Henryk Dasko
O jakości tłumaczeń Roberta Stillera
...Próba przełożenia Bladego ognia [Nabokova] jest dla każdego tłumacza przedsięwzięciem najeżonym karkołomnymi trudnościami. Jaką wersję dostaje do ręki polski czytelnik? Autorem przekładu jest Robert Stiller, tłumacz o poważnym dorobku, który w ciągu ostatnich kilku lat przyswoił polskim czytelnikom cały szereg arcydzieł literatury anglojęzycznej: Mechaniczn
ą pomarańczę Burgessa, Ze śmiertelnego zimna Johna le Carrego, Przygody Alicji w Krainie Czarów i Po drugiej stronie Lustra Carrolla. Z przekładów tych najwyżej ocenić trzeba ciekawie spolszczoną Mechaniczną pomarańczę, futurystyczno-plebejską groteskę, w której pan Stiller zabłysnął niezwykłą i niedocenioną inwencją językową. W tej samej serii PIW-u, w której ukazał się Blady ogień, Robert Stiller wydał także polski przekład Lolity.Lolitę
Stiller zgwałcił. W nieopierzonym podówczas jeszcze "Ex Librisie" pisałem o skandalicznym braku poszanowania dla języka oryginału, pogardzie dla szlifu nabokovowskiej frazy, niedopuszczalnej plebeizacji tekstu rodem z Mechanicznej pomarańczy. Pan Stiller nie podjął jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji, a jego odpowiedzią na krytyczną recenzję był stek inwektyw w wywiadzie prasowym. Niedawno przeczytałem powtórnie polską wersję Lolity; autor przekładu popełnia tam rzeczy niespotykane. Zasłoną miłosierdzia należałoby okryć "gwiazdy i glabzdry jadowitych zwierzątek, szelest potencjalnych wężów, potrząsanie faflami, pobyt u czubków, ubawy, kolesiów, geszefciarza (w oryginale: businessman), jechanie wyżyłowanym, grzdyle, wizganie, spluweczki, traki, popkorny, snikersy" i dziesiątki podobnych kwiatków, od których Nabokov, pedantycznie uwrażliwiony na jakość przekładów swoich książek, przewraca się w grobie. Ale jeżeli u Nabokova żona klepie mrukliwego męża po podbródku, a u Roberta Stillera "robi milczkowi gli gli pod brodą", to przy najlepszej woli nie sposób znaleźć kotary, która podobne brednie zasłoni.W końcowej partii Lolity znajduje się dramatyczna scena konfrontacji Humberta Humberta z Clare Quiltym, który Lolitę uwiódł i doprowadził do jej ucieczki. Humbert odnajduje Quilty'ego, aby go zastrzelić, ale przedtem pragnie mu wyjaśnić, kim jest i dlaczego Quilty ma zginąć. Przedstawia się jako ojciec Lolity, na co Quilty, w oryginale angielskim, odpowiada: nonsense. I to krótkie, proste słowo, w jednej z najsmutniejszych scen tej niewypowiedzianie smutnej książki, Robert Stiller przełożył na polski jako: pierdolisz. Może lepiej niż wszystkie inne przykłady właśnie to słowo w pełni ilustruje translatorską metodę, jakiej ów znany i doświadczony tłumacz - pragnący polskiemu czytelnikowi udostępnić najwspanialsze dzieła Nabokova - użył w Lolicie.
Przekład Bladego ognia jest lepszy niż nieszczęsne tłumaczenie Lolity. Może inaczej: przekład Bladego ognia nie jest równie zły. Tak jak Lolita, Blady ogień jest po polsku lekturą mizerną; czytelnik z niedowierzaniem zastanowić się musi nad niezrozumiałym zachwytem, otaczającym Nabokova. Nie ma przekładów idealnych. Jednak pierwszą zasadą Nabokova-tłumacza był zawsze bezwzględny szacunek dla oryginalnego tekstu. Robert Stiller sięga nie po Judith Krantz, ale po jednego z najwybitniejszych twórców literatury anglojęzycznej dwudziestego wieku. Przekład Bladego ognia to kolejny argument popierający tezę, iż dla pisarza, tłumacza oraz polskiego czytelnika byłoby lepiej, gdyby pan Stiller trzymał się od Nabokova z daleka.
Poemat Shade'a przełożył tłumacz białym wierszem, i jest to wybór logiczny. Zarówno francuskie, jak i rosyjskie tłumaczenia poematu - to ostatnie pióra Very Nabokov, żony pisarza - dokonane są tą samą metodą. Stiller zauważa w przypisach, że świadomie zrezygnował z rygorów poetyckich na rzecz dosłowności, co jest ukłonem w stronę metody Nabokova, zastosowanej w Onieginie. Niestety, Stiller to nie Nabokov, a polska wersja Bladego Ognia to nie Oniegin.
Poemat Shade'a, naśladujący utwory Pope'a, utrzymany jest w konwencji romantycznej. Konwencja ta steruje zarówno obrazami wiersza, jak i jego frazą. Polskie tłumaczenie poematu jest wprawdzie w miarę bliskie argumentacji tłumacza, lecz wyjałowione z jakiejkolwiej poetyki i pozbawione skrzydeł; czyta się je jak niedobrą prozę. Obrazy Nabokova tracą żywość kolorów, a fraza - tak charakterystyczną dla pisarza lekkość i elegancję. W polskiej wersji poematu bohaterowie Nabokova "miamlają", używają "spluw", "lubieżnie" sprawdzają gładkość własnego policzka po goleniu lub posługują się nieprawdopodobnymi wyrażeniami w rodzaju "zrobić buch", "ranek jest u mnie najlepszy" czy "upchnięty przez nianię".
Sądząc po braku nazwiska redaktora w stopce, mamy do czynienia z kolejnym tłumaczeniem Roberta Stillera opublikowanym na jego żądanie bez wydawniczej obróbki. Trudno w podobną nonszalancję uwierzyć, albowiem każdy kompetentny redaktor mógłby poprawić bez kłopotu znaczny procent błędów, przeinaczeń i niezręczności. Trudno też pojąć, dlaczego wielojęzyczny lingwista nie zweryfikował własnego tekstu z rosyjskim, choćby, przekładem, łatwo dostępnym zarówno w Rosji, jak i w USA. Pozbawiony redakcji poemat i pisane prozą części książki roją się od błędów. I tak, zazwyczaj kompetentny językowo, Robert Stiller gubi się bez reszty w realiach amerykańskich. Floor registers to nie klawiatura podłogi(?), lecz otwory wentylacyjne, w amerykańskich domach umieszczone zazwyczaj w podłodze; eggnog to nie grzane piwo z jajkiem, tylko mleczny napój z domieszką rumu; tea-table to nie stół do podwieczorku(?), lecz zwyczajny stolik; float to nie tratwa, lecz ruchoma platforma z dekoracjami jadąca w pochodzie; bunny eggs to nie groźnie brzmiące królicze jaja(??), lecz znacznie bardziej prozaiczne pisanki, albowiem w Ameryce wielkanocnym symbolem, pełniącym rolę polskiego baranka, jest królik. Diner, tanią restaurację, zastępuje tłumacz dinnerem, czyli wieczornym posiłkiem. Moppet, po polsku brzdąc, zamienia się w muppeta, telewizyjną kukiełkę z zupełnie innej ery. Pojawiają się nonsensy: fragment poematu, który powinien brzmieć "...muszę kiedyś uwolnić skrytą we mnie kolię brody" - w polskiej wersji brzmi: "...muszę kiedyś wypruć te zapuszczone we mnie flaczki". Giną liczne w tekście Nabokova aluzje do baseballa, narodowego sportu Amerykanów, który Stiller miesza z krykietem, każąc uprawiać tę praktycznie nieznaną w USA grę młodemu Shadeowi. Tłumacz myli nawet New Wye, czyli New Y, nader przejrzysty kryptonim stanu New York, gdzie mieści się dokładnie w książce opisany uniwersytet Cornell, z rzeką, nie wiedzieć czemu, na pograniczu angielsko-walijskim, choć kryptonim ten jest w tekście poematu rozszyfrowany.
Drażni ucho nadużywanie partykuły jakby, niewłaściwie i natrętnie, i zaimków ten, ta, to, w wielu miejscach nieprawidłowo zastępujących angielskie rodzajniki. Rażą prostackie wulgaryzmy: "obszczerzać się, chłam, grzdyl, paciajka, zmyłki, miał to z głowy" - jakich Stiller niemal obsesyjnie używa. Ich cienia nie ma nie tylko w Bladym ogniu, ale w żadnej książce Nabokova, stylisty wśród arystokratów i arystokraty wśród stylistów. Rażą dziesiątki błędów językowych, niezręczności i zwyczajnych niechlujstw: masaż zamienia się w szorowanie, jądra - w tak ulubione przez pana Stillera jaja, łazienka w sypialnię, motocykl w motorower, pończochy w portki, sztuczna biżuteria w galanterię jubilerską, spostrzegawczy w przyglądający się. W polskim tekście pojawiają się mesedże i fani, tenisiści grają na glinianych kortach, chociaż po polsku mówi się ziemne korty, odziani w staromodne flanelowe kostiumy, chociaż historia tego sportu takich ubiorów nie zna; grywano natomiast w tenisa w białych spodniach z miękkiej wełny, i to właśnie oznacza angielskie słowo flannels. Błędnie przełożono lub objaśniono szereg Nabokovowskich aluzji i żartów językowych. Przykłady te można by mnożyć do woli, ale wyszczególnianie ich tutaj jest doświadczeniem równie przykrym, jak ich czytanie. Wierzyć się nie chce, że chodzi o pisarza, który właśnie z dbałości o szczegół uczynił swoje credo twórcze.
Kinbote jest wariatem, ale zarazem i narratorem Bladego ognia. Jak w książce pozbawionej autorskiego głosu pokazać czytelnikowi, że ma do czynienia z szaleńcem? Nabokov stosuje tu interesującą technikę: o tym, że Kinbote jest niespełna rozumu, możemy wnioskować jedynie z jego zaskakujących zachowań i szokujących wypowiedzi, począwszy już od pierwszych stronic. Absurdalne przekonanie o współautorstwie poematu; wiara we własną wielkość; powtarzające się, oderwane od tematu, wtręty; obsesja otaczającego go spisku - obraz obłąkańca rysuje się klarownie i niedwuznacznie.
Zagłębiam się w polską wersję Bladego ognia, różną od oryginału. Po angielsku cztery części - przedmowa, poemat, komentarz, indeks. Po polsku - pięć, doszły przypisy i komentarz tłumacza. Czytam uważnie, śledzę zmiany dopisane cudzą ręką w rzekomo dosłownym przekładzie: u Nabokova jest kretyn, po polsku ideowy kretyn; po angielsku oczy, po polsku nie wystarczy: muszą być głupie ślepia. Znajduję zdania o polskich krytykach i tłumaczach: ...erudycja maturzysty, urzędnicza polszczyzna wstępniaków i wyrafinowanie literackie korektorki... To chyba nie o Zembli? I dalej, komentarz o erze McCarthy'ego: ...kompromitacja McCarthyzmu w następstwie ułatwiła komunistom na szereg lat penetrację życia politycznego w USA... Komunistom? W USA? Ogarnia mnie straszliwe podejrzenie, szukam dalej. Na skrzydełku obwoluty znajduję niepodpisany tekst, wydaje mi się, że skądś znam to pióro: "Zmyślając i podpuszczając odbiorcę, Nabokov porusza się"...
Więc Kinbote przeżył? Nauczył się polskiego?
I teraz...
1994
* Henryk Dasko "Odlot malowanego ptaka", 2009