał ledwie skrawek tego, co mu się należało.

W końcu więc resztka spadku po Paderewskim została odzyskana, a pan mecenas i dyplomata po latach zmarł po długiej chorobie i w pomieszaniu zmysłów. Z pewnością przyczynił się do tego upór pewnej kobiety.

Pani Giron

"Niejaka Giron", "ewidentnie niezrównoważona psychicznie" - tak określa ją Małgorzata Perkowska-Waszek we wstępie do listów Strakaczów. Dalej czytamy, że miała wobec Paderewskiego zamiary matrymonialne, że pisała do niego listy miłosne, że wielbiła Hitlera, a potem komunistów.

Kim była? Córką cenionego szwajcarskiego malarza Charles'a Girona, zaprzyjaźnionego z Paderewskim, autora portretów artysty i jego żony. Po śmierci męża matka Simone była wciąż w wielkiej przyjaźni z Antoniną Wilkońską. "Paderewskiego uwielbialiśmy wszyscy" - pisze Simone. Paderewski lubił ją jako córkę przyjaciela.

Simone była panienką - a później panią - niezwykle egzaltowaną. Podejrzewam więc, że co do owych "listów miłosnych", o których zresztą wiemy tylko z książki Andre Baumgartnera (osoby bez wątpienia zainteresowanej - pamiętamy, że był on wspólnikiem mecenasa Vallottona), nieporozumienie co do ich intencji mogło powstać z powodu górnolotnych i pełnych uwielbienia sformułowań.

Z książki Simone Giron wynika, że miała ona do Paderewskiego stosunek raczej córki do ojca niż kobiety do mężczyzny. Styl pisania pani Giron rzeczywiście jest pełen przesady, nieraz autorka nie przebiera w słowach, a czasem zbytnio zapędza się w oskarżeniach, zwłaszcza wobec Strakacza. A jednak wielu faktom, które przekazuje, trudno zaprzeczyć.

Jeszcze ciekawostka co do sytuacji "matrymonialnej": Simone Giron była w tym czasie zamężna z hrabią Erikiem de Pourtales. Według przypisu do listów Strakacza małżeństwo to trwało tylko jeden dzień, ponieważ mąż "uciekł od niej, gdy się zorientował, że jest chora wenerycznie". Według samej Simone, rozwiedli się po kilku latach małżeństwa, "jedynie dlatego, że mąż mój był namiętnym graczem, co bardzo utrudniało życie".

Co było prawdą? Przypomnijmy tylko, że mimo rzekomej choroby wenerycznej pani Giron przeżyła "w dobrym zdrowiu" (jak przyznaje sama pani Perkowska-Waszek we wstępie do listów Strakacza), mimo dziesięciu lat nieustających procesów, a nawet spędzeniu dwóch miesięcy w więzieniu - ponad 80 lat...

Czy istotnie wielbiła Hitlera? W dziedzinie polityki była z pewnością bezgranicznie naiwna. W maju 1939 roku odwiedził ją konsul Rzeszy, by prosić o pośrednictwo w kontakcie z Paderewskim w kwestii porozumienia co do "korytarza". Spróbowała wypełnić tę prośbę (drugi raz Niemcy próbowali przez nią nawiązać kontakt z Paderewskim w październiku), ale Strakacz - co zresztą dobrze świadczy w tym momencie o jego politycznej przytomności - nie dopuścił do tego. Nie jest to chyba jednak dostateczny powód, by nazywać panią Giron "agentką nazistowską" (przypomnijmy, że i sam Paderewski był w dobrych stosunkach z marszałkiem Petainem, który namawiał go do nawiązania stosunków z Niemcami...).

Trzydzieści procesów

To zdumiewająca historia. Jedna kobieta walczyła z całą armią adwokatów i pełnomocników (a głównie oczywiście z mecenasem Vallottonem), by sprawiedliwości stało się zadość i by Polska odzyskała spadek po Paderewskim. Nie robiła tego dla siebie - nie była przecież jego spadkobierczynią i wiedziała o tym doskonale. Wyłącznie dla pamięci uwielbianego przyjaciela swej rodziny narażała na szwank nie tylko swoje dobre imię, ale także wolność i zdrowie. Zapewne wytaczając pierwszy proces nie spodziewała się, że będzie ich aż 30!

W większości były to procesy o zniesławienie, i to "w obie strony" - adwokaci i ona oskarżali się wzajemnie o mówienie nieprawdy i o oszczerstwa. Szczegółowy ich opis znajduje się w książce pani Giron; trudno go nawet streścić.

Pierwszy raz to ona wystąpiła do prokuratora kantonu Vaud, jeszcze przed wyjazdem Paderewskiego ze Szwajcarii. Chodziło o zapewnienie stałej opieki nad Paderewskim i jego siostrą. Prokurator oskarżenie odrzucił. Niewiele potem Strakacz i Vallotton na podstawie tych jej oskarżeń oskarżyli z kolei ją o zniesławienie (w tym samym czasie Strakacz wywozi Paderewskich). Zostaje skazana. To dopiero początek...

W roku 1941, na kolejnym procesie, próbowano ją poddać badaniom psychiatrycznym. W dwa lata później znów skazano ją na więzienie za oszczerstwo wobec mecenasa Vallottona. Zaraz potem Vallottona powołano na placówkę do Brazylii (gdzie również Paderewski miał posiadłości ziemskie...). W kolejnej sprawie, będącej dalszym ciągiem poprzedniej (wyroku nie wykonano), skazano panią Giron na dwa miesiące więzienia, ale za to z zawieszeniem. Odwołanie od wyroku zostało odrzucone. Jednocześnie zmieniono wyrok w sprawie Strakacza - pani Giron miała mu zapłacić 5000 franków odszkodowania, 1000 franków jego adwokatowi oraz koszta sądowe. I tak dalej...

W roku 1945 została porwana przez komisję psychiatrów z własnego domu, ale zwolniono ją. Wszystkie jej sprzeciwy zostały oddalone. W roku 1947 wydała książkę "Le drame Paderewski" (Dramat Paderewskiego), która stała się podstawą kolejnych oskarżeń ze strony tych, których w niej oskarżała. Odpowiedzią była też książka Andre Baumgartnera (wspólnika Vallottona) "La verite sur le pretendu drame Paderewski" (Prawda o rzekomym dramacie Paderewskiego). Ale w roku 1949 nagle nastąpił całkowity zwrot.

Jest testament!

W paryskim Banku Morgana zdeponowana została niegdyś koperta z nazwiskiem Paderewskiego. W niej znajdowała się druga, także zalakowana, z herbem Rzeczypospolitej Polskiej i napisem: "Ważny dokument należący do Ignacego Jana Paderewskiego. W przypadku śmierci depozytariusza dokument ten należy doręczyć panu Sylwinowi Strakaczowi, który się po niego zgłosi. I.J. Paderewski, 30 września 1930 roku".

Po wojnie bank nadesłał na adres Strakacza informację, że hitlerowscy okupanci nie naruszyli koperty Paderewskiego. Już w 1946 roku Strakacz rozpoczął postępowanie o otwarcie owej koperty, która - jak słusznie podejrzewał - mogła zawierać testament. Przez długi czas bank odmawiał, okazało się bowiem, że w Polsce, w Bydgoszczy, żył przyrodni brat Paderewskiego, Józef, który - w sytuacji, gdy żona i siostra kompozytora już nie żyły - mógłby być głównym spadkobiercą. Następnie sprawa znów utknęła: gdy Konsulat PRL w Nowym Jorku "przekazał konsulowi PRL w Paryżu pełnomocnictwa od Józefa Paderewskiego", to bank oczywiście komunistom nie uwierzył i zażądał pełnomocnictw bezpośrednich.

W końcu jednak w 1949 roku otwarto oficjalnie kopertę. W środku był testament - być może nieco inny niż ten tajemniczo zaginiony w Szwajcarii; nie ma na nim np. podpisu notariusza Gonvers. Jednak treść jego jest najprawdopodobniej bardzo zbliżona lub wręcz ta sama. Po prostu Paderewski, chcąc się zabezpieczyć, zdeponował swą ostatnią wolę w paru miejscach.

W prasie zawrzało. A tymczasem prokurator kantonu Vaud skarżył panią Giron po raz kolejny... Ten proces autorka opisuje bardzo dokładnie, niemal słowo po słowie. I znów skazanie, i znów apelacja, i tak w kółko. Wreszcie kilka z rzędu wyroków pozbawienia wolności. Prokurator skazał ją na więzienie po mowie, w której oskarżał ją o obłęd! Jeszcze parę apelacji - i w końcu 2 maja 1950 roku pani Giron została uwięziona. W więzieniu nadwerężyła kręgosłup, gdy zmuszono ją do mycia podłóg i dźwigania ciężkiego kubła z wodą. Trafiła do szpitala.

Tymczasem sprawa rozstrzygnęła się 7 lipca 1950 roku, w rok po odnalezieniu testamentu. Strakacz, zmęczony nękaniem ze strony władz PRL, zrzekł się wszelkich praw nadanych mu w ostatniej woli przez Paderewskiego. Testament został jednak uprawomocniony, a głównym spadkobiercą stał się Józef Paderewski. W końcu lipca pani Giron odzyskała wolność. Nie odzyskała jednak żadnych kwot, które od niej zasądzono na podstawie fałszywych oskarżeń; nie udało jej się oskarżyć winowajców. Ale przynajmniej miała satysfakcję, że dzięki swemu uporowi miała udział w ocaleniu części spadku po Paderewskim.

Spadek dla Polski czy PRL?

Niestety, Polska była w tym czasie Ludowa. Małgorzata Perkowska-Waszek sugeruje, że pani Giron sprzymierzyła się z PRL dlatego, że była komunistką (naprawdę należała do partii konserwatystów).

Strakacz, którego Paderewski uczynił wykonawcą swego testamentu (mimo że przez lata nie miał dokumentu w ręku, wiedział przecież o tym doskonale), nie chciał - i tu łatwo go zrozumieć - oddać majątku komunistom.

"Sprawa dawno już byłaby uregulowana - pisał w roku 1947 w liście do synowej pani Paderewskiej - gdyby nie fakt oddania Polski w ręce bolszewików. Gdyby Polska naprawdę była wolna, Riond Bosson byłbym już był przekazał jakiejś naukowej instytucji, najprawdopodobniej Krakowskiej Akademii Umiejętności. [...] Cóż, kiedy obecny rząd komunistyczny w Polsce na samym początku m.in. skonfiskował majątki Akademii Krakowskiej! Oczywiście, że w takich warunkach nie może być mowy o przekazaniu im Riond Bosson, bo może zamiast młodych poetów czy muzyków posłaliby tam na wakacje zasłużonych komunistów - a to niewątpliwie nie mogło leżeć w intencjach Pana Prezydenta. [...] z bolszewikami nie będę prowadził rozmów. Cały majątek jest pod kontrolą sądów, zarówno w Szwajcarii, jak i w Ameryce. Dostanie go kiedyś Naród Polski, bo taka była intencja Pana Prezydenta, ale nie dostaną go komuniści, a im właśnie o to chodzi".

A jednak najgorzej spuściznę Paderewskiego potraktowano nie w PRL, ale w Szwajcarii, i to jeszcze nawet po zrealizowaniu postanowień testamentu. Wystarczy przyjrzeć się losom Riond Bosson.

Paderewski w testamencie napisał: "Utrzymanie tej rezydencji pochłania ogromne pieniądze i z tego powodu należy ją jak najprędzej zlikwidować. Przypuszczam, iż można ją będzie sprzedać za cenę przez urzędy miejscowe określoną".

W roku 1953 spadkobierca, Józef Paderewski, sprzedał ją więc - już w dużym stopniu ogołoconą. Nabywcą był Aga Khan III, który chciał zamienić ją w muzeum Paderewskiego. Cena wyniosła 454 000 franków, ale Józef Paderewski, "przygnębiony wysokimi podatkami, wywiózł z Riond Bosson niewielką tylko część uratowanych mebli, resztę - jako pamiątkę po Wielkim Zmarłym - sprezentował adwokatom". (Simone Giron)

Niestety, muzeum Paderewskiego w Riond Bosson nie powstało. Komuś widać zależało na tym... Przecież cała ta afera z testamentem była wielką kompromitacją dla szwajcarskich szych i wymiaru sprawiedliwości. Po serii tajemniczych włamań, kradzieży i innych nieprzyjemności, w rok później Aga Khan nie wytrzymał i sprzedał Riond Bosson pewnemu handlarzowi bydła. Ten z kolei - rzeźnikowi. Posiadłość przechodziła z rąk do rąk, coraz bardziej niszczejąc. W roku 1957 władze kantonu Vaud zaplanowały w tym miejscu autostradę i zrównały z ziemią ogromny, piękny park; z domu stopniowo znikało wszystko, łącznie z klamkami i kranami. W roku 1966 dom zburzono. Dziś nie ma tam po nim nawet śladu.

Kto czarny, kto biały

Simone Giron nie była wariatką ani agentką nazistowską, ani komunistyczną. Sylwin Strakacz nie był złodziejem ani mordercą. Oboje byli postaciami tragicznymi - zapewne ofiarami swych charakterów: pani Giron - egzaltowanego usposobienia, Strakacz - sztywności i zamknięcia w sobie, a może także łatwowierności. Oboje byli absolutnie przekonani o swoich racjach. Oboje na sprawie Paderewskiego stracili.

Kilka tygodni przed śmiercią pani Giron napisała do swego wydawcy, Jerzego Jasieńskiego z PWM:

"Wciąż jestem pozbawiona spadku rodzinnego, ukradzionego mi przez bandę, która ukradła też majątek Paderewskiego".

Sylwin Strakacz do dziś ma opinię całkowicie zszarganą, a dla władz PRL stał się kozłem ofiarnym. Został w dodatku przez tenże PRL pozbawiony ponad dwóch trzecich tego, co Paderewski zapisał mu w spadku za wierną służbę. Zamiast 20 tys. dolarów wypłacono mu 6 tys., a darów w naturze - połowy księgozbioru i jednej trzeciej piwnicy z cennymi winami - sam się zrzekł. Wina zresztą już dawno zostały wypite... A Strakacz, po śmierci Paderewskiego polski konsul generalny (na wniosek gen. Władysława Sikorskiego), w roku 1945 pozbawiony stanowiska, żył skromnie, zarabiając na życie jako tłumacz przysięgły; był też założycielem i prezesem Polish American Republican Club.

Zmarł w Los Angeles w roku 1973 w wieku 81 lat.

Egzaltowana pani Giron przeżyła wszystkich swych wrogów i pisząc na początku lat 80. "Tajemnicę testamentu Paderewskiego" wyliczyła triumfalnie, kogo ukarała "Sprawiedliwość Wyższa". Sama zmarła w roku 1987.

Simone Giron odwiedziła Polskę w roku 1958.

Strakacz nie wrócił do kraju już nigdy.