Przekrój
Tomasz Lis boi się wilczego biletu
Najgłośniejszy obecnie polski bezrobotny mówi, dlaczego stracił pracę. I nie wyklucza zmiany zawodu. Z TOMASZEM LISEM rozmawia Piotr Najsztub.
WARSZAWA, 14 LUTEGO 2004 R.
Doigrałeś się?
- Nazwałbym to inaczej. Nastąpił koniec kilkumiesięcznej agonii.
Co umierało?
- Mój pełen serca i pasji superpozytywny stosunek do TVN.
Dlaczego umierał, przecież stacja się nie zmieniła?
- Zmieniał się stosunek stacji do mnie. Złudzenia minęły ostatecznie jakieś osiem, dziewięć miesięcy temu.
Co takiego się zdarzyło?
- Wtedy, po prawie sześciu latach pracy, zaproponowano mi, żebym prowadził "Fakty" tylko siedem razy w miesiącu. Złudzenia prysnęły. Wiadomo już było, że kierunek to „marginalizowanie Lisa".
Coś się wtedy wydarzyło, co mogło być powodem tego nowego kierunku?
- Właśnie nic, i to mnie bardzo cieszy, bo pokazuje, że to nie jest kwestia takiego czy innego wydarzenia, że to jest kwestia tendencji. Mniej więcej w tym samym czasie TVN przedstawiło Monice Olejnik propozycję, którą ona - chcąc zachować twarz i honor - musiała odrzucić.
Czyli pojawiła się tendencja "mniej Lisa i Olejnik". Dlaczego?
- Bo są niesterowalni. Ja byłem niesterowalny w tym sensie, że mając mocną pozycję zawodową, nie tylko wewnątrz firmy, nie dawałem gwarancji, że w pewnych kluczowych momentach spełnię rolę narzędzia.
Co to są "kluczowe momenty"?
- Kampanie wyborcze, same wybory.
Ktoś cię naciska, żebyś "Faktami" wpływał na przebieg kampanii wyborczej, sympatyzując z jakimś ugrupowaniem lub politykiem?
- Musiałbym zdradzać takie historie, których zdradzać nie chcę. Powiem ogólnie: były sytuacje, kiedy trzeba było kłaść wszystko na szali, żeby ocalić twarz.
Czyli ktoś próbował cię do czegoś zmuszać, ty nie chciałeś i wychodziło na twoje?
- Zwykle wychodziło na moje.
To poważne oskarżenie szefostwa TVN. Czemu chcesz te przypadki zachować w tajemnicy?
- Bo, po pierwsze, odbywało się to najczęściej w cztery oczy, więc pewnie mielibyśmy jedno zeznanie przeciwko drugiemu, a po drugie, nie chcę, żeby ostatnie tygodnie przesłoniły mi ostatnie lata. A ja tu spędziłem sześć wspaniałych lat, razem z ludźmi przeżyłem nadzwyczajną przygodę, coś stworzyliśmy i nie chcę zalewać się żółcią.
Ale może niepotrzebnie tak się buntowałeś. Przecież TVN jest wielkim przedsięwzięciem, również gospodarczym, żyje w takim, a nie innym otoczeniu. W Polsce przedsięwzięcie gospodarcze nie może sobie pozwolić na całkowitą niezależność w wyrażaniu poglądów.
- Zgadzam się z tym, ja sobie zdaję sprawę, że otoczenie nie zawsze jest sprzyjające. Zdaję sobie sprawę, że nasz kapitalizm jest częściej polityczny niż rynkowy. Zdaję sobie sprawę z tego, kto miał przez te wszystkie lata większość w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, od której zależało istnienie kolejnych nadajników TVN, przedłużanie koncesji i parę innych drobiazgów. Tyle że ja, dziennikarz, odpowiadam przed widzami. Mogę sobie zdawać sprawę z tego, że właściciele w pewnych okolicznościach mają trudną sytuację, ale gdybym wyciągał z tego jakieś konsekwencje w swojej pracy, to z "Faktami" nie byłoby najlepiej.
Kiedy świadomość takich uzależnień zacznie decydować o tym, co jest na antenie albo czego nie ma antenie, to jest to koniec dziennikarstwa. Cud boski, że to trwało ponad sześć lat, bo zupełnie spokojnie mogło się skończyć parę lat temu. I to byłoby dla mnie o wiele smutniejsze.
Czyli w jakiejś mierze ten sondaż prezydencki spadł ci jak z nieba, uwolnił cię?
- Uwolnił mnie tylko w jednym sensie. Bałem się bardzo takiej sytuacji, w której przy tendencji "marginalizujemy Lisa" - a już od wszystkich słyszałem: "Stary, teraz będziesz odcinany po plasterku" - będę swoją twarzą firmował koniec siebie w tym programie. A potem jeszcze mogłoby się zdarzyć, bo tak się zdarza w tym biznesie, że nagle ta oglądalność idzie trochę w dół, i wtedy pretekstem lichym, bo lichym, ale dla mnie o wiele boleśniejszym, byłoby: "No proszę bardzo, oglądalność idzie w dół, Lis jest zmęczony, wypalił się, musi odejść". Teraz, nie ukrywając wdzięczności dla Mariusza Waltera za to, że tu mnie zatrudnił, nie wykluczam, że ja za jakiś czas będę mu bardzo wdzięczny, że mnie stąd wyrzucił.
A potem mógłbyś być mu wdzięczny, że cię znowu przyjął?
- Nie, ta bajka dobiegła końca. Nie dlatego, że stąd się odchodzi, tylko ze względu na to, jak odchodzi. Dla mnie te oficjalne powody są zupełnie kuriozalne, a styl, w jakim pożegnanie się odbyło, jest dla mnie nie do zaakceptowania.
Masz na myśli publikowanie oświadczeń i brak osobistych rozmów z szefostwem TVN?
- Tak, publikowanie oświadczeń kłamliwych i całkowicie ze sobą sprzecznych. Na przykład najpierw oświadczenie, że prowadzone są ze mną rozmowy, a żadnych nie ma. Potem pan rzecznik Sołtysik przez parę dni powtarza, że była jakaś propozycja ze strony stacji, którą ja odrzuciłem. Ja publicznie oświadczam, że to jest wierutne kłamstwo. Dwa tygodnie później okazuje się, że tak naprawdę istotne było to, co powiedziałem albo czego nie powiedziałem w "Newsweeku". To co jest prawdą, bo jedno przeczy drugiemu. No i jeszcze jeden drobiazg... Powiedzieć, że mam żal, to może byłoby za dużo, bo kiedy Monice Olejnik nie podziękowano za te sześć lat, to i ja nie oczekiwałem specjalnie niczego innego... Ale myślę sobie, że można to było zupełnie inaczej przeprowadzić. Załóżmy, że TVN dochodzi do wniosku albo któryś z szefów - to istotne rozróżnienie - dochodzi do wniosku, że to koniec naszej współpracy, to można powiedzieć: "Słuchaj, jest, jak jest, zrobiłeś tu dużo, my to doceniamy, ale ten układ staje się dysfunkcjonalny, ty czujesz się pewnie skrępowany, my mamy z tego problem, to się może w którymś tam momencie odbić na programie, rozstańmy się w pokoju. Przygotowywane jest ładne oświadczenie, że dziękujemy, ale" coś tam, coś tam. W tym momencie ja, nie będąc idiotą - nie rozrywam szat, nie rzucam się, nie protestuję, tylko mówię OK. A tak pewnego dnia zobaczyłem jak zwykle ubraną na czarno personalną z panem prezesem Piotrem Walterem. Bez słowa podali mi pismo, nie ma ani podania ręki, ani słowa "dziękuję". Kiepski styl.
Mówisz, że ta walka o niezależność trwała od paru miesięcy, a trzymałeś gębę na kłódkę. Udzielałeś różnych wywiadów w tym czasie i nic nie mówiłeś. Może gdybyś zaczął wcześniej o tym mówić, to doszłoby do jakichś rozmów i te napięcia by się rozładowały?
- Nie sądzę.
Z pewnego punktu widzenia to historia z sondażem stała się też dla TVN takim darem od niebios, bo skoro już cię nie chcieli, to wreszcie mieli publiczny powód...
- Powiedzmy: pretekst. Zastanawiam się tylko nad jedną rzeczą. Jeśli naruszenia przeze mnie warunków kontraktu, jak czytam w piśmie wypowiadającym mi pracę, były tak oczywiste, to czemu zwolniono mnie dopiero po 15 dniach?
To chyba oczywiste, żeby zobaczyć, jakie będą reakcje środowiska politycznego, dziennikarskiego, opinii publicznej, czyli widzów, czy będą cię wszyscy bronili, czy może ganili...
- Inna wersja mi przychodzi do głowy. Że 15 dni było potrzebnych, żeby nie było wrażenia, że decyzja została podjęta już dawno.
Jak sądzisz, czy twoje odejście to ostatni wstrząs w "Faktach"?
- Nie wiem. Atmosfera jest, delikatnie rzecz ujmując, nie najlepsza, ale też bardzo gorąco przekonywałem wszystkich, żeby nikt nie wykonywał w mojej obronie gwałtownych ruchów, bo łatwo jest coś napisać, powiedzieć, krzyknąć, stanowczo się zachować, a efekty będą żadne. Jeśli można było mi spokojnie odrąbać łeb, to można każdemu.
To, co mnie wzruszyło, to był materiał w "Faktach" w dniu mojej dymisji. Chyba nawet nie padało w nim ani razu moje nazwisko, ale "byłem" w nim. Tomek Sianecki, który go zrobił, "dokleił" na końcu moje trzy razy różnie powiedziane "dziękuję" - w ten sposób mogłem się pożegnać z widzami. I na końcu te słowa, przyznaję, że się wtedy całkiem rozkleiłem: "To my dziękujemy". Pierwsza myśl, która mi wtedy przyszła do głowy, to to, że warto było być wyrzuconym z pracy, żeby coś takiego usłyszeć. Tym bardziej że pojawiały się takie głosy, czytałem na przykład w "Przekroju", o tym, jakim to byłem nieznośnym tyranem.
Tyrani też bywają kochani, jeśli odnoszą sukcesy i pozwalają innym grzać się w ich cieple.
- A ja myślę po prostu, że ludzie, z którymi pracowałem, czuli, że ja ich kocham. I ta więź została. Słyszałem od ludzi, którzy "wypadli" z różnych firm, że jak się potem pojawiają na korytarzu, to spotykani koledzy bardzo uważnie wypatrują jakichś rys na suficie i na ścianie. Ja się z tym nie spotkałem, już abstrahując od nieprawdopodobnej masy serdecznych reakcji ze strony widzów. Kiedy idę ulicą, to ludzie mnie zatrzymują, pozdrawiają.
Są solidarni z najsłynniejszym dziś bezrobotnym?
- Może tak, choć w pewnym tylko stopniu. Ale to dobrze, kiedy się samemu przez tyle lat mówi o 20-procentowym bezrobociu, poczuć, jak to jest. Niefajnie.
Chyba nie jest z tobą tak źle. Jak cię znam, to pewnie masz jakieś oszczędności?
- Oczywiście, akurat w tym sensie nie mogę się porównywać do masy ludzi, którzy z dnia na dzień tracą pracę.
Czujesz się komuś potrzebny? Oprócz rodziny.
- Grupie przyjaciół, znajomych.
A Polsce?
- Polsce?! Nie, nie mam takiego poczucia, że Polsce jestem potrzebny. Mam poczucie, że mógłbym być potrzebny paru milionom widzów.
Masz dwuczłonowe doświadczenia: telewizji publicznej, która od lat miota się pod naciskiem polityki, jej informacje zawsze miały to piętno, i prywatnego przedsięwzięcia medialnego, które, działając w tym otoczeniu, musi być - delikatnie mówiąc - ostrożne wobec polityków, a nawet niekiedy, jak sam mówiłeś, chciałoby niektórych polityków wyróżnić. Czym się różnią te dwa organizmy poddane wpływowi polityki?
- Jak są naprawdę poddane wpływowi polityki, to niczym. Telewizję publiczną trudno mi oceniać, bo nie byłem w środku, kiedy tam zaczynało być najgorzej, byłem wtedy w Ameryce. W TVN przez ponad sześć lat, to mogę powiedzieć z ręką na sercu, elementarne standardy dziennikarskie były dzień po dniu przestrzegane. Emocje na styku redakcja - szefostwo pojawiały się tylko w okolicach wyborów.
Które wybory wzbudziły najwięcej emocji?
- Prezydenckie w 2000 roku. Można powiedzieć, że to był początek jazdy w dół.
Mariusz Walter pojawił się podczas ogłaszania wyników u Aleksandra Kwaśniewskiego, stąd sądzę, że to jemu kibicował. Uważasz, że niesłusznie stacja chciała poprzeć tego kandydata?
- No, jak wynika z wyborów, pewnie ta opcja była według ludzi najlepsza, tylko co mnie to obchodzi? Dla mnie nie było gorszego i lepszego kandydata, dla mnie byli trzej kandydaci poważni, których chcieliśmy traktować równo: Kwaśniewski, Olechowski, Krzaklewski. Przy czym dramatyzm sytuacji politycznej był żaden. Polegał na tym, czy może będzie druga tura, w której - nawet gdyby była - i tak wiadomo było, że wygra Kwaśniewski. A i tak bywało u nas gorąco. Myślę, że w przyszłym roku w czasie kampanii będzie znacznie bardziej gorąco.
Szczególnie, jeżeli będziesz kandydował.
- Nie mam takich planów, ale myślę, że w TVN będzie gorąco, już niezależnie od tego, kto z polityków będzie kandydował, że tak powiem.
Dosyć gromko deklarujesz, że dalej chcesz być dziennikarzem.
- Nie "dosyć gromko", tylko stanowczo.
Rozumiem, że bycie dziennikarzem w twoim przypadku to jest przede wszystkim bycie dziennikarzem telewizyjnym?
- Nie tylko, chociaż dzisiaj, gdybym miał dalej pracować w telewizji, to chyba chciałbym to trochę inaczej ustawić. Chciałbym w większym stopniu być dziennikarzem niezależnym.
To musiałbyś mieć swój program publicystyczny, informacje już nie wchodzą w grę.
- Ja nie przekreślam niczego, bo jak się jest bezrobotnym, to lepiej nie przekreślać z góry niczego.
A widzisz pewną trudność w tym, że prowadząc swój program publicystyczny, będziesz musiał być gospodarzem między innymi dla polityków, i oni wykorzystując twoje pojawienie się w rankingach prezydenckich, będą sobie z ciebie żartowali, podważali na wizji twoją wiarygodność dziennikarską, będą cię traktowali jak konkurenta?
- Po pierwsze, myślę, że bym sobie z tym poradził. A po drugie, w sensie standardów i pewnej filozofii, myślę, że Jacek Żakowski był jakoś tam w polityce i świetnie sobie dał radę w dziennikarstwie. Grzegorz Miecugow był asystentem pana Płażyńskiego i jest dalej dziennikarzem.
Oba te przypadki jednak są niewspółmierne, ty zostałeś zakwalifikowany jako zawodnik w najcięższych zawodach - prezydenckich.
- Nie za pięć dni lub tygodni, to za trzy miesiące, raczej szybciej niż później, pojawią się sondaże, które odpowiadając na moje deklaracje, że chcę być dziennikarzem, pokażą, że przestałem być liczącym się kandydatem na prezydenta. Już za chwilę będzie cisza, telefon też będzie milczał i będzie spokój.
A właściwie dlaczego nie powiesz, że będziesz kandydował?
- Bo nie chcę kandydować.
Dlaczego?
- Bo mam zawód, w którym sobie całkiem dobrze radzę.
Kiepsko sobie radzisz! Przypominam, że właśnie wyrzucili cię z pracy.
- No słusznie, ale mam wrażenie, może to moja święta naiwność, że to tylko pewien epizod, jakaś robota tutaj została zakończona. Chciałbym wspinać się na jakiś kolejny parotysięcznik.
On właśnie stoi przed tobą. Pałac Namiestnikowski.
- Parotysięcznik dziennikarski.
Ale co jeszcze możesz lepszego w dziennikarstwie zrobić? Wszystkie najważniejsze nagrody już masz, jesteś twórcą sukcesu "Faktów"...
- Nie miałem jeszcze swojego programu publicystycznego.
Chyba sam nie wierzysz w to, że prowadzenie programu publicystycznego może być dla ciebie "parotysięcznikiem"! Co innego wybory prezydenckie...
- Znowu chcesz mi wmówić dziecko w brzuch.
Bo moim zdaniem jesteś na to kandydowanie skazany. Możemy sobie przez rok opowiadać, że nie będziesz tego robił, po czym zobaczę cię na liście kandydatów.
- Dlaczego skazany?
Będziesz się przez najbliższy rok dusił w dziennikarstwie, bo cokolwiek byś robił jako dziennikarz, i tak będziesz miał poczucie marnowania czasu. Wydaje mi się, że wyrzucając cię, Mariusz Walter tak naprawdę zrobił z ciebie kandydata na prezydenta. I to chyba wbrew sobie, bo sądząc z komentarzy publicystów, kibicuje raczej Jolancie Kwaśniewskiej. A wyhodował kontrkandydata, który może ją pokonać.
- Bardzo się cieszę, że ten dyktafon jest cały czas włączony, i chcę tych kilka zdań zobaczyć w "Przekroju". Opowiem taką zabawną historię, która zdarzyła się cztery czy pięć lat temu. Mariusz Walter powiedział mi - być może dziś temu zaprzeczy... pewnie zaprzeczy - w swoim gabinecie: "Proszę pana, pan kiedyś będzie prezydentem".
No i wykrakał.
- A ja mu odpowiedziałem: "Panie prezesie, czy pan nie widzi, że ja kocham to, co robię, czy pan nie widzi, że ja tę robotę uwielbiam, czy pan nie widzi, że spędzam tu piątek, świątek, że to jest moja pasja?". Wtedy obyło się bez żadnej konkluzji.
Obaj wiemy, że nosisz w sobie potrzebę zrobienia czegoś naprawdę. Do tej pory próbowałeś to robić jako dziennikarz. Chyba już rozumiesz, że żeby naprawdę mieć na coś wpływ, trzeba zmienić zawód, na przykład zostać politykiem. W dziennikarstwie będziesz się już tylko dusił.
- Bardziej boję się czegoś innego. Jestem dziennikarzem i chcę być dziennikarzem, ale zadaję sobie pytanie, czy teraz paru wpływowych ludzi nie będzie próbowało mi zafundować dziennikarskiego wilczego biletu. Pytanie więc nie brzmi: "Czy ja się będę dusił w dziennikarstwie i wtedy zmienię zawód", pytanie brzmi: "Czy pozwoli mi się być dziennikarzem".
I wtedy jedyną drogą, jaką będziesz mógł wybrać, będzie polityka.
- Wtedy musiałbym bardzo, bardzo poważnie zastanawiać się, co dalej.
A jaki powinien być prezydent przyszłej kadencji?
- Myślę, że powinien być kimś, kto będzie w stanie dać Polsce, Polakom, pewną wizję. Wizję nieograniczającą się do komunałów.
Jakiego rodzaju wizję - gospodarczą, światopoglądową?
- I jedno, i drugie, i dużo więcej. Wizję tego, kim jesteśmy, kim możemy być i jacy musimy być, żeby znaleźć się tam, gdzie chcemy być.
Czy to jest dobra rola dla polskiego prezydenta?
- To jedna z jego głównych ról. Taką rolę pełnił w Czechach Vaclav Havel.
Oni go wybierali, bo go kochali, nie z powodu jego wizji. Jego idee były cenione przez intelektualistów, grupę z Davos itd., itd.
- Nie sądzę. Myślę, że Czesi cenili go, bo miał dość odwagi, żeby im postawić lustro przed oczami.
My jesteśmy inni, nie chcemy patrzeć w lustro i dlatego wybieraliśmy Aleksandra Kwaśniewskiego?
- Twoim zdaniem dlaczego?
Ze strachu.
- Przed czym?
Przed chaosem, a wydawało nam się, że on ten chaos jest w stanie powstrzymać.
- I jakoś mu się to udało.
Tak. Więc nie powołuj się na Havla, bo w Polsce, przy tej konstytucji i przy takim narodzie, jaki mamy, prezydent wizjoner bardzo szybko zostanie uznany za nieszkodliwego wariata.
- Nasz prezydent ma bardzo duże uprawnienia, chociaż uważam, że generalnie nasz system jest dysfunkcjonalny. Albo powinien być układ prezydencki, taki jak w Ameryce, albo system kanclerski, jak w Niemczech. A zrobiono nam poczwarkę. Jedyny człowiek, którego władza pochodzi z wyborów powszechnych, ma mniejszą moc kreowania polityki niż ludzie z mniejszym mandatem. Jednak uważam, że prawo weta, prawo obsadzania bardzo wielu stanowisk w państwie, prawo prowadzenia dużej części polityki zagranicznej to nie są drobiazgi. To są ogromne uprawnienia. Tylko jaki z tych uprawnień robimy użytek? Czy na przykład prezydent bije się o niezależność publicznych mediów? Gdyby się bił, to one byłyby publiczne wiele lat temu. To nie Sierotka Marysia zafundowała nam pana Czarzastego i pana Kwiatkowskiego.
Trudno, żeby prezydent Kwaśniewski bił się o dymisję Roberta Kwiatkowskiego, skoro Kwiatkowski pomógł mu zostać prezydentem, był szefem jego kampanii!
- W tym momencie dochodzimy do pytania: czy ten prezydent funkcjonuje i podejmuje decyzje, kierując się interesem państwa, czy interesem własnym? Czy chodzi mu o to, żeby w TVP przez najbliższych kilka lat nie ukazał się żaden krytyczny materiał o nim, czy o to, żeby to były niezależne media?
Kiedy mówię o wizji, idei, to mówię o czymś, co zorganizowałoby w pozytywny sposób myślenie Polaków. Jeśli można dziś mówić o bezradności klasy politycznej i bezradności przywódców, to nie tylko dlatego, że w gospodarce najważniejsze sprawy nie zostały zrobione, że edukacja jest rozbabrana, prywatyzacja stanęła czy jest chaos w służbie zdrowia, ale także dlatego, że od kilku lat trwa u nas ewidentny kryzys zaufania do władzy, trwa ta "smuta". Naród na całe lata popadł w letarg, ma poczucie absolutnego zagubienia i znikąd nie widzi takiego prawdziwego światła dającego nadzieję, że może być inaczej.
Najpowszechniejszą w ostatnich latach ideą było to, że mamy się w miarę bezboleśnie i umiejętnie wtopić w cywilizowany świat.
- Nie mamy się wtapiać, tylko musimy walczyć o swoje, umiejętnie grając na tych dwóch fortepianach - amerykańskim i europejskim - niekoniecznie stawiając sprawę wiz na pierwszym miejscu w stosunkach polsko-amerykańskich i niekoniecznie rzucając histeryczne hasła "Nicea albo śmierć". Widzę tu gigantyczną rolę dla prezydenta i tu akurat Aleksander Kwaśniewski zdezerterował. Opanował chaos codzienny, ale w perspektywie kilkuletniej niewiele zrobił. Nie widać na przykład jego aktywności w sprawie wspierania społeczeństwa obywatelskiego, a to jest najważniejsze! Całkiem niedawno pojawił się projekt "dowalenia" organizacjom pozarządowym nowych podatków i nie słyszałem, żeby ktoś rozdzierał szaty na Krakowskim Przedmieściu, a dokładnie tego bym oczekiwał.
Widzę też gigantyczną potrzebę zainwestowania w przyszłość. To brzmi jak najbardziej wyświechtany komunał, ale jeśli my w najbliższych latach wydamy dwadzieścia parę miliardów złotych na - tak naprawdę - zabezpieczenie władzy przed gniewem górników, kolejną rekonstrukcję restrukturyzacji górnictwa, a na komputeryzację szkół wydamy pół miliarda w ciągu pięciu lat, to to jest dla mnie zupełna katastrofa. Mamy za chwilę wyż demograficzny i mamy sondaże, z których wynika, że połowa studentów w tym kraju o niczym innym nie marzy jak tylko o tym, żeby wyjechać za granicę. Po 15 latach demokracji wyjadą najzdolniejsi naukowcy i najbardziej dynamiczni ludzie. A my musimy mieć siedem, osiem procent wzrostu gospodarczego co roku, żeby za parę lat być na poziomie Hiszpanii i naprawdę się do Europy zbliżyć.
Kawałek niezłego orędzia ci wyszedł. I moim zdaniem byłby z ciebie taki kandydat na prezydenta, który by sporo narozrabiał w głowach polityków i wyborców. A tego nam trzeba. I w końcu się zdecydujesz na kandydowanie. Ale dzisiaj, skoro upierasz się, żeby widzieć w tobie dziennikarza, odpowiedz mi, co będzie, jeżeli żadna telewizja nie da ci robić programu? Z tym prezydenckim bagażem możesz być "trudny" dla każdej stacji.
- Czy ja mam garb?
Masz.
- Mam proste plecy.
W tym fachu nie zawsze ważna jest prawda, opinia o tobie jest najważniejsza.
- To co wtedy? Sytuacja się bardzo skomplikuje. Ale myślę, że nie jest tak źle, może za chwilę kurz opadnie, pojawi się sondaż, który szczęśliwie odbierze mi wszelkie, wirtualne szanse, i po prostu wszyscy o tym zapomną?
ROZMAWIAŁ PIOTR NAJSZTUB
TOMASZ LIS , 37, KARIERĘ ROZPOCZĄŁ W TVP, W 1990 ROKU. BYŁ DZIENNIKARZEM I PROWADZĄCYM "WIADOMOŚCI", NASTĘPNIE KORESPONDENTEM TVP W USA. W 1997 ODSZEDŁ DO TVN. PRZEZ SZEŚĆ LAT BYŁ WYDAWCĄ I PROWADZĄCYM "FAKTÓW". LAUREAT TRZECH WIKTORÓW, W 1999 ROKU ZOSTAŁ DZIENNIKARZEM ROKU. JEST AUTOREM KILKU KSIĄŻEK. OSTATNIA - "CO Z TĄ POLSKĄ?" - POTRAKTOWANA ZOSTAŁA JAKO JEGO PROGRAM WYBORCZY, A SPOTKANIA AUTORSKIE - JAKO ELEMENT KAMPANII PREZYDENCKIEJ. 4 LUTEGO 2004 R., PO PUBLIKACJI SONDAŻU "NEWSWEEKA", Z KTÓREGO WYNIKAŁO, ŻE W WYBORACH PREZYDENCKICH ZAJĄŁBY DRUGIE MIEJSCE PO JOLANCIE KWAŚNIEWSKIEJ, ZARZĄD TVN ZAWIESIŁ GO W OBOWIĄZKACH, A PÓŹNIEJ ZWOLNIŁ Z PRACY. STWIERDZONO, ŻE TO DLA DOBRA "FAKTÓW", KTÓRE PRZEZ ZAISTNIAŁĄ SYTUACJĘ MOGŁYBY STRACIĆ WIARYGODNOŚĆ.