TOMEK MICHNIEWICZ

Zakład karny San Quentin, KALIFORNIA

 

 

Niewiele jest takich miejsc w Stanach. Więzienie o maksymalnym rygorze, ale stare i przeludnione. Nocami po korytarzach biegają szczury i karaluchy, a w celach farba odłazi ze ścian. Było budowane dla trzech tysięcy osadzonych, ale mieści prawie połowę więcej. W jednym ze skrzydeł jest cela śmierci. Na zastrzyk czeka w nim siedmiuset skazanych.

Tu nie trafiają świeżaki. San Quentin to adres na dłużej. Przywożą | tu recydywistów i takich, co z życia za kratami zrobili sobie karierę. Wyroki dwudziestu, dwudziestu pięciu lat, dożywocia albo i wielokrotnego dożywocia. Nie ma tu białych kołnierzyków złapanych na defraudacji ani dzieciaka, który potrącił na pasach staruszkę. Tu się trafia za brutalne przestępstwa z użyciem przemocy. Są gwałciciele, mordercy, gangsterzy. Ci, których społeczeństwo postanowiło wyeliminować. Uznało, że nigdy nie będą przydatni, bo z własnego wyboru postanowili iść drogą, która stanowi śmiertelne zagrożenie dla innych, porządnych obywateli. Wielu tu liderów ulicznych gangów, ludzi karmiący się strachem i przemocą. Dziurawe zęby i szramy na twarzy. Najgorszy koszmar.

"PRZYJMUJĘ DO WIADOMOŚCI, że więzienie San Quentin to placówka o maksymalnym rygorze bezpieczeństwa, i oświadczam, że wchodzę na jego teren na własną odpowiedzialność. Zostałem poinformowany, że nie zostanie mi przydzielona uzbrojona eskorta. Rozumiem też, że w przypadku zatrzymania mnie przez więźnia lub grupę więźniów jako zakładnika władze stanu Kalifornia nie będą prowadzić z nimi jakichkolwiek negocjacji.

Pod oświadczeniem widniała tabelka z podpisami kolejnych odwiedzających. Spojrzałem na wieżyczki wartownicze rozlokowane wydłuż muru, na snajperów popijających w nich kawę. Upał lał się z nieba, spękana ziemia od dawna nie miała czym oddychać. Porucznik Robinson przyglądał mi się badawczo.

- Czyżby jakieś wątpliwości?

GDY ZATRZASKUJĄ SIĘ ZA TOBĄ KRATY SAN QUENTIN, kończy się świat, jaki znałeś. Ostre, wydawałoby się, moralne nakazy tracą wyrazistość, czerń i biel z początku nabiera odcieni, a potem całej palety żywych barw. W środku czeka na ciebie inna rzeczywistość, której musisz się uczyć od nowa. "Jeśli nie wiesz, która godzina, szybko kup zegarek", mówią. Można sobie tylko wyobrazić, co się dzieje z tymi bez zegarka, gdy nocą gasną światła.

Jakie przerażenie musi czuć ktoś, kto tu wchodzi w kajdankach i wie, że to już tu, koniec, że stąd nie ma wyjścia. Nawet morderca pierwszego dnia jest tu sam przeciwko całej reszcie. Na zewnątrz pan i władca, tu bezbronna ofiara. Role się odwracają.

Minęliśmy wartownię i mały korytarz, krata zamknęła się za nami z głuchym trzaskiem. Nad głowami górowały sześciometrowe mury zwieńczone co kilkadziesiąt metrów wieżyczką. Zza szyb widać było tylko okulary przeciwsłoneczne strażników obserwujących teren. Oni jedni mają broń, karabiny snajperskie. W środku klawisze noszą najwyżej pałki, chyba że transportują więźnia do celi śmierci.

Zza załomu muru dochodził gwar. Spacerniak, boisko do koszykówki. Dwustu facetów w niebieskich drelichach. Siedzieli na ławkach, stołach, ćwiczyli ze sztangami, przechadzali się po trawniku. Kilka godzin codziennie spędzają na powietrzu. Pozorny spokój.

Pod budynek po drugiej stronie wewnętrznego ogrodzenia podjechał srebrny autobus.

- Świeżyzna. - Wielki czarny czterdziestolatek wczepił się palcami w siatkę i patrzył na transport nowych więźniów. Wychodzili niemrawo z autobusu pod okiem strażników ze strzelbami w rękach. Ubrani byli w niebieskie uniformy z papieru. Na wypadek, gdyby podczas transferu udało im się uciec albo ktoś ich odbił. Bez ubrań daleko nie zajdą.

Mężczyźni szli powoli, nogi krępowały im kajdanki na kostkach połączone łańcuchem z drugą parą wokół nadgarstków. Ustawiali się w kolejce do rejestracji, potem wejdą do budynku, gdzie przejdą kontrolę osobistą. Stali w ciszy, nie rozglądali się, nie rozmawiali.

Za siatką od strony spacerniaka przyglądało się im kilkunastu więźniów. Nikt nie szarpał ogrodzenia, nie krzyczał do nich, nie szczerzył krzywych zębów w perwersyjnym uśmiechu. Po co, to nie film. Stąd nie ma wyjścia, przecież dopadną ich i tak. Obie strony siatki zdawały sobie z tego sprawę.

PRZERWA NA SPACERNIAKU STANOWI CODZIENNY OBRAZEK. Więźniowie wypuszczeni z zamknięcia cel na powietrze. Razem, bez ogrodzeń, na jednym terenie. Tak mogłoby się wydawać. Jednak jeśli popatrzeć bliżej, można dostrzec prawidłowości. Na boisku do kosza stoją sami czarni, piknikowe stoły to teren białych, bieżnia - Latynosów. Swoje przestrzenie mają też Filipińczycy i inni imigranci z Azji Południowo-Wschodniej. Tylko ścieżka dookoła jest uznawana za ziemię niczyją, miejsce dozwolonych spotkań. Najważniejsza spośród zasad rządzących w kalifornijskich więzieniach: nie jesteś numerem, jesteś kolorem skóry.

W San Quentin nie rządzą strażnicy czy naczelnik, tylko wewnętrzny kodeks, którego złamanie oznacza śmierć. To bardzo brutalny świat, niepozostawiający nikomu wyboru.

Jesteś z nami lub przeciw nam. Więźniowie uczą się tych zasad od dziecka na ulicy i w innych zakładach, do San Quentin trafiają już dobrze zorientowani.

W San Quentin masz do wyboru być rasistą lub być sam. Dać się wykorzystywać swoim albo wszystkim. Samotnik nie ma tu szans, zjedzą go żywcem, powiesi się w celi lub zwariuje ze strachu. Musisz należeć do którejś grupy. Z innymi nie utrzymujesz kontaktu, nie handlujesz, nie wymieniasz przysług. Nie siadasz z nimi przy jednym stole, nie rozmawiasz ani nie dzielisz się jedzeniem. Jak ci każą, bijesz; jeśli poproszą, dźgasz. Nie zadajesz pytań. Jeśli dostaniesz rozkaz i go nie wykonasz, tobie zrobią to, co miałeś zrobić tamtemu. Prosta zależność. Musisz należeć do gangu.

Tych świeżaków w papierowych uniformach szybko ocenią, zrekrutują. Zawodowcy zaś natychmiast się rozpoznają, oni wchodzą na gotowe. To jest kolejny etap ich kariery, odsiadka jest zgodna z planem. Najgorzej mają ci, co tu przyjechali z innego stanu, nie znają ludzi. Trafili do San Quentin, bo zgwałcili dziewczynę po imprezie albo napadli na stację benzynową i zastrzelili kasjera. Brutalni przestępcy, żadne niewiniątka, ale tutaj i tak każdy trzęsie portkami. Ci to muszą się wręcz postarać, żeby gang ich przyjął.

Nie przyglądaj im się. Lepiej, żeby nie widzieli, że rozumiesz, na co patrzysz - porucznik Robinson mówił, patrząc przed siebie, jakby nie dostrzegał, co się dzieje obok.

Dwadzieścia metrów dalej stało dwóch białych chłopaków, może dwudziestopięciolatków. Umięśnieni jak sportowcy, łysi, wytatuowani. Przed nimi grubas i mały chudzielec na rozkaz padali na ziemię i robili pompki. Z tego dużego pot lał się strumieniami, całe plecy miał mokre. Rzucał się i podnosił ociężale, już chwiał się na nogach. Ten mniejszy jakby chciał zniknąć, zgarbiony, mały, na granicy płaczu.

- Bractwo Aryjskie - wskazał Robinson ruchem głowy.

Największy biały gang więzienny w Ameryce, neonaziści i rasiści. Wieszaliby czarnuchów na gałęzi, o innych rasach mówią: brud, karaluchy. Jeśli jesteś biały i potrzebujesz w środku ochrony, oni stanowią twój jedyny wybór. Oni albo nikt.

Ci dwaj dowódcy to ledwie sierżanci, średni szczebel gangu. Przygotowują rekrutów do inicjacji. Będą ich męczyć i upokarzać, aż dwaj nowi zaprzestaną oporu. To się dzieje w świetle dnia. Reszta inicjacji odbędzie się za zamkniętymi drzwiami.

 

blok RC, RECEPTION CENTER. IZBA przyjęć. Pierwszy adres każdego nowo zameldowanego skazańca. Olbrzymi, wysoki na trzy piętra hangar. Na całej powierzchni setki piętrowych prycz ustawionych co pół metra. Jak w obozie dla uchodźców. Mieszka tu tysiąc osób.

Nowi noszą pomarańczowe drelichy dla odróżnienia od tych, którzy skończyli już "kwarantannę". W RC każdy nowy przez trzy pierwsze miesiące odsiadki podlega obserwacji. Trafiają tu z różnych powodów i z różnym nastawieniem. Jeden chce odsiedzieć swoje i wrócić do domu, inny od pierwszego dnia garnie się do gangu. Tego pierwszego przeniosą potem do lżejszego skrzydła, drugi trafi do zamkniętej celi, pod ścisły nadzór. Przez trzy miesiące żyją jednak obok siebie, śpią na sąsiednich łóżkach, na wyciągnięcie ręki. Mordercy, gwałciciele i sprzedawcy narkotyków obok tych, którzy przez lata tłukli do nieprzytomności żonę, albo takich, za których najgorszą decyzję w ich życiu podjęła wściekłość i alkohol.

NA ŚRODKU, PRZY SAMEJ BRAMIE WYJŚCIOWEJ, mieścił się niewielki podest, na którym przy biurkach siedziało pięciu strażników, jeden jadł kanapkę. Wyglądali bardziej jak nocni Stróże niż sadystyczni klawisze z filmów. Pod jedną ze ścian metalowe schody i mostek obserwacyjny na wysokości pierwszego piętra. Wspiąłem się na górę. Na mostku stała czarna pucołowata strażniczka w płowym mundurze i żuła gumę.

- Ilu tu macie strażników?

- Sześciu.

- Na tysiąc więźniów?

Wzruszyła ramionami.

- Jeśli coś się wydarzy, nie poradzimy sobie nawet w trzydziestu.

- Dlaczego nie macie broni?

- Boby ją zabrali.

Tak już się zdarzało. W San Quentin bunty i zamieszki wybuchają regularnie. Ostatnio trzy lata temu. Po wszystkim ponad czterdziestu wywieźli do szpitala, niektórych rozpłatanych nożami na pół. Od tamtej pory na dźwięk alarmu więźniowie mają obowiązek natychmiast położyć się na ziemi z rękami za głową. Jeśli któryś tego nie zrobi, snajperzy będą strzelać bez ostrzeżenia.

Porucznik Denelda Footman też nie nosi broni. Na terenie więzienia broń trzyma się za pancernymi szybami. Jest jedyną kobietą w RC wśród tysiąca osadzonych mężczyzn. Nie była przejęta ani trochę. Ta guma, ten spokój, to nonszalanckie oparcie o barierkę. Może poza, może pewność.

- Często musicie używać przemocy?

- Właściwie nigdy.

Mówiła do mnie, ale oczami wciąż wodziła po hangarze.

- Jak to możliwe?

- My tu nie jesteśmy od pacyfikacji, tylko utrzymywania spokoju. Z więźniami trzeba rozmawiać, a nie bić. Żyjemy tu razem, my i oni. My im nie wchodzimy w drogę, a oni nam.

- Trochę to za piękne, żeby było prawdziwe.

- Jeśli ich traktujesz jak ludzi, unikniesz większości problemów.

Strażnicy w San Quentin próbują być przede wszystkim pomocni. Rozmawiają z osadzonymi, słuchają o ich problemach. Pomagają, jeśli mogą, czasem nawet nagną zasady. Rok nie wyrok. Tutaj takich nie ma, wszyscy są skazani na swoje towarzystwo na długo. Muszą jakoś razem żyć, rozwiązania siłowe nie wchodzą w grę, broń stwarzałaby więc tylko niepotrzebne ryzyko.

- Mogę zejść tam na dół?

Porucznik Footman wzruszyła ramionami, wciąż żując gumę i opierając się o barierkę.

Z poziomu podłogi hangar sprawiał wrażenie ciaśniejszego. Prycze stały jedna przy drugiej, w nocy osadzony ma przynajmniej trzech innych na wyciągnięcie ręki. Dwóch po obu stronach i jednego nad głową. Stan Kalifornia oficjalnie nie może sankcjonować podziałów rasowych. Prycze są więc przydzielane losowo, możesz spać obok dwóch Latynosów i czarnego gangstera. W nocy strażnicy mogą mieć tylko nadzieję, że nic się nie wydarzy. Utrzymanie kontroli jest w tych warunkach niemożliwe.

Przy bramie do hangaru mieści się umywalnia. Ktoś się golił przy wypukłym lustrze pozwalającym strażnikom na podwyższeniu widzieć, co dzieje się za bramą. Kawałek dalej stało kilka stołów na sześć osób każdy. Latynosi grali w karty. Obok kilku więźniów oglądało telewizję. Na pryczach jedni drzemali, inni czytali gazety, siedzieli, rozmawiali, ktoś robił pompki.

Przeszedłem się między łóżkami w głąb hangaru, nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Pomarańczowe drelichy schły na ramach łóżek, niektórzy nosili je zawiązane na biodrach. Ciężkie żółte światło wysoko zawieszonych lamp nie było wystarczająco mocne. Im dalej od jasnej plamy wejścia, tym było ciemniej i bardziej ponuro. Nic dziwnego, że każdy chce spać jak najbliżej bramy, nie straci wzroku.

- Tss, dziewczynko! - Wielki czarny facet, umięśniony niczym atleta, stanął przede mną, trochę za blisko, patrzył wyzywająco prosto w oczy. Śmierdział potem. Za plecami drugi. - No i czego tu szukasz?

- Ja?

- Ty.

Nie pamiętam, co było dalej, jak wymknąłem się tym dwóm więźniom, jak wyszedłem przed barak, co działo się przez następne pół godziny. Taki to był strach.

 

CALHOUN BLAKLEY MIAŁ MOŻE DWADZIEŚCIA TRZY LATA. Pochodził z dobrego domu, skończył niezłą szkołę, a od szesnastego roku życia jeździł samochodem, który dostał od rodziców. Tym razem siedział za narkotyki. Cztery lata i osiem miesięcy. Biały, łysa głowa, całe przedramiona pokryte tatuażami. Kiedyś musiał wpaść w złe towarzystwo. Może jeszcze w domu, może już tutaj. Silny jak byk, sprężysty. Sam podszedł, chciał porozmawiać. Uprzejmy, ale czujny, taki w ciągłym, ledwo zauważalnym napięciu.

- Pamiętasz swój pierwszy dzień tutaj?

- Pierwszego dnia się nie zapomina.

- Skąd wiedziałeś, jakich zasad masz przestrzegać?

- Nie wiedziałem.

- Jak się ich nauczyłeś?

- Jak każdy. Dałem dupy i dostałem lekcję.

Takimi nowymi ktoś się zawsze zaopiekuje. Strażnicy często proszą starszych więźniów, żeby wprowadzili świeżaka w kodeks, bo to się wszystkim przysłuży. Ktoś mu wyjaśni zasady, chyba że wcześniej jakąś złamie. Wtedy nauczy się inną metodą.

- Wyglądasz mi na narodowca, Calhoun...

Tylko uśmiechnął się nieznacznie i wzruszył ramionami.

- Tu nie ma innego wyjścia. Nawet jeśli nie jesteś rasistą i nie chcesz mieć z tym nic wspólnego, nie zostanie to zaakceptowane.

- Co chcesz powiedzieć? Musisz być rasistą?

- Musisz.

- Należysz do jakiegoś gangu?

Cofnął się o pół kroku, podniósł ręce, jakby się przed czymś bronił.

- Nie, proszę pana. Ci z gangów trafiają do karceru. Raz byłem, więcej nie chcę.

- Co oznaczają tatuaże, które masz na rękach?

- Te? - Z ochotą podciągnął rękawy, pokazał przedramiona. Zaczął z zaangażowaniem opowiadać o estetyce i kreskach, pamięci matki, której poświęcił pierwszy rysunek. Prawe przedramię pokrywał mu smok, na lewym miał mozaikę małych obrazków, krzyże, napisy, twarze, kwiaty. Wszystkie o osobistym, pamiątkowym znaczeniu.

Calhoun zapomniał tylko wyjaśnić, co oznacza trójlistna koniczyna i gotyckie cyfry 18. Pierwsza i ósma litera alfabetu. AH. Adolf Hitler. Calhoun był porucznikiem Bractwa Aryjskiego.

W San Quentin strażnicy nie noszą broni, ale wśród więźniów wszyscy ją mają. W cenie są noże i wszystko, czym da się ciąć, dźgać. Robią je z plastikowych butelek, szczoteczek do zębów, okularów, rantów muszli sedesowej, z wieszaka, zszywaczy, nogi od krzesła, mydła i maszynki do golenia. Ich pomysłowość nie zna granic.

Niewielu natomiast nosi broń przy sobie. Każdy ją raczej sprytnie ukrywa na terenie więzienia: w najmniejszych szparach, szczelinach muru, zakopują na spacerniaku, przyklejają do prycz niczego nieświadomych sąsiadów. Wyjmują tylko wtedy, gdy ma się naprawdę przydać albo gdy ktoś im każe.

W San Quentin nie da się po prostu odsiedzieć wyroku, wyjść i wrócić do życia, spłaciwszy społeczeństwu dług. To jest maszynka do mielenia ludzi. Gdy wchodzisz, raczej zostaniesz na dłużej, niż planowałeś.

W San Quentin są dwa porządki. Oficjalny mówi o równości wobec prawa, godności, przywróceniu do społeczeństwa. Cele są mieszane, na stołówkę wszyscy wchodzą razem. W więzieniu jest sporo programów resocjalizacyjnych. Można się uczyć renowacji mebli, skończyć szkołę. W teorii wszystko gra.

Drugi porządek ustanawiają sami więźniowie, a raczej liderzy gangów. Gangów więziennych jest raptem kilka. Dwa białe, dwa latynoskie, jeden czarny, jeden azjatycki. Należą do nich niemal wszyscy więźniowie w San Quentin.

Blood in, blood out. Gang przyjmuje nowych przez daninę krwi, a wyjście jest tylko jedno - przez kostnicę. Gdy wstąpisz raz, zostajesz do końca życia. Gang cię ochroni, ale nie za darmo, trzeba na to nieustannie pracować. Musisz stale udowadniać swoją lojalność. Może dostaniesz za to pół roku w karcerze, a może dziesięć lat do wyroku. Na grypsy mówią tu "latawce". Znajdziesz na pryczy zwiniętą kartkę, nawet nie będziesz wiedział od kogo. Na niej rozkaz. W trakcie widzenia dadzą ci żyletki, przeszmugluj do bloku C. Odbierz kilka gramów mety, przynieś temu i temu. Zrób z czegoś shank, odpowiednik noża, przekaż "Pająkowi". Podczas spaceru zaatakuj "Azjatę". Strażnik się stawiał za mocno, daj mu nauczkę.

Nowy odmówił wykonania polecenia. Miał dźgnąć czarnego.

Dźgnij go na stołówce.

Oficjalnie nikt się nie przyzna, że należy do gangu, wszyscy boją się SHU. Secure Housing Unit, skrzydło pod ścisłym nadzorem. Karcer. Jednoosobowe cele trzy na trzy metry, bez okien, tylko prycza i sracz, nic poza tym. Jedzenie podaje anonimowy strażnik przez dziurę w drzwiach.

Osadzonym w SHU należy się godzina spaceru na dobę w betonowej studni bez dachu, dwa metry na sześć. Pozostały czas spędzają w zamknięciu, bez kontaktu ze światem. Z karceru zabierają ich czasem na obowiązkowe zajęcia resocjalizacji. Siedzą wtedy jak zwierzęta w ustawionych w półkolu stalowych klatkach metr na metr i słuchają wykładu. SHU to najgorsza kara, jaka może spotkać więźnia San Ouentin.

Do SHU trafisz, nawet jeśli nie chcesz. Wystarczy, że gang podejmie taką decyzję. Liderzy gangów w San Quentin są prawdziwymi panami życia i śmierci. To jest genialna organizacja, o której mogliby się uczyć studenci zarządzania. System, który nie ma słabego punktu.

W całej Kalifornii funkcjonuje ponad tysiąc małych gangów ulicznych. To młode chłopaki, którzy malują na murach tagi graffiti, oznaczając w ten sposób swój teren. Noszą broń i prowadzą z rywalami ciągłą wojnę na wyniszczenie. Podjeżdżają samochodem, strzelają i jazda, z piskiem opon. Sprzedają narkotyki, stosują wymuszenia, zbierają haracze. Są panami tak zwanych neighborhoods, swoich osiedli lub małych dzielnic. Cała ta gangsterka z teledysków, te bandanki, slang, szerokie spodnie - to właśnie oni.

Każdy z tych ulicznych gangów należy do jakiejś większej struktury. Odpala jej dolę jak podatki, słucha poleceń i szanuje arbitralne decyzje przychodzące z góry.

Tych większych federacji nie jest wiele. Największa to 18th Street Gang, zrzeszająca dwadzieścia tysięcy latynoskich gangsterów. Dziesięć tysięcy kontroluje salwadorska Mara Salvatrucha, w skrócie MS-13. Czarne gangi jednoczą dwie większe grupy, Crips i Bloods, operujące przede wszystkim w Los Angeles. Są też struktury wietnamskie, khmerskie i białe gangi motocyklowe, jak osławione Hells Angels czy Mongols. Te federacje to "duzi chłopcy", którzy dzieciakom na ulicach rozdają karty.

Ich liderzy odpowiadają głową przed prawdziwą mafijną egzekutywą, tak zwanymi "gangami więziennymi", których w całym stanie jest raptem sześć. Największy to La Eme, Meksykańska Mafia, która kontroluje całe południe Kalifornii. Drugi to latynoska Nuestra Familia, mająca pod sobą północną część stanu. Są też czarna Black Guerilla Family, białe Bractwo Aryjskie i Nazi Lowriders. I jeszcze azjatycki gang Asian Boyz, w skrócie AZN. Tu już kolory bandanek nie mają znaczenia, liczy się kolor skóry.

Gangi więzienne decydują o wszystkim, co dzieje się na ulicach kalifornijskich miast, choć powstały, żeby kontrolować świat za murami więzień. To najwyższa władza zarówno na przedmieściach Los Angeles, jak i w San Quentin.

ICH MODEL BIZNESOWY JEST PIEKIELNIE INTELIGENTNY. Wszystkie gangi uliczne od dekad musiały sobie jakoś radzić z nieustającą ofensywą policji, FBI, służb szeryfa. Co chwila któryś z dowódców trafiał za kraty, co powodowało krwawe wojny o wpływy i władzę. Organizacja się trzęsła, czasem chwiała w posadach. Wycinania dowództwa przez wymiar sprawiedliwości nie dało się zatrzymać, a zza krat niewiele można było zdziałać.

Gangi zrozumiały, że jeśli nie można wygrać, trzeba się dostosować. Przeorganizowały się. Przyjęto założenie, że wszyscy, ale to wszyscy liderzy trafią w końcu za kraty. I drugie - że nie powinno mieć to wpływu na funkcjonowanie organizacji. Dziś pięciuset najważniejszych ludzi La Eme siedzi w więzieniach, a i tak trzymają pieczę nad interesami gangu w całym stanie. Organizacje nauczyły się kontrolować ulice zza krat.

Każdy uliczny gangster prędzej czy później zostanie złapany i trafi do więzienia, choćby tylko na krótko. Jeśli w więzieniu będzie na niego czekać grupa wystarczająco silna, by go tam okaleczyć lub zabić, ze strachu wykona każde polecenie. Nie trzeba więc było utrzymywać rozległej struktury na zewnątrz. Wystarczyły niewielkie, ale zdyscyplinowane grupy w samych więzieniach. Ci na wolności i tak słuchali rozkazów, wiedząc, co czeka ich w kryminale, jeśli się nie dostosują.

Strach przed nieuchronną karą łączy od tamtej pory niewidzialnymi więzami dowódców zamkniętych za murami więzień i dziesiątki tysięcy ulicznych żołnierzy, którzy w ich imieniu sprzedają narkotyki, prowadzą handel bronią i ludźmi, kontrolują prostytucję.

Dowódcy może siedzą za kratami, ale dolę zgarniają i tak, na odpowiednie konta, przez odpowiednich ludzi. To jest interes, a nie barowe mordobicie. Morderstwa i przemoc to tylko waluta w obrocie. Wytatuowani zabójcy za kratami San Quentin to przede wszystkim biznesmeni.

działalność operacyjną na zewnątrz pozostawiono kadrze średniego szczebla. Szefowie MS-13 czy 18th St. podejmują samodzielnie decyzje w swoich rejonach. Dopóki odpalają dolę na górę, nikt się w ich sprawy nie wtrąca. Mogą prowadzić swoje śmieszne wojny, nosić różnokolorowe bandanki, robić groźne miny, strzelać do tych drugich i mścić się za swoich. To teatr. Te tatuaże, nomenklatura, tagi na murach. Kto tu jest ważniejszy, groźniejszy, bardziej bezwzględny. Uliczni gangsterzy mają złudzenie samostanowienia, a egzekutywa utrzymuje ich w tej iluzji.

Ale prawda jest taka, że zaprzysiężeni wrogowie, którzy nie miną się na ulicy bez strzelaniny, odpowiadają przed tą samą organizacją. Nad oboma, jak parasol, pieczę trzyma Meksykańska Mafia, La Eme. Dziel i rządź - raz jeszcze stara zasada znajduje zastosowanie. La Eme w więzieniach zrzesza i członków MS-13, i 18th St. Rodzina Czarnych Guerilli za kratami jednoczy Crips i Bloods, choć ci na ulicach zabijają się od pięćdziesięciu lat.

Bo drugie założenie systemu jest takie, że jeśli trafisz za kratki, ktoś się tobą zaopiekuje. W środku tymczasowo przestają się liczyć uliczne afiliacje, więzienia to teren ludzi najwyższego szczebla, którzy wszystkich stawiają do pionu. Na ulicy chłopcy mogą się nienawidzić, ale pod wieczór saldo na kontach musi się zgadzać. Postrzelają sobie ponownie po wyjściu.

System działa bez zacięć, bo gangi funkcjonują jak armia, którą kieruje zawsze kilkuosobowa rada. Przykład: Nuestra Familia, meksykańska Nasza Rodzina. Na jej szczycie stoi rada trzech generałów osadzonych w najgorszym karcerze w stanie, w więzieniu Pelican Bay. Pod nimi są kapitanowie, porucznicy i sierżanci wykonujący polecenia w więzieniach i na ulicy. W Naszej Rodzinie obowiązuje też spisany kodeks. W sekcji piątej można znaleźć zapis o karze śmierci za dezercję lub tchórzostwo. Wojskowa struktura, karność i dyscyplina.

Nuestra Familia działa niczym duża firma. Na swoim terenie zbiera podatki - dwadzieścia pięć procent przychodu każdego dilera i prostytutki. Sprzedaje broń, zbiera haracze, organizuje przerzut nielegalnych imigrantów z Meksyku. Kontroluje kilkadziesiąt tysięcy ulicznych gangsterów i dwa tysiące żołnierzy operujących za kratami. W ten j sposób rządzi całą północną Kalifornią.

Genialna organizacja.

 

WESZLIŚMY DO BLOKU POD ŚCISŁYM NADZOREM. Trzy poziomy zamkniętych cel, długie korytarze, na końcu łaźnia, w której wszystko widać. Zza krat wystawały ręce z lusterkami. Mężczyźni, których twarzy nie widziałem, obserwowali każdy nasz krok.

Eric Travis. Pięćdziesiąt jeden lat. Dwa wyroki za napad z bronią w ręku, trzeci za przemoc w rodzinie. W więzieniu od piętnastu lat, posiedzi do końca życia. Stał oparty czołem o kratę, ręce wysunięte na zewnątrz. Przerzedzone siwiejące włosy, okulary, oczytany, elokwentny, bogate słownictwo. Biały.

- Podobno tu nie ma przemocy. - Stanąłem w bezpiecznej odległości.

- Z rzadka. - Travis patrzył mi prosto w oczy, tak jakoś wyzywająco, choć zupełnie bez potrzeby.

- A wszystko chodzi jak w zegarku.

- Bo z rzadka wystarczy.

W środku działa ten sam mechanizm co na ulicach. Robisz, co każą, bo wiesz, co się stanie, jeśli nie posłuchasz. Więzienny kodeks nie powstał, żeby organizować życie w środku, on jest tego życia pochodną. Nożami, żyletkami i szpikulcami ze szczoteczki do zębów, podczas dwóch gigantycznych buntów oraz niemierzalnej liczby małych scysji liderzy gangów doszli do porozumienia. Wyznaczyli zasady współżycia. Biali mają ławki na spacerniaku, czarni boisko do koszykówki. W stołówce Azjaci siadają przy stołach w rogu, Latynosi pod ścianą. Każda grupa ma swój teren, na który pozostałym wstęp wzbroniony. Jeśli na terenie gangu pojawi się obcy, od razu do niego skoczą, pobiją go, może dźgną. Nikt więcej nie spróbuje.

Więzienny kodeks ma więc na dobrą sprawę służyć dobru samych osadzonych. Jeśli wszyscy znają zasady, unika się niepotrzebnej walki. A to nie będzie przecież walka jeden na jednego. Gdy biały wejdzie na latynoski teren i go potną, pozostali będą musieli jakoś zareagować, są w końcu odpowiedzialni za swoich ludzi. Krótka droga do szeregu ciał w plastikowych workach ułożonych na ziemi.

Inicjacja do większości gangów wygląda tak samo. Ktoś nowemu wyłoży podstawowe zasady, nowy zrobi trochę pompek, dostanie proste zadanie lub dwa. A potem, gdy będzie już gotowy, jego własny gang pobije go do nieprzytomności. Żeby wiedział, że to nie żarty. Chrzest przez krew. Blood in, blood out.

Dlatego gdy pół roku później dostaniesz latawiec z poleceniem wbicia ostrego szpikulca zupełnie obcemu człowiekowi, zrobisz to, mimo że nigdy nawet nie widziałeś dowódcy, który ten rozkaz wydał.

NIEWIELKIE blaszane drzwi w sześciometrowym murze otworzyły się z elektrycznym brzęczykiem. Robinson przeszedł pierwszy, ruszyłem za nim. Musiałem schylić głowę, żeby nie uderzyć w za niską futrynę. Gdy ją podniosłem, ujrzałem pięciuset mężczyzn w pomarańczowych strojach, którzy przyglądali mi się bez słowa. Wyjście z wąskiego dziedzińca mieściło się po drugiej stronie, za ich plecami.

Przez to miejsce po prostu nie da się przemknąć cichcem.

Kim są ci ludzie, skąd się tutaj wzięli? Trudno uwierzyć, że wszyscy szukali dróg na skróty. Kilku musiało popełnić kosztowny błąd, inni dali się może wmanewrować. Mieszkańcy Kalifornii lubią myśleć, że wszyscy osadzeni po prostu wybrali taką ścieżkę. To, co innych przeraża, dla nich było oczywistym następstwem, kolejnym krokiem kariery. Ze oni wszyscy podjęli świadomą decyzję.

A może tak się tylko wydaje z daleka.

 

STAŁ przy ogrodzeniu. Wysoki, czarny, z lekko już spłowiałymi tatuażami. Musiał być po czterdziestce. Na twarzy miał widoczną bliznę i ślady po ospie. Mówili na niego Troy. Odsiadywał dożywocie za napad z bronią i porwanie. Próbował obrabować sklep, potem uciec, podczas policyjnego pościgu wziął zakładnika. Przez chwilę był nawet w telewizji, udało im się sfilmować go z helikoptera.

- Który raz?

- Trzeci.

- Wyjdziesz jeszcze?

- Nie.

W wielu krajach dożywocie to tylko hasło, za dobre sprawowane wychodzi się po kilkunastu latach. Nie z San Quentin. Tutaj dożywcie oznacza, że umrzesz w wiezieniu.

- Gdybyś mógł przeżyć jeszcze raz swoje życie, zmieniłbyś coś?

- Wychowałem się w Inglewood. Nigdy nie miałem żadnego wyboru.

 

- transport! - komenda poniosła się z głośników po całym bloku. Więźniowie natychmiast stanęli twarzą do ściany, ręce oparli o mur. Otworzyła się niewielka brama, weszło przez nią dwóch strażników z rękami na kaburach przy pasku. Między nimi skuty łańcuchami mężczyzna w specjalnym drelichu. Kajdany krępowały mu ruchy, dreptał nieporadnie. Wracał z sądu po apelacji. Odrzucona. To jeden z niemal siedmiuset skazanych na karę śmierci.

Nie wyglądał na przerażonego.

Czego mają się bać osadzeni w San Quentin? Pobicia, wymuszeń, groźby śmierci? Przecież to wszystko mieli na co dzień w swoich dzielnicach.

Zresztą większość z nich i tak nigdy nie planowała żyć dłużej niż do trzydziestki.

 

przed NIEWIELKIM BETONOWYM budynkiem stała kolejka skazanych, bacznie obserwowana przez trzech strażników. Wchodzili po kolei do środka na rewizję. Każdy musiał się rozebrać do naga, pochylić, rozchylić pośladki, kaszlnąć. Strażnicy musieli mieć pewność, że po widzeniach na blok nie trafią niebezpieczne przedmioty. Wielu ukrywa je w zagłębieniach ciała. Potrafią przenieść żyletki pod językiem, we włosach prowizoryczny nóż, a ostry szpikulec w odbycie.

Takie upokarzające rewizje wszyscy przechodzą niemal codziennie.

Na papierze w San Quentin wszystko jest perfekcyjnie zorganizowane. Założenie jest właściwe: jeśli ktoś trafił do San Quentin, to znaczy, że złamał konkretne prawo. Powinien więc mieć możliwość pracy nad tą sferą swojego życia lub osobowości, która popchnęła go w niewłaściwą stronę. W San Quentin jest poradnia małżeńska i zajęcia z odpowiedzialnego rodzicielstwa, kontroli agresji. Można się nauczyć stolarki i odnawiania mebli, zdobyć kwalifikacje do pracy. Funkcjonuje Patton College dający możliwość skończenia szkoły średniej, napisania matury. Łącznie oferowane są tu trzydzieści trzy programy resocjalizacyjne.

Z których korzysta niecałe pięć procent więźniów.

To, czego nie ma w statystykach, to przeludnienie, szczury, karaluchy. Więzienny kodeks, który nie pozwala siedzieć ramię w ramię z kapitanem innego gangu i słuchać pani psycholog ani jeść w stolarni z tych samych naczyń co inni. Liderzy dbają o swoje dochodowe przedsiębiorstwo za kratami, przy nim jest o wiele więcej pracy.

- To jest maszynka do mielenia ludzi - powiedział Troy. - Tu się nikomu nie pomaga.

W więzieniach stanowych w Kalifornii przebywa obecnie sto sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Budowane są kolejne zakłady, które pomieszczą dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy. W ciągu dwudziestu lat w Kalifornii przybyło pięćset procent osadzonych i ta liczba ciągle rośnie. Prawie siedemdziesiąt procent spośród nich to czarni i Latynosi z dzielnic o dużym zaludnieniu, jak Compton. Więzienia są często zarządzane i obsługiwane przez prywatne firmy, które zarabiają, gdy prycza jest zajęta, i nie, gdy więzień wraca odmieniony do społeczeństwa. W ich interesie nie leży resocjalizacja, tylko stawianie nowych łóżek. System stąd nikogo chętnie nie wypuści.

Zresztą po co ich wypuszczać? Czy nie lepiej mieć wszystkich na oku, na ograniczonym, łatwym do kontrolowania terenie? Pozostali będą mogli spać spokojnie.

Z tych trzystu mężczyzn stojących przede mną na dziedzińcu niewielu wróci do normalnego życia. Siedemdziesiąt procent wróci tutaj, z nowym wyrokiem. Większość z nich po raz pierwszy trafiła do więzienia za lekkie przestępstwa niezwiązane z przemocą. Za kradzież, włamanie, posiadanie narkotyków. Mieli odsiedzieć dwa lata i wyjść do domu. Ale podczas odsiadki w tym chorym świecie nauczyli się przemocy lub zostali zmuszeni, by jej używać. Dostali drugi wyrok, trzeci, transfer do San Quentin. Tutaj latawce dołożyły im jeszcze kolejne lata do wyroku albo karcer, zamknęły drogę do zwolnienia za dobre sprawowanie. Dopiero w więzieniu stali się prawdziwymi przestępcami.

Nie mieli wyboru.

- Co ty mówisz. Wielu miało wybór i z niego skorzystało.

EricTrayis wciąż stał w swojej celi, z rękami przełożonymi przez kraty na zewnątrz. Nadal trzymałem się w bezpiecznej odległości.

- Co masz na myśli?

Przetarł okulary, założył je ponownie.

- Tu jest mnóstwo ludzi z Gwatemali, Hondurasu, Nikaragui. Oni tu nie są przypadkiem. Oni wolą siedzieć tu w więzieniu, niż wrócić do siebie do kraju.

- Dlaczego?

- Bo w San Quentin mają trzy posiłki dziennie, dach nad głową i tu jest o wiele bezpieczniej niż tam, skąd pochodzą.