Gazeta Wyborcza - 15/01/2000

 

SOCREALIZM

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (1)

Wiosną 1945

 

 

 

Borowski, ofiara stalinowskiego terroru, i Andrzejewski, przedwojenny żarliwy katolik, Konwicki, partyzant z wileńskiej AK, i Ważyk, świadek sowieckich zbrodni na Wschodzie. Dlaczego tak wielu polskich pisarzy poszło na służbę komunistycznej władzy?

I jak później od komunizmu odchodzili?

 

Nasi bohaterowie mogli zginąć w czasie tej wojny setki razy: w obozie koncentracyjnym, na zesłaniu w Rosji, ukrywając się po aryjskiej stronie na fałszywych papierach, w walce z Niemcami, Rosjanami. Ale przeżyli. Za chwilę będą głównymi ideologami nowej wiary, szermierzami socrealizmu. Ich żarliwość pociągnie za sobą innych, ich pryncypialność wzbudzać będzie strach, ich przywileje będą kłuły w oczy. Ale tej wiosny 1945 roku jeszcze wiele spraw potoczyć się może inaczej.

Dlaczego właściwie Jerzy Andrzejewski nie miałby, tak jak Jerzy Turowicz, z którym przyjaźnił się od lat (przed wojną wspólnie jeździli na medytacje do Lasek do ks. Władysława Korniłowicza, opiekuna duchowego tamtejszego Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża), trafić do redakcji "Tygodnika Powszechnego"?

Tadeusz Borowski nie od razu zdecyduje się na powrót do kraju. Przeciwnie - zapowiada w liście wysłanym z Monachium do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, redaktora naczelnego "Orła Białego", pisma armii Andersa, że przyśle mu wiersze. Dziś wiemy, że były tam gorzkie słowa o ojczyźnie w szponach NKWD. Czemu więc nie wyobrazić sobie Borowskiego na emigracji, jako współpracownika paryskiej "Kultury"?

A Tadeusz Konwicki? Przecież równie dobrze mógł jeszcze chwilę włóczyć się ze swym oddziałem po lasach Wileńszczyzny, aż aresztowałoby go i wywiozło w głąb Rosji NKWD. Mógł zresztą jako były akowiec trafić do więzienia i w Polsce. Albo wyemigrować. Razem z kolegami z partyzantki miał już przecież nawet zblatowaną załogę statku, który odpływał do Anglii.

Wiktor Woroszylski uważał się już wtedy za ideowego komunistę. Ale gdyby jego rodzice nie postanowili wyjechać z zajętego przez Sowietów Grodna, czy nie pisałby swoich rewolucyjnych wierszy w języku Majakowskiego? A może później jako rosyjski dysydent znalazłby się w łagrze? I może trafiłby tam na Juliana Stryjkowskiego, tymczasem, w 1945 roku, żyjącego w Moskwie na radzieckim paszporcie, któremu łatwo - gdyby do Polski nie wrócił - mógł przypaść los ofiary kolejnej antysemickiej czystki?

Tej pamiętnej wiosny 1945 roku, kiedy przez kraj przetaczała się radziecka ofensywa, a widok uciekających wojsk niemieckich przynosił nadzieję na zakończenie długoletniego koszmaru, chyba tylko Adam Ważyk nie musiał niczego rozstrzygać. Wyboru dokonał wcześniej. W sierpniu 1944 wkroczył w charakterze politruka z I Armią Wojska Polskiego do Lublina już jako zdeklarowany komunista. I jeszcze Kazimierz Brandys, ukrywający się w czasie wojny, gdyż podpadał pod ustawy norymberskie, uważa, że wiosną 1945 r. jego droga była już przesądzona - nie miał żadnych wątpliwości, że życie zawdzięcza wkraczającej do Polski Armii Czerwonej.

Polska specyfika

Kiedy nasi bohaterowie mówili komunistycznej władzy pierwsze "tak", Polska znajdowała się w stanie chaosu, niepewności, destabilizacji politycznej i gospodarczej. Wiadomo było o wywózkach na Wschód, o aresztowaniach akowców, ale też nikt nie negował olbrzymiego wkładu krwi, jaki wnosiła w zwycięstwo nad faszyzmem Armia Czerwona. W lutym na ulicach i w urzędach pojawiły się plakaty "AK - zapluty karzeł reakcji". W marcu zwabiono do ZSRR i aresztowano przywódców Polski Podziemnej, przyszłych skazanych w tzw. procesie szesnastu.

Jednak nawet w Warszawie, gdzie gorycz klęski musiała być większa niż gdziekolwiek indziej w Polsce, ta wiosna była z najbardziej ludzkich powodów pełna radości. W gruzach na Marszałkowskiej w zaimprowizowanych knajpkach tańczono do białego rana. Skończyła się wojna. A poza tym wciąż jeszcze można się było łudzić nadzieją, że polski model socjalizmu będzie różny od sowieckiego. Zygmunt Zaremba, przedwojenny PPS-owiec i jeden z czołowych działaczy podziemia w czasie wojny, opisywał, jak zimą 1945 r. w Krakowie zobaczył rozklejony na murach i płotach afisz, na którym robotnik i żołnierz z Armii Berlinga, uzbrojeni w miotły, wymiatali faszyzm, hitleryzm i AK. Uznał, że to bezmyślny wybryk sowieckiego rysownika, nie rozumiejącego nic z polskiej specyfiki. - W końcu - tłumaczono sobie - Polska jest krajem, w odróżnieniu od azjatyckiego ZSRR, europejskim i cywilizowanym.

W programowym tekście "Wola Polski", napisanym w 1941 r. i wielokrotnie powielanym w kraju w czasie okupacji, Ignacy Matuszewski, przed wojną związany z obozem sanacji, od 1939 r. na emigracji, przedstawiał, "co czuje, co myśli, czego chce i o co walczyć będzie każdy Polak": "Nie ma ani płachetka ziemi polskiej do odstąpienia. Polski jest Lwów, za który - od strzał tatarskich, od kul austriackich, od bagnetów rosyjskich - oddało życie wielu Polaków. Polskie jest Wilno z Matką Bożą w Ostrej Bramie, z sercem Piłsudskiego. Na wschodzie przez wieki trwał najdalszy nasz szaniec, strażnica naszej wiary, nie do pomyślenia jest, by w przyszłości mogli tam panować obcy albo wrogowie. Polska należy do wspólnoty zachodnioeuropejskiej i nie może mieć żadnej łączności duchowej z krajem, którego średniowiecze jest tatarskie".

Ale i władze podziemne, i zmęczone wojną społeczeństwo wolało myśleć pragmatycznie. Szef Delegatury Sił Zbrojnych pułkownik Jan Rzepecki (który sam zostanie wkrótce skazany przez władze polskie na wieloletnie więzienie) we wspomnieniach pisanych na gorąco w 1945 roku odnotowuje, że wyroki w "procesie szesnastu" przywitał z ulgą: skoro nie było ani jednej kary śmierci, to znaczy, że wszystko może się jeszcze odwrócić. Zwłaszcza że równolegle dojrzewał kompromis - powstawał Rząd Jedności Narodowej z udziałem Stanisława Mikołajczyka. Profesor Krystyna Kersten uważa zresztą, że powrót Mikołajczyka z Londynu wywołał właśnie dlatego tak żywiołową radość zmęczonego wojną społeczeństwa, że stwarzał nadzieję na rozwiązanie polskich problemów w zgodzie z nowymi realiami, co położyłoby kres represjom i rozlewowi krwi.

Podziemne władze miały też świadomość, że ludziom na nic zda się niezłomność rządu londyńskiego, że trzeba próbować żyć w takim kraju, jaki jest. Rada Jedności Narodowej ("parlament" Polskiego Państwa Podziemnego) 17 maja 1945 apelowała: "Wzywamy was do powszechnej społecznej inicjatywy przy dziele odbudowy kraju. Stańcie samorzutnie do pracy konstruktywnej na wszystkich odcinkach odbudowy, w przemyśle, handlu, rolnictwie, komunikacji, oświacie itp. Słowem wszędzie, gdzie możecie pracować bez naginania swoich poglądów". I też: "Nie dajcie się sprowokować do zbrojnej walki".

W 1945 r. komunistom zależy na każdym, kto jest w stanie pogodzić się z koniecznością dziejową. Początkowo tyle im wystarczy. Władza próbuje przyciągnąć i przekabacić pisarzy, używając raczej marchewki niż kija, i kto chce, może się czuć zaproszonym do stołu. Nie gardzi młodymi, ale zależy jej szczególnie na pisarzach starszego pokolenia, już z dorobkiem. Kokietuje Marię Dąbrowską, Zofię Nałkowską, Jarosława Iwaszkiewicza, a nawet, gdy już wróci z oflagu, znanego z przedwojennych endeckich sympatii Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Po latach wojennej poniewierki i pauperyzacji większość pisarzy przyjmuje awanse władzy wdzięcznym sercem. Fakt, że od razu ich przygarnęła i zabiega o ich względy, jest znakiem, jak to później określi Jacek Bocheński, że "komunizm to ideologia, która nie niszczy i nie otacza tych dziedzin obojętnością na rzecz zysku, handlu i pieniądza".

Prawo zdrady

Przekonanie, że oto wraz z wkroczeniem do Polski wyzwolicielskiej Armii Czerwonej bezpowrotnie kończy się pewna epoka, która zrodziła faszyzm, było tamtej wiosny dość powszechne. Nieliczni spośród późniejszych orędowników socrealizmu komunizowali przed wojną, jednak zdecydowana większość ofiar heglowskiego ukąszenia bynajmniej nie tęskniła do minionych czasów i zapewne podpisałaby się pod tym, co pisał o nich Tuwim w "Kwiatach polskich":


Gdy się szczycili krzepą pustą,

A we łbie grochem i kapustą,

Gdy bili Żydów z tej tężyzny,

Tak bili, rozjuszeni chwaci,

Że większy wstyd był za ojczyznę

Niż litość dla mych bitych braci.


Przedwojenna Polska kojarzyła się z demokracją bezradną wobec postępującej faszyzacji życia. Z narastającymi, nie rozwiązanymi problemami społecznymi. Z bogoojczyźnianą tromtadracją przypieczętowaną wrześniową klęską. Z gorączką patriotycznych emocji, które miały swój udział w decyzji o Powstaniu Warszawskim i w efekcie przyniosły setki ofiar i zniszczenie miasta.

Dla Pawła Hertza, przed wojną panicza z zasymilowanej, zamożnej żydowskiej rodziny, który lata wojny spędził rąbiąc drzewo na Syberii, a po powrocie do Polski związał się z bojowym organem marksistów "Kuźnica", koniec epoki nastąpił zresztą nie wiosną 1945 r., kiedy Polskę zajmowała Armia Czerwona, ale we wrześniu 1939. Bohater jego opowiadania "Ucieczka z krainy Lambertów" trafia do rodzinnego majątku pod Brześciem, gdzie schroniła się przed Niemcami część rodziny i przyjaciele w przeddzień wkroczenia Rosjan. Patrzy na miałkość świata, który jeszcze nie wie, że skazany jest na zagładę, na gościa, który zżyma się, gdy służący nie tytułuje go baronem, a przymierza do kradzieży samochodu należącego do niezasymilowanej części rodziny ("im Rosjanie nie zagrażają"), na pułkownika rozprawiającego o rychłym zwycięstwie polskiej armii, który ubiegnie barona i sam ucieknie skradzionym autem.

"Żegnać, opuszczać skazanych przez historię, opuszczać ich w chwili decydującej, w chwili, gdy los ich jest przesądzony, a nasz wybór może być jeszcze dokonany - pisał Hertz - to nie zawsze jest tchórzostwo lub zdrada. (...) Nikt nie ma obowiązku wierności dla rzeczy i spraw umarłych, gdy wie, że jak z wyjałowionej ziemi nic już z nich nie wyrośnie. Miałem prawo wyboru, miałem prawo zdrady".

W tamtym czasie częste było przekonanie, że klęska demokracji jest ostateczna, a do wyboru są dwa totalitaryzmy: faszystowski i komunistyczny.

Jerzy Andrzejewski: to był gniew

Kwiecień 1945. Jerzy Andrzejewski, 35 lat, szczupły, wysoki, delikatny, w rogowych okularach, wraz z Czesławem Miłoszem przemierza zgliszcza wymarłego Starego Miasta, szukając śladów po zagubionych przyjaciołach.

"Alfa chodząc tak ze mną po ruinach Warszawy, czuł, jak wszyscy, co ocaleli, gniew - napisze Miłosz w wydanym w 1953 r. na emigracji "Zniewolonym umyśle", gdzie, opisując mechanizmy akcesu do nowej rzeczywistości, pod łatwymi do rozszyfrowania kryptonimami (Andrzejewski jako "Alfa, czyli moralista") da portrety pisarzy, którzy poszli na służbę nowej władzy. - Gniew Alfy był skierowany przeciwko tym, którzy spowodowali klęskę: oto przykład, do czego prowadzi wierność nielicząca się z nikim i niczym, kiedy spotyka się z koniecznościami historii. Zaiste, on był jednym z odpowiedzialnych za to, co się stało. Czyż nie widział wpatrzonych w siebie oczu młodzieży, kiedy czytał swoje opowiadania na potajemnych wieczorach autorskich? Nie obwiniał Rosjan. Nie zdałoby się to na nic. Występowali oni jako siła Historii. Komunizm walczył z faszyzmem, a między dwie moce dostali się Polacy ze swoją etyką, nie opartą na niczym prócz wierności".

Andrzejewski już przed wojną wyrobił sobie pozycję uznanego pisarza i moralnego autorytetu. Pod koniec lat 30. zaczął gorliwie praktykować, jeździć do Lasek. Wydana w 1937 r. powieść 28-letniego Andrzejewskiego, której bohaterem był ksiądz z zapadłej wsi, a oś fabuły stanowiły tragiczne konflikty moralne, zyskała mu miano pisarza katolickiego. Później powie, że jego wiara trwała tyle czasu, ile potrzeba było do napisania "Ładu serca".

Przyjął posadę w "Prosto z mostu", trybunie skrajnej prawicy spod znaku ONR, ale odżegnywał się od polityki, pisał, że nakładanie na pisarzy tzw. obowiązków społecznych prowadzi do skarlenia sztuki. W 1938 r. wraz z kilkunastoma osobami ze świata kultury dołączył do zbiórki społeczności żydowskiej na pomoc dla 17 tysięcy Żydów z polskim obywatelstwem, których władze hitlerowskie odstawiły na polską granicę, a rząd polski przetrzymywał w przygranicznych stajniach. "Prosto z mostu" uczestniczących w akcji Polaków obrzuciło inwektywami "żydoluby, żydochwalcy i żydolizy", pytało, co zrobiono w Polsce dla pozbycia się żydowskiego "robactwa", i oświadczyło, że zrywa współpracę z Andrzejewskim.

Latem 1939 Andrzejewski, zauroczony Kresami i związany tam uczuciem, przeniósł się do Lwowa. 1 września, będąc akurat w Warszawie, opuścił miasto z pierwszą falą uchodźców. Rzeczy, książki, przyjaciela - wszystko już miał we Lwowie. Ale gdy dowiedział się o wkroczeniu Rosjan, wybrał niemiecką okupację i wrócił do stolicy. Tu był pełnomocnikiem delegatury rządu londyńskiego, przez jego ręce przechodziły społeczne pieniądze na wspomaganie twórców. Zapamiętano, że w stołówce literatów na Foksal nie podał ręki Janowi Emilowi Skiwskiemu, krytykowi i publicyście wydającemu kolaboranckie pismo "Przełom".

Po Powstaniu Warszawskim schronił się w Zakopanem. Tam odnajdują go przedstawiciele rządu lubelskiego i zawożą do Krakowa. Do niezniszczonego praktycznie wojną miasta przybywały wtedy tysiące ludzi, którzy znaleźli się bez dachu nad głową - szli piechotą, jechali na odkrytych platformach w zatłoczonych pociągach towarowych. Nowa władza stara się bardzo o względy pisarzy, znajduje ich po dworach, małych mieścinach, wsiach, proponuje posady, mieszkania, wieczory autorskie, publikacje. Andrzejewski jedzie do Krakowa rządowym samochodem.

Tam w początkach maja wraz z Miłoszem w biurze Filmu Polskiego zabiera się do pisania scenariusza filmu "Robinson warszawski", dla którego inspiracją jest opowieść Władysława Szpilmana - pianisty ukrywającego się w opustoszałej po klęsce Powstania Warszawie. (Późniejsze perypetie ze scenariuszem dobrze obrazować będą proces przykręcania śruby i stawiania pisarzom ideologicznych wymagań. Ale tego wiosennego dnia Andrzejewski jeszcze nie ma powodu przypuszczać, że w scenariuszu po interwencjach władz filmowych i cenzury postacią kluczową stanie się radziecki spadochroniarz, a Miłosz odmówi figurowania w czołówce filmu). Od czasu do czasu podchodzą do okna, gdzie widać od strony podwórka gmaszysko, zamienione niedawno na więzienie. Obserwują młodych mężczyzn, którzy próbują się opalać i za pomocą nitki oraz drutu wymieniają listy z sąsiednimi celami. Wiedzą, że to więźniowie polityczni, przede wszystkim akowcy, którzy - gdyby historia potoczyła się inaczej - chodziliby w glorii bohaterów narodowych. Miłosz uważa, że właśnie wtedy Andrzejewskiemu przemknęła po raz pierwszy myśl o napisaniu książki, którą znamy jako "Popiół i diament".

Adam Ważyk: to był strach

Wiosna 1945. Adam Ważyk spotyka w Krakowie Czesława Miłosza. Rzucają się sobie w objęcia. Miłosz wie o wolnym poniemieckim mieszkaniu przy ulicy św. Tomasza 26, ale nie ma pojęcia, jak załatwić sobie przydział. Prosi Ważyka o pomoc.

"Ruszyliśmy w stronę Urzędu Kwaterunkowego, który łatwo było rozpoznać, bo na budynek napierał gęsty tłum. Cywil w biało-czerwonej opasce, żeby wprowadzić trochę porządku, strzelał od czasu do czasu w powietrze. Ważyk szedł przodem i rozganiał tłum: »My z Lublina«" - opisuje to spotkanie Miłosz we wstępie do zbioru swojej korespondencji z przyjaciółmi "Zaraz po wojnie".

Obraz człowieka niskiego wzrostu, o lwiej głowie, z niebieskimi oczyma, w mundurze oficera Wojska Polskiego i wojskowych butach z cholewami, którego drobną posturę podkreśla nienaturalnie wielki nagan, powracać będzie jako stały motyw wspomnień z tamtych lat. To nie przypadek zresztą, że Miłosz na widok Ważyka pomyślał zaraz o mieszkaniu. Kapitan Ważyk, sekretarz generalny świeżo reaktywowanego Związku Literatów Polskich, już w lutym 1945 osobiście odzyskał z rąk stacjonujących tam żołnierzy radzieckich, którzy za chwilę ruszali na Berlin, kamienicę przy ulicy Krupniczej 22 na potrzeby ZLP. W tym czasie przez Polskę przemieszczały się dwa miliony radzieckich żołnierzy. Na plantach, wokół kościoła Mariackiego, na każdym skrawku wolnego miejsca koczowało wojsko, wszędzie widać było sowieckie mundury, na każdym kroku można było spotkać enkawudzistów. Aparat propagandowy nowego ładu pracował już pełną parą, z murów Sukiennic patrzyły na przechodniów gigantyczne portrety Rokossowskiego, Koniewa i Żukowa.

Adam Ważyk, z żydowskiej inteligenckiej rodziny, poeta (debiutujący w 1924 roku tomikiem awangardowych wierszy "Semafory") i tłumacz, po wkroczeniu Rosjan do Lwowa zostaje reporterem miejskim w "Czerwonym Sztandarze", powstałym z radzieckiego nadania Komitetu Organizacyjnego Pisarzy Lwowskich. Zasiadają tam obok niego Jerzy Borejsza, Władysław Broniewski, Mieczysław Jastrun, Jerzy Putrament, Julian Stryjkowski, Wanda Wasilewska.

Był na sali restauracji Aronsona, gdy 24 stycznia 1940 r. miała miejsce głośna sowiecka prowokacja. NKWD zaaranżowało tam kolację z udziałem grona polskich pisarzy, zakończoną pobiciem i aresztowaniem Aleksandra Wata, Władysława Broniewskiego, Anatola Sterna, Tadeusza Peipera. Enkawudziści wyprowadzali z sali kolejnych uczestników i ustawiali po prawej stronie tych przeznaczonych do aresztowania, po lewej - tych do wypuszczenia. Przez następne lata Ważyk będzie robił wiele, by zawsze znaleźć się po lewej, bezpiecznej stronie.

Ewakuowany w głąb ZSRR po ataku Hitlera w czerwcu 1941, z chwilą utworzenia w marcu 1943 Związku Patriotów Polskich został jego działaczem.

"Po raz pierwszy zetknąłem się z poezją Ważyka wcale o tym nie wiedząc - pisał w czasach stalinowskich partyjny wówczas krytyk, a dzisiejszy lustrator, autor "Hańby domowej" Jacek Trznadel. - Było to podczas pamiętnych dni wyzwalania Polski przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie w ofensywie styczniowej 1945 roku. Po raz pierwszy od lat wolne polskie wojsko! Szli żołnierze śpiewając »Marsz I Korpusu«".


Wczoraj łach, mundur dziś

Ściśnij pas, pora iść!

Ruszaj, Pierwszy Korpus nasz

Spoza gór i rzek na zachód marsz.


Autor "Marszu", Adam Ważyk, jest wtedy oficerem politycznym armii Berlinga. Odśpiewaniem tej pieśni kończy się sztuka "Ławka w Łazienkach" napisana dla teatru wojska polskiego, w której żołnierze armii Berlinga strzelają do kukiełek "wyobrażających faszystowsko-sanacyjnych winowajców wrześniowej klęski".

Kiedy w sierpniu 1944 Ważyk trafił do Lublina, z wojskowego willisa wysiedli wraz z nim major Jerzy Borejsza (przedwojenny komunista) oraz kapitan Jerzy Putrament (debiutował w wileńskich "Żagarach", skąd już przed wojną pożeglował do komunizmu). Każdy z nich spędził okupację po sowieckiej stronie i każdy odegra złowieszczą rolę w dziele sowietyzacji polskiej kultury. Ważyk tymczasem osobiście rozlepia po okolicznych wsiach, na budynkach szkolnych, parkanach plakaty z Manifestem PKWN. Borejsza, typ wizjonera, z rozmachem zajmuje się zakładaniem koncernu prasowego, w ramach którego powstaną m.in.: Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik", dziennik "Rzeczpospolita", tygodnik "Odrodzenie". Tamtego wojennego lata 1944 roku wydał w Lublinie cztery tomiki wierszy, które rozpoczęły powojenną działalność wydawniczą, w tym Ważyka "Serce granatu".

Adam Ważyk, prócz - skrojonego na fason polskiego - munduru i nagana, przywiózł też ze wschodu język. Świetny tłumacz (przed wojną przekładał Apollinaire'a i Malraux, po wojnie - Puszkina, poetów francuskich, wreszcie Horacego) jest jednym z pierwszych, którzy twórczo przełożyli na polski radziecką nowomowę. Już w listopadzie 1944 po premierze "Wesela" Wyspiańskiego, pierwszej sztuki granej w Teatrze Wojska Polskiego w Lublinie, pisze w "Odrodzeniu" recenzję, gdzie stosuje wówczas jeszcze całkiem niezużyte sformułowania, jak "patos karłowatego imperializmu", "apetyty żarłocznej kliki", "rojenia głupca obszarniczego o podbojach" czy "niewidzialny dla publiczności prześwietny duch finansjery".

Julian Stryjkowski: to była nadzieja

Wiosna 1945. Julian Stryjkowski, czyli wówczas jeszcze Pesach Stark, jest w Moskwie. Pracuje w "Wolnej Polsce", organie Związku Patriotów Polskich.

Urodzonemu w Stryju w 1905 r. w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej II Rzeczpospolita niewiele miała do zaproponowania. Praktycznie były przed nim dwie drogi: syjonizm albo komunizm. Pesach spróbował obu. Zadecydował, jak sam uważa, przypadek: wysłał swoje opowiadanie po hebrajsku do miesięcznika literackiego w Palestynie i nie dostał odpowiedzi. Mimo doktoratu u profesora Juliusza Kleinera nie miał żadnych szans na posadę nauczyciela polskiego w polskiej szkole. Czas jakiś zatrudniał się w żydowskim gimnazjum. Marzył już wtedy o Kraju Rad, gdzie nie ma bezrobocia, a Żydzi zostają generałami.

Wstąpił do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, został aresztowany. Recytowanie "Balladyny" pomogło mu zdobyć pozycję wśród kryminalnych w więzieniu lwowskim Brygidki, gdzie spędził dziewięć miesięcy na przełomie 1935 i 1936 roku.

Wojna zastała go w Warszawie. Wyruszył na wschód. Dla "kosmopolity z wyłuskanym polsko-żydowskim sercem" - jak sam mówił później o sobie z tych czasów - 17 września 1939 nie był żadnym wstrząsem. Wierzył w mądrość towarzysza Stalina. Pierwszego spotkanego na drodze żołnierza Armii Czerwonej wyściskał jako przedstawiciela ojczyzny międzynarodowego proletariatu. Tuż po 17 września w Kownie patrzył na idących w szeregu ze spuszczonymi głowami polskich oficerów, w zakurzonych mundurach, ze zdartymi dystynkcjami. Później długo nie będzie kojarzył, że na końcu ich drogi był Katyń.

Autor "Wielkiego strachu", wydanej poza cenzurą w 1978 r. powieści o okresie radzieckiej okupacji we Lwowie, sam twierdzi, że się wtedy nie bał. Z pracy w "Czerwonym Sztandarze" zapamiętał Aleksandra Wata, skulonego, z narzuconym na ramiona płaszczem, jakby mu wiecznie było zimno, przerażonego, który - ilekroć otwierały się drzwi do pokoju redakcyjnego - dyskretnie odwracał głowę, czy to już. A także Ważyka, który po zniknięciu Wata czekał na swoją kolej, pokonując strach skrupulatną obróbką polszczyzny nadsyłanych maszynopisów, tak aby nie słyszeć, co się wokół dzieje.

Ale Stryjkowski wierzył, że partia jest nieomylna. Także wtedy, gdy został wyrzucony z posady korektora w "Czerwonym Sztandarze", ponieważ przeoczył jedną pałeczkę: zamiast XXI miało być XXII, a chodziło o rocznicę powstania Armii Czerwonej.

Tuż przed wejściem Niemców uciekł ze Lwowa. Przebył szlak tysięcy polskich uciekinierów: Kijów, Charków, Stalingrad, Kujbyszew, Taszkient. Jego wspomagał radziecki paszport i legitymacja "Czerwonego Sztandaru".

Do czasu. Ale w 1943 r., w przeddzień transportu, który miał go zawieźć na Sybir, odnalazła go Wanda Wasilewska. Sprowadziła do Moskwy, zatrudniła w "Wolnej Polsce".

W Moskwie dowiedział się od znajomego o powstaniu w warszawskim getcie, gazety o tym nie pisały. - Poczułem się znowu Żydem - powie. Przytłoczył go ciężar winy, że nie walczył razem z tamtymi. Zaczął pisać "Głosy w ciemności", pieczołowite wskrzeszenie zamordowanego świata sztetl, świata dzieciństwa, powieść, która zostanie wydana dopiero w 1956 roku.

Wiosną 1945 r. jeszcze wcale nie jest przekonany, czy wyjedzie z Moskwy. Nie śpieszy się, do Polski nic go nie ciągnie. Jest oczarowany radziecką stolicą, jej Teatrem Wielkim.

Po latach powie: "Do komunizmu skierowało mnie kompletne nieuświadomienie i zwykła potrzeba znalezienia sobie miejsca w życiu".

Wiktor Woroszylski: to był patos

15 marca 1945. Wiktor Woroszylski, któremu do 18 lat brakuje kilku miesięcy, wysiada na dworcu Łódź Kaliska. Pierwsze pociągi z repatriantami ze Wschodu przyjechały już w styczniu, rozpoczynając wielkie przemieszczanie, migracje, które zakończą się wysiedlaniem Niemców z ziem zachodnich i akcją "Wisła". Ale o tym młody Woroszylski nie ma powodu rozmyślać. Najpierw tydzień jechał z Grodna zatłoczoną repatriacyjną tiepłuszką z dymiącą pośrodku kozą. Potem w Kutnie za butelkę samogonu pijany komendant wpuścił go na węglarkę jadącą do Łodzi.

Woroszylski za komunistę uważał się od dawna. We wrześniu 1939, gdy do Grodna wkraczali Rosjanie, miał lat 12. Zafascynował go romantyzm filmów rewolucyjnych "My z Kronsztadu", "Czapajew", porwał patos "Dwunastu" Błoka i poezji Majakowskiego. Ojciec, lekarz, robił mu awantury o zawieszony nad łóżkiem portret Majakowskiego, jego chłopięcego idola. Wkrótce zaczęły się wywózki z Grodna, co tylko trochę ostudziło jego entuzjazm.

- Nie łączyłem tego w żadną całość. Przy mnie w domu nie rozmawiano o polityce - opowiadał nam przed śmiercią, tłumacząc, że różne okrucieństwa sowieckiej władzy okupacyjnej, których był świadkiem, kładł na karb wojny. - Dziś z przykrością myślę, że może rodzice bali się mnie, kilkunastoletniego komunisty.

W 1941 r. Grodno przeszło w ręce Niemców. Dwa lata później Woroszylski był na wiecu, na którym schwytany przez okupantów pułkownik armii kościuszkowskiej opowiadał o Katyniu i o swoich przeżyciach, najpierw w łagrach, potem pod Lenino, gdzie posłano Polaków praktycznie na śmierć. Ale nie będzie przecież wierzył niemieckiemu propagandziście.

W Łodzi niemal prosto z pociągu Woroszylski zgłasza się do dzielnicowego komitetu PPR. Tam, wręczając mu kilka dni później legitymację partyjną, pytają: "Dokąd chcecie iść? Do młodzieży? UB?". Ale młody entuzjasta nowego ustroju nie idzie pracować na żadnym z tych odcinków. W zaciśniętej pięści trzyma wiersz "Przed Berlinem", napisany schodkami z Majakowskiego w repatriacyjnej tiepłuszce. Zanosi go do "Głosu Ludu", gdzie zostaje przyjęty do pracy.

Woroszylski czuje się rewolucjonistą, uważa, że musi odważnie stawiać czoło większości, której marzy się powrót do Polski pańskiej i niesprawiedliwej.

"Nienawidziliśmy porządku świata, w którym przeżywaliśmy ten zły okres między dzieciństwem a młodością - będzie wspominał - gardziliśmy starszym pokoleniem, które nie zdołało światu temu zapobiec, i tęskniliśmy za wielkim zadośćuczynieniem, za nowym światem, budowanym na gruzach, światem nie tylko dobrym i sprawiedliwym, ale silnym, atakującym, dławiącym zło, bezlitosnym. Łaknęliśmy wielkiego podziału, w którym moglibyśmy stanąć po dobrej stronie".

Tadeusz Konwicki: to był szpan

9 maja 1945. Partyzancki oddział Tadeusza Konwickiego wkracza do Białegostoku, skąd zabierze się repatriacyjnym pociągiem. Konwicki ma 19 lat. Przed chwilą jego oddział wyszedł z lasu.

Prawdziwa przygoda, której nie mógł się doczekać, gdy uczył się na tajnych kompletach w Kolonii Wileńskiej - przygoda z bronią w ręku w VIII Brygadzie Oszmiańskiej AK - trwała krótko. Po rozgromieniu powstania wileńskiego Konwicki, pseudonim "Bóbr", włóczył się po lasach z topniejącym oddziałem "Tura", a po jego rozbiciu - w plutonie, który pod koniec liczył siedmiu ludzi. "Degenerujące się oddziały nie mogły być apetyczne ani podniosłe" - powie później, a swoje doświadczenia przetworzy w gorzką powieść "Rojsty", napisaną w roku 1947, wydaną dopiero w 1956.

Doświadczenie AK będzie mieć za sobą niejeden późniejszy apologeta systemu: Roman Bratny, Andrzej Braun, Aleksander Ścibor-Rylski. Tyle że dla tamtych wrogami byli Niemcy, a dla Konwickiego - również NKWD.

- Kiedy jechałem z Wilna do Polski, miałem adresy, kontakty do partyzantki - opowiada nam Konwicki. - Tymczasem zobaczyłem zupełnie inny świat. Wśród młodych ludzi był wtedy straszliwy głód życia.

Tyle razy o tym pisał i mówił, na tyle sposobów przetwarzał tamto doświadczenie, że można jego drogę opisać jego własnymi słowami. Był rozwścieczony, rozgoryczony. I wyposzczony po sześciu latach ascezy, wyrzeczeń fizycznych, materialnych, duchowych, intelektualnych. Wyszedł ze światka o powierzchni jednego powiatu, zabitego deskami. Zobaczył miasto, kawiarnie, teatry, gazety, stowarzyszenia. Przyłączył się, a wraz z nim setki tysięcy, tak w krajach pod sowiecką dominacją, jak i w krajach Zachodu. "To było w klimacie, w powietrzu. Na lewo - to był wtedy szpan".

- Odtworzenie tego czasu, tuż po wojnie - mówi nam - kiedy mojemu pokoleniu zawalił się cały świat, kiedy zawaliło się człowieczeństwo, kiedy wyszliśmy z krwawej łaźni i trzeba było na nowo budować świat - nie, tego wszystkiego nie da się przekazać. Mnie się wydawało, że receptą na wydobycie się z tej całej katastrofy, również moralnej, jest utopia socjalistyczna.

Podobnie jak bohater "Ucieczki z krainy Lambertów" Pawła Hertza, również bohater wydanej w 1956 roku książki Konwickiego "Z oblężonego miasta" broni prawa do zdrady. Po zapisaniu się do partii spotyka księdza z dawnych wileńskich czasów, który oskarża go o "wbijanie noża bezbronnym w plecy". "Później długo trawiłem w sobie to zdarzenie - monologuje bohater Konwickiego. - Zabolał mnie ten zarzut zdrady. Lecz czemu lub komu ja się sprzeniewierzyłem? Czy sprawie, którą mi narzucono, której nie wybierałem, gdyż nie było możliwości wyboru? Czy głupcy mają prawo domagać się wierności? (...) Aby przyjąć nową wiarę, trzeba bezlitośnie odrzucić stare gusła i zabobony, trzeba w sferze czynności intelektualnych wystąpić przeciw własnym uczuciom, przeciw kruszcom, które się w takim trudzie wyławiało z innej rzeki. A jeśli się nie pomieszczę śród nich? Śliskie zimno strachu objęło mi piersi. Nie mogę wrócić tam, skąd przyszedłem. Należy konsekwentnie iść naprzód. Nie chcę samotności, nie chcę".

Tadeusz Borowski: to była nienawiść

1 maja 1945. Więźniowie obozu w Dachau, ewakuowani przez Niemców z Auschwitz przed nadejściem Armii Czerwonej, zostają wyzwoleni przez Amerykanów. Jest wśród nich polski poeta Tadeusz Borowski. Waży 35 kilogramów i nie jest w stanie ustać na własnych nogach. Zostaje odtransportowany do obozu dipisów (displaced persons, których wojna rzuciła daleko od domów rodzinnych) na przedmieściu Monachium. Widzi tam demoralizację, złodziejstwo, pijaństwo. Waha się, czy wracać. Po wyjściu z obozu dipisów, we wrześniu 1945, spędza rok w Monachium. Tam powstaje jego pierwsze opowiadanie "Byliśmy w Oświęcimiu". Pisane wówczas wiersze świadczą o tym, że nie miał złudzeń, czego może się spodziewać po kraju pod sowiecką dominacją.


Tobie Ojczyzną - spokojny kąt

i kark, który posłusznie się gnie,

a mnie Ojczyzną - spalony dom

i rejestracja w NKWD.


Zapewne te właśnie wiersze chciał opublikować w "Orle Białym". Wiktor Woroszylski znalazł je w 1951 r. w jego pośmiertnych papierach; ćwierć wieku później wysłał je do paryskiej "Kultury".

Borowski, urodzony w 1922 r. w Żytomierzu na Ukrainie - na terenach, które po rewolucji przypadły Sowietom - wiedział dobrze, o czym pisze. Gdy miał cztery lata, ojca zesłali do łagru w Karelii, budował tam Kanał Biełomorski. Gdy miał osiem lat, matkę zesłali na Syberię, nad Jenisej. Pod opieką ciotki udało mu się przeżyć lata kolektywizacji i głodu. W latach 30. rodzina repatriowała się do Polski. W kilkanaście lat później Borowski napisze: "Miałem szczęście uczyć się w szkole radzieckiej, poznałem tam bohaterstwo Dzierżyńskiego i działalność Marchlewskiego. A potem w sanacyjnej »ojczyźnie« poznałem polski kryzys, karykaturę kryzysu imperializmu".

W sanacyjnej ojczyźnie skończył dobre gimnazjum. W czasie wojny uczęszczał na tajne komplety z polonistyki. Na kilka tygodni przed aresztowaniem swój poemat "Gdziekolwiek ziemia" (ze słynną frazą: "Zostanie po nas złom żelazny / i głuchy, drwiący śmiech pokoleń") odbił własnoręcznie na powielaczu w 165 egzemplarzach. Szukając w konspiracyjnym mieszkaniu swojej narzeczonej Marii Rundo, wpadł w kocioł. Był kwiecień 1943 roku. Na Pawiaku, gdzie go początkowo przetrzymywano, z okna celi przyglądał się płonącemu gettu. I on, i Maria zostali wywiezieni do Oświęcimia.

Miłosz w "Zniewolonym umyśle", w rozdziale pod tytułem "Beta, czyli zawiedziony kochanek", pisał o nim: "Był jedną rozjątrzoną raną, bezlitosny i nietolerancyjny. Świat taki, jaki był, był dla niego nie do zniesienia. Nihilizm Bety wynikał z pasji etycznej, z zawiedzionej miłości do ludzi. Partia odkryła, że jest w nim rzadki i cenny skarb: prawdziwa nienawiść. Beta był pojętny. W miarę jak zapoznawał się z dziełami teoretyków leninizmu-stalinizmu, przekonywał się, że to było właśnie to, czego szukał. Nienawiść, jaka w nim istniała, można porównać do burzliwej rzeki, niszczącej wszystko po drodze. Gnała naprzód bezużytecznie: cóż prostszego, jak skierować jej bieg w pożądanym kierunku, a nawet ustawić nad nią wielkie młyny, które będzie obracać? Cóż za ulga: nienawiść użyteczna, nienawiść w służbie społeczeństwa. Jego talent, jego inteligencja i zapał pchały go do czynu - podczas gdy ludzie mierni i ani zimni, ani gorący, lawirowali, próbując oddawać niemiłemu Cesarzowi tylko tyle, ile koniecznie potrzeba".

Kazimierz Brandys: to było ocalenie

Marzec 1945. Kazimierz Brandys, który okupację przeżył w Warszawie po aryjskiej stronie na fałszywych papierach, jedzie do Krakowa, gdzie zamieszka na jakiś czas w zdobytej przez Adama Ważyka kamienicy przy Krupniczej 22.

Kazimierz Brandys studiował przed wojną prawo. Należał do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, lewicowej organizacji studenckiej. Publikował w lewicującej "Kuźni Młodych" recenzje teatralne. II RP studentowi z inteligenckiej rodziny pochodzenia żydowskiego kojarzyć się będzie z gettem ławkowym - w proteście stał na wykładach pod ścianą, razem z nim Marysia Zenowicz, aryjka, która będzie mu towarzyszyć w czasie okupacji i później jako żona przez resztę życia - i z wysłaniem ojca do Berezy Kartuskiej pod fałszywym zarzutem "szerzenia paniki na giełdzie warszawskiej". Kazimierz wysyłał do gazet sprostowania - żadna ich nie wydrukowała.

- Bardzo się źle czułem w Polsce przedwojennej - opowiada nam. - Najgorzej przeżyłem lata uniwersyteckie, gdzie wszechwładnie panował ONR. Biłem się, choć to nie mój temperament, kiedy ONR-owcy na nas napadali. Mieli laski, żelazo, pałki i my na ogół przegrywaliśmy.

W czasie okupacji Brandys nie włożył na rękaw gwiazdy Dawida i nie poszedł do getta. Kilka razy szantażowany przez szmalcowników (w tym znajomych sprzed wojny), mógł się uważać za cudem ocalałego szczęściarza.

"Wyszedłem na wierzch zimą, gdy dobijano Ludojada, i pamiętam, że zacząłem biec przed siebie krzycząc, potykając się w śniegu i wskazując ręką samolociki lśniące wysoko w zamarzniętym niebie. Po diabła tak biegłem? Zamiast wyłazić na wierzch, może trzeba było poszukać lepszej kryjówki. Przecież szło inne. W innej postaci, ale to, przed czym się ukrywałem. Biegłem, krzycząc ze szczęścia, że Historia okazała się sprawiedliwa, i wpadłem w nią jak królik" - tak wspominać będzie tamten czas w pisanych jako pamiętnik-esej w latach 1978-87 "Miesiącach". Ale wtedy nie czuł się wcale królikiem złapanym w sidła. Jak dla dziesiątków tysięcy ludzi na wschodzie i zachodzie Europy zwycięstwo Stalina pod Stalingradem było dla niego dowodem, że racja jest po stronie Stalina i że tylko on może odwrócić groźbę faszyzmu. Wdzięczność przemieniła się w wiarę.

Z dziejów honoru

Nielicznym intelektualistom, którzy pozostając w kraju nie dali się uwieść komunistycznej władzy, Adam Michnik poświęcił zbiór esejów "Z dziejów honoru w Polsce". Jest wśród nich Zbigniew Herbert, Jan Józef Szczepański, profesor Henryk Elzenberg, którego dziennik z lat 50., opublikowany po latach pod tytułem "Kłopot z istnieniem", daje świadectwo rzadkiego w owych czasach przykładu intelektualnej przenikliwości, niezależności i męstwa. Wreszcie pisarka Hanna Malewska, której dzieło "Przemija postać świata", umiejscowione w Rzymie w czasach najazdu Longobardów na chylące się ku upadkowi cesarstwo, to czytelna alegoria upadku starego porządku i zaprowadzania Przodującego Ustroju. (Podobnego kostiumu używa Witold Kula w pisanym w 1951 r. eseju "Gusła", gdzie mamy dialog dwóch rzymskich historyków, którzy stają w obliczu ważnych życiowych wyborów wobec najazdu barbarzyńców). To Malewska jest autorką słów, które Krystyna Kersten wybrała na motto swych rozważań o powojennych wyborach polskich intelektualistów: "Jeżeli się nie żyje tak, jak się myśli, zaczyna się myśleć tak, jak się żyje".

Ta niezłomność dotyczyła zresztą nie tylko Malewskiej, ale całego środowiska "Tygodnika Powszechnego". Wyróźniał się w nim Stefan Kisielewski, który nie tylko nie akceptował systemu, ale przez pół wieku toczył z nim bezustanne boje na ostatniej stronie "Tygodnika" - w języku epoki, bez przywoływania Rzymian czy Longobardów. Ale "Tygodnik" przynajmniej tworzył środowisko, które dawało oparcie. A jeszcze byli przecież niezłomni i osamotnieni. Jak Miron Białoszewski, Leopold Buczkowski czy Kazimierz Truchanowski.

Sąd obciążony prognozą

Intelektualiści, nawet nie do końca przekonani, gdy stało się oczywiste, że wielkie mocarstwa przesądziły los Polski w Poczdamie i Jałcie, szukali formuły związania się z nowym ładem, musieli zadawać sobie pytanie: na jak długo się zaciągnęło? Na kilka lat? Na stulecie? Jeżeli nie wierzyło się głosowi ulicy, że za chwilę wybuchnie trzecia wojna, nie sposób było sobie tych pytań nie zadawać. Diagnoza, że oto mamy do czynienia z końcem świata, końcem pewnej cywilizacji, musiała oczywiście narzucać pytanie, czy godzić się z koniecznością dziejową, czy też wybrać jakąś strategię oporu. I jaką.

Francuski intelektualista Jean Poulhain, otrzymawszy w czasie wojny od zdeklarowanego faszysty Drieu la Rochelle propozycję stworzenia w Paryżu kolaboracyjnego pisma, pisał w liście do przyjaciela: "Każdy sąd jest teraz obciążony prognozą. Jeśli zwycięstwo i ucisk niemiecki ma trwać sześć miesięcy, próba podjęta przez Drieu jest obrzydliwa. Jeśli jednak ma trwać sto lat, próba ta jest genialna, odważna, niezbędna".

W czerwcu 1945 Stefan Kisielewski w "Tygodniku Powszechnym" przyrównywał sytuację intelektualistów pod sowieckim pręgierzem do tych, którzy zdecydowali się służyć hitlerowskiemu okupantowi. Jako przykład przywoływał postać Skiwskiego - tego samego, któremu Andrzejewski nie chciał podać ręki - który tłumaczył wszystkim, że jeżeli Polska nie chce się znaleźć w skazanym na zagładę "ginącym świecie", musi stworzyć swój własny faszyzm i przyłączyć się do "jedności europejskiej". I dalej opisywał, jak to major Jerzy Borejsza na pogadance dla pracowników świeżo utworzonego Czytelnika, mówiąc o rządzie londyńskim, posługiwał się tą samą logiką: nie to, że ten rząd nie ma racji, ale nie ma żadnych szans.

"Wiatr dziejowy przywiał w postaci Armii Czerwonej przekraczającej Wisłę - pisał. - Oto ciekawy moment historyczny, pasjonująca próba charakterów, światopoglądów, wierności sobie. U intelektualistów z podążaniem za wiatrem historii łączyła się zawsze chorobliwa obawa przed straceniem kontaktu z »duchem czasu«, przed znalezieniem się w obozie »ginącego świata«".

Już za chwilę snucie tego rodzaju refleksji na łamach cenzurowanej prasy będzie nie do pomyślenia. 

 

Korzystałyśmy m.in. z książek:

Drewnowski Tadeusz, Ucieczka z kamiennego świata, PIW, Warszawa 1972; Fik Marta, Kultura polska po Jałcie. Kronika lat 1944-1981, Polonia Book Fund, Londyn 1989; Kersten Krystyna, Między wyzwoleniem a zniewoleniem. Polska 1944-1956, Aneks. Londyn 1993; Nowicki Stanisław (pseudonim Stanisława Beresia): Pół wieku czyścca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Aneks, Londyn 1986; Synoradzka Anna, Andrzejewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987; Szewc Piotr, Ocalony na Wschodzie. Rozmowa z Julianem Stryjkowskim, Les Editions Noir sur Blanc, Suisse, 1991; Trznadel Jacek, Hańba domowa, Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWa, 1986; Tranzytem przez Łódź, praca zbiorowa, Wyd. Łódzkie, 1964; Watt Aleksander, Mój wiek, Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWa, 1981









Gazeta Wyborcza - 22/01/2000

 

SOCREALIZM

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (2)

Wróg się czai w naszych mózgach

 

 

Ta pętla zaciskała się stopniowo. Początkowo można było wierzyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce niemal dla wszystkich. Potem spisano na straty PSL i Mikołajczyka. Ale wciąż wydawało się, że polska literatura może być inna od sowieckiej. Szybko okazało się, że ma być dokładnie taka sama.

 

Kiedy pod koniec czerwca 1945 r. wraca do Polski Stanisław Mikołajczyk, przez kraj przetacza się fala manifestacji na jego cześć. Wszędzie, gdziekolwiek się pojawia - w Warszawie, Poznaniu, Katowicach, Krakowie - wzdłuż trasy jego przejazdu ustawiają się tysiące ludzi. W osobie byłego premiera rządu londyńskiego witają swoje nadzieje na przyszłość, na rozsądny kompromis z komunistami, na demokratyczne wybory.

W Krakowie władze nie zapraszają Mikołajczyka na wiec z okazji utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej - choć w jego skład, obok komunistów, wchodzą też ludowcy - więc tłum na Rynku tak długo skanduje jego nazwisko, aż wysyłają po niego samochód. Gdy czarny chevrolet z Mikołajczykiem w środku skręca ze Sławkowskiej na Rynek, ludzie podnoszą go do góry. Kiedy udaje mu się z wyskoczyć z samochodu, zostaje obniesiony na rękach naokoło Plant.

Z naszych bohaterów scenę tę mogli oglądać mieszkający w Krakowie Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Adam Ważyk. A Wiktor Woroszylski pisał wtedy o Mikołajczyku tak, jakby był naocznym świadkiem wydarzeń. Telewizji jeszcze wtedy nie było, więc musiał chyba gdzieś na własne oczy zobaczyć ten entuzjazm, któremu władze partyjne dawały propagandowy odpór.


Witali. Wołali. Wołali. Witali.

Kwiaty. Krawaty. Pompa i puc.

Lakierki. Szpalerki. Do góry. Dalej.

Wrzaski. Oklaski. Pan prezes. Wódz.

(...)

Co jeszcze? Co jeszcze? Co jeszcze?

Zza węgła.

Kula zdradziecka nie jego dosięga.

Handel i bandy. Broń bratobójcza.

Prezencik na gwiazdkę. Od Wujcia.

Jęk mordowanych. Płacz matek i żon.

Kto winien? On milczy. Kto winien?

Nie on?

On wzrusza ramieniem. Pogarda

dla czerni.

Wódz, a za wodzem wierni.


W tym samym czasie, w lipcu 1945 roku Julian Tuwim, informując swego przyjaciela Józefa Wittlina, autora znakomitej powieści "Sól ziemi", o planowanym powrocie do kraju, zapewnia, że gdyby i on się na to zdecydował, nikt do niego nie będzie miał o nic pretensji, nawet o jego wystąpienia przeciwko rządowi lubelskiemu. "Możesz być w Polsce tym, czym jesteś, nikt ci w »światopogląd« nie będzie zaglądał. Oczywiście, jeżeli zaczniesz działać przeciw rządowi, jego zarządzeniom politycznym itd. albo jeśli spikniesz się z faszystowskimi sk...synami, którzy ciągle jeszcze prowadzą tzw. krecią robotę - pójdziesz do więzienia. Ale przecie Ty nie jesteś polityk, ale Józio Wittlin, pisarz. Możesz być redaktorem, komentatorem innych pisarzy, wydawcą jakiejś biblioteki popularyzującej literaturę - polską, grecką, francuską, włoską... - roboty na każdym polu będzie po uszy. I nie myśl, że Cię ktoś będzie zmuszał do pisania tych, a nie innych utworów. To tylko zrozpaczeni durnie i bankruci rozsiewają takie plotki".

Julian Tuwim uważany był za człowieka naiwnego politycznie, ale przecież tuż po wojnie takie myślenie wcale nie było odosobnione. Czesław Miłosz powie nam, że był przekonany, iż w Polsce nie będzie komunizmu typu sowieckiego, że to będzie okno wystawowe na Europę.

Ta pętla zaciskała się stopniowo. Początkowo można jeszcze było wierzyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla wszystkich, oczywiście poza tymi, którzy nie zdecydują się wyjść z podziemia. Potem trzeba było dać sobie wmówić, że PSL i Mikołajczyka jako "politycznych bankrutów" należy spisać na straty. Wciąż jednak jeszcze chciało się wierzyć w polską specyfikę. Choćby w to, że polska literatura może być inna od sowieckiej, bo przecież - jak pisał w 1946 r. Kazimierz Brandys w tekście "Do pisarzy" - "wiersze i powieści wyrosłe w kraju kołchozów muszą być inne niż tam, gdzie kołchozów nie ma". Ale szybko okazało się, że jednak mają być dokładnie takie same.

Jesienią 1948 r. na kongresie zjednoczeniowym PPR i PPS likwidowano pluralizm partyjny, zaatakowano Władysława Gomułkę za "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne", a zaraz potem na pamiętnym Zjeździe Pisarzy w Szczecinie w 1949 r. zadekretowano socrealizm jako jedyny styl obowiązujący w literaturze i sztuce. Zresztą ustami Stefana Żółkiewskiego, który niespełna pół roku wcześniej w programowym artykule w tygodniku "Kuźnica" pisał, że nie można przenieść do Polski radzieckiego realizmu socjalistycznego, bo każda literatura ma swoje własne cechy.

Julian Stryjkowski: oczyszczająca walka

21 czerwca 1945 roku, kiedy w Moskwie zapada wyrok w procesie szesnastu przywódców polskiego podziemia, na sali sądowej siedzi Julian Stryjkowski, pracujący wówczas w "Wolnej Polsce", piśmie Związku Patriotów Polskich wychodzącym w Moskwie. Choć jest jednym z tych pisarzy, którzy, wracając do czasów "Wielkiego Strachu", nie będą ukrywali swojej roli, ten epizod najwidoczniej wyprze z pamięci i nigdy nigdzie o nim nie wspomni. Będzie mówił, że pracował w "Wolnej Polsce" jako korektor. Tymczasem to spod jego pióra wychodzą najbardziej zajadłe teksty. "Walka trwa - deklaruje. - Jest to walka oczyszczająca. W Polsce działał nie tylko okupant. Pomagała agentura z zagranicy, mieniąca się do niedawna »rządem polskim«"; "Okupant budował obozy śmierci, rząd kazał na to patrzeć bezczynnie, a nawoływał do walki bratobójczej".

Pisze o rządzie w Londynie jako "wilkołaczym pomiocie, który trzeba wytępić", o "sanacyjnych spadkobiercach propagandy Goebbelsa, którzy przyszli w sukurs Hitlerowi w prowokacji katyńskiej", o "nienawiści polskich marionetek, protestujących przeciwko reformie rolnej, gdy za sznurki pociągają przemysłowi magnaci i ziemscy właściciele". Pisze o Piłsudskim, że szykował się do współpracy z Hitlerem. O Andersie, że tworzył obozy koncentracyjne w Palestynie i Włoszech, by nie pozwolić żołnierzom na powrót do Ojczyzny.

W 1946 r. Julian Stryjkowski wraca do Polski. Po sześciu latach spędzonych w ZSRR chyba nie widzi nic dziwnego w fakcie, że decyzja o tym, czy wydać jego "Głosy w ciemności", zapada na najwyższych szczeblach władzy. Książka nie wychodzi i Stryjkowski idzie pracować do Polskiej Agencji Prasowej, gdzie wysmażać będzie propagandowe kawałki, najpierw w Polsce, a potem we Włoszech, i skąd odejdzie dopiero, gdy druga jego książka "Bieg do Fragala" przyniesie mu rozgłos i nagrodę państwową.

Tadeusz Konwicki: rozumna interpretacja świata

Tadeusz Konwicki przez krótką chwilę był w 1945 roku urzędnikiem w Gliwicach. Być może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby - jak nam powie - potrafił szabrować. Ale nie potrafił, dlatego przymierał głodem. Kiedy przeniósł się do Krakowa, gdzie zaczął studiować polonistykę, zaczął dorabiać jako korektor w tygodniku "Odrodzenie", by szybko zostać jego publicystą.

3 maja 1946 r. był wśród studentów biorących udział w obchodach rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, które przekształcają się w wielką manifestację patriotyczną przeciwko nowym porządkom i na cześć Mikołajczyka. Konwicki dobrze pamięta, że tam był: - Oczywiście byłem przeciw przemocy - mówi nam. - Zachowywałem się tak jak tłum, to znaczy kiedy zaczęto strzelać, uciekałem wraz z innymi.

Bohater jego powieści "Z oblężonego miasta" (wydanej w 1954 roku), który na jego wzór i podobieństwo wychodzi z wileńskich lasów i włącza się w budowanie nowego ustroju, przypatruje się tej właśnie krakowskiej manifestacji czy też - jak ją nazywa - "rui patriotycznej": "Demonstrantom brakowało już miejsca na jezdni. Miotali się po chodniku, biegli gdzieś w przód, nie mogąc znaleźć ujścia dla nerwowego szoku. Była to prawdziwa orgia patriotyczna, którą kierowało prawo tłuszczy. Z Karmelickiej, zza rogu, wypadło półpancerne otwarte auto, na którego platformie stały sprężone karabiny maszynowe. Huknęły ciężkie serie nad głowami tłumu. Zaśmiałem się, sam nie wiem czemu. Ci nienawistni ludzie z auta pancernego wydali mi się sympatyczni".

Jeszcze w tym samym 1946 roku Tadeusz Konwicki przeniósł się wraz z redakcją "Odrodzenia" z Krakowa do Warszawy. Jerzy Borejsza, twórca i szef wielkiego komunistycznego koncernu prasowego, ulokował ich w hotelu Bristol - wspominał Konwicki - "sławnym hotelu warszawskim ocalałym dziwnym trafem pośród oceanu ruin. Ja 20-letni, jeszcze wileński, jeszcze wiejski i przaśny zamieszkałem w wytwornym apartamencie obok dyplomatów, ministrów, generałów".

Przyznaje, że olśnił go marksizm, chociaż w życiu swoim nie przeczytał ani linijki z "Kapitału". Rozliczając się ze swoim stalinowskim epizodem, tak będzie później w różnych czasach i różnych miejscach opisywał tamto olśnienie: "Wyszedłem ze świata rozhisteryzowanego przez literaturę i mesjanizmy"; "Marksizm w przeciwieństwie do polskich skłonności metafizycznych i maniactw, a także niesprawdzalnych intelektualnie kategorii, oferował empiryczne, racjonalne sposoby interpretowania świata i rozwiązywania trudności"; "To był kojący plaster, ta przygarść rozumnej interpretacji świata. To był łyk źródlanej wody, ta kropla zdrowego rozsądku. Wydawało się, że warto płacić za to każdą cenę. Nawet cenę duszonej codziennie pamięci".

Jak sam to określi, palił za sobą mosty, pisząc teksty użytkowe, które musiał produkować młody, zdrowy bojowiec.

Jerzy Andrzejewski: nic wspólnego z rzeczywistością

W pierwszych latach po wojnie Jerzemu Andrzejewskiemu, który osiadł w Krakowie w tzw. czworakach literackich przy ulicy Krupniczej 22 i pełnił funkcję prezesa krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich, daleko jeszcze do żarliwości, której wkrótce da świadectwo. W poruszającym tekście o polskim antysemityzmie opublikowanym w "Odrodzeniu" w 1946 roku, pisze, że zbrodnią są rozwieszane na ulicach plakaty "Hańba faszystowskim pachołkom z AK". I że pojęcie reakcji stało się workiem, czymś w rodzaju "unowocześnionego piekła dantejskiego", gdzie "Anders sąsiaduje z metafizyką, a szabrownik wraz z NSZ-owcem obijają się w jego czeluściach o psychologizm powieściowy".

Z tamtych lat zachowały się notatki do książki, której nigdy nie ukończył: o miłości sekretarza wojewódzkiego PPR do uwolnionej z więzienia łączniczki AK. W grudniu 1946 r. przystępuje do pisania "Zaraz po wojnie", gdzie racjom młodego chłopaka z antykomunistycznego podziemia (pisarz nie precyzuje, do jakiej niepodległościowej organizacji należy Maciej Chełmicki) przeciwstawia racje przyzwoitego PPR-owca z piękną kartą wojenną. Książka ukaże się półtora roku później pod tytułem "Popiół i diament". Recenzja przesłana w 1948 r. z cenzury do KC PZPR stwierdza, że to "wybitna pozycja wydawnicza, ale »Popiół«, odłam społeczeństwa małowartościowy jest wyraźniej nakreślony niż pozytywny »Diament«".

"Jego wyczucie dla tragizmu życia szukało nowych szat, w których mogłoby wystąpić. Swego dawnego bohatera noszącego sutannę księdza przebrał w kurtkę komunisty" - pisał Miłosz w "Zniewolonym umyśle", nawiązując do przedwojennej powieści Andrzejewskiego "Ład serca". W liście do niego, datowanym 19 kwietnia 1948, recenzował przyjacielowi "Popiół i diament": "Najciekawsze, że ulega się sile tej książki, wiedząc zarazem, iż nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością 1945 roku. Ma dokładnie tyle wspólnego co »Ład serca« z wsią białoruską. Twoja powieść jest utworem hagiograficznym, przy czym jest dość bogata, gdyż proces usztywnienia nie zaszedł jeszcze daleko".

Andrzejewski rozpoczyna druk w "Odrodzeniu" symbolicznie, w dniu wyborów do Sejmu. "Popiół i diament", za który otrzymuje w 1948 r. nagrodę redakcji "Odrodzenia", najwyższą wówczas nagrodę literacką, rozchodzi się w 100 tysiącach egzemplarzy. "Ład serca" miał przed wojną kilka tysięcy nakładu.

Kazimierz Brandys: żyło się ideami i żyło się nieźle

W 1946 roku Kazimierz Brandys publikuje swoją pierwszą książkę "Miasto niepokonane", wolną od ideologii przejmującą opowieść o Warszawie czasu wojny. Mieszka już wtedy w Łodzi.

Leżała blisko Warszawy, nie była zniszczona przez wojnę i miała wolne poniemieckie mieszkania - nic dziwnego, że to właśnie Łódź stała się centrum intelektualnym kraju. Teatr Leona Schillera, Film Polski, kabaret Syrena, szkoła dramatyczna, uniwersytet, wydawnictwa, redakcje, przede wszystkim redakcja "Kuźnicy" - wszystko to przyciągało do Łodzi w tych pierwszych powojennych miesiącach pisarzy i artystów z całej Polski. Niemal wszyscy tak czy inaczej zgłaszali akces do nowej rzeczywistości.

"Do naszego środowiska - opisywał Brandys pierwsze powojenne lata w pisanych w latach 70. "Miesiącach" - nie docierały informacje o donosach, UB, więźniach z AK. Żyło się ideami i żyło się nieźle. Co wieczór spotykaliśmy się w klubie Pickwick. Odległość od Moskwy wydawała się ogromna. Bliskość Warszawy nie budziła niepokoju. Oko partii obserwowało nas uważnie, ale z dystansu. Zapewne dbano o to, aby łódzkie środowisko kulturalne oddzielić od życia kraju szczególnym uprzywilejowaniem: pierwsze paszporty na Zachód, przydziały mieszkań w willach po fabrykantach niemieckich i miękka śruba cenzury. Nie postulowano jeszcze socjalizmu w sztuce. Dla ludzi z pieniędzmi było w sklepach wszystko, od bielskiego kamgarnu do wędzonego łososia. W kraju więziono akowców, łódzcy robotnicy jedli ziemniaki i kluski. Artyści wiedli życie białych w kolonialnym mieście".

Ci, którzy pamiętają tamte czasy, opowiadają, że jeśli idzie o przepych "życia białych w kolonialnym mieście", Brandys poświęcił rzeczywistość na ołtarzu zgrabnej frazy. Większość z zaangażowanych w nowy ustrój twórców długo jeszcze będzie miała po jednej parze spodni i jednej koszuli, a śniadanie złożone z kupionego na spółkę bochenka chleba było czymś normalnym. Brandys wyjaśnia dziś, że łódzcy literaci z "Kuźnicy", aktorzy i filmowcy już wtedy wiedli życie syte i komfortowe.

Syte i bezpieczne, jeśli sobie uświadomić, że w różnych miejscach kraju wybuchały głodowe rozruchy, a w pierwszym powojennym roku przez więzienia i areszty UB oraz NKWD przeszło 150-200 tysięcy osób.

Brandys w Łodzi dołącza do redakcji "Kuźnicy". W odróżnieniu od powstałego jeszcze latem roku 1944 w Lublinie szerokofrontowego "Odrodzenia", w zamierzeniu skupiającego autorów różnych światopoglądów, "Kuźnica" od początku pomyślana była jako bojowy organ myśli marksistowskiej, skupiający żarliwych entuzjastów nowego ładu. Brandys spotyka tam Adama Ważyka.

Adam Ważyk: pilnować słusznej linii

Jeszcze wiosną 1945 r. w Krakowie Kazimierz Brandys po kilku kieliszkach wódki spytał Adama Ważyka, jak to było z Katyniem. Ważyk podobno natychmiast otrzeźwiał i odpowiedział wymijająco: "To są wojenne sprawy, a podczas wojny zawsze się dzieją straszne rzeczy".

Sprawę Katynia poruszy w "Kuźnicy" Adolf Rudnicki w opowiadaniu "Major Hubert z armii Andersa". Sportretował tam Józefa Czapskiego, który cudem nie znalazł się wśród katyńskich ofiar i z armią Andersa opuścił ZSRR, jako człowieka przegranego. Major Hubert bowiem ogłosił, że za Katyń odpowiadają Rosjanie. Później, co prawda, zdał sobie sprawę, że służył kłamliwej niemieckiej propagandzie, ale nie był już w stanie tego odwołać i wrócić do kraju, bo jego wyobrażenia o szlachetności nie pozwalały mu przejść na stronę silniejszych. Ważyk w "Kuźnicy" będzie bronił Rudnickiego przed atakami o zbytnią pobłażliwość dla zdrajcy, tłumacząc, że wyrażając się z serdecznym żalem o majorze, autor dał zbłąkanemu człowiekowi szansę "powrotu ze świata urojeń w świat rzeczywistości".

Brandys mówi dziś, że w zespole "Kuźnicy" wcale zresztą nie było pewności, że to Rosjanie wymordowali polskich oficerów w Katyniu. Jak opowiada nam Andrzej Braun, głosy o tym, kto naprawdę odpowiada za Katyń, nie do końca przekonywały, gdyż podczas okupacji podawały je niemieckie gadzinówki. Z kolei głosów z emigracji też nie brano poważnie, choćby dlatego, że nie chciano słuchać pouczeń od tych, których "ominęło życie narodu w czasie wojny".

Ważyk od początku wchodzi w "Kuźnicy" w swoją niesławną rolę, którą będzie wypełniał ochoczo przez cały czas socrealizmu - pilnowania "słusznej" linii, zaganiania kolegów do jednego szeregu i publicznego piętnowania każdego, kto się z niego wychylił. W numerze z 4 lutego 1946 r. dla przykładu chłoszcze własną redakcję w tekście "Grzechy »Kuźnicy«", zarzucając jej druk artykułu Witolda Kuli o faszyzmie, w którym nie ma mowy o jego przyczynach, o tym, że zdegenerowano i rozbrojono niemiecką klasę robotniczą, a głos miał jedynie wielki kapitał. Naczelny Stefan Żółkiewski będzie mu w następnym numerze pokornie dziękował za te uwagi.

Socrealizm i socrealistyczną nowomowę lansowała "Kuźnica" na długo wcześniej, nim został zadekretowany. Wołanie o nową literaturę na miarę nowych czasów rozpoczyna wojujący publicysta tygodnika, późniejszy wybitny szekspirolog, Jan Kott w roku 1946. Ma "wyolbrzymiać i upraszczać" przedstawianą rzeczywistość w celu dydaktycznym, propagandowym. "Realistyczne - pisze tam Kott - jest wszystko, co odzwierciedla w sposób ideologicznie prawdziwy procesy historyczne epoki". Ale wtedy jeszcze jego poglądy są tylko jednymi z wielu obowiązujących na rynku. Kiedy Kott pisał cykl felietonów "Po prostu", Artur Sandauer mógł mu odpowiadać felietonami "Zawile".

Wiktor Woroszylski: wpiąć do serc legitymacji karton

Po paru miesiącach wysmażania reportaży z łódzkich fabryk Wiktor Woroszylski odchodzi z "Głosu Ludu" (który wkrótce przekształci się w "Trybunę Ludu"), by zdać maturę i iść na studia polonistyczne. Pisze wiersze, ale jest bardziej działaczem niż poetą; to, co uprawia, to rymowana publicystyka o spółdzielniach, zobowiązaniach produkcyjnych, szkodnikach, szabrownikach i przodownikach pracy, a także polityczna satyra (ucieczkę Mikołajczyka skomentuje fraszką "Mikołajczyk-znikołajczyk").

Zostaje członkiem komunistycznej organizacji uczelnianej Akademickiego Związku Walki Młodych "Życie". Należy do jego szpicy, tzw. dzierżyńszczaków. Nosili za paskiem broń do obrony przed czyhającą zewsząd "reakcją" i śpiewali piosenkę z refrenem o polskiej Republice Rad. Kiedy Woroszylskiemu urodzi się syn, dostanie imię Feliks ("Dla czynów swych najwyższą z miar, / Dostajesz dzisiaj wraz z imieniem /Tego, co piękną duszę miał./ Był wichrem, stalą i płomieniem").

AZWM organizuje kursy przygotowawcze dla dzieci robotników i chłopów, aby "zmienić dominanty klasowe w strukturze Uniwersytetu Łódzkiego". Woroszylski i jego koledzy z organizacji jeżdżą na wiece wyborcze do miasteczek i wsi z dobrze uzbrojoną obstawą wojskową, organizują wiece studenckie w Teatrze Wojska Polskiego.

Po aresztowaniach, które nastąpiły po spacyfikowaniu przez policję krakowskich manifestacji 3 maja 1946 roku, studenci łódzcy organizują strajk solidarnościowy ze studentami krakowskimi, a Woroszylski wraz z AZWM "Życie" żąda od władz uniwersyteckich sankcji, relegowania z uczelni demonstrantów i oponentów, domaga się też oficjalnego potępienia sądzonych.

Przyjaciele pamiętają Woroszylskiego jako człowieka, który chciał własnym życiem zaświadczać komunistyczne ideały. Bardzo by się zdziwił, gdyby mu wtedy powiedzieć, że jest człowiekiem władzy (zebrania w łódzkim klubie AZWM odwiedzają po przyjacielsku Kazimierz Mijal, prezydent miasta, czy Mieczysław Moczar, szef łódzkiego UB) - on czuje się człowiekiem walki na najbardziej niebezpiecznym odcinku ideologicznego frontu, człowiekiem, który codziennie ryzykuje życie. Świadomość tego zagrożenia pojawia się w wierszu poświęconym zamordowanym ZWM-owcom.


Krew

i śnieg,

i morderczy metal:

znowu

trzej

wypadli z szeregu.

Może czekać

daleka meta -

ci nie dobiegną.

Cóż, nie pierwszych naszych

zagarnia śmierć -

tracić głowy nie warto.

Mocniej wpiąć do serc

Legitymacji karton.


Rówieśnikowi Tadeuszowi Konwickiemu dedykuje w tamtych czasach Woroszylski wiersz, w którym pisze: "Bywa źle obrastać mieszkaniem, trzecią skórą, światem drobiazgów (...) umiej oczu dwukropka nie cofnąć przed kieszonkowym plakatem partyjnej legitymacji". Konwicki powie po latach: "Woroszylski, ten stary misjonarz, dostrzegł we mnie jakiś materiał, no i wciągnął mnie, zassał". Rzeczywiście. To Woroszylski był tym, który z dumą wprowadzał do partii kolegów: Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Borowskiego, Andrzeja Brauna, Leszka Kołakowskiego.

Braun opowiada nam: - Wiktor wzbudzał zaufanie, urabiał mnie krok po kroku. Najpierw: "Przecież nie jesteś parszywą reakcją, jesteś z nami, powinieneś się bardziej związać". Później: "Chcesz tak siedzieć bezczynnie? Wstąp do partii". Zaraził nas swoją żarliwością.

W tym samym czasie co nasi bohaterowie przebywała w Łodzi Hanna Świda-Ziemba, dziś profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Czytając opublikowane niedawno w "Karcie" jej wspomnienie, można by pomyśleć, że opisuje ona inne miasto i inne czasy.

W swoich prowadzonych przez całe życie dziennikach Wiktor Woroszylski, opowiadając o jednym z wieczorów autorskich, na którym po raz kolejny odpytywano go o jakieś epizody z komunistycznej przeszłości, notuje: "Naraz uprzytamniam sobie te lustra, które jakby ktoś rozstawił na drogach każdego z nas - zastygły w nich odbicia i trwają, kiedy my odeszliśmy dalej". Otóż w lustrze profesor Hanny Świdy-Ziemby widać wieczornicę, na której studenci śpiewają w kółku: "Tańczymy labada, labada, labada, hej! Tu tańczy ZMP, ZMP, hej!" i raptem rozlega się "Wiwat Stalin! Stalin! Stalin! Wiwat Bierut!" - to wpadli zetempowcy i krążą po sali, sprawdzając, czy ktoś nie tańczy przypadkiem samby albo rumby. I zebranie na socjologii, gdzie postawiono sprawę dziewczyny, która nie mając mieszkania, oddała dziecko pod opiekę drobnomieszczańskich rodziców zamiast do socjalistycznego domu dziecka. A też magistrów na socjologii, których czyniono zastępcami profesorów, by ich pilnowali.

W kręgu przyjaciół, w którym obracała się wtedy Świda-Ziemba, panowało przekonanie, że jeżeli nie wybuchnie III wojna światowa, będą zgubieni. Stworzyli Klub Samobójców, spotykali się na na strychu, mieli cyjanek. Dyskutowali, czy lepiej popełnić samobójstwo, czy żyć w tym systemie, przygotowywali referaty: psychologia samobójstwa, socjologia samobójstwa, samobójstwo w dramacie. Któregoś wieczoru znaleźli martwe ciała dwóch kolegów z Klubu. Jej przyjaciel malarz, który nie chciał uprawiać socrealizmu, malował jedwabie milanowskie; któregoś dnia przed 1956 rokiem popełnił samobójstwo. Innego kolegę namierzyli, gdy chciał uciec przez zieloną granicę, więc zabarykadował się w jakimś domu i zasztyletował. Jeszcze inny ukrywał się, a kiedy go znaleźli, strzelił najpierw do nich, potem do siebie.

Tadeusz Borowski: patrzeć na ręce demokracji

Jeszcze nim wrócił do kraju, opublikowano tu jego pierwsze opowiadania. Zaraz później prasa zaczyna drukować nowe, które złożą się na tomy "Pożegnanie z Marią" i "Kamienny świat". Wyłania się z nich rozpaczliwa wizja zdegradowanego świata, w której każdy, kto przeżył obóz koncentracyjny, jest współwinny śmierci towarzyszy niedoli, a nazizm jawi się jako zwieńczenie zachodniej cywilizacji.

Kiedy w listopadzie 1946 Borowski jedzie na zjazd młodych literatów i naukowców, jest już pisarzem, którego nazwisko zostało zauważone. Zapalczywy, impulsywny, z niewyparzonym językiem, wchodzi w rolę komunistycznego enfant terrible.

"Ja i moi koledzy przyjechaliśmy z Łodzi do Warszawy ciężarówką Komitetu Wojewódzkiego - rozpoczyna opis tego spotkania Woroszylski w rozrachunkowej powieści "Literatura", drukowanej w bibliotece paryskiej "Kultury" w latach 70. (to na tym zjeździe miał miejsce głośny, przywoływany we wszystkich wspomnieniach z epoki incydent: przemawiającemu z trybuny Woroszylskiemu wypadł zza paska pistolet). - Byle minąć Łowicz, powiedział kierowca, tam już nie wyskoczą zza krzaka. Pistolet zatknięty za pasek spodni uwierał mnie boleśnie. Wydano nam broń niedawno, kiedy zaczęła się akcja przedwyborcza. Wkroczyliśmy na salę, zasiedliśmy na lewicy, nieubłagalni i czujni, zerkający z ukosa na przeciwległą stronę, gdzie siedzieli nasi wrogowie w battle dressach i oficerkach".

Wrogowie w oficerkach to członkowie zespołu "Pokolenia" - pisma, które powstało, by przełamywać niechętne nowej władzy nastroje wśród poakowskiej młodzieży, a jego naczelnym został Roman Bratny. Woroszylski nie może pogodzić się z tym, że to im, obcym, powierzono redagowanie młodzieżowego pisma. Mówi, że niepodobna ufać ludziom, którzy wczoraj jeszcze składali hołd ideom najbardziej nienawistnym, nadmienia coś o "faszystowskich koneksjach" i cytuje w tym kontekście Andrzeja Trzebińskiego.

W tym momencie na podium wyskakuje związany z "Pokoleniem" Tadeusz Borowski, który przyjaźnił się w czasie okupacji z Trzebińskim - poetą z narodoworadykalnej grupy "Sztuka i Naród", rozstrzelanym przez hitlerowców - i zaczyna krzyczeć: "Któż dał wam prawo sądzić, może się mylili, ale nie żyją, jak możecie czepiać się ludzi, którzy nie mogą wam odpowiedzieć". Dalej mówi o demokracji, że to stare słowo, pod przykrywką którego zrobiono niejedno świństwo, i że demokracji też trzeba patrzeć na ręce (będzie za to składał kilka lat później samokrytykę w głośnym tekście "Rozmowy").

Gdy w kuluarach pada propozycja kogoś z prezydium zjazdu, aby stworzyć klub młodych twórców, Borowski przerywa: "Może »Bar pod Marksem«, albo »Tawerna pod czerwonym sztandarem«?" - i wybucha donośnym, zaraźliwym śmiechem.

Dwa lata później za namową Wiktora Woroszylskiego Borowski wstępuje do PPR. Pisze opowiadanie "Ofensywa styczniowa", gdzie wreszcie pojawia się pozytywny bohater, radziecka żołnierka. Odtąd jego głównym zajęciem stanie się publicystyka. W grudniu 1948 r. obaj z Woroszylskim otrzymują zaproszenie na obradujący na Politechnice Warszawskiej kongres zjednoczeniowy PPR i PPS. Z galerii dla publiczności obserwują wytupywanie ze zjazdowej trybuny Władysława Gomułki, któremu nie dają dojść do głosu delegaci Śląska i Zagłębia w górniczych mundurach, zagłuszający kocią muzyką jego słowa.

"Wyszliśmy na ulicę pod deprymującym wrażeniem tej sceny - pisał 40 lat później Woroszylski - ale Tadeusz zaraz zaczął ją racjonalizować, traktując okrutne widowisko, którego byliśmy świadkami, jako autentyczne, nie zmanipulowane, a tych nieszczęsnych górników nie jako marionetki, lecz rzeczywistych entuzjastów ówczesnej linii partii, którymi zresztą może i byli, wniosek natomiast, że wobec tego trzeba stłumić swój wewnętrzny niepokój i bez zastrzeżeń zaakceptować ich ryki i gwizdy... - no cóż, przyjąłem wówczas tę argumentację".

Wygląda na to, że uczeń prześcignął mistrza.

Zlodowacenie

W roku 1948 nie sposób było już mieć wątpliwości, w którą stronę wszystko zmierza. We wszystkich demoludach Stalin gwałtownie zaostrzył kurs. Nasi bohaterowie jednak brnęli dalej i dalej.

Po powrocie z tygodniowego pobytu w Moskwie jesienią 1948 roku Kazimierz Brandys pisze tak: "Słyszałem wesoły śmiech młodych, zdrowych ludzi, skoczne piosenki i powłóczyste tanga nadawane przez megafony i przyglądałem się komunistycznym dzieciom liżącym z wielką satysfakcją lody i obrzucającym się skórkami mandarynek. Pomyślałem sobie: Biedni obłąkańcy z zachodnich stolic, którzy odpychają od siebie prawdę moskiewskiej ulicy; taką ludzką i prostą". I dodaje, że mandarynki to "owoc doświadczeń uczonych radzieckich, bo w carskiej Rosji ich nie było". Brandys wyjaśnia nam dzisiaj, że była to informacja, jakiej udzielił przewodnik z radzieckiego biura współpracy z zagranicą.

Woroszylski i Borowski nie są już młodymi wilkami zabawiającymi się walkami między sobą, ale razem napadają na starszych kolegów, którzy wydają im się nie dość rewolucyjni. Generalne starcie dwóch pokoleń powojennej literatury odbywa się w styczniu 1948 roku na seminarium dla młodych literatów w Radziwiłłowskim pałacu w Nieborowie. Młodzi pisarze, którzy za chwilę nazwani zostaną "pryszczatymi", kontestują tam poezję prezentowaną w "Kuźnicy", nazywając ją okopami świętego klasycyzmu.

Kuźniczanie pokornie przyjmują ciosy. Adam Ważyk składa samokrytykę w imieniu kolektywu: "Działalność »Kuźnicy« nie pokrywała się z zadaniami czołowego pisma marksistowskiego na odcinku literackim. Nie oczyszczała dostatecznie z balastu ciążących na pisarzach pozostałości dawnych orientacji artystycznych wytwarzanych pod presją ideologiczną burżuazji w okresie imperializmu". Stefan Żółkiewski składa samokrytykę również w liście prywatnym do Jana Kotta (datowanym 7 lipca 1948 roku). Pisze tam, że "Kuźnica" jest pismem eklektycznym, "bez jaj", ponieważ impet stracili najbardziej bojowi publicyści, jak on sam, Kott i Ważyk (o Kazimierzu Brandysie pisze, że nadaje się tylko jako pomagier). Miesiąc później, wkrótce po rozprawie z Gomułką na sierpniowym plenum partii, Żółkiewski musi złożyć rezygnację z redagowania "Kuźnicy".

Pogrzeb literatury

W styczniu 1949 na Zjeździe Literatów w Szczecinie nikt już nie mówi "o polskiej specyfice". Wcześniej partyjni literaci wezwani zostali na naradę do KC PZPR. Z ramienia partii brał w niej udział minister kultury Włodzimierz Sokorski i odpowiedzialny za kulturę w KC Jakub Berman, który przedstawił pisarzom ich zadania: podporządkowanie się zasadom realizmu socjalistycznego, prymat treści nad ambicjami warsztatowymi, walka z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec literatury Zachodu. Na przewodniczącego ZLP w miejsce bezpartyjnego Jarosława Iwaszkiewicza partia typuje Leona Kruczkowskiego (autora pamiętnej frazy: "wróg klasowy czai się w naszych mózgach").

Andrzejewski i Borowski, Dygat i Nałkowska, Zawieyski i Żukrowski - wszystkim dostaje się po równo. Za fideizm, psychologizm, estetyzm, które "mimo pozornej apolityczności są niebezpieczne jako usypiające czujność mas w walce o socjalizm". Literatura miała odejść od tematyki inteligenckiej i zająć się tematyką produkcyjną. Pisarz miał odtąd "posiadać pasję klasową i miłość do ludu", a "do lamusa powinien odejść pisarz-dziwowisko - człowiek marginesowy w społeczeństwie kapitalistycznym, niezrozumiany i niesłuchany".

Na obradach, w oficjalnych wystąpieniach praktycznie nikt - poza reprezentującymi środowisko katolickie Jerzym Turowiczem i Jerzym Zawieyskim - nie przeciwstawił się głównym referentom: Stefanowi Żółkiewskiemu i Włodzimierzowi Sokorskiemu.

Oponentom dano zdecydowany odpór. Żółkiewski stwierdził, że płytkość życia katolickiego w Polsce jest niewspółmierna do wielkiej i głębokiej moralnej problematyki marksizmu. Sokorski mówił o pisarzach, którzy nie mogą "wyrwać się bezpośrednio z istoty wierzeń religijnych", co powoduje "u kolegi Zawieyskiego i kolegi Turowicza zahamowanie ich procesu" rozwojowego.

Jedyna sceptyczna relacja ze Zjazdu ukazała się później w "Tygodniku Powszechnym". Turowicz pisał, że Żółkiewski może uważać, iż tylko realizm socjalistyczny da nam wielką literaturę, natomiast nie jest w porządku, gdy chce, by tak uważali wszyscy, i gdy czyni z realizmu obowiązującą doktrynę.

W kuluarach między Arturem Maryą Swinarskim a Pawłem Hertzem miał się odbyć następujący dialog: - A czemu to pan w ciemnym ubraniu, panie Pawle? - Bo jestem na pogrzebie literatury polskiej. - Nie wiedziałem, że jest pan tak bliskim jej krewnym, żeby nosić po niej żałobę.

Ten dialog słyszałyśmy od tylu osób, że musiał być w tamtych czasach ulubioną anegdotą. Powtarzano go sobie z lubością z ust do ust, ale nie wyciągano żadnych wniosków. Paweł Hertz, publicysta "Kuźnicy", autor opowiadania "Ucieczka ze świata Lambertów", w którym przyznawał sobie prawo do zdrady "ginącego świata", był jednym z nielicznych, którzy w tamtym 1949 roku powiedzieli "nie". Do następnego, socrealistycznego etapu przejść nie miał ochoty, usunął się w cień, przeszedł do prac redakcyjnych i tłumaczeń.

Tadeusz Borowski w przerwie obrad wywołuje skandal, robiąc scenę Sokorskiemu, który atakował go z podium, a gratulował mu w kuluarach. Borowski jadł akurat obiad z Andrzejewskim, kiedy do jego stolika podszedł Sokorski i mówi: "Nic się nie przejmujcie tym, co powiedziałem w referacie, i tak lubię was czytać". Borowski huknął na niego: "Odp...cie się, towarzyszu".

Z takich odruchów sprzeciwu i przejawów niepokornego ducha Borowski nie zrezygnuje aż do śmierci. Ale w tym, co będzie pisał, nie znajdziemy z tego ani śladu. Przeciwnie, da się poznać jako jeden z najgorliwszych realizatorów linii partii.

A od pisarzy oczekiwano - jak napisze w "Pokoleniu" w relacji ze szczecińskiego zjazdu Wiktor Woroszylski - że zjazd "wytyczy drogi, wskaże metody, przy pomocy których pisarze mocniej niż dotąd zwiążą się z chłopem i robotnikiem, prawdziwie odzwierciedlą ideologię proletariatu, jednym słowem lepiej i trafniej niż dotąd będą spełniali swoją rolę inżynierów dusz ludzkich. Dla pisarzy lewicy przyszedł czas czyszczenia, zwierania szeregów, wytyczania dróg". I rzeczywiście, nasi bohaterowie, socrealistyczna awangarda, zabrali się za ich wytyczanie.

Choroba niewinności

Latem 1949 roku Czesław Miłosz, attache kulturalny polskiej ambasady w Waszyngtonie, przyjeżdża na urlop do kraju i odwiedza w Szczecinie swego przyjaciela Jerzego Andrzejewskiego.

- Pamiętam tę willę w lasach z widokiem na jezioro - opowiada nam. - Niedaleko mieszkał Wiktor Woroszylski, gorliwy komunista, z którym Andrzejewski dużo przebywał. A także Witold Wirpsza z Marią Kurecką. Miejscowy sekretarz partyjny obwoził nas samochodem. Oni osiedli w najlepszym z możliwych światów. Wrażenie jak u pana Boga za piecem. Świat Polski Ludowej wydawał się ustabilizowany. Nie rozmawialiśmy o polityce, ja się sam nie paliłem do politycznych rozmów. To był świetny pomysł ze strony partii, żeby ich tam umieścić. Aresztowania w Polsce słabo docierały do willi w Szczecinie. Uświadomiłem sobie, jaką rolę odgrywają w każdym społeczeństwie strefy, w których ludzie żyją. Myślałem potem często o chorobie niewinności. Była udziałem wielu Niemców w czasie wojny, widzimy ją teraz u Serbów.

Tę ośmiopokojową poniemiecką willę z ogrodem nad otoczonym starodrzewem jeziorem przygotowały dla Andrzejewskiego władze miasta, gdy przeniósł się do Szczecina, żeby objąć tam prezesurę lokalnego oddziału ZLP.

Tego lata Miłosz spotkał w Sopocie dawną koleżankę, która powiedziała mu wprost: "A my tu niewolnicy jesteśmy". Miał poczucie, że ludzie się go boją, bo jest za dobrze ubrany. Któregoś wieczoru udał się w Warszawie na bankiet w towarzystwie ludzi z MSZ i prasy.

- Było lato - opowiada - ale wyjątkowo zimny świt. Przejeżdżały akurat dżipy z więźniami trzęsącymi się z zimna, a ja wracałem po całonocnych tańcach z bankietu, na którym było w bród jedzenia. To było przerażające doświadczenie. Po tym pobycie w Polsce w 1949 r. wróciłem chory. Nie chodziło o to, że zobaczyłem zaostrzenie kursu, ja zobaczyłem istotę systemu.

Rok wcześniej, w kwietniu 1948, wychodzi w "Twórczości" poemat Miłosza "Traktat moralny" (o którym autor powie, że był to szkic poetycki, który rozwinął później prozą, pisząc "Zniewolony umysł"). Kiedy czytamy go dziś, trudno uwierzyć, że utwór ten, mówiący językiem czytelnych metafor o zniewoleniu narodu i okrucieństwie nowej władzy, mógł się ukazać dosłownie na moment przed tym, nim całkowicie zaciśnie się pętla cenzury.


Zbyt wieleśmy widzieli zbrodni,

Byśmy się dobra wyrzec mogli

I mówiąc: krew jest dzisiaj tania - Zasiąść spokojnie do śniadania,

Albo konieczność widząc bredni,

Uznawać je za chleb powszedni.

(...)

Wiem, jaka czeka nas pokusa:

Już nowy pochód żwawo rusza.


Najbardziej znany cytat z "Traktatu moralnego" rozliczne gazetki zakładowe "Solidarności" wypisywały w 1980 r. i w czasie stanu wojennego jako swoje motto: "Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach". Dalej było jeszcze: "Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny. / Łagódź jej dzikość, okrucieństwo, / Do tego też potrzebne męstwo".

Kiedy Miłosz zorientował się, że ceną za współpracę z komunistami będzie jego poezja, wybrał - w 1951 roku - wolność.

Ale emigracja, ta zewnętrzna czy ta wewnętrzna, oznaczała nieobecność w polskim obiegu literackim. To był ten najgorszy straszak, smycz, na której trzymano pisarzy.

Tej groźby, że mogą jej nie drukować, odciąć od czytelników, zupełnie nie wytrzymywała Maria Dąbrowska. Więc choć twórczość jej daleka była od socrealizmu, pisarka spłacała swoją daninę, bywając na przykład na noworocznych przyjęciach u Bieruta czy zabierając na zamówienie głos w sprawach politycznych. Odreagowywała to w swoich dziennikach - dopiero z opublikowanej niedawno ich pełniejszej wersji dowiedzieliśmy się, co myślała naprawdę.

I tak w roku 1949, który symbolicznie przyjmuje się za datę początku socrealizmu w Polsce, czytamy w jej dzienniku: "W niedzielę skończyłam artykuł o literaturze dla »Problemów« na zamówienie redakcji. Artykuł bardzo już przystosowany i w bardzo słabym stopniu odpowiadający istocie tego, co myślę i wiem"; "W nocy nie śpię do czwartej - histeryzuję na temat Polski. Niemcy walili obuchem w łeb, lecz, o ile obuch nie trafił, człowiek żył, choć pod ziemią, wolny i piękny. Rosja działa jak żrący kwas trawiący duszę narodu i zmieniający jej organiczny skład w amalgamat nie do poznania i w dodatku cuchnący".

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Ewa Czarnecka (pseudonim Renaty Gorczyńskiej) "Podróżny świata. Rozmowy z Czesławem Miłoszem. Komentarze", Wszechnica Społeczno-Polityczna, 1984; Tadeusz Konwicki "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 1976; Marek Łatyński "Nie paść na kolana. Szkice o opozycji lat czterdziestych", Polonia Book Fund, Londyn 1985; Wojciech Mazowiecki "Wydarzenia 3 maja 1946", Libella, Paryż 1989; Stanisław Nowicki (pseudonim Stanisława Beresia) "Pół wieku czyścca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim", Aneks, Londyn 1986; Andrzej Paczkowski "Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty", Agencja Omnipress, Warszawa 1991; Adolf Rudnicki "Wybór opowiadań", Czytelnik 1976; ścieżka dźwiękowa filmu dokumentalnego Andrzeja Titkowa o Tadeuszu Konwickim "Przechodzień"









Gazeta Wyborcza - 29/01/2000

 

SOCREALIZM

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (3)

Traktory zdobywają wiosnę

 

 

 

Wydawałoby się, że nic prostszego niż realizm socjalistyczny.

Ale nie, na każdym kroku czyhały pułapki. Na zebraniach Związku Literatów Polskich pisarze całymi godzinami rozbierali utwory na akapity, zdania, a nawet słowa, przyglądali się im pod kątem ideologicznej słuszności. I zarzucali sobie nawzajem staczanie się na niewłaściwe pozycje oraz brak klasowej czujności.

 

O ile w pierwszych powojennych latach dawało się jeszcze jakoś żyć w cieniu polityki i ideologii, po 1948 roku jest to niemal niemożliwe. Teraz władza stara się wszystkich zagonić do ideologicznego zaprzęgu: popołudnia na zebraniach partyjnych, niedziele na masówkach - cały czas pod wszechobecnym okiem partii. Każdy - uczeń, robotnik, urzędnik - musi zachowywać czujność i demaskować wroga, inaczej sam może zostać zdemaskowany za brak czujności. A wszystko to oczywiście w znacznie większym stopniu niż zwykłych obywateli dotyczy pisarzy, którym przodujący ustrój wyznacza rolę inżynierów ludzkich dusz.

Odciąć się od siebie

Odpowiedzialny za kulturę w Komitecie Centralnym PZPR Jakub Berman w lutym 1950 roku wezwał literatów na ideologiczny dywanik, podrzucił im trochę nieruszonych dotychczas tematów (np. o dyrektorach Państwowych Ośrodków Maszynowych) i pochwalił za żarliwość Jerzego Andrzejewskiego, Wiktora Woroszylskiego, Tadeusza Borowskiego. Na kolejnej naradzie, w styczniu 1951, zaapelował: "Dosięgnijcie waszą ostrą bronią kułaka i spekulanta, szpiega i dywersanta, amerykańskiego podżegacza i neohitlerowca. Odsłońcie zawiły mechanizm kułackiej postawy". I wygłosił wielką pochwałę samokrytyki: "Zrozumienie tej broni jest bodaj najmniejsze, tymczasem jest to coś niesłychanie pięknego, wyzwolenie najlepszych cech, niszczenie złych cech, zawiści, zarozumialstwa, samouwielbienia".

Pierwszą wielką publiczną samokrytykę złożył w styczniu 1950 r. Jerzy Andrzejewski. W tygodniku "Odrodzenie" uznał całą swoją przedwojenną twórczość za "moralny bełkot" ("Nie umiałem zrozumieć, że moralista musi być człowiekiem walki, człowiekiem czynnie zaangażowanym po stronie postępowych wartości historii"). Odcinał się od przedwojennego "Ładu serca", ale również od powojennego "Popiołu i diamentu". Napisał później politycznie poprawną wersję tej drugiej książki i to ona zadomowiła się w kanonie lektur szkolnych. Nie dbając o realia, wprowadził tam partyjną frazeologię z okresu dużo późniejszego, a swoich bohaterów z PPR uczynił bezkrytycznymi szermierzami partyjno-marksistowskich racji. Tłumaczył, że "ideowe skazy powieści" odsłoniły mu pochwały czytelników ideowo mu obcych, słuchaczy Głosu Ameryki i Radia Madryt.

Na wieczorach autorskich będzie się zresztą Andrzejewski bił w piersi nie tylko za siebie, ale za całą powojenną literaturę, "którą cechował eklektyzm, póki Zjazd Szczeciński nie pchnął jej na właściwą drogę". W artykule dla moskiewskiej "Prawdy" z 1950 r. jednym tchem wymienia grzechy główne literatury polskiej: liberalizm, inteligencką apolityczność, drobnomieszczaństwo, moralizatorstwo, pociąg do opisywania konfliktów patologicznych, zwyrodniały psychologizm i formalizm.

W "Rozmowach", kolejnym sztandarowym tekście publicystycznym tamtego czasu ("Odrodzenie" nr 5, 1950), Borowski, zgłaszając w pełnych pasji słowach swój akces do socrealizmu, też bezwzględnie potępił całą swoją dotychczasową twórczość. O opowiadaniach oświęcimskich pisał: "Nie umiałem klasowo podzielić obozu. Miałem ambicję pokazania prawdy, a skończyłem na obiektywnym przymierzu z ideologią faszystowską". Swoje słynne hasło sprzed kilku lat: "Patrzeć demokracji na ręce" uzna tam za "bojową tezę wroga klasowego, cóż z tego, że nieuświadomionego".

Andrzejewski był pierwszy, zaraz potem samokrytyka stała się rytualnym zachowaniem partyjnych pisarzy i nie obyło się bez niej żadne zebranie Związku Literatów Polskich.

W tym samoupokorzeniu pisarze nie byli osamotnieni. Władza każdemu starała się przetrącić kręgosłup, zarówno tym, którzy wierzyli, jak i tym, którym obca była doktryna, ale nieobcy strach i przekonanie o konieczności dziejowej. Już dwa dni po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego 26 września 1953 roku samokrytykę złożył Episkopat Polski. W wiernopoddańczym oświadczeniu odciął się imiennie od biskupa Kaczmarka i bez podawania nazwiska - od prymasa Wyszyńskiego ("Episkopat przeciwstawia się politycznej postawie i akcji pewnego odłamu hierarchii"). 17 grudnia tego samego roku biskupi polscy w Urzędzie Rady Ministrów składają ślubowanie na wierność Polsce Ludowej.

Za dobre chęci i zgodność z linią partii

Pierwsze produkcyjniaki powstały jeszcze przed zjazdem w Szczecinie, ale dopiero po roku 1949 mamy ich prawdziwy wysyp. Pisano je według jednej sztancy: bohater pochodzenia chłopskiego lub proletariackiego buduje socjalizm i walczy o wykonanie planu, a ten drugi, od początku podejrzany, najlepiej były akowiec, z pochodzenia burżuj albo kułak, zostaje zdemaskowany jako agent imperializmu kolaborujący z faszystami. Witold Zaleski - "Traktory zdobędą wiosnę", Jan Wilczek - "Nr 16 produkuje", Jerzy Pytlakowski - "Fundamenty", Mirosław Kowalewski - "Kampania znaczy walka", Aleksander Jackiewicz - "Górnicy", Bogdan Hamera - "Na przykład Plewa"... Kto, poza badaczami epoki, zagląda dziś do tych książek?

I kto pamięta, że do literackiego aktywu dołączali też katolicy, że powstawały powieści "realizmu katolickiego", jak choćby Janiny Kolendo "Szukając drogi", gdzie bohaterowie rozstają się, gdyż on jest marksistą, a ona - katoliczką ("Łączyły ich tylko noce, ale dzieliły dnie" - pisał krytyk literacki Zygmunt Lichniak. I zarzucał autorce pewne niedociągnięcia jak to: "cytowanie w momentach wstępnych podniecenia erotycznego artykułów ideologicznych z tygodnika »Dziś i jutro«").

Latem 1950 r. na posiedzeniu Biura Politycznego, na którym przyznano pierwsze po Zjeździe Szczecińskim nagrody państwowe, prezydent Bierut miał powiedzieć, że "to nagrody za dobre chęci, chodzi o to, żeby pisarze wiedzieli, czego od nich oczekuje partia". Wśród nagrodzonych znaleźli się: Tadeusz Borowski za opowiadania i reportaże, Tadeusz Konwicki za książkę o Nowej Hucie "Przy budowie", Wiktor Woroszylski za poemat o generale Świerczewskim i tom wierszy "Śmierci nie ma" oraz Kazimierz Brandys za cykl powieściowy "Między wojnami".

Rzeczywiście, gdy dziś czyta się książki laureatów, łatwo uwierzyć, że nagradzano "dobre chęci i zgodność z linią partii". Żaden z nich zresztą nie zgodził się później na wznowienie utworów z tego czasu (nawet w krytycznoliterackich antologiach), wykreślając je ze swego dorobku.

Rozpiłować wytuptaną platformę

Grunt pod realizm socjalistyczny przygotowywała od początku lat 40. w swojej publicystyce "Kuźnica". To kuźniczanie organizowali i ideologicznie przygotowywali Zjazd Szczeciński. Zapewne nie przypuszczali, że i ich zmiecie wiatr historii, a na scenie pojawi się nowe pokolenie, dla którego będą już nie dość rewolucyjni. W kwietniu 1950 r. władze likwidują zarówno bojową, marksistowską "Kuźnicę", jak i "Odrodzenie", planowane jako pismo "szerokofrontowe", a na ich miejsce powołują tygodnik "Nowa Kultura" ("»Nowa Kultura« uwolniła siły literackie obozu lewicy od spadku kuźnicowo-odrodzeniowego eklektyzmu i zamętu ideowego" - napisze Woroszylski). Głównymi realizatorami tez Zjazdu Szczecińskiego szybko staną się skupieni wokół "Nowej Kultury" i "Sztandaru Młodych" "pryszczaci".

Dziś już nie sposób odtworzyć, kto pierwszy rzucił tę nazwę. Julian Przyboś, który w czasie jakiejś operatywki na temat literatury na widok Wiktora Woroszylskiego miał wykrzyknąć: "Co tu porabiają jacyś pryszczaci?". A może Tadeusz Różewicz na głośnym zjeździe młodych pisarzy w Nieborowie? Albo Jan Kott na konferencji na temat literatury w Radzie Państwa w lutym 1950 roku? Kott z kolei pisze w "Przyczynku do autobiografii", że autorką tego określenia jest Maryna Zagórska, żona poety Jerzego Zagórskiego. Według Kazimierza Brandysa natomiast nazwę tę wymyślił satyryk i bon vivant Janusz Minkiewicz. Zaś autorzy "Leksykonu polskich powiedzeń historycznych" Maciej Wilamowski, Konrad Wnęk i Lidia A. Zyblikiewicz przypisują autorstwo "pryszczatych" Zofii Nałkowskiej.

Tak czy inaczej, faktem jest, że określenie natychmiast się przyjęło, a obok najmłodszych z naszych bohaterów: Wiktora Woroszylskiego, Tadeusza Borowskiego, Tadeusza Konwickiego do "pryszczatych" zalicza się też: Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Brauna, Bohdana Czeszkę, Andrzeja Mandaliana, Witolda Zaleskiego.

Pryszczatym "Kuźnica" wydawała się zbyt mieszczańska, liberalna, oportunistyczna. Nie bez racji. Kuźniczanie mieli przedwojenne wykształcenie, rozeznanie w światowej literaturze. Borowski, atakując "Kuźnicę", pisał: "Trzeba rozpiłować tę wytuptaną platformę, na której całowali się Żółkiewski z Zawieyskim". Było to odniesienie do jednego ze zjazdów ZLP, na którym główny ideolog "Kuźnicy" Stefan Żółkiewski został wybrany na przewodniczącego, a reprezentujący środowiska katolickie Jerzy Zawieyski na wiceprzewodniczącego zjazdu - i obaj publicznie się wyściskali.

Po latach kuźniczanin Jan Kott tak opisze w swoim "Przyczynku do autobiografii" relację między redakcją "Kuźnicy" a "pryszczatymi": "Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak szybko w tym wyścigu do żdanowszczyzny zmieniali się wartownicy i jak szybko nowa ekipa przejmuje pałeczkę czy raczej pałkę". Jakby zapominając, że również nad poczynaniami kuźniczan unosił się groźny cień głównego ideologa sowieckiego socrealizmu Andrieja Żdanowa.

Co tu robią ostrygi?

Do Zjazdu Szczecińskiego od pisarzy wymagano, żeby pisali, oczywiście najlepiej, jeśli we właściwym duchu. Teraz pisanie - pod jedną socrealistyczną sztancę - staje się tylko cząstką ich aktywności. Trwają nieustanne zebrania, akademie, uroczystości, pogadanki, prasówki, wreszcie regularne lekcje marksizmu-leninizmu. Powstają różne ciała literackie przy rządzie, przy związkach zawodowych, przy organach administracji, przy KC. W komisji literackiej przy KC PZPR zasiadają między innymi Kazimierz Brandys i Adam Ważyk.

Zebrania Podstawowej Organizacji Partyjnej ZLP potrafiły ciągnąć się i po dziewięć godzin. W archiwum akt nowych figuruje sprawozdanie z pewnej egzekutywy POP, gdzie dyskutowano sprawę towarzyszki, która odwiedziwszy w hotelu w czasie Kongresu Pokoju inną towarzyszkę ze Stanów Zjednoczonych, wyraziła się negatywnie o stosunkach w Polsce Ludowej i gloryfikowała Amerykę. Amerykańska towarzyszka przed wyjazdem, a była w Polsce kilka dni, zdążyła o tym donieść władzom. Przed oblicze egzekutywy zostają wezwani świadkowie, koledzy z niedawnych wczasów w Bułgarii. Odcinają się od oskarżanej koleżanki, twierdząc np., że na jednej z pieszych wycieczek "bezkrytycznie podziwiała stroje kobiet amerykańskich". Na zebraniach ZLP dyskutowano też, czy pisarz X dobrze odnosi się do żony; żona Y skarżyła się organizacji partyjnej, że mąż ma kochankę i nie daje pieniędzy na dom.

Czym w owych czasach zajmowali się intelektualiści bliscy władzy, dobrze obrazuje notatka służbowa sporządzona dla KC przez Jana Kotta. Przyszłego wielkiego znawcę Szekspira partia wysyła w tzw. teren, by zbadał zasadność zarzutów w partyjnym donosie na wiejskiego pisarza, członka PZPR. Kott po przesłuchaniu delikwenta w obecności kierownika wydziału personalnego Komitetu Powiatowego PZPR stwierdza, że pisarz jest "ideologicznie niedojrzały i obciążony lumpenproletariackimi nawarstwieniami", natomiast "zarzut sprzedaży nielegalnej bydła pociągowego nie został potwierdzony".

Dwie wielkie akcje mają uporządkować pisarską twórczość. Pierwsza to wysyłanie pisarzy w teren; jej opiekunem jest Tadeusz Borowski. Poszczególne ministerstwa kierują zapotrzebowania, np. by napisać powieść o "ob. Koźluku, który odznacza się walką o jakość produkcji". We wstępniaku w "Nowej Kulturze" Borowski wylicza, że w 1950 r. 80 literatów wyjechało w teren na kilka miesięcy - plonem ma być ukazanie się w 1951 r. 38 powieści, 16 tomów opowiadań, 16 tomików poetyckich i czterech sztuk teatralnych.

Druga akcja ZLP to tworzenie sekcji twórczych. Kierownictwo sekcji prozy powierzono Kazimierzowi Brandysowi. Jerzy Putrament oświadcza: "Bez sekcji poezji ryzykujemy przypadki samowoli poetyckiej ze strony tego czy innego osobnika". Lektura sprawozdań z posiedzeń owej sekcji poezji robi dziś piorunujące wrażenie i potwierdza to, co później trafnie nazwał Zbigniew Herbert: w czasach stalinizmu Związek Literatów Polskich to był zakład wychowawczy.

Czasami pojawi się jakaś propozycja konstruktywna, jak ta, by przedyskutować zagadnienia pieśni masowej, ponieważ w Związku Kompozytorów powstała Sekcja Pieśni Masowej, więc ZLP nie może pozostawać w tyle. Najczęściej jednak pisarze, poeci i krytycy ganią się, karcą, strofują. Całymi godzinami rozbierają utwory na akapity, zdania, wersy, a nawet słowa ("co te ostrygi robią dziś we fraszce polskiego satyryka?") i przyglądają się im pod kątem słuszności ideologicznej. Zarzucają sobie nawzajem staczanie na niewłaściwe pozycje oraz brak czujności klasowej. Do reguły należy, że poeci wstają i, bijąc się w piersi, przyznają rację oponentom.

Prawomyślność utworu przed niczym nie chroni. Wydawałoby się, że nic prostszego niż realizm socjalistyczny. Ale nie, na każdym kroku czyhają pułapki. Tu jakiś formalizm, tam psychologizm. "Niech kolega Witold Wirpsza wyjaśni, skąd się w jego wierszu »Stocznia« wziął XIX wiek" - przygważdżał delikwenta jeden z dyskutantów. Kolega Wirpsza przyznawał, że zabrnął we francuski symbolizm, choć wydawało mu się, że wiersz był właśnie próbą wybrnięcia z niego. A że najlepszą obroną jest atak, więc atakował: "Brnąc w ślepym zaułku ulegałem naciskowi redakcji »Kuźnicy« i »Odrodzenia«, gdzie redaktorzy mieli określony gust. Nie znalazł się tam nikt, kto by mi pewne rzeczy wyjaśnił".

Zebranie sekcji prozy, rok 1954. Leopold Tyrmand uczestniczy w tym obrzędzie (nieuczestniczenie, jak pisał, "przyczyniłoby się do usunięcia mnie ze związku, a ja ciągle chcę jeść obiady za siedem złotych, potrzebne mi są do fizycznego przetrwania."). To bodaj najbardziej znany cytat z jego "Dziennika 1954": "Pastwiono się nad niejakim Konwickim - młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie p...olą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się »nie takie«. Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie o tym, co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne".

Gdy czyta się dziś opasłe, ziejące nudą sprawozdanie z tego spotkania, można tylko podziwiać Tyrmanda, że z tej wielogodzinnej nowomowy był w stanie wyłowić jedyne godne zapamiętania frazy. Nie do wiary, ale Ważyk rzeczywiście mówił o animalizmie, o tym, że "trzeba podnieść kulturę życia miłosnego", bo w "grupach młodzieży pozostających w tyle panuje promiskuityzm zwierzęcy", zaś Kierczyńska faktycznie oznajmiła, że przygoda erotyczna jest kapitalistycznym przeżytkiem ("Rozwój człowieka do społeczeństwa komunistycznego prowadzący, możemy mieć nadzieję, sprawi to, że przywiązanie erotyczne w małżeństwie będzie się gruntowało").

Z lektury sprawozdania wynika, że omawiano trzecią już wersję powieści (poprawianą zresztą przez Kazimierza Brandysa i Bohdana Czeszkę). Słuchający rad i sugestii kolegów autor na zakończenie odpowiada w stylu, który znamy z "Kalendarza i klepsydry" czy "Pamfletu na siebie": "Niewiele mam do powiedzenia, bo słuchałem cały czas i dość się zmęczyłem".

Wedle licznych świadectw niezmienny rytuał tych zebrań przerywał tylko od czasu poeta Aleksander Wat. Po którymś kolejnym peanie na cześć socrealizmu zabiera głos, biorąc w obronę prawdziwe wartości w kulturze. Kontruje go Jerzy Putrament, kończy po rosyjsku: Kogda miedwied worczit, dasz jemu dubinoj po gołowie i togda on mołczit ("Kiedy niedźwiedź ryczy, daj mu lagą po łbie, żeby zamilkł"). Wtóruje mu inny głos, że tu obecni literaci są z partią, a Aleksander Wat to po prostu renegat. ("Uważałem, że to straszne draństwo, co ten wróg klasowy gada, wszystko się we mnie gotowało" - będzie wspominać po latach to zebranie Wiktor Woroszylski). Nikt nie odważa się stanąć w obronie Wata, choć na sali są też jego przyjaciele. Wat wychodzi sam, jest mróz, długo czeka na autobus. Następnego dnia zaczynają się dręczące go odtąd regularnie szumy w uszach i bóle twarzy. To połącznie stresu, rozpaczy, poczucia osamotnienia - jak twierdzi jego żona - przyniosło mu chorobę, straszliwe, powtarzające się ataki zapalenia nerwu trójdzielnego twarzy, co kilkanaście lat później pchnie go do tego, by targnąć się na własne życie.

Adam Ważyk: rozpala się klasowa bitwa

W czerwcu 1950 roku, na V Zjeździe ZLP, który usankcjonował socrealizm jako styl i formę obowiązującą odtąd w literaturze, a Związek Literatów jako egzekutora dyrektyw Wydziału Kultury KC, do władz ZLP wchodzą między innymi: Adam Ważyk, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski i Kazimierz Brandys. Centralnym wydarzeniem Zjazdu staje się referat Ważyka "Perspektywy rozwojowe literatury polskiej" - brutalny, skrajny, pogromowy.

"Dla ciemnych sił imperializmu dobre jest wszystko, co ciemne - co zaprzecza prawom rozwoju społecznego, co odwraca człowieka od perspektyw rozwojowych, co wtrąca go w mrok samotnictwa i niewiedzy, co gasi wiarę w człowieku. Dobry jest formalizm, bo odbiera sztuce zdolność do walki o wartości życia".

W teczce Wydziału Kultury KC PZPR, na referacie Ważyka "O słuszności", pochodzącym z tego samego okresu, widnieją korekty dwóch towarzyszy z Wydziału Kultury (jeden ołówkiem zwykłym, drugi kopiowym). Wystawia tam Ważyk cenzurki kolegom. Na przykład: "szczególne upodobania poetyckie zaślepiły Woroszylskiego tak dalece, że odebrały mu jasność sądu ideowo-politycznego". Albo: "Bratny prezentuje chaos myślowy. W tym samym wierszu pisze o krwi przelanej za wolność Chin i o krwi z wycinanych migdałków".

Te zarzuty mogłyby wydawać się śmieszne, gdyby nie to, że głos Ważyka przekładał się na zgodę albo zakaz publikacji. To on ferował literackie wyroki - we wszystkich wspomnieniach z epoki Ważyk właśnie jawi się jako najzagorzalszy, poza Wiktorem Woroszylskim, propagator socrealizmu i strażnik "politycznej poprawności". Kiedy napisał krytyczną recenzję z "Zakazanych piosenek", film zdjęto z ekranu. Kiedy zdemaskował Gałczyńskiego jako drobnomieszczanina, "Przekrój" natychmiast przerwał druk "Zielonej Gęsi", a Gałczyński zabrał się za socrymowanki. To on był tym, który utrącił pomysł przygotowania przez ZG ZLP serii poświęconej przypomnieniu dorobku pisarzy polskich zmarłych w czasie II wojny. Wznowienie twórczości Światopełka Karpińskiego, Zuzanny Ginczanki, Bolesława Micińskiego, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej uznał za zbędne i szkodliwe. ZLP wydało zamiast tego "Strofy o Stalinie. Wiersze poetów polskich". W najgorszych latach 1950-54 oddano mu redakcję miesięcznika "Twórczość" odebraną wybitnemu historykowi i krytykowi literatury Kazimierzowi Wyce.

Dla Ważyka szkołą poezji była "dobrowolna kontrola, narzucanie sobie dyscypliny, ciągła kontrola popędów". Rezultaty tych lekcji znajdujemy w opublikowanym w Czytelniku w 1950 r. "Nowym wyborze wierszy" z najbardziej znanym utworem "Lud wejdzie do śródmieścia":

 

Patrz, jak stoi uparta

na rusztowaniach partia,

rozpala się klasowa

bitwa - nasza budowa.

 

Po latach sam powie o sobie tamtym: "Napisałem kilkanaście wierszy propagandowych. Dużo teoretyzowałem. Byłem teoretykiem groźnym i napastliwym intelektualnie".

Kazimierz Brandys: prawdziwe, piękne, socrealistyczne

W sierpniu 1949 roku, po opublikowaniu w "Kuźnicy" programowego socrealistycznego manifestu "Pomyślny wiatr", Brandys natychmiast wciela w życie głoszone przez siebie zasady.

Tetralogia "Samson", "Antygona", "Troja miasto otwarte" i "Człowiek nie umiera" stanowi wprost wymarzony obiekt badań porównawczych na temat stężenia socrealistycznych reguł w twórczości Brandysa. Na skali od zera do stu "Samson", ukończona w grudniu 1947 roku opowieść o młodym Żydzie, którego marzeniem czasu wojny jest, by zginąć nie jako Żyd, plasuje się blisko zera. W późniejszej o rok "Antygonie", gdzie oglądamy ostatnie podrygi odchodzącej w nicość klasy, poza jednym wyjątkiem mamy do czynienia z samymi odpychającymi burżujami. Powieść "Troja miasto otwarte" jest już socrealistyczna nie tylko w treści, ale i w języku. Jednak dopiero czytając ksiażkę "Człowiek nie umiera", można się zorientować, co to jest socrealizm w stanie czystym. Już od pierwszego zdania: "Hrabia Bór-Komorowski, wystraszony skutkami swej zbrodni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem...". Tu są już obecne wszystkie niezbędne rekwizyty: jest sabotaż i dywersja, są podżegacze i wściekłe psy imperializmu, jest też nawrócony AK-owiec, który odnajduje swoje powołanie, służąc władzy ludowej... jako szofer.

Również następna powieść Brandysa "Obywatele" jest wzorcowym socrealistycznym produktem, choć jednocześnie, jak na tamte czasy, zupełnie niezłym czytadłem. Brandys w "Miesiącach" wyznaje, że w jednej ze spółdzielni każdy, kto chciał nabyć wiadro, musiał jednocześnie kupić książkę z cyklu "Między wojnami". Ten wątek odnajdziemy u Zbigniewa Herberta w słuchowisku radiowym "Lalek" - rzecz dzieje się w jakimś prowincjonalnym mieście: "Północną stronę rynku zajmuje spółdzielnia wielobranżowa: smoła, Brandys, perfumy, łańcuchy, buty, perkal, kosy, pierścionki, zgrzebła, zegarki, lusterka".

Wiktor Woroszylski: na barykadzie klasowej

"Batalia o Majakowskiego - pisał Woroszylski w lutym 1950 r. w artykule pod tym właśnie tytułem - toczy się nie tylko w ZSRR. Dzięki trwającej obostrzonej walce klasowej każda wypowiedź ideologiczna natychmiast i bezpośrednio służy jak nie jednej, to drugiej stronie barykady klasowej".

Tekst Woroszylskiego dopuszcza w poezji wyłącznie frazę Majakowskiego, czyli kwestionuje twórczość wielu poetów akceptowanych przez władze. Krąg "Kuźnicy" wykorzystuje to, by wystąpić z frontalnym atakiem na "pryszczatych". Woroszylskiego wzywają na nadzwyczajne zebranie organizacji partyjnej, które trwa do późnej nocy, obecni są nie tylko pisarze, ale też dygnitarze z KC i redaktorzy partyjnych gazet.

Ten jeden raz Woroszylski został przywołany do porządku za zbytnią ortodoksję. Ale z reguły to on, członek egzekutywy POP, lustrator Anno Domini 1950, wytyka, żąda, oskarża. Jest czujny. Na egzekutywę POP wzywa jednego z pisarzy z pytaniem, dlaczego w ankiecie personalnej, wypełnionej, gdy wstępował do partii, zataił, że należał do PPS, co Woroszylski odnalazł w jakiejś wcześniejszej ankiecie?

W referatach Woroszylskiego z tamtego czasu (przechowały się w archiwach KC, gdyż zanosił je przed wygłoszeniem do Wydziału Kultury) cały czas powtarzają się słowa: zaostrzająca się walka klasowa, demaskowanie wrogów, burżuazyjna degeneracja. Woroszylski rozdaje kopniaki i laurki. Borowskiego gani za "Kamienny świat", gdzie widać "wpływy patologicznego naturalizmu amerykańsko-francuskiego", i zarzuca mu, że negacja kapitalizmu nie jest negacją dialektyczną, ponieważ autor nie wykazał tego, czego dowodzi Engels: z tego, co zostało skazane na zagładę, wyrasta to, co postępowe i twórcze; chwali natomiast za "Bitwę pod Grunwaldem", gdzie Borowski "pokazał nie tylko faszyzm niemiecki, ale też faszyzm amerykański". Chwali Andrzeja Brauna za poemat "Człowiek" o Stalinie i Krzysztofa Gruszczyńskiego za wiersz "Stalin - inżynier naszych marzeń". Krytykuje "Twórczość" (jej szefem jest jeszcze Kazimierz Wyka) za to, że na jej łamach "zachłystywał się faszystą Eliotem niesławnej pamięci Czesław Miłosz". Atakuje Pawła Hertza za "systematyczną propagandę francuskich dekadentów" w "Kuźnicy" i Mieczysława Jastruna za to, że jako redaktor pisma tolerował tę "antyhumanistyczną praktykę poetycką" Hertza.

Hertz zostaje wezwany na zebranie POP i zaatakowany za eskapizm, za zajęcie się w tak przełomowych czasach tłumaczeniami. Woroszylski apeluje o samokrytykę. Ma licznych sekundantów. Janina Broniewska: "Odejście od twórczości jest świadomym strajkiem". Lucjan Rudnicki: "Miłosz nie chciał zostać realistą krytycznym, został faszystowskim". Jerzy Putrament: "Hertz stał się sztandarem wrogów wetkniętym w partyjne szeregi". Atakuje też Kazimierz Brandys. Kończy dyskusję Broniewska: "Powiedz, czy w tej chwili partia ci więcej daje, czy więcej dusi?". "Więcej dusi" - odpowiada Hertz z brawurą w tych czasach i w tych kręgach niespotykaną.

Tadeusz Konwicki: zadawałem sobie gwałt

W październiku 1949 r. Tadeusz Konwicki, walcząc z inteligenckimi kompleksami, rusza do Nowej Huty ("Szukałem swojego miejsca na ziemi" - powie nam), gdzie przez pół roku będzie pracował jako robotnik ziemny i poznawał "życie klasy robotniczej". To z tych doświadczeń zrodzi się książka "Przy budowie", za którą dostanie nagrodę państwową. W 1951 roku, jak i inni pisarze, otrzymuje trzymiesięczne stypendium - ma przyjrzeć się robotniczej pracy w hucie szkła w Krośnie.

Pisarskie desanty nie zawsze musiały być w smak władzom partii w terenie.Wysłany do Krosna Tadeusz Konwicki skarży się w listach zachowanych w teczce Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych na nieżyczliwy stosunek czynników partyjnych w hucie. Jeszcze gorzej poszło mu w tamtejszych zakładach lniarskich. Komendant Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa zakazał dociekliwemu pisarzowi wstępu na teren zakładu. Konwicki narzeka w liście, że się nudzi, wałęsa bez sensu, marnuje społeczne pieniądze; prosi Warszawę o interwencję oraz "sprecyzowanie wobec dyrekcji, jak daleko mogę być wtajemniczony w problematykę fabryki. W związku z postulatem czujności dyrekcja jest bowiem w kłopocie i dość niechętnie udziela mi informacji". Warszawa nie pomogła i Konwickiego skierowano do Huty Hortensja w Piotrkowie Trybunalskim, skąd wreszcie napisał reportaż.

W tym samym roku Konwicki jedzie do Berlina na Światowy Zlot Młodych Bojowników o Pokój. Jest tam też Andrzej Braun, Andrzej Mandalian, Wiktor Woroszylski. Piszą razem wielki reportaż otwierający numer "Nowej Kultury": "Pokój to najbardziej nośne hasło, jakie wymyślono. Z pozoru hasło pozytywne, radosne, jednoczące, ale podszyte nienawiścią do imperialistów". Opisują, jak "setki tysięcy młodych gardeł skanduje: Pokój Stalin, Pokój Stalin".

Konwicki publikuje w tym samym czasie w "Nowej Kulturze" wstępniak o swojej miłości do Kraju Rad, gdzie porównuje żołnierzy armii alianckich do żołnierzy Armii Czerwonej ("tamci, walcząc, kierowali się zwitkiem banknotów dolarowych z ostatniego żołdu").

Pisze "Godzinę smutku", "Z oblężonego miasta", "Władzę" (miała być w zamierzeniu polskim "Cichym Donem"). Kolejne wydania "Władzy" różnią się - jak sam powie - ingerencjami nie tyle cenzury, co "inspiracyjnymi", odzwierciedlającymi meandry ówczesnej polityki. Raz główny bohater Korejwo nie może się zgadzać z napaściami na marszałka Titę, to znów ma obowiązek się z nimi zgadzać.

To był czas, kiedy urzędnik aparatu kultury i cenzor ściśle współpracowali z autorem, uczestnicząc w procesie twórczym, wnosili swój wkład w dialogi i wątki, w charakterystykę postaci i w zakończenia.

Jerzy Andrzejewski: demaskujcie nas

Andrzejewski nie uczestniczy w sporach między kuźniczanami a "pryszczatymi". Do nikogo nie chce się dołączać. Wyrabia sobie własną pozycję - najwyższego autorytetu socmoralnego.

Kiedy w 1950 r. wstępował do partii, sekretarz organizacji wygłosił zdanie, że to zaszczyt dla partii mieć w szeregach tej rangi pisarza. "Zerwałem się i powiedziałem, że to nie jest dla nas żaden zaszczyt - opowiadał później Wiktor Woroszylski - że to zaszczyt dla Andrzejewskiego, że go chcemy do partii przyjąć. I Jerzy był uszczęśliwiony tym, że ja się tak odezwałem. On łaknął właśnie tego rodzaju poniżenia. I myślę, że po tej mojej odzywce on tak mnie polubił i uznał za prawdziwego przyjaciela". Gdzie indziej napisze, że kiedy Andrzejewski zaprzyjaźnił się z nim i jego pokoleniem (pisarzy dzieliło ponad 20 lat różnicy), "było trochę tak, jakby chciał się w nas wcielić, patrzeć na świat naszymi oczyma, w naszej skórze, z naszym zapałem i naiwnością przeżywać to, co nam przypadło w udziale".

Andrzejewski w tym samym 1950 roku pisze w "Odrodzeniu": "Ani nasz wróg wewnętrzny, zasilany judaszowymi dolarami z trumanowskiego funduszu dla zdrajców i szpiegów, nie rezygnuje z oporu, ani bankierzy i producenci broni nie przestawią dobrowolnie produkcji wojennej. Mamy wszystkie dane, aby i na odcinku naszej literatury oczekiwać nie wygasania elementów walki klasowej, lecz odwrotnie. Gdzie szukać na odcinku literatury wrogów? Dziczeją i odsuwają się od narodu pisarze, którzy w imię fałszywie pojętego szacunku i miłości dla swojej twórczej indywidualności uchylają się od odcięcia swych schorzałych, starych lub zbyt wybujałych cech indywidualnych". Wzywa kolegów pisarzy do "współzawodnictwa w przyswajaniu sobie ideologii proletariackiej". Apeluje do władzy: "Nie bądźcie dla inteligenckich artystów i intelektualistów zbyt pobłażliwi. Natomiast demaskujcie ich, jeśli sami się nie potrafią demaskować. Popędzajcie ich, jeśli nie chcą lub nie potrafią kroku przyspieszyć".

On sam przyspiesza kroku. Z zapałem przyłącza się do kolejnych nagonek: przeciw Watykanowi (który nazwie jedną z komnat waszyngtońskiego labiryntu), przeciw Gałczyńskiemu, czy rządowi londyńskiemu, w czasie wojny "współpracującemu z hitlerowskim okupantem".

Wydaje tomiki bojowej politycznej publicystyki: "Ludzie i zdarzenia 1951", "Ludzie i zdarzenia 1952", "O człowieku radzieckim", "Partia i twórczość pisarza". Postuluje w tej ostatniej: "Pisarze nie mogą być wyodrębnieni spod ogólnonarodowego obowiązku wzmożenia wydajności dla przekroczenia Planu Sześcioletniego". Jak obliczył zajmujący się socrealizmem Zdzisław Łapiński z Instytutu Badań Literackich PAN, Lenin przytoczony jest tam 14 razy, Bierut - 9, Stalin - 8, Marks - 7, Engels - 5, Jakub Berman - 3, Mao Zedong i Paweł Hoffman - po dwa razy, a Hilary Minc - raz, zaś treść książeczki wyczerpana została w następującym zdaniu: "I partia na koniec uczy nas partyjności".

W 1952 r. redaktorzy i współpracownicy Radia Wolna Europa zrobili głosowanie na "najbardziej służalczy artykuł". Wygrał Jerzy Andrzejewski.

W tym czasie wchodzi do kin film (którego scenariusz pisał Andrzejewski w 1945 roku z Czesławem Miłoszem), o współczesnym Robinsonie Cruzoe, inteligencie warszawskim, zmuszonym przetrwać wśród ruin po Powstaniu Warszawskim. Kilka lat trwało dopisywanie kolejnych wątków (Miłosz się z tego wyłączył jeszcze przed podjęciem decyzji o emigracji), wciąż powtarzały się próby odrzucenia za mało słusznego pomysłu wyjściowego. Co z niego w końcu zostało, można wyczytać w recenzji w "Nowej Kulturze". Film poświęcony jest, jak się okazuje, "walce narodowowyzwoleńczej prowadzonej przez Gwardię i Armię Ludową". Głównym bohaterem jest spadochroniarz radiotelegrafista Fiałka, ginący w zgliszczach Warszawy. Zdaniem recenzenta jedna postać jest zupełnie niepotrzebna: "ów robinson warszawski, szwendający się bez celu wśród min, mieszczuch, bezradnie i z osłupieniem patrzący na zbrodnie faszyzmu".

W Andrzejewskim budzi się działacz. Był m.in. w Zarządzie Głównym Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, został też przewodniczącym Wojewódzkiego Komitetu Obrony Pokoju w Szczecinie (artykuły i przemówienia będące owocem tej działalności wydał w tomie "Aby pokój zwyciężył"). Jeździł po kraju agitować w wiejskich świetlicach i na spotkaniach rad gminnych. W 1952 r. został posłem na Sejm ze Szczecina, ale też naczelnym "Przeglądu Kulturalnego", w związku z czym przeniósł się do Warszawy. Przemawiał na ważnych kongresach. "Stugłowy potwór imperialistyczny demaskowany i tropiony w swym labiryncie łudzi się, że wykorzystując uczucia religijne ludzi pracy, uda mu się tych wierzących zamknąć w mrokach polityki watykańskiej" (I Polski Kongres Pokoju, 1950).

17 listopada 1952 roku. Uroczysty wieczór zorganizowany z okazji 40-lecia pracy twórczej Marii Dąbrowskiej. Jerzy Andrzejewski wygłasza apologetyczne, choć nie pozbawione akcentów krytycznych, przemówienie ("Nie nauczymy się u Marii Dąbrowskiej nienawiści do wrogów. Samo życie i nasza świadomość ideowa niech tę nienawiść zaostrzają i potęgują."). W pewnym momencie kątem oka spostrzega, jak trzęsąca ówczesnym życiem kulturalnym Janina Broniewska, sekretarz POP przy Związku Literatów Polskich, i Paweł Hoffman, kierownik Wydziału Kultury KC, pochylają się ku sobie i coś szepczą (po latach usunięty z wszelkich stanowisk Hoffman zapewni Andrzejewskiego, że nie mieli żadnych zastrzeżeń, a wymiana zdań mogła dotyczyć duchoty na sali). Andrzejewskiego ogarnia paraliżujący strach, że w swoim przemówieniu zawarł sformułowania niezgodne z aktualną linią ideologiczną partii, że popełnił jakieś świętokradztwo. W środku referatu osuwa się zemdlony na mównicę.

Jest wtedy, przypomnijmy, u szczytu swojej politycznej i partyjnej kariery.

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Michał Głowiński, "Rytuał i demagogia. Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej", Open, Warszawa 1992; Zbigniew Jarosiński, "Nadwiślański socrealizm", IBL, Warszawa 1999; Zdzisław Łapiński, "Jak współżyć z socrealizmem. Szkice nie na temat". Polonia, Londyn, 1988; Wojciech Tomasik, "Słowo o socrealizmie. Szkice", Wydawnictwo Uczelniane WSP, Bydgoszcz 1991, "Polska powieść tendencyjna. Problemy perswazji literackiej". Zakład im. Ossolińskich, Wrocław 1988; Grzegorz Wołowiec, "Nowocześni w PRL. Przyboś i Sandauer", FNP, Wrocław 1999, Mariusz Zawodniak, "Literatura w stanie oskarżenia. Rola krytyki w życiu literackim socrealizmu", UN-O, Warszawa 1998. Podziękować też chciałyśmy Wszystkim Paniom z Biblioteki Domu Literatury, gdzie korzystałyśmy z teczek z wycinkami dotyczącymi naszych bohaterów, oraz Archiwum Akt Nowych, gdzie przeglądałyśmy teczki Wydziału Kultury KC PZPR









Gazeta Wyborcza - 12/02/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (4)

Uciekł tam, gdzie mógł

 

 

Dlaczego Tadeusz Borowski popełnił samobójstwo? Nie zrealizował swych ambicji pisarskich? Wypalił się? Niezależnie od tego, co tak naprawdę sprawiło, że Borowski zażył środki nasenne i odkręcił gaz, legenda jest uparta - to właśnie on jako pierwszy z grona fanatycznych wyznawców socrealizmu zrozumiał i przejrzał istotę systemu.

 

W warszawskim teatrze Rozmaitości ma się właśnie rozpocząć wiec przeciwko imperialistycznej agresji na Koreę Północną. Jest 2 lipca 1951 roku. Na sali - robotnicy, aktywiści partyjni, pisarze. Jest wśród nich Wiktor Woroszylski. Tuż przed rozpoczęciem dowiaduje się od jednego z kolegów, że jego przyjaciel Tadeusz Borowski zatruł się gazem i przewieziono go do lecznicy Ministerstwa Zdrowia przy Hożej.

Ta pierwsza wersja, którą usłyszał Woroszylski i która zresztą na długo stanie się wersją oficjalną, głosiła, że Borowski wrócił do domu zmęczony, może też po alkoholu, postawił na gazie czajnik i zasnął, a gotująca się woda zalała płomień. I że rano znalazła go gosposia. To miał być wypadek, bo przecież prawdziwy komunista nie popełnia samobójstwa, nie schodzi z barykady walki klasowej, nie oddaje walkowerem pola wrogom. Dlatego w pierwszych pośmiertnych wspomnieniach pisze się enigmatycznie o bezsensownej, niesprawiedliwej, przypadkowej, niepotrzebnej, przedwczesnej, tragicznej śmierci. Dlatego na pytanie: "dlaczego" - odpowiadać się będzie po latach.

Drobny, niewysoki brunet ze skłonnością do tycia, wybuchający raz po raz nerwowym śmiechem, oczytany, gadatliwy, błyskotliwy i dowcipny, w dyskusjach napastliwy i prowokacyjny, zwykle z plikiem książek pod pachą - taki jego obraz przechował się w pamięci przyjaciół.

"Najlepiej pamiętam jego wygląd zewnętrzny - pisał Tadeusz Konwicki w "Kalendarzu i klepsydrze". - Krępą, niewysoką postać, spodnie - pumpy ni to sportowe, ni to harcerskie, okrągłą skulastą twarz, niespokojne oczy szukające spokoju w raptownym, trochę celebrowanym śmiechu".

- Promienny, radosny, pełen entuzjazmu, na zebraniach zawsze zabierał głos, ustawiał publiczność, apelował o więcej wysiłku w walce o pokój, w walce o socjalizm - opowiada nam o Borowskim Ryszard Kapuściński, który widział go trzy-cztery dni przed śmiercią, kiedy przyszedł po kolejny felieton do "Sztandaru Młodych", o walce z imperializmem. I nigdy by mu do głowy nie przyszło, że rozmawia z człowiekiem, który za chwilę targnie się na swoje życie.

Jerzy Pomianowski, eseista i tłumacz, a z wykształcenia lekarz, był jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się o wypadku. W 1951 r. pracował w Ministerstwie Zdrowia, a że już wtedy pisał i znał środowisko literackie, był tą instancją, która pomagała dostać jakieś lekarstwo, wezwać karetkę pogotowia, zdobyć miejsce w szpitalu. Załatwił Borowskiemu miejsce w klinice, postarał się o rzecz prawie niemożliwą - pięć litrów krwi do transfuzji. Ale było już za późno. Jako lekarz nie mógł mieć wątpliwości, że to samobójstwo. Na prośbę Jerzego Putramenta powiedział jednak matce Borowskiego: "Błagam, niech pani nikomu nie mówi, że syn się zabił".

- Oczywiście, wiedziałem od razu, że to samobójstwo - mówi nam Kazimierz Brandys. - Byłem członkiem zarządu ZLP i Putrament prawie nazajutrz po jego śmierci na zarządzie zgłosił wniosek, by nazwisko Borowskiego wykreślić z nagrody dla młodych twórców jego imienia. Argumentował to tym właśnie, że Borowski odebrał sobie życie. Zachowałem wtedy milczenie, czego do dziś żałuję.

Koniec misji specjalnej

"Kiedy wyjeżdżał za granicę - pisał Wiktor Woroszylski dziesięć lat po śmierci Borowskiego w opowiadaniu "Człowiek wybiera śmierć" zamieszczonym w tomie "Okrutna gwiazda" - powierzono mu misję, jedną z tych, w które nie wtajemnicza się nawet żony. Odniósł sukces, więc kiedy wrócił do kraju, powierzono mu nową misję. Chciał ją wykonać, nie miał już żadnych skrupułów, ale nagle uświadomił sobie, że tam, za granicą, wiara postrzępiła się i wypełzła. Pożałował talentu, honoru, starych przyjaźni i przywiązań". Choć bohater opowiadania odbiera sobie życie strzałem z rewolweru, nietrudno się domyślić, o kogo chodzi. Przyjaciel i biograf Borowskiego Tadeusz Drewnowski będzie miał to zresztą za złe Woroszylskiemu. - Gdyby nie to opowiadanie - mówi nam - sprawa współpracy poety z wywiadem wojskowym nigdy by nie wypłynęła.

Za granicę wyjechał Borowski w czerwcu 1949. Oficjalnie miał pracować jako referent kulturalny w Polskim Biurze Informacji Prasowej w Berlinie wschodnim. Skąd Woroszylski wiedział o jego misji wywiadowczej wypełnianej na zlecenie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Swoją rolę w całej tej historii opisał najpierw w latach 70. w powieści "Literatura" i potem raz jeszcze, 20 lat później, już bez żadnych kamuflaży, w piśmie "Lewą nogą".

Podobnie jak wielu ludzi ze środowiska pisarskiego Woroszylski przyjaźnił się z Janem Ch. Podczas okupacji w Armii Ludowej, po wojnie w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, starał się imponować młodym literatom swoimi sekretnymi misjami za granicą. "Parę miesięcy przed wyjazdem Tadeusza na berlińską placówkę - wspomina Woroszylski - Janek oznajmił, że chciałby się z nim spotkać u mnie (...), było w tym coś z efektownego teatralizowania sytuacji przez naszego »asa wywiadu« - mógł przecież zaaranżować tę rozmowę w MSZ-ecie czy w innym urzędowym miejscu, ale do jego stylu należało widać stwarzanie wokół swoich poczynań aury jak z sensacyjnego filmu - i dzięki temu jedynie również ja dowiedziałem się mimochodem o berlińskiej »misji« Tadeusza - misji, której podjęcie się leżało w całej logice jego ówczesnej postawy. Po powrocie do Warszawy Borowskiego łączyła z Jankiem zażyłość taka sama jak wielu spośród znających go wcześniej, a może i serdeczniejsza".

A jednak żona była wtajemniczona. Maria Borowska mówi nam, że od początku wiedziała, iż mąż pracował w wywiadzie. Po powrocie z Berlina dostał zresztą propozycję od Luny Brystygerowej, szefa V departamentu MBP, szarej eminencji od spraw kultury, żeby w tym samym charakterze pojechać do USA.

- Tadeusz nie miał w tej sprawie żadnych moralnych wątpliwości, ja właściwie też nie - kontruje Borowska rozważania Woroszylskiego. - Ja go tylko zapytałam: "Czy ty chcesz dalej pisać, czy wolisz pracować w wywiadzie, bo moim zdaniem tych dwóch rzeczy połączyć się nie da". I Tadeusz zrezygnował. Przekonało go, że to dla niego robota zbyt ryzykowna, że szkoda jego talentu. Wcale nie uważaliśmy w tamtych czasach, że to sprawa hańbiąca, przeciwnie - to był w pewnym sensie obywatelski obowiązek. A Janowi Ch. Tadeusz napisał kiedyś referat na jakieś partyjne zebranie w MBP i on zrobił tym referatem prawdziwą furorę, za co zawsze był Tadeuszowi wdzięczny.

Poeta i tłumacz Andrzej Mandalian powie nam, że pamięta łzy Jana Ch. po śmierci swego podopiecznego. Nie ukrywał rozpaczy, obnosił się z nią publicznie. Słyszano, jak krzyczał: "To obce służby go zabiły. Upozorowały samobójstwo".

Jednak co było w raportach Borowskiego, tego Maria Borowska powiedzieć nie umie. Chociaż mąż potrafił ją obudzić w środku nocy, żeby przeczytać opowiadanie czy artykuł, raportów do czytania jej nie dawał. Kiedy Wiktor Woroszylski będzie o to po latach wypytywał Jana Ch., dowie się, że "konkretnie jednego dziennikarza angielskiego nam przygotował, a do swoich nie wścibiał nosa".

Oszałamiające, bolesne dialektyki

Czy Borowski, angażując się w komunizm, decydując na pracę dla wywiadu, myślał o doświadczeniach i przejściach swojej rodziny, o wysłanym na budowę Kanału Białomorskiego ojcu, zesłanej na Syberię matce? Zdaniem Marii Borowskiej Tadeusz się wcale nie dziwił, że Sowieci aresztowali mu ojca. W końcu był przedwojennym "dwójkarzem", wrócił zresztą wymieniony na jakichś komunistów.

W Niemczech pisze Borowski opowiadanie "Muzyka w Herzenburgu" o małym saksońskim miasteczku, w którym odbywa się akurat koncert laureatów Konkursu Chopinowskiego i które staje się widownią symbolicznej konfrontacji faszyzmu i komunizmu. Żołnierz Wehrmachtu, były jeniec radziecki, opowiada tam wrogo nastawionej publiczności, jak w opuszczonym obozie koncentracyjnym Sowieci zagnali niedobitki jego kompanii do łaźni. "Pomyślałem wtedy gorzko, mordowaliśmy inne narody, czemu więc mają nas oszczędzać? Nagle prysznice syknęły. W łaźni podniósł się wielki krzyk i umilkł. Wtem syk ustał i z pryszniców spadła na nas ciepła, roześmiana, pieniąca się woda. Z jaką radością chwytaliśmy ją w dłonie. Jak odzyskane życie! I wtedy zrozumiałem, jaka jest różnica między faszyzmem a komunizmem".

- Po tym opowiadaniu - wspomina Maria Borowska - Tadeusz mi wprost powiedział, że przecież wie, czym jest komunizm, co robi NKWD, ale w porównaniu z Hitlerem to wszystko nic. Przeżyliśmy Oświęcim dzięki Armii Czerwonej, co na zawsze zaważyło na naszym stosunku do Rosji i do komunizmu. Dla nas, oświęcimiaków, między totalitaryzmem hitlerowskim a stalinowskim była zasadnicza różnica. Bo jakkolwiek by na to patrzeć, stalinizm tępił ludzi, których uważał za wrogów czy potencjalnych wrogów, ale to nie były powody rasistowskie.

Borowski, twierdzi Maria, naprawdę uważał, że komunizm ulegnie przeobrażeniu, że zło nie jest jego cechą immanentną, że zbrodnie przeminą. Miał cały czas złudzenia co do Rosji. - Nie byliśmy wobec tego ustroju bezkrytyczni, ale uważaliśmy, że jest to okres przejściowy. Zresztą wtedy naprawdę nie widzieliśmy żadnych budujących przykładów. Jak się zachowywali Amerykanie, Churchill, cały zachodni świat? Przecież wiedzieli, że Niemcy palą Żydów. Nikt palcem nie kiwnął. Nasza świadomość była taka - świat toleruje tę podłość. Porównania między Zachodem a Wschodem wtedy wyglądały inaczej.

A jednak Aleksander Wat, który latem 1949 r. spotkał Borowskiego w Niemczech na uroczystościach ku czci Goethego, wspomni w liście do Woroszylskiego z roku 1963 o targających pisarzem wątpliwościach: "Nie wiem, czy wiadomo panu, że bardzo zbliżyłem się z Borowskim i że potem chadzał do mnie z rzadka na schizofreniczną spowiedź gorącego serca. To dialektyki oszałamiające i bolesne. Może kiedyś przyjdzie kolej, spiszę. Miałem do niego stosunek bardzo gorący".

Trzy lata później w audycji Radia Wolna Europa Wat powie: "W najgorszych latach terroru wielu, bardzo wielu przychodziło do mnie potajemnie na zwierzenia. Także komuniści, i to czołowi. (...) Żywym należy się dyskrecja. Z umarłych myślę, że mam prawo, że nawet powinienem wymienić Tadeusza Borowskiego, wielkiego zaiste prozaika. Po jego głośnym ataku na niekomunistycznych pisarzy usprawiedliwiał się przede mną, że tezy, a nawet zdania artykułu były mu podyktowane przez telefon do Berlina. Ostatecznie rozczarował się do komunizmu w Berlinie wschodnim. Boleśnie było patrzeć, jak tym świetnym pisarzem wysługiwali się jak chłopcem na posyłki komunistyczni grafomani. W okresie gdy pisał najbardziej agresywne felietony do »Nowej Kultury«, przychodził do mnie od czasu do czasu na spowiedź. Gdy ostrzegałem go, że grozi mu kliniczna schizofrenia, dowodził, że w grucie rzeczy po Oświęcimiu nie jest w stanie żyć; oszałamia się komunizmem, który jest dla niego ersatzem samobójstwa. Niedługo potem słowa wprowadził w czyn, tragiczny protagonista polskiego losu".

A potem raz jeszcze, w "Moim wieku", rozmowie z Czesławem Miłoszem, Wat powie o tych rozmowach z Borowskim, kiedy ten opowiadał mu o swojej nadgorliwości komunisty, o fanatyzmie jako środku niszczenia siebie.

Te wzmianki Wata to bodaj jedyny ślad rozterek Borowskiego z czasów berlińskich.

Na pierwszej linii

Gdy Borowski po dziewięciu miesiącach wraca z Berlina do kraju, wszędzie go pełno, jego flirt z nową władzą rozwija się lawinowo, on sam staje się najczystszym piewcą socrealistycznej odrazy do wszystkiego, co zachodnie i klasowo obce. Jak choćby kapitalistyczna poezja: "Z wściekłym psem nie należy bawić się w pogawędki. Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedzając swoją klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego Średniowiecza, heroldem imperializmu i - chwałą faszyzmu".

Janusz Sławiński z Instytutu Badań Literackich pisał, że Borowski był mistrzem w stylizowaniu swoich wypowiedzi na mowy prokuratorskie, i dowodził na przykładzie tego tekstu, że Borowski wzorował się na przemówieniach radzieckiego prokuratora Andrzeja Wyszyńskiego.

W swoim sztandarowym tekście "Rozmowy" (powstałym jeszcze w Berlinie, dedykowanym Jerzemu Andrzejewskiemu i Wiktorowi Woroszylskiemu) Borowski pisał: "Mam teraz siły, aby wszystkimi sposobami przykładać się do walki z imperializmem: pamfletem i paszkwilem, reportażem i wywiadem, felietonem i esejem. Nie chcę zrezygnować z żadnego ciosu, który można zadać". Zgłaszając w pełnych pasji słowach swój akces do socrealizmu, potępiał bezwzględnie całą swoją dotychczasową twórczość.

Jego publicystyczny temperament znany zresztą był już wcześniej. W 1947 r. swoją recenzją książki Zofii Kossak-Szczuckiej o Oświęcimiu "Z otchłani" wywołał lawinę polemik, ataków, kontrataków. W tym drukowanym w dwutygodniku "Pokolenie" paszkwilu zatytułowanym "Alicja w krainie czarów" zarzucał pisarce, że upiększała obozową rzeczywistość, bowiem należała "do uprzywilejowanej kasty Polek, które dzięki paczkom, stosunkom i opiece funkcyjnych wiodły w szpitalach i na wypoczynkowych blokach żywot stosunkowo wygodny i bezpieczny". Jak pisał po latach Tomasz Łubieński, Borowski wystąpił w roli "eksperta i monopolisty oświęcimskiego, który domaga się wyłączności dla swojego widzenia. Uderza nienawiść, z jaką traktuje ludzi ośmielających się twierdzić, że przeżyli obóz solidarnie".

W atakach sekundował Borowskiemu Woroszylski, który nazwał książkę Kossak-Szczuckiej "stekiem mistycznych bredni w rodzaju »siłą, która utrzymywała Polki w należytej postawie, była modlitwa przyjaciół«". Broniąc Borowskiego przed atakami prasy katolickiej, Kazimierz Brandys pisał: "Istotą jego talentu jest fanatyzm widzenia życia bez upiększeń, brutalność, wstręt do kompromisu, moralna odraza do zakłamania".

Teraz z tą samą siłą, z którą atakował Kossak-Szczucką, poprowadził atak przeciwko sobie samemu: "Dużo pisano o moim kompleksie obozowym. To był »antyfaszyzm« bez pozytywnych rozwiązań. Kiedy się ukazuje upodlenie człowieka w warunkach faszyzmu, trzeba pokazać jednocześnie jego bohaterstwo; nie wolno z udziału w walce klasowej wymigać się »okrutnym oburzeniem moralnym«. Nie umiałem klasowo podzielić obozu. Zabawiłem się w ciasny empiryzm, behawioryzm i jak to tam się nazywa. Miałem ambicję pokazania »prawdy«, a skończyłem na obiektywnym przymierzu z ideologią faszystowską" (można tu przypatrzyć się precyzyjnemu zastosowaniu języka soc, w którym raz po raz słowa opatrywano cudzysłowem, by je zdeprecjonować).

"Kiedy inni zatrzymali się, przestraszeni zbyt rwącą z kopyta historią, on, nie oglądając się na nikogo, szybko wyruszył na pierwszą linię ognia" - napisze o nim Wiktor Woroszylski we wstępie do przygotowanych pośmiertnie przez niego, wraz z Jerzym Andrzejewskim i Tadeuszem Drewnowskim, "Dzieł wybranych".

W "Nowej Kulturze" Borowski drukuje stałe felietony i wielkie teksty publicystyczne, instruktażowe, sprawozdawcze. Na przełomie marca i kwietnia 1951, na drugim zjeździe młodych pisarzy w Nieborowie, mówi o pokoleniu, które debiutowało w 1950, pierwszym roku Planu Sześcioletniego, i przeciwstawia jego możliwości "sztuce mieszczańskiej dwudziestolecia, tej służce sanacyjno-faszystowskiego ustroju, popierającej machinę państwową burżuazji, Święty Krzyż i Berezę Kartuską". Jako przykład do naśladowania podaje radzieckiego pisarza Fadiejewa poprawiającego "Młodą Gwardię". Ale sam nie poszedł w jego ślady, odciął się od swoich opowiadań oświęcimskich, ale nigdy ich nie zmienił. Pięć lat później to Fadiejew pójdzie w jego ślady, popełni samobójstwo po referacie Chruszczowa o zbrodniach stalinowskich.

Artykuły i reportaże Borowskiego z 1951 r. składają się na książkę "Na przedpolu", gdzie Zachód pokazany jest jako gniazdo imperialistów alias faszystów, marzących o wojnie atomowej, "wczorajszych szczurów czujących zapach jutrzejszej krwi". Borowski zastanawia się, co robi dziś żołnierz amerykański, którego przywitał płaczem radości, gdy wyzwalano obóz w Dachau. "Może wkłada w oblepione krwią ręce SS-manów amerykański karabin i uczy, jak strzelać do kobiet i dzieci. Może jeszcze nie obmył łap z krwi partyzantów greckich. Może stoi na warcie obozu Amerykanów w Korei i zagryza obojętnie rozmiękłą czekoladę, głuchy na jęk katowanych ludzi".

Żonie powiedział kiedyś Borowski: "Jak nie będę mógł pisać, to nie będę żyć". Musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli zastosuje się do głoszonych przez siebie reguł, nie może z tego wyjść dobra literatura. Był skazany na publicystykę. Przez cały czas swego zaangażowania w socrealizm nie napisał niemal nic poza publicystycznymi agitkami i dwoma opowiadaniami ("Muzyka w Herzenburgu" oraz "Kłopoty pani Doroty"), nie licząc kilku niedokończonych, wyciągniętych z szuflady po śmierci.

W "Kłopotach pani Doroty" pojawia się tak propagowany w literaturze socu pozytywny bohater. Jest nim prokurator wydający wyroki śmierci. Szwarccharakter to mały kombinator, który podkłada ogień w PGR-ze, żeby zatuszować kradzież koni. "Aby uwydatnić małość wroga, Borowski używa zdrobnień w zagęszczeniu XVIII-wiecznym: urzędniczek, handelek, stosuneczki, reportażyk, konszachciki, mieszkanko - pisał Michał Głowiński, który wspomniane opowiadanie uważa za kwintesencję tego, co przekazać chciał socrealizm. - Głównymi wyrazicielami opinii są ci, którzy tworzą aparat terroru. Sformułuję rzecz z brutalną otwartością. Socrealizm to literatura pokazująca świat z bezpieczniackiego punktu widzenia. Stanowi aprobatę dla zbrodni wyrażoną środkami literackimi. Pisarz staje się wspólnikiem plutonu egzekucyjnego".

Niedokończone opowiadania Borowskiego - "Czerwony maj" o Feliksie Dzierżyńskim (miał zresztą w planach całą wielką powieść o nim) i "Dysputy księdza dobrodzieja", oparte na ubeckich materiałach przygotowanych do toczącego się w Krakowie procesu, wytoczonego "reakcyjnej bandzie", w tym księdzu - pokazują, że w swoim pisaniu nie zbaczał z wyznaczonej przez partię drogi.

"Jestem okropnie dwulicowy"

W czerwcu 1951 Borowski odwiózł żonę do jedynej w Warszawie prywatnej kliniki przy ulicy Goszczyńskiego. Tam 26 czerwca urodzi się córka Małgorzata. Wcześniej troszczył się o samopoczucie Marii, wywoził ją z miasta taksówką, zabierał na długie spacery po Wybrzeżu Kościuszkowskim.

Maria Borowska pamięta, że akurat w niedzielę 1 lipca siedział u niej wyjątkowo długo. Po okresie radosnej euforii z powodu narodzin córki był znowu w złym nastroju. Usiadł na łóżku i powiedział: "Jestem okropnie dwulicowy". Ona na to: "Każdy ma taki okres w życiu, kiedy bywa dwulicowy". Wtedy on podszedł do balkonowego okna, popatrzył na rogalik księżyca i powiedział: "Tak bym chciał uciec na księżyc". Ale zaraz potem dodał, że ma dobre wiadomości, bo dostali przydział na nowe mieszkanie i że przyniesie w poniedziałek pieluszki. Chciała mu powiedzieć: "Zostań, nie odchodź jeszcze", ale pomyślała, że przecież nie może się mazgaić tylko dlatego, że urodziła dziecko.

Wrócił do ich klitki na Ochocie, do - jak zapisano we wspomnieniach - "surrealistycznego pokoju o krzywych ścianach podobnego w swym kształcie do cząstki tortu, z łazienką usytuowaną pośrodku, który kupił za drogie pieniądze u pośrednika-prywatniaka", do "pokoju ciemnego i podłużnego jak garaż". Jeszcze koło północy paliło się tam światło. Pracował, bo na stole znaleziono niedokończony tekst. Potem uszczelnił wentylator, postawił na gazie czajnik z wodą - to będzie alibi, kto zechce, ten uwierzy w wypadek - łyknął środki nasenne i położył się na wąskim tapczaniku. Następnego ranka gosposia przyszła później niż zwykle, bo skoro żona w szpitalu, to nie ma się do czego spieszyć.

W poniedziałek pieluszki przyniósł do szpitala Wiktor Woroszylski. Powiedział, że Tadeusz musiał wyjechać w teren. Maria Borowska była wściekła, że zapomniał o gazetach. Nie wiedziała, że lekarka zakazała informować ją o czymkolwiek. I nie pozwoliła przynosić gazet, w których pojawiły się pierwsze nekrologi. Następnego dnia Woroszylski powiedział Marii, że Tadeusz leży w szpitalu. Całej prawdy dowiedziała się dopiero od gosposi po powrocie z córką do domu. Na początku trochę wierzyła w wypadek. Ale z drugiej strony, pamiętała, że trzy lata wcześniej próbował odebrać sobie życie, że całkiem niedawno proponował wspólne samobójstwo.

Maria Borowska wie oczywiście, jak trudno jest mieć pewność: "dlaczego". Co to było? Chorobliwa skłonność? Niezrealizowane ambicje pisarskie? Wypalenie się? Kłopoty osobiste? Ona sama uważa, że jedynym powodem samobójstwa jej męża była depresja. Ale zawsze była w tym poglądzie dość osamotniona. Jak tu rezygnować z legendy, kiedy na scenie są wszystkie rekwizyty i namiętności niezbędne do wielkiego dramatu: historia, polityka, wielkie pisarskie ambicje, wielkie rozczarowanie, a nawet pozamałżeński romans.

Wiktor Woroszylski ten osobisty wątek uzna za jeden z głównych motywów samobójstwa swego bohatera: "Była to wielka miłość, romantyczna i bezkompromisowa. Wobec takiej miłości śmierć wydawała się błaha i śmieszna. Kiedy dziewczynę aresztowało gestapo, poszedł do jej mieszkania: wiedział, że tam musi być kocioł, chciał zginąć razem z nimi". Kiedy bohaterowie, podobnie jak Maria i Tadeusz, ocaleli z obozu i wojny, ten "zrozumiał, że miłość spopieliła się w Oświęcimiu. Nienawidził siebie, gardził sobą, zmuszał się do miłości, całą siłą woli usiłował odtworzyć to, co było kiedyś. Pilnował się, aby ona nic nie poczuła, zakłamał wszystkie swoje słowa i gesty".

Można sobie wyobrazić, że taka wersja zdarzeń musiała mieć dla Woroszylskiego, który wciągnął Borowskiego do partii, walor psychoterapeutyczny. Lepiej było z myślą, że przyjaciela zabił nie romans z komunizmem, ale romans z kobietą.

Maria Borowska o tej dziewczynie wiedziała. Powiedziała mężowi, że jeśli chce, może odejść, ona zatrzymywać go - mimo ciąży - nie będzie. Ale on nie chciał.

Tej nocy, 1 lipca 1951 roku, dziewczyna podobno stała pod oknami Borowskiego. Paliło się światło. Uznała, że on pracuje i nie będzie mu przeszkadzać.

Na tym krysztale nie ma skazy

Wiosną 1951 r. UB aresztowało pułkownika Czesława Mankiewicza, przyjaciela Marii i Tadeusza Borowskich, działacza PPR z czasów wojny. To w jego mieszkaniu na Puławskiej Maria Rundo, a w ślad za nią Borowski wpadli w 1943 r. w kocioł gestapo. Borowski był absolutnie przekonany, że Mankiewicz jest niewinny.

Udał się najpierw do Pawła Hoffmana, naczelnego "Nowej Kultury", żeby załatwił mu audiencję u Jakuba Bermana.

- A czy wam się nie wydaje podejrzane - zapytał go Hoffman - że Mankiewicz cało i zdrowo wrócił z Niemiec?

Borowski znany był z niewyparzonego języka w sytuacjach, gdy atakowano jego przyjaciół. Wystarczy przypomnieć jego napaść na Woroszylskiego na zjeździe w Nieborowie w 1946 r. w obronie nieżyjących kolegów z grupy Sztuka i Naród.

- A czy to nie jest podejrzane - rzucił - że wyście nie zdechli w ZSRR, tylko wróciliście cało i zdrowo?

Hoffman sięgnął po słuchawkę i umówił Borowskiego z Bermanem.

Berman miał powiedzieć: - Powtórzę towarzyszom z bezpieczeństwa wasze zdanie w tej sprawie, a jak trzeba będzie, to was wezwą.

A potem dodał: - Muszę wam powiedzieć, że nam się czasem wydaje, że ktoś jest kryształ, a na tym krysztale są skazy.

- Na tym krysztale nie ma skazy - krzyknął podobno Borowski i wybiegł.

Zachowało się wiele różniących się w szczegółach relacji z tej rozmowy, ale w jednym punkcie wszystkie są zgodne - Borowskiemu nic nie udało się wskórać.

Maria Borowska pamięta, że kiedy wcześniej zaczęły się aresztowania przyjaciół Mankiewicza z PPR-owskiej partyzantki, spytała go, co o tym sądzić. - Skoro ich aresztowano, muszą być winni - odpowiedział.

Była świadkiem obrony na procesie Mankiewicza. Cały proces, sędzia zachowujący się jak prokurator - to był dla niej szok. Borowski już od trzech lat nie żył. W wielu późniejszych wspomnieniach ten wątek bezskutecznego dobijania się o uwolnienie niewinnego przyjaciela pojawia się jako jedna z przyczyn rozczarowań Borowskiego, jako to źdźbło trawy, które łamie grzbiet wielbłąda. Borowska jednak i tę przyczynę bagatelizuje: - Tadeusz uważał, że to błąd, pomyłka. Nie sądził, że to świadome działanie systemu. Tu też miał złudzenia.

Zmaltretowany Mankiewicz wyszedł z więzienia i został zrehabilitowany na fali odwilży.

Gdzie się błąka duch Borowskiego

Wtedy w teatrze Rozmaitości wieść o Borowskim dociera do Wiktora Woroszylskiego razem z informacją, że tuż przed śmiertelnym zatruciem gazem czytał "Burzę" Ilii Erenburga. Wraca do domu i sięga po tę książkę, tak jakby tam było ukryte jakieś wyjaśnienie: "dlaczego?". Ta potrzeba wytłumaczenia sobie, zrozumienia śmierci kolegi była wśród ludzi, którzy się z nim zetknęli, bardzo silna. Będą o nim pisać: Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Andrzej Kijowski, Adolf Rudnicki, Bogdan Czeszko, Tadeusz Konwicki, kilkakrotnie Woroszylski - w wierszu, opowiadaniu, powieści, wspomnieniu, przedmowie do "utworów wybranych" Borowskiego.

Jerzy Pomianowski pamięta, jak Tadeusz Borowski mówił mu: "Każdy człowiek jest materiałem i na bydlę, i na anioła. Jedynym lekarstwem na faszyzm jest jego przeciwieństwo, poddanie się kuracji komunistycznej. Do leczenia trzeba stosować silny środek kontrastowy". Jego zdaniem Borowski odkręcił gaz, gdy zrozumiał, że zamiast "środka kontrastowego" zastosował metodę homeopatyczną - podobne leczył podobnym.

Już następnego dnia po śmierci wiadomo było, że to samobójstwo, w mieszkaniu znaleziono opróżnioną fiolkę po środkach nasennych, powtarzano wiadomość o zatkanym specjalnie wentylatorze. Jedynie Tadeusz Konwicki, przewrotnie i prowokacyjnie, jeszcze dziś upiera się, że wcale nie jest pewien, czy to rzeczywiście było samobójstwo.

- Nigdy nie byłem gwałtownym orędownikiem tezy o samobójstwie, zwłaszcza że używana ona była do różnych manipulacji - mówi nam. - Pisałem już o tym w "Kalendarzu i klepsydrze", że Borowski był takim człowiekiem, który chętnie by się poddał okolicznościom, które przynoszą śmierć. Wszyscy uwierzyli w samobójstwo, bo ono pasuje jakoś do czasu, do jego losu, do legendy. Ta śmierć mogłaby mu być na rękę. Ale gdzieś sobie myślę, że to mógł być przypadek. Prymitywna kuchenka gazowa, byle jaki czajnik. A jeśli nawet popełnił samobójstwo, to wcale nie musiały być powody ideologiczne, ale jakiś rodzaj życiowego impasu.

Pod koniec 1951 r. Konwicki wstępuje do partii. Legenda głosi, że chodziło o "uzupełnienie kruszących się szeregów i zapełnianie miejsca po Borowskim".

Kiedy pytamy go o to, odpowiada: - Rzeczywiście, słyszałem i czytałem, że na cześć Borowskiego poszedłem do partii, że zadeklarowałem, iż w pierwszym szeregu bojowników zastąpię zmarłego. Czytałem i nie mogłem się nadziwić. Każdy, kto czyta moje książki, wie, że ja się nie nadaję na energicznego aktywistę. Zacząłem się więc zastanawiać, skąd się to wzięło. W tamtych czasach był taki styl, że młodzi, zdolni muszą być w partii. Ja nie miałem nic przeciwko temu, bo idee socjalistyczne były mi bliskie. Ale partia była czujna. "Z taką przeszłością... AK-owiec... reakcyjny... był w partyzantce antyradzieckiej..." - jednym słowem komitet dzielnicowy powiedział "nie". Normalnie było się kandydatem sześć miesięcy, a ja kandydowałem kilka lat. Niestety, miałem życzliwych i wpływowych protektorów, którzy wszelkimi siłami starali się utorować mi drogę do partii. Może to oni właśnie wyciągnęli tę kartę, powiedzieli, że chcę zastąpić zmarłego, skorzystali z tej żałoby, żeby mnie wciągnąć? W każdym razie rzeczywiście wstąpiłem do partii w drugiej połowie 1951 roku. A ta legenda najwidoczniej wydała się możliwa i musiała się spodobać.

- Wśród młodych bohaterów mojej "Obrony Grenady" - opowiada nam z kolei Kazimierz Brandys - błąkał się duch Tadeusza Borowskiego. Razem ci bohaterowie tworzą jego postać.

Zbiorowy Borowski w książce Brandysa to młodzi chłopcy, którzy chcą wystawić "Łaźnię" Majakowskiego. Chodzą po mieście, prowokując dyskusję. Szukają niezdecydowanych, żeby im okazać pogardę. Jeden z Borowskich mówi: "Kopniemy w brzuch drobnomieszczanina, należy mu się to od dawna. Jeśli ci się wydaje, że można będzie nas ugłaskać, mylisz się. Nie ma łagodnej rewolucji. Właśnie nasza, dlatego że oszczędziła krwi, musi swoimi słowami przykładać rewolwer do skroni".

Tak, to był ten typ argumentacji, którym posługiwał się Borowski. Odtworzy ją również Andrzej Kijowski w opowiadaniu z kluczem "10 lat życia". Pisarz T. nawraca tam na słuszną drogę wątpiącego krytyka A.: "Wam, humanistom, wydaje się, że marksizm stworzy społeczeństwo, które wam się podoba, społeczeństwo, które będzie cenić to, co wy cenicie: indywidualistyczną moralność, racjonalistyczną filozofię, psychologiczną literaturę, formalistyczne malarstwo. A jeśli nie tak, to do kitu z tą rewolucją. Prawda? A jeśli w interesie rewolucji jest, aby indywidualistyczną moralność zastąpić zbiorem brutalnych przepisów, racjonalizm - mitologią, literaturę dydaktyką, malarstwo - kiczem?".

Śmierć nadziei

"Samobójstwo Borowskiego - napisze po latach Jan Kott - było wstrząsem, jaki można porównać z wcześniejszym o lat dwadzieścia jeden samobójstwem Włodzimierza Majakowskiego. Borowski był największą nadzieją literatury polskiej wśród okrutnie przetrzebionego przez wojnę pokolenia jego rówieśników. Był również największą nadzieją komunistycznej partii, jej wyznawcą, apostołem i inkwizytorem; musiało minąć wiele lat, zanim wielu z nas zrozumiało, że był również jej męczennikiem".

Niezależnie od tego, co tak naprawdę sprawiło, że Tadeusz Borowski uszczelnił wentylator, zażył środki nasenne i odkręcił gaz, legenda jest uparta. To właśnie Borowskiego uważa się za tego, który jako pierwszy z grona fanatycznych wyznawców socrealizmu zrozumiał i przejrzał istotę komunizmu.

Czesław Miłosz po śmierci Borowskiego doda w "Zniewolonym umyśle" do rozdziału "Beta - czyli nieszczęśliwy kochanek" postscriptum: "Ci, którzy obserwowali Betę w ostatnich latach jego gorączkowej aktywności, byli zdania, że pomiędzy jego publicznymi wypowiedziami i możliwościami jego bystrego umysłu zachodził coraz większy konflikt; zachowywał się zbyt nerwowo, aby nie przypuszczać, że sam ten kontrast dostrzega". Miłosz pożegna go też wierszem:


Borowski zdradził.

Uciekł tam gdzie mógł.

Przed sobą widział gładką ścianę

WSCHODU

Za sobą mury polskie Ciemnogrodu.


Na dwa miesiące przed swoim samobójstwem, w maju 1951, Borowski razem z Woroszylskim wyjechali do Berlina na kongres młodych artystów niemieckich. Któregoś dnia, gdy wypuścili się do Berlina Zachodniego - nie było jeszcze muru - Borowski zachęcił Woroszylskiego do kupna książki "Ein Gott, der keiner war" ("Bóg, który nie był Bogiem") - zbioru wyznań takich "renegatów komunistycznych", jak Arthur Koestler czy Ignazio Silone. W samym zainteresowaniu takimi lekturami - napisze 40 lat później Woroszylski - "tkwiła nieuświadomiona ambiwalencja". I doda, że książka ta, doszczętnie zaczytana, towarzyszyć będzie początkom jego z kolei drogi odchodzenia od komunizmu. Ale na to trzeba będzie poczekać jeszcze kilka lat.

 

PS. W poprzednich odcinkach naszego cyklu znalazło się zdanie o przyjaźni Tadeusza Borowskiego i Andrzeja Trzebińskiego. - Wbrew temu, co pisze się we wspomnieniach z tamtych czasów, byli tylko kolegami z kompletów - prostuje Maria Borowska. - I prawdę mówiąc, wybitnie się nie lubili.

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Tadeusz Drewnowski, "Ucieczka z kamiennego świata", PIW, Warszawa 1972; Tomasz Łubieński, "Bohaterowie naszych czasów", Aneks, Londyn 1986









Gazeta Wyborcza - 19/02/2000

 

SOCREALIZM

 

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (5)

Dzień, w którym umarł Stalin

 

 

 

W marcu 1953 roku odbyło się pospolite ruszenie poezji i prozy. Niemal wszyscy liczący się w literaturze musieli odrobić lekcję z peanów i trenów na cześć Stalina. Ale już od kilku lat ćwiczono literatów, że ich twórczość jest wobec potrzeb partii służebna. Wiersze mieli pisać na zamówienie czasem wprost z komitetu PZPR.

 

Kiedy 5 marca 1953 roku Ola Watowa przyszła do warszawskiego szpitala Dzieciątka Jezus odwiedzić swego męża Aleksandra, który leżał tam w separatce po kolejnym ataku nerwobóli, zastała pod jego pokojem lekarzy i personel szpitalny z żałobnymi minami. Przeraziła się, że umarł, zwłaszcza gdy zobaczyła, że nie ma w pokoju jego łóżka. Uspokoiła się, gdy okazało się, że to umarł Stalin, a w pokoiku Wata po prostu zrobiono kapliczkę żałobną: świece, duży portret przybrany kirem, kwiaty. Lekarka mówiła potem radośnie - wspomina Watowa - że to ona dała na udekorowanie kaplicy trzy metry czarnego materiału, który mąż przywiózł jej z zagranicy. Salowa pochlipywała: "Biedny nasz Stalinek, niech pani pomyśli, taki mocarz i też umarł. To co mówić o nas, skromnych ludzikach".

Pieśń nie zawiodła

Pierwszą wiadomość polskie radio nadało 4 marca 1953 r. nad ranem, powołując się na sowiecką agencję TASS: Josif Wissarionowicz Stalin w nocy z 1 na 2 marca miał wylew krwi do mózgu.

Sparaliżowany, nieprzytomny, pozbawiony mowy wciąż jednak ma - i jeszcze długo po śmierci mieć będzie - przemożną władzę nad zwykłymi ludźmi, a też nad pisarzami i poetami w ZSRR i podległych mu krajach.

Z nocy z 6 na 7 marca śni się Marii Dąbrowskiej. Ubrany w paradny mundur, czarne spodnie i białą kurtkę, której jedna poła łopoce niczym chorągiew na wietrze, wydaje się pisarce - która przyszła w swoim śnie do jakiegoś wielkiego gmaszyska na wydawane przez wodza światowej rewolucji przyjęcie - malutki i kruchy. Słyszy, jak ktoś mówi: "On jest ciężko chory i musi iść do klozetu". Następnego dnia Dąbrowska notuje w dzienniku, że jedynym wyrazem prawdziwej opinii publicznej jest dziś "twórczość wychodkowa", i przytacza czterowiersz:

 

Sraj na trumnę Lenina

sraj na trumnę Stalina

sraj na cały ten rząd pieski

ale nie sraj na te deski

 

Maria Dąbrowska musiała mieć świadomość, że z tą opinią publiczną sprawa wcale nie jest tak jednoznaczna, że przynajmniej część pełnych bólu i cierpienia wierszy, którymi po śmierci Stalina zapełniły się łamy polskich czasopism, jest szczera. Podobnie jak płacz zwykłych ludzi, a świadectwa z epoki mówią, że płakały całe wsie i miasteczka. 6 marca do domu Anny i Moniki Żeromskich w Konstancinie przyjeżdża córka przyjaciół, która szlocha z żalu, bo "straciła ojca" (co prawda do Moniki dzwoni też przyjaciółka, Krystyna Hartwig, i oświadcza przez łzy: "Umarł Stalin, jestem taka szczęśliwa, taka szczęśliwa!").

Sama Maria Dąbrowska notuje: "Umiera człowiek, przez którego miliony ludzi wylało z siebie morze łez i krwi. Ale który też stworzył nową potęgę Rosji, a może i w ogóle coś nowego". Pisarka skarży się w dziennikach, że podawane co chwila przez radio informacje o stanie zdrowia Stalina są nazbyt naturalistyczne. Tętno, ciśnienie, analizy krwi i moczu... "Te makabryczne biuletyny o fizjologicznych stanach agonalnych Stalina nie są dobre dla neurasteników" - komentuje i dodaje, że pod ich wpływem zaczęła liczyć sobie ilość oddechów na minutę, co nigdy wcześniej nie przychodziło jej do głowy.

Ale i to najwidoczniej nie we wszystkich wywoływało te same odczucia. Wiersz zatytułowany "4 i 5 marca 1953 roku" wziął na warsztat właśnie owe detale fizjologii. Przykutemu do radioodbiornika podmiotowi lirycznemu ("Przez dwa dni/ siedzimy przygięci,/ zasłuchani przy głośniku") razem z konającym Stalinem podnosi się ciśnienie ("nasza krew oburzenia, trwogi i miłości/ podchodzi do dwustu dziesięciu stopni ciśnienia"), przyspiesza tętno ("od Władywostoku/ do bolejącej Moskwy/ od wsłuchanej Warszawy/ aż do szerokich podzwrotnikowych fal Amazonki/ i do rozdzieranej bombami Korei/ tętno sto szesnaście razy przeskakuje/ przez wyrwy i niespodziewane przepaście/ sześćdziesięciosekundowej minuty"), skraca się oddech ("glob ludzi trudu i mozołu/ oddycha wolniej i ciężej/ minuta w dniu tym mierzy się/ trzydziestoma sześcioma westchnieniami umęczonych płuc"), by wreszcie w finale znaleźć nieoczekiwane wyjaśnienie "bolesnej straty, jaką poniosła ludzkość".

 

Dla ratunku były ci jedynie potrzebne

małe, ociężałe pijawki,

krwiożercze, ślepe stworzenia.

taki bywa nierozumny kaprys

pogranicznego brzegu życia.

Pijawki nie spełniły poruczonego

im zadania.

Zawiodły.

Nie zawiodła jedynie pieśń,

pójdzie za trumną - żałobnica myśląca.

Trwa i trwać będzie.

Śpiewa ludowi.

 

Autor wiersza Jan Wyka, przedwojenny komunista, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii, trzy lata później, w 1956 roku, stanie przed sądem partyjnym za to, że na otwartym zebraniu Podstawowej Organizacji Partyjnej Związku Literatów Polskich porówna szefa partii Edwarda Ochaba do Stalina i będzie domagał się ustąpienia całego KC "jako zadośćuczynienia wobec społeczeństwa za dotychczasową politykę, opartą na metodach zbrodniczych".

Zanim w marcu 1953 odbyło się pospolite ruszenie poezji i prozy, zanim niemal wszyscy liczący się w ówczesnej literaturze odrobili lekcję z peanów i trenów na cześć Stalina, przez kilka lat ćwiczono literatów, że ich twórczość jest wobec potrzeb partii służebna. To był czas, kiedy pisano wiersze na zamówienie składane przez telefon - czasem z redakcji czy wydawnictwa, a czasem wprost z komitetu partii. Nie prowadzono takich statystyk, ale wiele wskazuje na to, że pisarze byli najbardziej "stelefonizowaną" grupą społeczną. W ich dziennikach i wspomnieniach aparat telefoniczny urasta często do złowrogiego narzędzia sprawowania władzy. "Gdy słyszę w słuchawce »towarzyszka« - pisała Maria Dąbrowska - od razu wiem, że telefon jest z KC".

- Sensem istnienia poezji - mówi nam Michał Głowiński, autor rozpraw o socrealizmie - stało się podporządkowanie komunistycznemu kalendarzowi liturgicznemu: rocznice, święta państwowe, do tego dochodziły daty okolicznościowe, jak np. wybuch wojny w Korei w 1950 r. czy wyrok śmierci wykonany w 1952 r. na greckim komuniście. Wstrząśnięci poeci z ZSRR i wszystkich demoludów wyrażali wtedy gorący protest przeciw zamordowaniu człowieka, o którym jeszcze dzień wcześniej nie słyszeli. Poetą był ten, kto przyjmował zamówienie. Znana teza rosyjskiego dysydenta Andrieja Siniawskiego, głosząca, że socrealizm wyrasta z tradycji dworskiego klasycyzmu, sprawdzała się w przypadku poezji doskonale.

Poezja służyła jako polityczny komentarz do bieżących wydarzeń. Zawsze znalazł się ktoś, kto potępił biskupa Kaczmarka czy skazanych w procesie szesnastu ("Rycerze srebrników - dolarów,/ Judzący do rzezi nowej,/ Sąd o was wydał Naród, / A wyrok - Sąd Wojskowy" - Józef Prutkowski).

Po nagonce na "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne w kierownictwie partii" Wiktor Woroszylski napisał poemat "Sierpień", gdzie znajdujemy echa plenum ("Myślę o tej, co źródłem siły/ i ufności była. O Partii. (...)/ o niej, która w płomieniu Plenum/ oczyszczała się,/ hartowała"), potępienia Jugosławii marszałka Tity ("Tego lata, gdy zdrada skuła/ nieszczęśliwy lud Jugosławii"), odcięcia się od Gomułki ("i głosiło zamorskie radio,/ że »są dobrzy komuniści... niektórzy...«").

Do klasyki gatunku soc wszedł dedykowany "imperialistycznym agresorom w Korei" wiersz Adama Ważyka:

 

Dobrze wam było pić Coca-Cola.

Ssaliście naszą cukrową trzcinę,

zjadali nasze ryżowe pola,

żuliście kauczuk, złoto, platynę,

dobrze wam było pić Coca-Cola.

My, co z bagnistych piliśmy studzien,

dzisiaj pijemy wodę nadziei.

 

W szczytowym okresie stalinizmu ukazało się kilkadziesiąt antologii poetyckich. O Stalinie, Bierucie (26 autorów wierszy o "towarzyszu Tomaszu"), generale Świerczewskim (za opublikowany tam "Poemat o generale Świerczewskim" Woroszylski otrzyma w 1950 r. nagrodę państwową), Dzierżyńskim, Leninie, Nowej Hucie, Święcie Pierwszego Maja, bitwie pod Lenino itd., itd.

Wydawano antologie za: pokojem światowym, braterstwem broni ludzi pracy, Gwardią i Armią Ludową, walką o postęp i wyzwolenie społeczne. I antologie przeciw: klerykalizmowi, sabotażystom, kułakom, lokajom z Wall Street ("Dzieci zabijać w kołyskach!/ Marzą panowie z Wall-Street./ Byle jeszcze coś zyskać,/ Byle handelek kwitł!" - Karol Szpalski), rozgłośni Głos Ameryki, imperializmowi etc. Oto klasyk w tej ostatniej kategorii: "Pijcie z wierszy nienawiść do imperializmu" autorstwa Romana Bratnego:

 

Ja do mej pijalni

za darmo proszę wszystkich towarzyszy.

Choć brudne nieraz wierszy szklanki

to napój w nich klasowo czysty.

 

Mobilizacja czujności w demaskowaniu wroga czy - skromniej - szkodnika albo bumelanta była zdaniem Edwarda Balcerzana jednym z najżarliwiej deklarowanych zadań poezji socrealistycznej. Zespół norm rządzących liryką socrealistyczną nazwał on strategią agitatora.

Były to bowiem czasy działań kolektywnych i podporządkować się temu musiała nawet czynność tak, wydawałoby się, indywidualna czy wręcz intymna jak pisanie wierszy. "Zwiedzaliśmy wszystkie obiekty wspólnie, każdemu odcinkowi pracy przypatrywały się trzy pary oczu, we trzech tłumaczyliśmy sobie wszystkie sprawy (...), razem tworzyliśmy koncepcje wierszy" - czytamy we wstępie do antologii "Wiosna sześciolatki" pod redakcją Andrzeja Brauna, Andrzeja Mandaliana i Wiktora Woroszylskiego.

Dbając o jakość zamawianych wierszy, władze często organizowały konkursy zamknięte, a Ministerstwo Kultury wyznaczało ich uczestników spośród wybitnych współczesnych poetów. I tak do udziału w konkursie na pieśń robotniczą wyznaczono 14 twórców, wśród nich Tadeusza Borowskiego, Adama Ważyka, Wiktora Woroszylskiego (wytypowano również kompozytorów, którzy mieli napisać muzykę do pieśni laureatów). Wytyczne do konkursu głosiły, że należy pokazać jedność i entuzjazm. Podano liczbę strofek i układ. W preliminarzu wydatków przeznaczono środki na zinstrumentowanie na orkiestrę symfoniczną i orkiestrę dętą. Wyróżnienie przyznano Woroszylskiemu za "Barbórkę", a Borowskiemu polecono ponowne opracowanie piosenki o górnikach.

Sam Feliks Dzierżyński

W pierwszym numerze "Trybuny Ludu" z 1950 r. Wiktor Woroszylski publikuje poświęcony pracownikom bezpieczeństwa wiersz "Czuwającym w noc noworoczną".

 

Ale wróg w tę noc

jak w inne czyha.

I wam w tę noc

jak we wszystkie -

czuwać.

Na horyzoncie - socjalizm!

Aby szybciej doń dotrzeć,

dołóżmy:

jedni - węgla serdecznego, drudzy

- wierszy.

A wam -

nerwy napinać nocami,

oczy wytężać dobrze

i dłonią nieubłaganą

dusić gada dywersji.

 

W tamtej epoce był to temat wcale częsty, kilka lat później będzie można ułożyć z tego w PIW-ie całą antologię: "Wiersze i pieśni poświęcone pracownikom bezpieczeństwa" (w części z nutami). Prawdziwy rozgłos zyskuje napisany do PIW-owskiej antologii o Dzierżyńskim i przywoływany później we wszystkich opracowaniach dotyczących tamtego okresu wiersz Andrzeja Mandaliana "Do towarzyszy z bezpieczeństwa", ze słynną sceną, w której przemęczonemu pracą majorowi z łódzkiego UB objawia się we śnie sam Feliks Edmundowicz Dzierżyński.

 

Śpij, majorze,

świt niedaleko,

widzisz:

księżyc zaciąga wartę;

szósty rok już nie śpi Bezpieka,

strzegąc ziemi

panom wydartej. (...)

i przyszedł towarzysz Dzierżyński

do towarzysza majora. (...)

Zazdroszczę wam nocy łódzkiej,

tej,

na Piotrkowskiej,

tej w oczach

znajomej,

ludzkiej,

niespokojnej bezpieczniackiej troski.

 

Pokrzepiony snem i przykładem nabrał znów major sił do przesłuchiwania.

 

Major obudził się,

stanął,

zadzwonił,

kazał wywołać,

i znów padały pytania,

i znów kłamała odpowiedź. (...)

Notuj, majorze, notuj,

szukaj, majorze, nici,

żadna brunatna hołota

nie powstrzyma naszego życia.

Stary przed tobą wróg,

szpieg i kret, (...)

Za nim

wojen wodorowy mit,

dolarami mu kieszeń dźwięczy,

a za tobą jesteśmy my,

nas, majorze, o wiele więcej.

 

- Ten wiersz był pisany z zamiarem przeciwstawienia ówczesnej bezpiece rosyjskiej naszej rodzimej, polskiej, która, jak wtedy wierzyłem, miała czyste ręce - opowiada Mandalian, którego rodzice byli przedwojennymi komunistami, ojciec zginął w czasie wojny zamordowany przez NKWD, matka też przeszła przez sowieckie więzienia. - Ale zacząłem się go wstydzić niemal natychmiast po napisaniu, przede wszystkim ze względu na reakcję matki. Pamiętam też rozmowę z Broniewskim, który spytał mnie, czy wiem, że na UB biją. "W Rosji - wyjaśniłem mu. - Przecież nie tutaj". A wtedy Broniewski popatrzył na mnie i powiedział: "Andrzejku, Andrzejku, to są przecież ci sami ludzie".

Ukręcić łeb kanarkowi

Nie wystarczało pisać wiersze na zadany temat. Równie istotną częścią socrealistycznego obrządku było potępianie tych, którzy takich wierszy nie produkowali. W 1950 r., na V Zjeździe ZLP, Adam Ważyk wystawiał pisarzom cenzurki, łajał ich i poszturchiwał, domagał się "przezwyciężenia smaczków i pięknostek burżuazyjnej poetyki z czasów imperializmu". Skrytykował kilkudziesięciu pisarzy i poetów. Najwięcej dostało się Konstantemu Ildefonsowi Gałczyńskiemu jako przynoszącemu szkodę socjalizmowi:

"Poeta rzeczywiście opowiada się po stronie demokracji ludowej, po stronie socjalizmu, ale na dowód - rozkłada nam przed oczami zdemolowany kramik mieszczańskiego inteligenta. Czego tam nie ma? Jest lamus szlacheckiego baroku z antycznymi bogami, pstrokacizna cudzoziemskich słówek, wyprzedaż całej neoromantycznej starzyzny poetyckiej, cygańskie antyfilisterskie facecje, a spoza tych facecji wyłania się z wierszy Gałczyńskiego filisterski kącik z koteczkiem i firankami. Wszystko to prosi się o zestawienie ze znakomitym wierszem Majakowskiego: »Czerwona ramka/ Marks na ścianie/ Kot się ociera o Izwiestia stare/ A pod sufitem piszczy nieustannie/ rozwydrzony kanarek«. Słuszniej by było, gdyby Gałczyński ukręcił łeb temu rozwydrzonemu kanarkowi, który zagnieździł się w jego wierszach".

I dalej apelował Ważyk o "oczyszczenie poezji ze smaczków i pięknostek burżuazyjnej poetyki z czasów imperializmu, ze skłonności formalistycznych i tradycji zepsutego baroku". Gałczyński miał odpowiedzieć zaraz w prywatnym gronie: "Cóż, kanarkowi łeb można ukręcić, ale wtedy wszyscy zobaczą klatkę. Co zrobić z klatką, koledzy?". Ale publicznie składał samokrytykę.

Woroszylski opisywał w "Pokoleniu" spotkanie Gałczyńskiego w świetlicy fabryki Era we Włochach pod Warszawą w kwietniu 1950. Robotnicy krytykowali tam "Zieloną Gęś" za "treść obcą masom pracującym". Mówili: "chcemy, żebyście mocno piętnowali podżegaczy wojennych, wyszydzali bumelantów". Gałczyński przyznał, że "Zielona Gęś" reprezentuje "przeszłościowy żart abstrakcyjny", i przyrzekł, że podejmie wysiłki, by sprostać ich oczekiwaniom.

Do nagonki przeciwko Gałczyńskiemu ochoczo dołączyli inni. Był to zapewne atak płynący z dusz szczerych, nie trzeba było nikogo zachęcać. To, że dawny współpracownik ONR-owskiego "Prosto z mostu", autor ohydnie antysemickich wierszy, ma prawo w nowym ustroju, który miał zadośćuczynić starym krzywdom, spijać te same miody co i oni, musiało wywoływać ich głęboki niesmak.

Słowa powinny przejść w okrzyki

Wydana w 1949 r. przez Czytelnika antologia radzieckich "Wierszy o Stalinie" - wśród tłumaczy są między innymi Gałczyński i Woroszylski - stanie się dla przyszłych piewców generalissimusa rodzajem ściągawki, skarbnicą porównań i metafor, ale też czymś w rodzaju obowiązującej wykładni politycznej poprawności w tym względzie. W Archiwum Akt Nowych jest cała teczka dotycząca obchodów 70-lecia urodzin Stalina w 1949 r. Jak wynika z dokumentów, wszystko ustalano na szczeblu KC: od nakładu okolicznościowych książek (między 100 a 200 tys. egzemplarzy) po hasła na akademie. Zaznaczano, że hasła nie mają być wcześniej publikowane, chodziło zapewne o wrażenie, że powstały spontanicznie na sali (a brzmiały np. tak: "Imię Stalina nierozerwalnie wiąże się z dwukrotnym wyzwoleniem narodu polskiego!"). Są też sprawozdania: razem dodatków ilustrowanych do różnych pism z okazji 70-lecia wydrukowano 3 mln 376 tys. 500 egzemplarzy, a tytułów książek, nut, portretów - 955 tys.

Poza tym ogłoszono konkurs na wiersz o Stalinie, który wygrał Władysław Broniewski (w "Autobiografii na cztery ręce" Jerzy Giedroyc, który mówi zresztą o Broniewskim z wielką sympatią, wspomina, że każde ich spotkanie zaczynało się od pytania: "Panie Jerzy, czy Pan mi poda rękę? Przecież »Poemat o Stalinie« był doskonałym poematem").

 

Pędzi pociąg historii,

błyska stulecie - semafor.

Rewolucji nie trzeba glorii,

nie trzeba szumnych metafor,

potrzebny jest maszynista,

którym jest ON:

towarzysz, wódz, komunista -

Stalin - słowo jak dzwon.

 

Jedno z wyróżnień dostał też Wiktor Woroszylski za "Balladę o Stalinie w Krakowie i o krokach rewolucji" ze zwrotką o katowanych w międzywojennej Polsce komunistach:

 

Ale milczeli, oczu nie spuszczali,

o rewolucji chroniąc myśl swą twardą

i w sercu hasło, niby pancerz - Stalin.

 

Już wcześniej zresztą, jako jeden z pierwszych w Polsce poetów, głosił Woroszylski chwałę Stalina w wierszu "Słowo młodych" ("Jest takie słowo,/ synonim wielu pięknych słów (...)/ - Stalin"). Poza konkursem sławili wodza światowej rewolucji inni wybitni poeci, jak Tuwim.

 

I zakwitniesz, zakwitniesz na strunach,

Twórco ery, radziecki narodzie!

Wieki dadzą ci rangę bajeczną:

Epos - jakąś wszechludzką Bylinę,

Z rewolucją, krasawicą wieczną,

Z wiecznie żywym herosem Stalinem.

 

Przyszły lustrator Jacek Trznadel zachwycał się wtedy wierszem Adama Ważyka "Rzeka", plonem pierwszej fali wierszy o Stalinie z 1949 roku ("Ileż doskonałości w budowie obrazów artystycznych, których oczywistość i prostota łączy się z wielkim uogólnieniem, niejednokrotnie z wielkim symbolem: oto wiersz o Stalinie, w którym mądrość stalinowska została upodobniona do rzeki żyznej, płynącej przez Kraj Rad"):

 

Mądrość Stalina,

rzeka szeroka,

w ciężkich turbinach

przetacza wody,

płynąc wysiewa

pszenicę w tundrach,

zalesia stepy,

stawia ogrody.

 

Reżyseria życia literackiego dotyczyła każdego detalu. Antologie poetyckie traktowane były jako materiał dla akademii ku czci i teatralnych inscenizacji. W antologii "Bój to jest nasz ostatni", wydanej już po śmierci Stalina, czytamy: "W czasie recytacji wiersza o partii, po słowach »i nawet słabsi, ale we dwoje« - wszyscy znajdujący się na scenie podają sobie dłonie. Po »Partii« Majakowskiego recytacja solowa fragmentów poematu Pablo Nerudy »Niech się zbudzi drwal« i zbiorowa - fragmentu »Słowa o Stalinie« Broniewskiego. Ostatnie słowa tej recytacji: »Stalin! Stalin! Stalin!« - mogą, a nawet powinny przejść w okrzyki, z których bezpośrednio, niejako żywiołowo wypływa »Kantata o Stalinie« - zespół".

Wezwanie do współzawodnictwa

W tomiku z 1949 r. "Śmierci nie ma" Wiktor Woroszylski publikuje programowy wiersz-manifest "Na odwrocie nekrologu Wincentego Pstrowskiego", górnika, przodownika pracy, zmarłego w wyścigu o przekraczanie kolejnych norm pracy.

 

UWAGA, POLITYCZNI POECI,

rębacze wyobraźni, ładowacze

wzruszeń,

wzywam was do współzawodnictwa pracy imienia górnika Pstrowskiego.

Kto da więcej, kto da lepiej, lepiej

i więcej

węgla poezji - do rozgrzania

towarzyszy z miast, wsi i zagranicy!

 

On sam próbuje dawać coraz więcej "węgla poezji" i co roku produkuje nowy tomik. Ten ton "wykonywania norm" w literaturze był w owym czasie dość powszechny. "Przegląd Sportowy" przedstawia na przykład Kazimierza Brandysa jako przodownika pracy, a on sam mówi: "W ostatnich trzech latach napisałem 1500 stron druku książkowego, przeciętnie pracuję 10-12 godzin dziennie". "Trybuna Ludu" drukuje list Juliana Tuwima do Bieruta: "Dostojny obywatelu prezydencie, dla uczczenia 60. rocznicy Waszych urodzin zobowiązuję się ukończyć przed 1 maja br. przekład poematu Mikołaja Niekrasowa »Komu się na Rusi dobrze dzieje « i oddać wydawnictwu gotowy maszynopis".

Latem 1952 r. Woroszylski wyjeżdża do ZSRR na studia. Choć to właśnie tam zacznie kruszeć jego wiara, starczy jej jeszcze na wiersz "Poprzez ból".

 

Może do młodszych On przejdzie

historią

i potrafią, nie dziwiąc się, mówić "był",

ale nam, którym łzy jeszcze w gardle

stoją,

jak uwierzyć w historii prószący pył?...

 

Z opublikowanego w "Nowej Kulturze" tekstu "Ostatni raport z Moskwy" wynika, że Woroszylski razem z setkami tysięcy ludzi radzieckich tkwił w wielokilometrowej, wijącej się przez całą Moskwę kolejce do Sali Kolumnowej Domu Związków Zawodowych, gdzie wystawiono zwłoki Stalina.

"Czwarty już dzień radziecka stolica pokryta jest kirem - pisał. - Czwarty dzień olbrzymie miasto - jak silny mężczyzna, którego opuścił ktoś najukochańszy - drży z bólu i całą siłą woli powstrzymuje szlochania gotowe wyrwać się ze ściśniętego gardła. Czwarty dzień nie ma Stalina. Przez trzy dni i trzy noce płynęła ulicami Moskwy wezbrana Wołga ludzkiego żalu. Słyszałem, jak bije serce tego tłumu".

Woroszylski zobaczy obok trumny Stalina w Sali Kolumnowej polską delegację aparatczyków z najwyższych szczebli władzy, część zresztą agentów NKWD. I napisze: "Czułem, że kiedy tak stali na warcie, cała Polska z nimi stała, cała ojczyzna nasza, której Stalin dał wolność i szczęście".

Słowo mi dźwięczy jak spiż

Jeden z naszych rozmówców opowiada, jak to redakcje po śmierci Stalina pękały od żałobników. - Zapamiętałem ten tłok literatów z rulonami elegii, trenów i panegiryków. A partia była kapryśna i grymasiła, tak że potem ci, których płodów nie przyjęto, mogli wypinać pierś, że oni się niczym nie zbrukali.

Na palcach jednej ręki można policzyć, kogo po śmierci Stalina nie zagarnęła ta wiernopoddańcza fala. Udało się to między innymi Antoniemu Słonimskiemu i Julianowi Przybosiowi. I jeszcze, oczywiście, "Tygodnik Powszechny", który odmówił wydrukowania czegokolwiek poza suchą informacją, że Stalin umarł. Ceną za ten akt odwagi było zawieszenie pisma, a następnie oddanie tytułu innemu zespołowi. Żeby uprzytomnić sobie bohaterstwo redakcji, trzeba pamiętać, że wiosną 1953 r. nie było jeszcze żadnych podstaw do nadziei, żadnych, najlżejszych nawet zapowiedzi odwilży.

Maria Dąbrowska, do której zwraca się o wypowiedź "Życie Warszawy", próbuje się wykpić zdaniem, że ta śmierć zrobiła na niej zbyt wstrząsające wrażenie, by mogła pisać. Ale redakcja błaga o kilka choćby zdań o pokoju. Dąbrowska dopisuje je, a w dzienniku komentuje: "Wszystko nieważne, skoro umarł ten straszliwy despota". Śmierć Stalina wstrząsnęła nią "jako wstrętna okoliczność zmuszająca natrętnie do tzw. wypowiedzi". Do "Życia" napisała w nadziei, że to ją uchroni od dalszych konieczności, godzi się jednak i na "Nową Kulturę". Ale za to - co podkreśla - powiedziała stanowcze "nie" Julianowi Stryjkowskiemu, który zjawia się u niej, by w imieniu ZLP namawiać ją do wygłoszenia mowy na akademii ku czci Stalina w Teatrze Polskim.

Zapisy w jej dzienniku z tych marcowych dni, jej walki wewnętrzne, uwikłanie w konieczności i dwie bezsenne noce "z rozpaczy, że się znów dała wciągnąć", pokazują te inteligenckie rozterki, poczucie, że się zeświniło, ale z drugiej strony, że się wyłgało, a wszystko to przeplatane pisarską pychą. "Starałam się podać możliwie zimno obiektywne prawdy w ich aspekcie ilościowym, nie kwalifikując jakościowo. I żeby mówić tylko o Rosji, ani słowa o Polsce. Ale mam fatalną właściwość: nie jestem w stanie, nawet w tak przymusowej sytuacji, powiedzieć coś zdawkowego; a nadto, jak Lennie z powieści Steinbecka »Myszy i ludzie« nie zdawał sobie sprawy ze swojej siły fizycznej, ja nie zdaję sobie sprawy z efektu moich słów. Zdaje mi się, że ledwo dotknęłam słowem danej sprawy, a słowo mi zaraz dźwięczy jak spiż lub gong". I przytacza opinię przyjaciółki o swoim tekście w "Nowej Kulturze": "To brzmi jak ryte w marmurze. (...) Wszystkie [inne wypowiedzi] wydają się histerycznym gadulstwem rozmazanym".

Warto zacytować te "ryte w marmurze" słowa Dąbrowskiej: "Grom nieubłaganych praw przyrody zakończył życie Józefa Stalina. (...) Setki milionów prostych, pracujących ludzi zawdzięczają Stalinowi, że wydobył ich z półsnu historycznego do pełni ludzkiego życia świadomie budującego swe dzieje".

Jednak na czytającym te słowa w Nowym Jorku Janie Lechoniu słowa Dąbrowskiej nie robią takiego wrażenia. "Ciekaw jestem, co by powiedziała, gdyby jej to pokazać po »wyzwoleniu« - notuje w dzienniku. - Że musiała, że dla chleba? Dlaczegóż więc Parandowski niczego takiego nie napisał?".

A jednak oportunizm własny nie przeszkadza Dąbrowskiej obecnej na akademii żałobnej Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Narodowego w Hali Mirowskiej, tak skomentować przemówienie Jarosława Iwaszkiewicza: "niesmak wstrętny czuło się w gębie słuchając go".

Te wszystkie wykręty i łamańce wielkiej pisarki robią dziś wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Ciekawe, czy dotarła do niej krążąca po Warszawie w 1956 r. plotka - powtórzy ją po latach Stefan Kisielewski w swoim "Alfabecie" - że tych kilka wiernopoddańczych zdań kosztowało ją zaprzepaszczone szanse na Nobla.

Śmierć w kompetencji KC

Jeden tylko z naszych bohaterów widział kiedyś Stalina na własne oczy. Julian Stryjkowski w sierpniu 1944 szedł sobie spacerem na plac Czerwony, było pusto i nagle zobaczył stojącego na trybunie Stalina. Zaczął biec z uniesienia, ze szczęścia i naraz, jak w przyśpieszonym filmie, zobaczył Berię zasłaniającego własną piersią Stalina. A jego samego otoczyli tajniacy. Później dowiedział się, że było to święto lotnictwa radzieckiego, na niebie przelatywała eskadra samolotów, a on musiał jakimś cudem ominąć wszystkie odgradzające trybunę od tłumu kordony.

W Archiwum Akt Nowych zachował się list Janiny Broniewskiej, wówczas sekretarza POP ZLP, do Wydziału Kultury KC, "wystosowany w związku ze skargą towarzysza Stryjkowskiego na towarzysza Jerzego Putramenta", wówczas redaktora "Nowej Kultury". Zamówioną przez redakcję wypowiedź Stryjkowskiego w związku ze śmiercią Stalina tow. Putrament miał wyrzucić ze złamanej kolumny. Broniewska argumentuje, że "sprawa, kto może (...) składać oświadczenie w sprawie tak ważkiej politycznie, kto jest godzien do występowania publicznie na łamach organu prasowego ZLP", została rozstrzygnięta przez Putramenta, podczas gdy "kierunek polityczny pisma podlega wyłącznie, jak mi powiedział tow. Berman, kompetencji Wydziału Kultury KC".

Stryjkowski mógł się poczuć zagrożony, bo zamieszczano wiersze i wypowiedzi tak zwanych wszystkich. Inna rzecz, że jego głos opublikowała już wcześniej "Trybuna Ludu" ("Ci, co przyjdą po nas, zazdrościć nam będą, że żyliśmy i działaliśmy wtedy, kiedy żył i działał Wielki Stalin"), a Putrament w swoich wspomnieniach "Pół wieku" będzie twierdził, że Stryjkowski chciał, by "Nowa Kultura" opublikowała mu ten sam tekst.

"Nasza miłość do Józefa Stalina nie jest abstrakcyjna - pisał z kolei Tadeusz Konwicki. - Bo każdy nasz poszczególny, osobisty los jest ściśle związany z Jego życiem. Bo nawet młody polski literat, który mozoli się nad swoją pierwszą książką, żywi gdzieś tam w głębi serca cichą, niepokojącą nadzieję, że jego książkę przeczyta kiedyś Józef Stalin".

- Pamiętam dzień pogrzebu Stalina - mówi nam Konwicki - padał wtedy śnieg, szedł ponury pochód pod KC, ale nie umiem powiedzieć, czy byłem w tym pochodzie, czy nie. Mogłem w nim iść, a mogłem i nie iść, bo byłem wygodnawy, a była plucha. Moja pamięć ma taką naturę, że pamiętam klimat, nastrój, a nie pamiętam detali. Tak że proszę mi wierzyć, ja się nie wykręcam.

Ten gigantyczny pochód, który sunął Alejami Jerozolimskimi w kierunku Wisły - wzięło w nim udział 350 tys. osób - przetrwał w różnych wspomnieniach. Monika Żeromska opisuje, jak wszyscy nieśli pochodnie, bo rzecz działa się wieczorem, a jej przyjaciel Tadeusz Przypkowski, znany z nonkonformistycznych prowokacji, przepychał się z pochodnią w tłumie, tyle że w przeciwną stronę, pokrzykując: "Gówna tylko płyną z prądem, ludzie przeciwnie, ludzie przeciwnie!".

Utrwalił też ten dzień, a ściślej moment, kiedy na chwilę zamarło życie miasta, Kazimierz Brandys w odwilżowej powieści "Matka Królów". Jej bohaterka Łucja Król patrzy z okien tramwaju na pełne portretów zmarłego ulice i place Warszawy. "Huk dział niósł się nad miastem w wilgotnym marcowym powietrzu. Szoferzy wysiedli z samochodów, rowerzyści znieruchomieli z dłońmi na kierownicach. Wyprężeni milicjanci z palcami na daszkach, woźnica na platformie z batem w jednej ręce, a w drugiej z czapką, konie zdarte wędzidłem o spienionych pyskach. Wszystko zamarło, skamieniało, jakby na chwilę przed Sądem".

Wiadomość o śmierci Stalina zastała Kazimierza Brandysa w domu pracy twórczej Halama w Zakopanem. Wstrząśnięty wrócił do Warszawy. Tam jego żona spotkała Pawła Hertza, który wybuchnął: "Zdechło stare ścierwo".

- Nie wykręcałem się - mówi Kazimierz Brandys. - Napisałem nekrolog, zgodnie z moimi odczuciami w tym czasie dla mnie Stalin jeszcze był postacią opatrznościową. Uważałem, że jego śmierć to wypadek dziejowy, który wstrząśnie światem. Choć nie czułem kultu jednostki, miałem dla niego podziw, że wygrał wojnę, pamiętałem, że to jego wojskom zawdzięczałem ocalenie.

Tekst Kazimierza Brandysa w "Nowej Kulturze" składa się z takich zdań jak: "Wieść o zgonie Józefa Stalina poraziła serca nasze najokrutniejszym bólem"; "Życie nasze było piękniejsze, ponieważ odczuwaliśmy jego obecność"; "Niech się nie łudzą nasi wrogowie, że odtąd ręce nam odpadną. W każdej drobinie naszej krwi, w każdej cząstce naszej woli na zawsze przetrwa mądrość i miłość, jakich uczył nas Stalin".

Patos, służalczość i banał

Tyle już było pieśni, wierszy, poematów o Stalinie z okazji 70-lecia jego urodzin, że przedrukowując je, można by zapełnić wszystkie szpalty. Ale nie, to nie wystarczyło. Bezpośrednio z Wydziału Kultury KC obdzwaniano poetów. Każda redakcja chciała mieć głosy największych literackich tuzów.

Musiało być nerwowo. Kiedy "Szpilki" w numerze żałobnym opublikowały do wiersza Majakowskiego rysunek Mieczysława Piotrowskiego przedstawiający robotników studiujących przy lampie naftowej literaturę rewolucyjną, Jerzy Andrzejewski uznał, nie wiedzieć czemu, że rysunek "obraża klasę robotniczą". W naradzie na ten temat brał udział kierownik Wydziału Prasy KC Stefan Staszewski.

Utwory żałobne zapełniły całe numery "Życia Literackiego", "Twórczości", "Nowej Kultury". Dla tej ostatniej Tadeusz Drewnowski sporządził specjalny montaż tekstów literackich radzieckich i polskich, ułożonych według roty przysięgi Stalina nad trumną Lenina, specjalnie przystosowanych potem na użytek młodzieżowych wieczornic. Kto wiersz o Stalinie napisał wcześniej, mógł się wypowiedzieć prozą. W "Trybunie Ludu" pisał Adam Ważyk ("Niczyje słowo nie wypowie do dna tego bólu, niczyje pióro nie ogarnie tej żałoby serca. Miliony prostych ludzi na całym świecie, każdy z oddzielna, straciły ojca") i Julian Tuwim ("Przed taką trumnę przychodzi się z pochyloną głową. Ale odchodzi się od takiej trumny z głową podniesioną. Z ustokrotnioną energią do kontynuowania świętych i wzniosłych trudów naszych"). Wierszy, jak ten Anatola Sterna, powstały setki.

 

Kiedy już o nas wieść najdalsza zginie,

O bezimiennych, o najbardziej

dumnych, -

powiedzą o nas: w wielkim strasznym

roku

Oni dotknęli ręką Jego trumny.

 

Konstanty Jeleński w opublikowanym w maju 1953 w paryskiej "Kulturze" eseju "Notatki o żałobie" porównywał te wiersze z utworami pisanymi po śmierci Piłsudskiego. I choć widział pewne jakościowe różnice, zauważał gorzko, że żargon stalinizmu przyjął się tak łatwo, ponieważ patos, służalczość i banał przećwiczono już wcześniej, w Polsce niepodległej. Jeleński stwierdza, że wszystkie wiersze z marca 1953 pisane są według jednej recepty: najpierw poeta dowiaduje się o tragicznej śmierci, potem chwali Stalina, by na końcu apelować o niepoddanie się rozpaczy - i że ta zbieżność wynika zapewne z gruntownego terminowania w socrealistycznym rzemiośle. Można by autorom pozamieniać zwrotki i nikt by niczego nie zauważył. Na dowód przytacza takie ułożone przez siebie puzzle. "Wyjątek - pisał Jeleński - stanowi tylko Gałczyński, który posiada midasowy sekret przemieniania każdego narzuconego mu tematu na poezję".

 

Do pół masztu zwieszona flaga,

flagę wiatr przedwiosenny targa.

To nie wiatr, to szloch na wszystkich

kontynentach i archipelagach.

Umarł Stalin.

(...)

Jakby nagły grad zboża pogiął,

jakby w biały dzień noc w okno.

Dzisiaj słońce jest żałobną chorągwią.

Umarł Stalin

(...)

Krzyczy Wołga. Szlocha Sekwana,

Woła Dunaj. Jęczą rzeki chińskie.

Broczy Wisła jak otwarta rana.

lamentują potoki gruzińskie.

 

A może zresztą pisał szczerze? Ola Watowa wspomina, że kiedy w grudniu 1953 na wieść o śmierci Konstantego przyszła - zaproszona przez Natalię - do ich mieszkania w alei Róż, w pokoju poety zobaczyła stojącą na biurku za szkłem fotografię Stalina. Aleksander Wat w opublikowanym pośmiertnie eseju "Dziewięć uwag do portretu Józefa Stalina" pisze o tym wierszu Gałczyńskiego jako o jednym z najczystszych wzorów poezji opłakującej śmierć króla.

On sam wtedy, w szpitalu Dzieciątka Jezus, pod datą 6 marca zanotował w kalendarzu: "Nareszcie". Po czym przestraszył się, wyrwał kartkę i wyrzucił. Już wcześniej, w 1940 r., we Lwowie, kiedy pracował jako korektor w "Czerwonym Sztandarze", prześladowały go nocne koszmary, że pomyli się i przepuści "Sralin" zamiast "Stalin".

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Robert Kupiecki, "Natchnienie milionów. Kult Józefa Stalina w Polsce 1944-56", WSiP, Warszawa 1993; Zbigniew Jarosiński, "Nadwiślański socrealizm", Wydawnictwo IBL, Warszawa, 1999; Teresa Wilkoń, "Polska poezja socrealistyczna w latach 1949-1955", Wokół Nas, Gliwice 1992









Gazeta Wyborcza - 26/02/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (6)

O Nowej to Hucie poemat

 

 

 

Zaowocował dziesiątkami narad partyjnych, zmiótł z funkcji redaktora naczelnego gazety, przyczynił się do wybudowania kilku sklepów i barów mlecznych oraz jednego teatru - historia PRL-u nie zna drugiego takiego wiersza jak "Poemat dla dorosłych" Adama Ważyka.

 

Wanda Wasilewska, przedwojenna działaczka PPS, późniejsza pupilka Stalina, pułkownik Armii Czerwonej i oficer polityczny I Armii Wojska Polskiego za ojczyznę swą wybrała Związek Radziecki. Śledziła jednak uważnie z Kijowa polskie życie literackie, troszczyła się, czy partia nie odchodzi od słusznej linii. We wrześniu 1955 roku pisze do I sekretarza Komitetu Centralnego KPZR Nikity Chruszczowa, apeluje, by pomógł "zorientować się" towarzyszom polskim.

"Uważam, że w Polsce sprawy na froncie kulturalnym źle stoją. Pod hasłami »wolności jednostki«, »wolności twórczości«, »swobody krytyki« prowadzona jest stała wroga agitacja przeciwko marksizmowi, przeciwko ustrojowi Polski Ludowej oraz przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Znajduje to swój wyraz w publikowanych wydawnictwach, w prasie periodycznej, w polityce repertuarowej teatrów. Przesyłam Wam poemat znanego polskiego poety, nagrodzonego orderami i nagrodami państwowymi, członka partii, ogłoszony 21 sierpnia 1955 na pierwszej stronie oficjalnego organu Związku Literatów Polski - w oryginale i w dosłownym przekładzie. Czasopismo przechodzi przed ogłoszeniem przez Wydział Prasy KC i przez cenzurę".

Tak oto polsko-sowiecka pisarka ostrzegała ojczyznę światowego proletariatu przed polską zarazą. Chruszczow przesłał list Bolesławowi Bierutowi.

Spod serca milionów

Decyzję o opublikowaniu "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka podjął osobiście naczelny redaktor "Nowej Kultury" Paweł Hoffman, uważany powszechnie za jednego z najbardziej twardogłowych pracowników aparatu kultury. Już kilka dni później władza bezskutecznie próbowała ten numer "Nowej Kultury" wycofać z kiosków. Jednak nakład rozszedł się błyskawicznie, zaś na bazarze Różyckiego cena pojedynczego egzemplarza tygodnika dochodziła do 250 zł (Zygmunt Mycielski, kompozytor i muzykolog, podaje nawet w swoim dzienniku sumę 300 zł). Pismo kosztowało podówczas 1 zł 20 gr, takiego przebicia nie można było uzyskać nawet na najbardziej deficytowych dobrach. Komu udaje się zdobyć w pracy przebitkę i kalkę, materiały na wolnym rynku praktycznie niedostępne, ten rozszyfrowuje "Poemat" z ledwo czytelnej kopii i przepisuje dalej.

W 1980 r., na zorganizowanym przez ZLP wieczorze upamiętniającym ćwierćwiecze "Poematu", krytyk Tomasz Burek wspominał, jak we wrześniu 1955 zdawał na wydział dziennikarstwa. Otóż, widząc w przerwie między kolejnymi rundami egzaminów krąg rozdyskutowanych, kłócących się dziewczyn i chłopców, można było mieć pewność, że skakali sobie do oczu z powodu "Poematu dla dorosłych".

Jacek Kuroń do dziś pamięta całe jego fragmenty. I szok. Porównywalny z tym, jaki wywołał pół roku później wygłoszony podczas XX Zjazdu KPZR referat Chruszczowa o zbrodniach Stalina, ujawniający fakty, o których można było przecież wcześniej dowiedzieć się skądinąd.

- To był wiersz - opowiada - który rozdrapywał rany, mówił rzeczy, jakich wtedy nie chcieliśmy czy też nie mieliśmy odwagi nazwać. "Z niej się wytapia robotnicza klasa./ Dużo odpadków, a na razie kasza" - przecież klasa robotnicza to była dla nas świętość, a tu takie słowa. Albo: "Wszystko tu stare. Stare są hycle/ od moralności socjalistycznej". Wielu moich partyjnych przyjaciół było oburzonych. Ja uznałem jednak, że każde słowo "Poematu" to prawda, a skoro tak, to muszę ją głosić.

Lechosław Goździk, w Październiku '56 przywódca robotników Żerania, mówi nam, że z kolegami z fabryki czytali "Poemat" odbity na powielaczu. I choć nigdy więcej nie wracał do niego, a minęło 45 lat, wciąż ma w pamięci słowa: "Nie uwierzę, mój drogi, że lew jest jagnięciem,/ nie uwierzę, mój drogi, że jagnię jest lwem".

Po tym, jak w przemówieniu I sekretarza KC PZPR Bolesława Bieruta pojawia się nieprzychylna aluzja do Ważyka, po stolicy krąży plotka, że w jednej z warszawskich fabryk robotnicy zagrozili strajkiem na wypadek aresztowania autora. Ważyka karcił premier Józef Cyrankiewicz, ale w kuluarach mówił z dumą, że motto do jednej z części "Poematu" ("Dziś nasze niebo nie jest puste") pochodzi z jego wystąpienia.

Urzędowa wykładnia brzmi: "Poemat dla dorosłych" jest antyhumanistyczny, antyludowy, antyrobotniczy, antypartyjny. Partia szykuje się do kontrofensywy.

Adam Ważyk zostaje wezwany z wakacji przed oblicze towarzysza Jakuba Bermana, odpowiedzialnego w Biurze Politycznym za kulturę. Berman chce, aby Ważyk złożył samokrytykę, apeluje do jego "partyjnego sumienia", mówi o tysiącach młodych ludzi, którzy nie śpią przez niego po nocach, o setkach listów wyrażających oburzenie. Ale Ważyk też dostaje listy. Wśród nich taki na przykład: "»Poemat dla dorosłych« to słowa wyjęte spod serca milionów. Cześć odwadze. Hanusia i Lusia".

O tym, jakie naprawdę listy trafiały na biurko Bermana, Ważyk się nie dowiedział. Dopiero dziś, po otwarciu archiwów KC PZPR, można przeczytać na przebitce z czerwoną pieczątką "poufne" odpis anonimowego listu, który ktoś przysłał do Polskiego Radia, a dyrektor biura listów przesłał go do KC: "Ważyk-komunista nie oderwał się od mas, został z prostymi, trzeźwymi ludźmi, którzy żyją na ziemi, na której boli ucięty palec". Kilkustronicowy list zawiera liczne populistyczne fragmenty, np. wyliczenie, ile zarabia reżyser Ford, a ile prosty robotnik, i podpis: "Miliony".

Do nagonki przeciwko "Poematowi" włącza się cała prasa, centralna i lokalna. W chórze gromiących "Poemat", co prawda nie z najcięższych dział, odnajdujemy nazwiska Agnieszki Osieckiej ("Po prostu"), Andrzeja Bursy ("Dziennik Polski"), socjologa Jana Strzeleckiego, który pisał w "Nowej Kulturze" o "heroicznej histerii" Ważyka: "Nie budzi w nas współdźwięku notatnik poetyckiego przerażenia wobec nowohuckich dziejów grzechu".

Do ośrodków kultury na prowincji jadą lektorzy z pogadankami o szkodliwości "Poematu". Na zebraniach partyjnych w zakładach pracy masy potępiają utwór i jego autora.

Na razie kasza

Klub Międzynarodowej Prasy i Książki w Nowej Hucie, 18 października 1955. Tłok, ścisk, ludzie stoją pod ścianami w płaszczach, kurtkach, szybko robi się duszno od dymu tytoniowego. Pisarz Tadeusz Hołuj, zresztą atakujący autora "Poematu" za oderwanie się od klasy robotniczej i pogardę dla prostego człowieka, zaczyna czytać. Gdy dochodzi do fragmentu o Nowej Hucie, w sali zalega głucha cisza.

 

Ze wsi, z miasteczek wagonami jadą

zbudować hutę, wyczarować miasto,

wykopać z ziemi nowe Eldorado,

armią pionierską, zbieraną hałastrą

tłoczą się w szopach, barakach, hotelach

człapią i gwiżdżą w błotnistych ulicach:

wielka migracja, skundlona ambicja,

na szyi sznurek - krzyżyk z Częstochowy

trzy piętra wyzwisk, jasieczek puchowy,

maciora wódki i ambit na dziewki,

dusza nieufna, spod miedzy wyrwana,

wpół rozbudzona i wpół obłąkana,

milcząca w słowach, śpiewająca śpiewki,

wypchnięta nagle z mroków średniowiecza

masa wędrowna, Polska nieczłowiecza

wyjąca z nudy w grudniowe wieczory...

W koszach od śmieci na zwieszonym sznurze

chłopcy latają kotami po murze,

żeńskie hotele, te świeckie klasztory,

trzeszczą od tarła, a potem grafinie

miotu pozbędą się - Wisła tu płynie.

Wielka migracja przemysł budująca,

nie znana Polsce, ale znana dziejom,

karmiona pustką wielkich słów, żyjąca

dziko, z dnia na dzień i wbrew kaznodziejom -

w węglowym czadzie, w powolnej męczarni,

z niej się wytapia robotnicza klasa.

Dużo odpadków. A na razie kasza.

 

Żadnych oklasków. Rozlegną się dopiero na końcu spotkania, nagradzając przemówienie Adama Polewki, krakowskiego literata i etatowego pogromcy Ważyka. Staje on w obronie czci znieważanego przez poetę robotnika.

Pierwszy głos w dyskusji: "Ja jestem robociarz awansowany społecznie, ale tyle rozumiem z »Poematu dla dorosłych«, że to ordynarny paszkwil". Kolejny dyskutant mówi o bezbronnej nowohuckiej młodzieży wystawionej na ataki wrogiej części kleru i świeckiej reakcji. Szczupły, blady chłopiec o gęstej czarnej czuprynie przedstawia się, że jest inżynierem, zna wiersze Majakowskiego i wie, że poeta to człowiek zasługujący na miłość i szacunek, więc apeluje do zebranych o wyrozumiałość: "Towarzysze, poeta Ważyk na pewno tak nie myśli, tylko czasem tak na człowieka nachodzi pesymizm". Wstaje starszy mężczyzna: "Niektórzy dyskutanci powiadają, że nie ma tyle zła, ale ci nie są przy transporcie i przeładunku". Pracownik wojska suchym, beznamiętnym tonem informuje zebranych, że fakty wymienione w "Poemacie" nie zdziwiły go, o nie, zna nawet gorsze. Kolejni rozmówcy, czy są za, czy przeciw, podchwytują jeden wątek z "Poematu" - że nie ma teatru w Nowej Hucie - i przechodzą do sprawy kina: jest jedno, ale już o 17 ustawia się zbita kolejka do zamkniętej kasy na seans na ósmą i kto nie jest siłaczem, ten do biletu się nie dopcha.

Pięścią w mit

Jeszcze przed chwilą pisał socrealistyczny dramat "Planetarium" i scenariusz do filmu "Niedaleko Warszawy" o udaremnionej przez kolektyw wielkiej huty akcji sabotażowej amerykańskiego szpiega. Atakował "Godzinę smutku" Tadeusza Konwickiego za drobnomieszczaństwo oraz brak klasowej czujności i nie zgadzał się na jej druk w "Twórczości". A potem usiadł i napisał "Poemat dla dorosłych", a w nim:

 

Wróciłem do domu,

jak człowiek, który poszedł po lekarstwo

i wrócił po dwudziestu latach.

Żona spytała, gdzie byłeś.

Dzieci spytały, gdzie byłeś.

Milczałem spocony jak mysz.

 

"Dynamika »Poematu dla dorosłych« - mówił wiele lat później sam Ważyk - tłumaczy się chyba tym, że rozbijałem mitologię, w którą sam przedtem wierzyłem. Gdybym w nią nie wierzył, to, jak sądzę, nie byłoby dynamiki, byłoby biadolenie".

Oczywiście nieprzypadkiem pojawia się w "Poemacie" Nowa Huta. To przecież miejsce pisarskich pielgrzymek w tamtych latach. Pierwszy zaczął, jeszcze z potrzeby duszy, nie z rozdzielnika, Tadeusz Konwicki. Jesienią 1949 r. jego antyinteligencki bunt kazał mu się zaciągnąć do budującej się Nowej Huty na robotnika ziemnego. Dostał szpadel, gumiaki, pryczę w dwudziestoosobowej sali. Spędził tam pięć miesięcy. Nie było żadnego sprzętu mechanicznego; zamiast koparek ustawiali w wykopie co dwa metry pomosty i jeden drugiemu szpadlem przerzucał ziemię. Plonem jego wyprawy stała się uhonorowana Nagrodą Państwową książeczka "Przy budowie", wielka pochwała kolektywu i współzawodnictwa pracy, w której ani przez moment nie ujawnia się wielki talent pisarski Konwickiego.

Niemal nie było poety, który nie zmierzyłby się z tematem Nowej Huty. W latach 1950-51 wysyłano tam - na wzór trójek murarskich - trójki pisarskie. W książce "Budujemy" trzech autorów obok Tadeusza Konwickiego i Witolda Zalewskiego jest Wiktor Woroszylski z poematem "Świt nad Nową Hutą" dedykowanym ochotniczym brygadom zetempowskim.

 

Dzień, jak inne.

Dlaczego zawzięciej

na budowie praca goreje" (...)

Radio

przyniosło wieść

o napadzie imperialistów

na Koreę.

 

Woroszylski ma też w swoim dorobku wiersz bojowy o "tępej kułackiej chciwości", której położyli kres zetempowcy w czerwonych krawatach ("Wieś, na której terenie powstała Nowa Huta") i wiersz sentymentalny o ciągnikach, które przyjechały do Nowej Huty z Komsomolska, by orać rowy pod budowę, i o inżynierze schylającym się nad planem "w mieście o dźwięcznej nazwie: Moskwa" ("Wiosna").

Ci opisani w "Poemacie dla dorosłych" chłopcy latający kotami po murze, te grafinie pozbywające się miotu to przecież nowohucka młodzież dopiero co opisywana przez Mariana Brandysa w "Początku opowieści" jako "najcenniejsza surówka Planu Sześcioletniego", którą partia miała "w tym wielkim placu budowy oczyścić ze wszystkich kruchych domieszek i przerobić na szlachetną, nierdzewną stal ludzką".

Nie tylko zaangażowani pisarze, ale często i ci, którzy nie byli zwolennikami systemu, doceniali niektóre jego osiągnięcia: powszechną edukację, reformę rolną, industrializację, której symbolem była Nowa Huta. Ważyk przyłożył pięścią w mit.

Mówiąc po latach o recepcji "Poematu", Ważyk przytoczy opinię wybitnego amerykańskiego znawcy Arystofanesa Williama Arrowsmitha, który uznał, że "Poemat" pokazuje typowe konsekwencje obyczajowe towarzyszące zjawisku migracji, i w swoim studium o "Ptakach" zacytował ustęp z niego, by uprzytomnić, co mogło dziać się z Ateńczykami podczas przejścia od gospodarki rolnej do cywilizacji miejskiej.

Kazimierz Dejmek wyznał niedawno w wywiadzie dla "Polityki", jak przekonując do systemu koleżankę aktorkę, żarliwą katoliczkę, zapewniał ją, że za chleb, mleko, książki, mieszkania nie trzeba będzie płacić. Ważyk próbował nawracać na nową wiarę za pomocą tych samych argumentów. Czy pamiętał o tym, kiedy pisał w "Poemacie":

 

Marzyciel Fourier uroczo zapowiadał

że w morzach będzie płynąć lemoniada.

A czyż nie płynie?

Piją wodę morską,

wołają -

lemoniada!

Wracają do domu cichaczem

rzygać,

rzygać.

 

Zaledwie dwa tygodnie po "Poemacie dla dorosłych" w "Nowej Kulturze" ukazuje się "Poemat dla młodych".

 

Wstręt we mnie budzą

ci, co chcą naród

poklepać po ramieniu

i nie potrafią go cenić.

W mordy bym biła

w tłuste i rumiane

zadowolone, zasobne,

tych co potrafią

nawet socjalizm

rozmienić na brudne drobne.

 

Ta ideowa polemika z Ważykiem podpisana została nazwiskiem nieznanej nikomu Joanny Sierpińskiej. Nie wiedziano nawet, czy to nazwisko, czy pseudonim, osoba autorki wywołała więc, przynajmniej w Warszawie, falę spekulacji i dowcipów. Andrzej Kijowski żartował w dzienniku, że autorem jest Leon Przemski z "Nowej Kultury", który napisał polemikę ze strachu przed Bermanem. Mieczysław Jastrun przypisywał autorstwo innemu członkowi redakcji - Andrzejowi Wasilewskiemu. Ten z kolei twierdził, że to "jakieś dziewczę zetempowskie z Łodzi". Zapytany o to dzisiaj przypomina sobie, że wśród różnych rozpatrywanych kandydatur na autorkę padało nazwisko późniejszej I sekretarz KW w Łodzi Michaliny Tatarkówny. I mówi, że wtedy nie ulegało wątpliwości, iż twórca "Poematu dla młodych" musi być jakoś ustawiony w partii. Jego zdaniem świadczy o tym fakt, że tekst przyszedł do redakcji via Biuro Polityczne. Zresztą gdyby to napisał zwykły człowiek, nie kryłby się za pseudonimem.

A po Warszawie krążył dowcip, że odpowiedź na "Poemat dla dorosłych" jest dziełem bliźniaczek Sierpińskiej i Młotowskiej.

To też jest prawda o Nowej Hucie

Władza, przystępując do ideologicznej kontrofensywy, wysłała też do Huty dziennikarzy, aby dali odpór. Nazwisko Ważyka w ich tekstach najczęściej nie pada, "Poemat dla dorosłych" tam nie istnieje. Są za to działacze ZMP z brygad pracy w walcowni blach, którym robota pali się w ręku.

Ze "Sztandaru Młodych" wysyłają młodego dziennikarza, tuż po studiach historycznych, który kilka lat wcześniej, jako 18-latek, towarzyszył Wiktorowi Woroszylskiemu na spotkaniu autorskim z budowniczymi Nowej Huty. Ryszard Kapuściński, bo o nim mowa, odnajduje spotkanych tam wówczas działaczy ZMP.

Mówią mu, że to, co Adam Ważyk napisał, to nic w porównaniu z tym, co naprawdę dzieje się w Hucie. Oprowadzają go po budowie, pokazując, że codzienność jest połączeniem technicznej biedy budowlanej (nie ma żadnych dróg, maszyny stoją w błocie i glinie, brakuje narzędzi) z brudem i głodem przyjezdnej ludności.

Reportaż Kapuścińskiego "To też jest prawda o Nowej Hucie" idzie tropem poruszanych w "Poemacie" wątków. Opisuje kobietę z niemowlęciem, która dzieli pokój w hotelu robotniczym z pięcioma współmieszkankami. Przychodzi hotelowy, zabiera pościel, każe zapakować rzeczy. Po trzech miesiącach nie wróciła do pracy (karmi jeszcze cztery razy dziennie dziecko), więc hotel już jej nie przysługuje.

Nie ma hotelu dla młodych małżeństw. Spotykają się w bramach albo po rowach. Kapuściński cytuje młodego rozmówcę: "Nie będę się żenił, bo w tych warunkach musiałbym nie mieć szacunku dla swojej żony".

"Piętnastoletnie kurewki schodzą po deskach do piwnic" - pisał Ważyk. Kapuściński opisuje rozmowę z czternastolatką, która zaraziła ośmiu chłopców chorobą weneryczną: "Kiedy z nią mówiliśmy, opowiadała o swoich wyczynach tak wulgarnie, że się zbierało na wymioty".

W Nowej Hucie - opisuje dalej Kapuściński - nie ma basenu, nie ma żadnego boiska. Robotnicy o 15 wracają do hoteli i siedzą na łóżkach. "Właściwie to jedyna czynność, jaką wykonują".

- Naczelna "Sztandaru Młodych" Irena Tarłowska uznała, że nawet nie ma co przedłożyć tekstu w cenzurze - opowiada nam Kapuściński. - Ale zebrał się zespół i zażądał jego wydrukowania. Udało się osobiście namówić znajomego cenzora, aby przepuścił tekst. Po jego ukazaniu się Irena Tarłowska została odwołana, a cenzor dostał wymówienie. Na spotkanie z zespołem zapowiedział się Berman. Koledzy z redakcji namówili mnie, abym zaszył się w Nowej Hucie i przeczekał zawieruchę.

Tymczasem Jerzy Morawski, należący do "puławian", frakcji PZPR rwącej się do zreformowania partii, inicjuje powstanie komisji KC do zbadania sytuacji w Nowej Hucie. Komisja jedzie tam, szuka kontaktu z Kapuścińskim, zadekowanym w hotelu robotniczym. Zetempowcy z Huty zastrzegają, że go nie wydadzą bez gwarancji, że mu się nic złego nie stanie. Komisja stwierdza "rażące zaniedbania". Do pracy zostaje przywrócona naczelna "Sztandaru" i cenzor.

W "Trybunie Ludu" ukazuje się cykl artykułów "Dzień powszedni Nowej Huty" Jerzego Rawicza, jednego z członków komisji Morawskiego. To atak na kolektyw partyjny Huty. Dostaje się im za wszystko, za brak dróg i za to, że nie dość omawiano "sprawy moralnego oblicza członka partii", czyli jak się powinien zetempowiec zachowywać w stosunku do dziewczyny, aby być "przedstawicielem socjalistycznej moralności, wyższej od obłudnej moralności klerykałów". Winowajcy wymienieni są z imienia i nazwiska.

Krakowski Komitet Wojewódzki PZPR, któremu podlega aktyw Huty, czuje się zagrożony, przekonany, że zaraz mu się dobiorą do skóry. Dostarcza miejscowemu dziennikarzowi, Jerzemu Lovellowi z "Życia Literackiego", rozmaitych statystycznych danych, które ten ma oblec w reportaż.

"Gdzieś ktoś wymyślił chutliwą, półzwierzęcą dziewkę i kazał jej być symbolem. Mieszczanie szepczą do niej pieszczotliwie »kurewko«" - parodiuje Lovell Ważyka. I dalej opisuje, jak dotarł do statystyk milicyjnych - otóż od 1952 r. zanotowano w Nowej Hucie zaledwie trzy gwałty i dwa dzieciobójstwa. "Przemnóżmy to nawet przez trzy - pisze - i skonfrontujmy tę cyfrę z masą ludzką".

Następna tabela podaje procent dzieci nieślubnych w poszczególnych latach - średnio rocznie 9,9. Lovell trafia do ich matek. Jedna nie chce rozbijać życia ojcu dziecka, bo ten miły, starszy pan, inżynier, ma już w dalekim mieście żonę i dzieci. Inna, będąc w ciąży, zrezygnowała ze wspólnego życia ze swym partnerem - mieli się pobrać, ale on zaczął pić i wygadywać niestworzone rzeczy na związki zawodowe i partię. I tak dalej, i tak dalej. "Nie o rozpuście tu mowa - konkludował Lovell. - Spoza gęstwy cyfr przebija prawdziwa twarz uwspółcześnionej Kaśki Kariatydy: cierpiąca twarz kobiety, która rozminęła się z niewieścim szczęściem".

Ale usłużność Lovella na nic się nie zdaje. Wyrocznią jest "Trybuna Ludu" - kiedy kogoś krytykuje, wydaje na niego wyrok. Zostaje odwołany zarząd kombinatu Nowej Huty, a organizacja partyjna musi podać się do dymisji. Rusza budowa sklepów, barów mlecznych, powstaje Teatr Ludowy. Władza dopiero w 1980 r., kiedy Nowa Huta stanie się bastionem "Solidarności", będzie zmuszona zauważyć, że i to nie wystarczyło. Choć jeszcze wtedy nie będzie podejrzewać, że ukochane dziecko socjalizmu stanie się jednym z jego grabarzy.

Jeśli literaci nie pomogą

To spotkanie przetrwało w legendzie, dziennikach, literaturze, a także w archiwach KC.

23 września 1955 partyjny aparat w osobach Jakuba Bermana, Edwarda Ochaba, Jerzego Morawskiego wezwał do Pałacu Staszica na Krakowskim Przedmieściu partyjnych pisarzy.

Zagaja Stefan Żółkiewski, kierownik Wydziału Kultury i Nauki KC, zaprzyjaźniony z Adamem Ważykiem od czasu wspólnej pracy w "Kuźnicy". Potępia "Poemat". "Moja godzina wyzwolenia - będzie komentował po latach poeta - wybiła w 1955 roku. Godzina Żółkiewskiego wybiła w 1968 roku, kiedy pozostał w gmachu Uniwersytetu, aby opiekować się strajkującymi studentami".

Morawski nie odzywa się ani słowem. Ochab zabiera głos pod sam koniec, jakby trochę obok, choć w istocie na temat: "Zbliżają się wykopki kartofli i jeżeli w tym literaci nie pomogą, damy sobie radę sami".

Paweł Hoffman nie składa samokrytyki, za co zapłaci utratą stanowiska. "Poematu dla dorosłych" broni Witold Wirpsza: "Władze partyjne zachowują się jak lokator, który przecina instalację alarmową w momencie włamania do mieszkania. Literatura, publicystyka mają alarmować społeczeństwo i władze. Tymczasem wy tego alarmu nie chcecie słuchać". Broni Mieczysław Jastrun: "Mówią, że poemat obraża naród. U nas łatwo obraża się naród. Jeszcze nie tak dawno Kallenbach nie mógł darować Słowackiemu »Grobu Agamemnona«. Poemat Ważyka to utwór gniewny. Poeta miał taką wizję i to mu wolno". Broni Jerzy Andrzejewski, jednak ostrożnie, z pozycji zatroskanego członka partii: "Nie ma wśród nas takich, którzy by nie doceniali trudności, z jakimi boryka się kierownictwo". I dalej "Wielka literatura to wielka przesada. Nawet przesadzona krytyka jest krytyką partyjną".

Atakują Bogdan Hamera ("To jest poemat dla niedorosłych do Polski Ludowej"), Melania Kierczyńska, Lucjan Rudnicki (żąda usunięcia Ważyka z partii), Adam Polewka (kontruje Henryk Markiewicz, oznajmiając, że pogląd Polewki jest w Krakowie odosobniony). Wśród kilkunastu dyskutantów mniejszość staje po stronie aparatu władzy.

Żeby zdać sobie sprawę, czym był ów wieczór w Pałacu Staszica, warto przypomnieć, że ówczesne życie literackie polegało na usankcjonowanych społecznym obyczajem publicznych donosach na kolegów i przyjaciół (na łamach prasy i na zebraniach ZLP), które wywoływały słowa podziękowania i publiczne kajanie. Zaś Adam Ważyk nie był - bo nie mógł być jako agresywny socrealista - lubiany w środowisku. To nie jego broniono, ale jego poezji.

Jerzy Andrzejewski tak będzie wspominał w "Miazdze" to zebranie, zakończone dobrze po północy: "Noc wrześniowa była bardzo ciepła, szliśmy w kilkoro Krakowskim Przedmieściem - Ważyk, Kott, Jastrun, Przyboś, Czeszko, Julek Żuławski, Irena S[zymańska], już nie pamiętam, kto więcej. Liczono zapewne na górze, że mechanizm działający sprawnie od pięciu lat nie zawiedzie i tym razem, lecz zawiódł, i to tak gwałtownie, jakby za poruszeniem jednej z jego cząstek nagle cały się wstrząsnął i rozleciał, pomiędzy stołem prezydialnym i natłoczoną salą, od samego początku do zagajenia Ochaba, zarysowały się szczeliny, które w miarę przemówień z sali coraz wyraźniej się poszerzały i pogłębiały, aż wreszcie przepaść odgrodziła od zebranych tamtych trzech samotnych za prezydialnym stołem, opuszczaliśmy Pałac Staszica trochę zawstydzeni martwotą partyjnych przywódców, a może zawstydzeni przede wszystkim sobą, że w tych »mistyków przebranych«, jak pisał w » Poemacie« Ważyk, tak długo i ślepo wierzyliśmy, zapewne ów dwuznaczny wstyd oraz zmęczenie sprawiły, że idąc Krakowskim Przedmieściem byliśmy raczej przygnębieni niż świadomi zwycięstwa".

Ważyk w liście do Jerzego Andrzejewskiego, datowanym 15 lutego 1971, uściślał: "Kiedyśmy wracali, nie mógł być z nami Czeszko, bo za namową Bermana potępił »Poemat« publicznie, a na naradę nie przyszedł. Kotta nie było w Warszawie, przyjechał dopiero po kilku dniach. Przyboś chyba z nami nie wracał, bo trzymał się z boku, choć »Poematu« nie potępiał. Natomiast był z nami Konwicki, nie zapamiętałeś go, bo był milkliwy".

Czy Bohdan Czeszko szedł wtedy z nimi Krakowskim Przedmieściem - nie wiadomo. Ale - tu Ważyk się myli - w naradzie uczestniczył; zachował się stenogram z jego wystąpienia. Czeszko, który pisał w "Trybunie Ludu" o fragmencie poświęconym Nowej Hucie: "Nie troską wydaje się być pisana ta strofa, lecz przerażeniem filistra", na spotkaniu ganił co prawda "Poemat", ale umiarkowanie, i bronił decyzji o jego publikacji.

Upominamy się Partią

Siła "Poematu" - napisze Michał Głowiński - tkwiła w tym, że wydrukował go na pierwszej stronie partyjny naczelny, przeszedł przez cenzurę partyjnego cenzora i, jak się okazało, partyjny Ważyk nie był odosobniony, bo popierał go partyjny Andrzejewski, partyjny Woroszylski, partyjny Jastrun.

Ważyk kończył swój "Poemat" słowami:

 

Upominamy się na ziemi (...)

o jasne prawdy, o zboże wolności,

o rozum płomienny,

o rozum płomienny,

upominamy się codziennie,

upominamy się Partią.

 

Jeżeli nawet, sądząc z tego, co mówił później, już wtedy w partię nie wierzył - co by znaczyło, że ostatni akt został dopisany na użytek cenzury i politycznych decydentów - to właśnie ten fragment powodował, że z "Poematem" mógł się identyfikować Lechosław Goździk i wielu innych: robotników, studentów, nauczycieli. Nie chcieli burzyć systemu, chcieli go reformować i uważali, że trzeba to robić od środka, więc partia jest najwłaściwszym miejscem.

- Zawsze padały te same zastrzeżenia - mówi nam aktor Wojciech Siemion, który na prośbę poety wielokrotnie w 1955 r. czytał "Poemat" na różnych spotkaniach: na zebraniu ZLP, w Nowej Hucie, w domu akademickim AGH w Krakowie, na politechnice w Gliwicach. - Jak to możliwe, że autor z taką nostalgią mówi o starej Warszawie, że potrzebuje starego kamyka, by się w Warszawie odnaleźć, skoro odbudowa stolicy to wielkie osiągnięcie? I jak mógł wiersz, gdzie tak ohydnie opisywał rzeczywistość, zakończyć słowami "upominamy się Partią". Ten atak wynikał w dużej mierze z nieporozumienia. Ważyk, którego prosiłem, by sam mi odczytał wiersz, recytował nadzwyczaj śpiewnie, z rosyjska. On nie akcentował ostatniego słowa - "Partią", tylko "upominamy się". Po prostu potrzebował do zakończenia frazy narzędzia do upominania się. Innego narzędzia niż partia wtedy nie było. Ważyk był przestraszony, może nawet przerażony rezonansem wiersza, skarżył się, że działał dla dobra lewicy, a Komitet Centralny przyjął to tak negatywnie.

Savoir-vivre, histeria i womitowanie

Związek Literatów Polskich, którego organem - co prawda tylko formalnie - jest "Nowa Kultura" poświęca plenarne zebranie Zarządu Głównego sprawie "Poematu" i odejściu Pawła Hoffmana ze stanowiska naczelnego. Obecna na nim Maria Dąbrowska zanotuje potem w dzienniku (pod datą 28 października 1955), jak broniła Ważyka, mówiąc, że w Polsce zawsze utrąca się pisarzy mówiących gorzkie prawdy. I dodaje: "Inna rzecz - co już zachowałam dla siebie - jakie Ważyk ma prawo mówić gorzkie prawdy znękanemu, zabiedzonemu narodowi, po tym wszystkim, co dotąd na chwałę partii wypisywał".

Maria Dąbrowska nie była w swych uczuciach wobec Ważyka i jego nagłej przemiany odosobniona. "»Poemat dla dorosłych« może był wydarzeniem, ale dla innych - pisał Tadeusz Konwicki - dla mnie nie, ponieważ wyszedł spod pióra kodyfikatora socrealizmu, człowieka, którego myśmy się lękali i który określał to, co jest, a co nie jest partyjne".

Tadeusz Różewicz całkiem na gorąco (wrzesień-październik '55) pisze wiersz "Kryształowe wnętrze brudnego człowieka (karykatura)":

 

ukazuje wam teraz

moje prawdziwe oblicze (...)

oto on prawdziwy

przenosi góry

nie kopie dołków

pod innymi

oto on drugi

krzak ognisty

sokół nasz

O ludzie mali biedni prości (...)

z zamkniętymi oczami

wymierzałem innym sprawiedliwość

zarzynałem niewinnych

lecz nóż mój

był czysty jak łza

podajcie mi rączki

zejdźmy głębiej

 

Równie bezlitośnie potraktował Ważyka Ludwik Flaszen w jednym z najgłośniejszych tekstów odwilżowych "O trudnym kunszcie womitowania" (październik 1955, "Życie Literackie"), który też był natychmiastową reakcją na "Poemat". Pisał tam: "Oto nadszedł czas Wielkich Torsji. Pisarze widzieli - i milczeli; słyszeli - a nie mówili. Jakże śmieszą ich buntownicze odkrycia! Oto dwa razy dwa jest cztery, nie zaś pięć, jak niesłusznie mniemali wulgaryzatorzy". I analizując "Poemat dla dorosłych" konstruuje Trzy Reguły Poprawnego Womitowania.

Po pierwsze, womitować należy tym, co się zjadło: "W osławionym fragmencie o Nowej Hucie sielankowemu robotnikowi z plakatu przeciwstawia poeta ponure zwierzę ludzkie. Doktrynerstwu społecznemu, wysnuwającemu z dziejowej roli klasy robotniczej obraz jej wszechdoskonałości, przeciwstawia doktrynerstwo niejako zoologiczne. A rzeczywistej wiedzy w środku nie ma. To są womity puste, chybione. Poeta womituje tym, czego nie zjadł".

Po drugie, jeśli się womituje, należy womitować do końca.

I wreszcie: nie należy womitować monumentalnie, tylko, jeśli już, to jak "spocona mysz". A Ważyk, choć pisze: "milczałem spocony jak mysz", to sam womituje z wyżyn piedestału. "Takim tonem - pisze Flaszen - może mówić tylko ktoś, kto stał poza błędami, ktoś o sumieniu nierozdwojonym przez współuczestnictwo w błędach".

Wśród nieżyczliwych Ważykowi głosów znalazły się też zdania, że napisał "Poemat" na zamówienie Biura Politycznego i że nigdy nie przejrzałby na oczy, gdyby nie wcześniejsza nagana partyjna za "dygnitarstwo" i usunięcie z funkcji redaktora naczelnego "Twórczości".

Tak zaś przyczyny niechęci do Ważyka skwituje po latach Stanisław Barańczak: "Kamieniem obrazy stał się fakt, że poeta zachował się jak dziecko, które wpada w »histerię«, gdy rzeczywistość nie zgadza się z jego wyobrażeniami; zażądał zwrotu zabawek i obraził się na współuczestników zabawy; na złość wszystkim zwymiotował w literackim salonie, zapominając o regułach tak socrealistycznego, jak i odwilżowego savoir-vivre'u".

Parzy jak wstyd

Odtąd już partia podejrzliwie przypatrywać się będzie wierszom Ważyka. Wiersze, które oddał do druku w "Twórczości", trafiają najpierw do Wydziału Kultury KC, a ten rozsyła je w czerwcu 1956 roku imiennie do towarzyszy Edwarda Ochaba, Władysława Matwina, Jerzego Morawskiego, Edwarda Gierka, Jerzego Albrechta, Franciszka Mazura. Są wśród nich "To alkoholizm demoralizuje młodzież" ("Czy Bóg nie lepszy niż dogmat bez Boga?/ I Bóg oszuka, ale nie na szynce") i "Zapałka":

 

Na strychu, gdzie suszyła się kiedyś bielizna,

gdzie szło się po krętych schodach,

gdzie nie wolno było zapalać zapałki,

gdzie deska skrzypiała pod nogą,

gdzie bajki o nietoperzach i myszy,

gdzie był dziecinny strach,

zapal zapałkę,

zobaczysz las posągów,

patos na miarę kołtuna,

pajęczynę grozy

i narzędzia mokrej roboty.

Zapałka w palcach parzy jak wstyd.

 

Przygotowany dzięki staraniom redaktorki PIW-u Ireny Szymańskiej malutki tomik Ważyka z "Poematem dla dorosłych" i innymi wierszami czasu odwilży, w wywalczonym z trudem w cenzurze nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy, rozchodzi się jesienią 1956 r. w ciągu kilku godzin. Gdy tylko skończy się odwilż, "Poemat" szybko znajdzie się na indeksie. Nie będzie mógł wejść do wyboru wierszy Ważyka z 1966 r. Ówczesny władca kultury Zenon Kliszko wydał nakaz aresztowania wiersza, nie można go było w latach 60. cytować nawet w powstałej w Instytucie Badań Literackich pracy poświęconej wersyfikacji.

W domu wariatów

W "Moim wieku" Aleksander Wat wspomina swoją rozmowę z Ważykiem w 1949 r. w Wenecji. Otóż Ważyk opowiadał mu, że w 1940 r. we Lwowie, po słynnym aresztowaniu przez NKWD w czasie kolacji Wata, Broniewskiego i innych, Putrament wezwał kilka osób i zaproponował, by zwołać zebranie w celu potępienia zdrajców i prowokatorów. Ważyk wyznał Watowi, że się trząsł, pocił ze strachu, ale powiedział: "Nie". Wtedy Putrament krzyknął, że Ważyk pójdzie w ślad za aresztowanymi. Wat pisał dalej, że Ważyk należy do tego rodzaju ludzi tchórzliwych, którzy gdy wpadają w złość, potrafią być szaleńczo, samobójczo odważni. Tak się stało wówczas, zimą 1940 r., i następnym razem 15 lat później, gdy zaciął się w swojej odwadze i napisał "Poemat dla dorosłych".

To połączenie strachu i wiary tłumaczył Kazimierz Brandys po latach w "Miesiącach": "Ważyk spędził wojnę w ZSRR. Tam się przeraził i uwierzył. Czy wiara może się łączyć ze strachem? Myślę, że tak. Niegdyś o dobrym, wierzącym chrześcijaninie mówiło się: »bogobojny człowiek«".

Stefan Kisielewski w swoim "Abecadle" wspomina otwarte zebranie organizacji partyjnej Związku Literatów w Pałacu Prymasowskim, które odbyło się tuż przed Październikiem 1956. Kiedy wszedł do sali, Ważyk nisko się ukłonił. Kisiel rozejrzał się więc za siebie, komu znany politruk składa taki ukłon, bo jemu się nigdy dotąd nie kłaniał. Ale nikogo za nim nie było. Ważyk ukłonił mu się drugi raz, podszedł. I miał wtedy miejsce taki oto dialog:

"Kisielewski: - No jakoś mnie Pan nie poznawał przez te wszystkie lata.

Ważyk: - Tak, wie Pan, bo ja byłem w domu wariatów, ale już się wyleczyłem.

Kisielewski: - Jak to, naprawdę Pan był?

Ważyk: - No w tym domu wariatów, co Pan zna".

Ten motyw choroby umysłowej tłumaczącej zaangażowanie w komunizm powraca w wierszach Ważyka. Już w kwietniu 1955 roku pisał w "Posłaniu do przyjaciela":

 

Naród pracował, a nas opadli

filozoficzni szalbierze

i po kawałku rozum nam kradli

pozostawiając przy wierze.

I dwa lata później w "Wagonie":

Patrzysz na puste pola przez otwarte okno

Borykałeś się w chorobie z tajemniczą epoką

z trudem dotarłeś do jej szyderczej reguły

teraz przejmują cię tylko ludzie i szczegóły

Jesteś jak rekonwalescent...

 

Z listu Zygmunta Hertza z paryskiej "Kultury" do Czesława Miłosza, sierpień 1967: "Ważunio przyjechał przed chwilą. Jutro ogromne pieszczoty. Ja jego lubię. Ma swój wdzięk i myślę, że w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Że ta cholera nie chce mi wytłumaczyć, jak to z nim było. Wie, że jestem mu najżyczliwszy, a on furt »Byłem wariat«".

Już do końca życia, pytany o tamten czas, Ważyk będzie z uporem powtarzał: "Ja wtedy po prostu zwariowałem". 

 

Korzystałyśmy z książek: Stanisław Barańczak, "Przepastne przepaście. Osiem interpretacji", Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 1995; Tomasz Burek, "Żadnych marzeń", Polonia Book, Londyn 1987; Andrzej Kijowski, "Dzienniki", t. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998









Gazeta Wyborcza - 11/03/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (7)

Śmierć bogów

 

 

 

Jeszcze niedawno byli gorącymi wyznawcami nowej wiary. Teraz potrafią publicznie wołać: "Stalin to morderca!"

 

Przepisywany jest ręcznie i na maszynie, odbijany na powielaczu, sprzedawany na ciuchach za astronomiczną wówczas sumę 500 złotych. Referat Chruszczowa staje się - obok "Poematu dla dorosłych" Ważyka - jednym z pierwszych w Polsce samizdatów. Rewelacje o stosowaniu w ZSRR masowych represji, wymuszaniu zeznań torturami, fingowaniu procesów politycznych, sądowych mordach padają w Polsce na przygotowany grunt. Półtora roku wcześniej Radio Wolna Europa ujawni w audycji "Za kulisami bezpieki i partii" wyznania zbiegłego na Zachód pracownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Józefa Światły o zbrodniach polskiej bezpieki i zmusi wręcz Biuro Polityczne do zajęcia się tą sprawą. Decyzję o tym, by przedstawiony na XX zjeździe KPZR w lutym 1956 r. tekst referatu "O kulcie jednostki i jego następstwach" rozpowszechniać wśród aktywu i działaczy - i tylko wśród nich; numerowane egzemplarze trzeba było zdawać po przeczytaniu - polscy towarzysze podejmują 25 marca 1956. Dystrybucja jednak całkowicie wymyka się im spod kontroli.

Już 28 marca Maria Dąbrowska, po przeczytaniu wydrukowanej drobnym drukiem 30-stronicowej broszury z nadrukiem "tajne", notuje w dzienniku: "Nie widzę powodu do utraty równowagi - najwyżej mała satysfakcja, że ujawniono wreszcie to, cośmy dawno wiedziały". Wśród ludzi partii jednak po lekturze Chruszczowa przeważa rozpacz, załamanie, szok. Jan Kott na przykład, jak notuje w dzienniku Andrzej Kijowski, nie śpi dwie noce. Egzekutywa Podstawowej Organizacji Partyjnej przy oddziale warszawskim Związku Literatów Polskich, by zapoznać z referatem członków Związku, decyduje się zwołać otwarte zebranie partyjne, na które ściągają tłumy.

Referat Chruszczowa zaczyna czytać członek egzekutywy Tadeusz Drewnowski: "Spośród 139 członków i kandydatów na członków KC Komunistycznej Partii ZSRR wybranych na XVII zjeździe aresztowano i rozstrzelano 98 osób, to jest 70 procent. Spośród 1966 delegatów na zjazd aresztowano 1108 osób. Stało się to w wyniku nadużycia władzy przez Stalina...". Kiedy zasycha mu w gardle, lekturę kontynuuje, łamiącym się głosem, Andrzej Mandalian. Czyta cytowany przez Chruszczowa, pisany tuż przed rozstrzelaniem, list komunistycznego działacza Ejchego do Stalina: "Nie wytrzymując tortur, jakie stosowali wobec mnie Uszakow i Nikołajew, a szczególnie ten pierwszy, który wykorzystał to, że po złamaniu źle zrosły mi się kręgi, i zadawał mi ból nie do zniesienia, zostałem zmuszony do oszkalowania siebie i innych". Wśród nazwisk stalinowskich oprawców znajduje Mandalian nazwisko śledczego prowadzącego sprawę jego ojca, ormiańskiego komunisty, rozstrzelanego w 1939 r.

Wkrótce potem Mandalian napisze wiersz "Samokrytyka z roku 1956".

 

O, na Boga, co to się dzieje,

czarny wiatr mi po sercu wieje,

wieje w oczy mi czarny wiatr.

Co się stało?

Śród miejskiej ciżby wiersz sprzed lat

jak kur mi zapiał

i zaprawdę powiadam:

czyżbym

Piotrem był,

tym, który się zaparł?

 

Nasi bohaterowie powinni się byli spotkać na tym zebraniu. Ale Tadeusz Konwicki tego nie pamięta.

- Wiele bym dał, żeby zobaczyć to, co mi opowiadacie. Tego Andrzeja czytającego referat Chruszczowa. Sądzę, że na tych kluczowych, sztandarowych spotkaniach musiałem być. Choć z drugiej strony, szybko się męczę, więc pewnie nie do końca. Wyznaję, jestem grzeszny, w młodości miewałem różne przygody, wstyd powiedzieć, miłosne i zdarzało mi się w czasie podniosłych zebrań partyjnych dezerterować na randkę. Czy na mnie referat Chruszczowa zrobił wrażenie? Ja się tym różniłem od moich kolegów, że byłem z Wilna i władzę radziecką znałem nie ze słyszenia, ale na własnej skórze. Nie mogę się zasłaniać, że nie miałem pojęcia, co się dzieje.

W tymże marcu 1956 ma miejsce sesja Rady Kultury i Sztuki, która zamienia się w wielki rozrachunek z przeszłością. Antoni Słonimski stwierdza tam, że nigdy dotychczas w dziejach nie było takiej nietolerancji, że głównym czynnikiem zniewolenia pisarzy był strach, jeśli nie przed bezpośrednią likwidacją, to przed utratą zarobków i przywilejów. Atakuje socrealizm, to stworzone przez sowieckiego nadzorcę kultury Andrieja Żdanowa "precyzyjne narzędzie do niszczenia sztuki", które dano do ręki urzędnikom, ci zaś "ze smakiem i gorliwością zaostrzoną strachem wykonywali swój niszczycielski proceder". Apeluje o zmiany we władzach ZLP i przywrócenie wolności słowa, kończy zaś optymistycznie: "Wychodzimy z mroków średniowiecza".

Na tej sesji niektórzy inżynierowie ludzkich dusz próbują brać na siebie odpowiedzialność (Jan Kott bije się w piersi: "dawaliśmy moralną zgodę na krzywdę i zbrodnię"), inni próbują się od niej wymigać (Jerzy Putrament), jeszcze inni skupiają się na obronie partii (Stefan Żółkiewski). Artur Sandauer podaje w wątpliwość, czy ci, którzy "popsuli zegarek", mają prawo go naprawiać, i wygłasza wielekroć potem cytowane zdanie: "Rozum podrożał, odwaga staniała".

20 kwietnia 1956 r. sala Pałacu Prymasowskiego przy Senatorskiej pęka w szwach. Rozpoczyna się kolejne tej wiosny otwarte zebranie partyjnej organizacji pisarzy. Otwiera je przybyły z ramienia KC PZPR Jerzy Morawski. Po nim zabiera głos Leon Kruczkowski, służalczo kierujący związkiem od zjazdu szczecińskiego w 1949 r. I tym razem okazuje się niezdolny do oderwania od partyjnych frazesów i powtarza jak katarynka: "nasza partia", "zwycięska partia", "przezwyciężymy kryzys partii", "towarzysze radzieccy odbudują partię". "Gdy zaczął nudzić i mówić w sposób uzgodniony i drętwy - czytamy we wspomnieniach Jerzego Zawieyskiego - na sali pojawia się hałas i tupanie. Zszedł z trybuny, nie dokończywszy przemówienia. Zapanowała ogólna wesołość i radość, że poskromiono znanego sztywniaka i nie dopuszczono do przemówienia, które usiłowało skleić pęknięcia nowej rzeczywistości". Ale nie na tym koniec jego upokorzeń. Za chwilę Paweł Hertz przypomni, że naciski na pisarzy wychodziły od wewnątrz, od organizacji pisarzy, i że trzeba zmienić władze ZLP.

Wielogodzinna, ciągnąca się długo w noc namiętna dyskusja kontynuowana jest 27 kwietnia. "Nastrój - zapisuje w dzienniku Mieczysław Jastrun - buntowniczy, wolny. Powiedziałem, co mam na wątrobie. Sala była ze mną. To szczególnego rodzaju rozkosz duchowa: poczucie wspólnoty w sprawie walki o wolność, jedynej godnej człowieka".

W tych wszystkich zebraniach nie uczestniczy Wiktor Woroszylski. Nie wrócił jeszcze z ZSRR. Referat Chruszczowa oczywiście zna, mówi wszak o nim cała Moskwa. Któregoś dnia windziarka w akademiku spyta go o jakieś detale - pójdzie wtedy do polskiej ambasady i zażąda, by zapoznano go z referatem. Teraz, kiedy jego koledzy słuchają o zbrodniach Stalina, on ogląda ich ślady w radzieckiej Azji. Po Karagandzie, mieście-obozie, gdzie w kopalniach węgla pracowali więźniowie, obwozi go zaprzyjaźniony poeta, były łagiernik. I opowiada: "Tę część wznosili kułacy, tę Polacy, a tę - Litwini, Łotysze i Estończycy; to budowali jeńcy niemieccy, tamto - leningradczycy". Woroszylski patrzy na kolejne warstwy cywilizacji radzieckiej, na miasto, które dla wielu swoich budowniczych stało się grobem. Szykuje się do powrotu do Polski.

Październik przed Październikiem

Przez cały 1955 rok mnożą się sygnały poluzowania cenzury. Rozpoczęta jeszcze zimą 1954 r. ankieta "Nowej Kultury" "Pisarze wobec dziesięciolecia" staje się prawdziwym wydarzeniem. Julian Przyboś powie tam na temat socrealistycznych wierszy: "Nie różniły się od dawnych kołtuńskich wierszy »bogoojczyźnianych«. Gdyby zmienić w nich kilka słów, takich jak »socjalizm«, »plan sześcioletni« itp., tromtadracka ich treść byłaby łudząco podobna do przedwojennych kurierkowych wierszy na 3 Maja".

W ZSRR realizm socjalistyczny obowiązywał 20 lat z okładem, w Polsce - trzy, cztery lata. Opublikowany w "Życiu Literackim" w 1952 r. artykuł Ludwika Flaszena "Nowy Zoil, czyli o schematyzmie" przyjmuje się za początek końca tej miniepoki. W polskiej literaturze Październik rozpoczął się na długo przed Październikiem - "Poematem dla dorosłych" Ważyka; drukowanymi w "Twórczości" "Pieśniami zimowymi i jesiennymi" Pawła Hertza; wierszami Mieczysława Jastruna zebranymi później w tomiku "Gorący popiół"; debiutem na łamach "Życia Literackiego" nowego pokolenia poetyckiego: z Mironem Białoszewskim, Jerzym Harasymowiczem i Zbigniewem Herbertem.

Jednak partia nie zamierza tak łatwo zrezygnować ze sprawowania władzy nad literatami. W kwietniu 1955 r. Jakub Berman, odpowiedzialny w Politbiurze za kulturę, zwołuje naradę z władzami ZLP pod hasłem: "Przeciwstawić się aktywizacji wroga w literaturze". Zapada decyzja, że Jerzy Putrament przygotuje na zebranie POP oddziału warszawskiego ZLP referat o "recydywie burżuazyjnego pojmowania sztuki". Nad jego tezami przez wiele godzin dyskutuje Biuro Polityczne. Wkrótce z egzekutywą POP spotyka się w tej sprawie sam towarzysz Bierut. Andrzej Mandalian zapamięta z tego spotkania agresywny atak najwyższych władz państwowych na opowiadanie Marii Dąbrowskiej "Na wsi wesele" oraz omdlenie przerażonego ich niezadowoleniem Putramenta.

Prawdziwego tempa nadaje odwilży (tak się już mówi o tym czasie - "odwilż" - bo PIW opublikował już rozrachunkową powieść Ilii Erenburga pod tym tytułem) trwający od 31 lipca do 14 sierpnia 1955 Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, na który zjeżdża 150 tys. młodych ludzi z Polski i 30 tys. ze świata. Mandalian przypomina sobie, jak z Wiktorem Woroszylskim pilotowali grupę cudzoziemskich studentów do Wilanowa i ten w czasie jakiejś dyskusji wybuchnął gniewnie, niemal histerycznie. "Stalin to morderca" - krzyknął ku zdumieniu delegatów (i pilnujących ich ubeków), którzy dopiero co mogli obejrzeć świeżo oddany do użytku Pałac Kultury i Nauki im. Stalina.

Tego lata w Warszawie można się było - po raz pierwszy od lat - spotkać z zachodnim światem i zachodnią kulturą, obejrzeć wystawę w Arsenale - manifest sztuki antysocrealistycznej - iść na spektakle studenckich teatrów Bim-bomu i STS-u. Tego lata budziły się nadzieje, że komunizm jest reformowalny. W sierpniu Jerzy Giedroyc, redaktor paryskiej "Kultury", otrzymał podpisany "Stary znajomy z Buntu Młodych" list z kraju i przekazał go Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu z RWE. Zaowocowało to zmianą strategii rozgłośni, która postawiła na wspieranie wszelkich działań o opozycyjnym charakterze, także tych podejmowanych przez partyjną elitę intelektualną.

"Slogany z epoki stalinizmu nie wystarczą. Polemika z reżimem komunistycznym, jeśli ma odnieść skutek, winna być polemiką dużego kalibru moralnego i filozoficzno-światopoglądowego, nie zaś jałowym wymyślaniem". Pora zrezygnować z poglądu, że "komunizm zatruwa wszystko do dna, a więc nie może być z nim kompromisu czy nawet rozmowy. Tylko w przekształceniu komunizmu widzę dalsze perspektywy »biologicznego życia« dla Polski. Na to przekształcenie musimy wpływać: rozmawiać trzeba nawet z diabłem, walka jest możliwa, my ją prowadzimy, choć wy tego nie dostrzegacie - dopomagajcie nam w tym. Musicie zrozumieć kraj, który toczy dialog z marksizmem na co dzień. Wasz głos musi być sprawiedliwy - nie agitatorski i demagogiczny. Chodzi o sprawę ocalenia moralnego i duchowego milionów ludzi".

Dziś wiadomo, że autorem listu był Stefan Kisielewski, człowiek, który potykał się z komunizmem przez całe życie, nawet w najczarniejszą noc stalinizmu, kiedy wyglądało to na walkę z wiatrakami.

Jerzy Andrzejewski: otrzeźwiający cios

W 1954 r. Jerzy Andrzejewski przeredagowuje "Popiół i diament" na książkę jeszcze bardziej "słuszną" i wprowadza partyjną frazeologię z okresu późniejszego niż akcja powieści. W wersji z 1946 r. wina przedwojennego sędziego Kosseckiego, kapo w obozie koncentracyjnym, ma charakter moralny, w wersji poprawionej - Kossecki zostaje oddany w ręce UB, a jego wina rozpatrywana jest w kategoriach klasowych jako "bankructwo drobnomieszczucha".

W tym samym jednak roku pisarz nie decyduje się zostać delegatem na zjazd partii i zaskakuje zarówno partyjnych protektorów, jak i przyjaciół opowiadaniem o śnie prelegenta - "Wielki lament papierowej głowy". Na jakiejś masówce czy operatywce mówca wylewa z siebie potok frazesów, a słuchacze jeden po drugim zasłaniają się gazetami, zamieniają w papierowe maski, w końcu on sam spogląda w lustro i widzi, że też ma papierową głowę. Opowiadanie zatrzymuje cenzura (będzie krążyło w maszynopisie), ale rok później przepuszcza inne, całkowicie niezgodne z wymogami epoki, "Złoty lis", będące hymnem pochwalnym na cześć jeszcze niedawno będącej w pogardzie, by nie powiedzieć zakazanej, wyobraźni.

Z tego właśnie okresu pochodzi wzmianka w dzienniku kompozytora Zygmunta Mycielskiego: "Koło 23-ciej zapukał Andrzejewski. Powiedział: »Jest mi tak źle, że nie wiedziałem, co robić«. Zaczął płakać. Byłem wstrząśnięty tym stanem pisarza, który sam się w tę sytuację wpędził, ale też daje dowód, że nie stracił nic z tego wewnętrznego poziomu moralnego, który chciał wzmocnić w sobie pewnością przyjęcia panującej linii partyjnej. Myślał, że to będzie jak nawrócenie, jak chrzest, i że on będzie busolą moralną partii. Poleciał od razu daleko - dał slogan, gorliwość, upajał własne ambicje kilku stanowiskami. Wszystko oczywiście na nic. Tragiczny" (4 kwietnia 1955).

Andrzejewski podejmuje rozliczenie z komunizmem w powieści "Ciemności kryją ziemię". Jej akcja toczy się w Hiszpanii końca XV wieku, a jej bohater ojciec Diego, człowiek o żarliwej wierze i czystej duszy, zdradza się przed wielkim inkwizytorem Torquemadą ze swoich wątpliwości co do praktyk inkwizycyjnych. Wtedy ten mianuje go swoim sekretarzem, a ich dialogi przypominają rozmowy aresztowanego komunisty Rubaszowa i śledczego Gletkina z "Ciemności w południe", powieści Artura Koestlera o czasach Wielkiej Czystki. Jak Rubaszow w celi więziennej, tak ojciec Diego w celi klasztornej zostaje przekonany do nowej wiary oraz konieczności ponoszenia ofiar i staje się żarliwym wykonawcą doktryny.

"Czuł się bezgranicznie szczęśliwy - opisuje Andrzejewski tę przemianę - pełen wolności i bezpieczeństwa, jakby nad zamętem, który go dotychczas zewsząd napastował, zatrzasnęły się nagle i na zawsze ciężkie drzwi". W "Wyznaniach osobistych" (opublikowanych w 1976 r.) Andrzejewski napisze, że okres socrealizmu był jedyny w jego życiu, kiedy nie dręczyły go niepokoje egzystencjalne i czuł się naprawdę szczęśliwy.

Czyż to wyznanie nie tłumaczy monologu jednego z bohaterów powieści: "Trzeba przez to wszystko przejść, żeby zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko szamotać i coraz głębiej pogrążać. Bredziłeś o odwadze. Jest tylko strach. Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Potem wyżera w tobie wszystko, wszystkie myśli i uczucia. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy Królestwa Bożego".

Dlaczego Andrzejewski zaczął odchodzić od nowej wiary?

Może zrobił na nim wrażenie widok siebie samego w lustrze podstawionym mu przez Miłosza? Bo wiadomo, że przeczytał "Zniewolony umysł", a w nim rozdział o sobie "Alfa, czyli moralista", w którym Miłosz nie oszczędzał dawnego przyjaciela. "To był dla niego cios, ale otrzeźwiający" - napisze po latach poeta w przedmowie do tomu korespondencji z pisarzami. Kiedy zresztą Andrzejewski po Październiku wyjedzie za granicę, zaraz odwiedzi Miłosza i przyjaźń się odnowi.

Może zachwiały jego wiarę rozmowy z przybyłym z ZSRR Wiktorem Woroszylskim, od którego kiedyś tę wiarę chłonął, a który teraz nie krył rozczarowania?

A może po prostu szala balansująca między szczęściem i strachem przechyliła się w stronę strachu i postanowił się od niego uwolnić?

Kazimierz Brandys: obrona przed faktami

Wiceprezes ZLP, członek egzekutywy POP, niedawny delegat na zjazd PZPR, przewodniczący Stołecznego Komitetu Frontu Narodowego Kazimierz Brandys, który już za chwilę zrzeknie się wszystkich tych zaszczytów, w 1955 r. drukuje w "Nowej Kulturze" opowiadanie o emigrancie - "Nim będzie zapomniany". "Ta mysz - czytamy tam - uciekła z prawdziwie trudnego kursu. Nie róbcie z niego ideologa, to mysz. Za rok nie starczy mu śliny, żeby na nas pluć".

"Mysz" to malarz Wejmont, który w czasie wojny miał litewski paszport na nazwisko Wejmontinas, co uratowało go z rąk gestapo w czasie łapanki. W bohaterze powszechnie rozpoznawano Miłosza (w tę stronę szedł propagandowy atak na niego, kiedy został na Zachodzie - nie pierwszy raz zdradził, w czasie okupacji w Warszawie chronił go litewski paszport; tymczasem Miłosz nie miał litewskich papierów, pracował jako tragarz w bibliotece dla ausweisu). Sam Brandys skądinąd zaprzeczał, że chodziło mu o Miłosza. Nam powiedział, że napisał to z goryczy po przeczytaniu "Zniewolonego umysłu", ale na jego bohatera złożyła się czwórka, która wybrała wolność: Andrzej Panufnik, Stanisław Jerzy Lec, Roman Palester i Czesław Miłosz.

Miłosz z kolei opowiada nam, śmiejąc się tubalnie, że sam sobie winien. W czasie wojny dostał do recenzji powieść Brandysa, uważanego za nadzieję młodej prozy. - Akcja działa się w środowisku urzędniczo-handlowym, dużo było tam freudyzmu, psychoanalizy. Napisałem: "Niech Pan da spokój psychoanalizie, Pana talent jest realistyczny, niech Pan pisze realistycznie". No to napisał.

W styczniu 1956 r. ukazuje się w "Twórczości" rozliczeniowe opowiadanie Brandysa "Obrona Grenady", w którym zderzają się racje młodych, ideowych komunistów i partyjnych doktrynerów. Aktorzy chcą wystawić "Łaźnię" Majakowskiego, czemu sprzeciwia się doktor Faul ("wszystko, co nie pomaga produkcji, jest nieużyteczne"), dygnitarz od kultury, jak się okaże wkrótce - fałszerz rewolucji, w którym chciano widzieć wszechwładnego Bermana. Temat wybrany został nieprzypadkowo: gdy Kazimierz Dejmek chciał zrealizować rok wcześniej w łódzkim Teatrze Nowym "Łaźnię", pierwsze próby prowadził potajemnie, bo nie miał zgody cenzury.

Dziś trudno zrozumieć, dlaczego akurat to opowiadanie wywołało tak burzliwą dyskusję. W każdym razie dobrze ilustruje to fakt, że w 1956 r. spory ideowe intelektualistów zaangażowanych w komunizm nie dotyczyły bynajmniej jego odrzucenia, tylko poszukiwania, gdzie jest to miejsce dla uczciwego partyjnego. Ujawnienie "spekulacji wroga klasowego na odwilży" oraz "największej tragedii komunisty - współdziałania z wstecznictwem" - oto co poruszało recenzentów.

W czasach "Solidarności" jakiś czytelnik na wieczorze autorskim spyta Brandysa, kiedy po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości. Ten odpowie, że decydującym momentem były dla niego rozmowy z ludźmi zwalnianymi z więzień w latach 1954-56.

"Jednakże właściwa odpowiedź powinna brzmieć inaczej - skomentuje to w dzienniku-eseju "Miesiące". - Wątpliwości czułem od początku, a im wyraźniej je czułem, tym silniej je w sobie zagłuszałem. Każda wątpliwość naruszała logikę i etykę przyjętego założenia i obciążała poczuciem winy. W 1955 r. jeszcze próbowałem bronić się przed faktami. W gruncie rzeczy już tylko broniłem siebie i chyba przed sobą samym".

Kazimierz Brandys opowiada nam, jak Zenon Kliszko, wtedy już członek KC, w pierwszym przemówieniu po Październiku, kwestionując osiągnięcia socrealizmu w literaturze, zrobił jeden wyjątek - dla jego powieści "Obywatele". Zaproponowano mu wtedy kolejne wydanie w 100 tys. egzemplarzy, a kiedy odmówił - Kliszko oświadczył, że towarzysz Brandys wyparł się "Obywateli".

Powieść tę Brandys skończył akurat w momencie, kiedy zaczęto wypuszczać ludzi z więzień. Tymczasem jest to książka, w której przekształcono w fabułę najgorsze wzorce stalinowskiej propagandy; wątpiący w nowy ustrój bohater negatywny zostaje zdemaskowany jako przedwojenny "dwójkarz", a jego przyjaciel, bohater pozytywny, odcina się od wroga.

- Nie mogłem pozwolić na wznowienie książki, w której opisywałem proces polityczny jako uczciwy i zgodny z prawem - opowiada nam Brandys. - Słuchałem o niewinnych ludziach, których torturami zmuszano do zeznań i ziemia usunęła mi się spod nóg. Był wśród nich generał Kuropieska, przyjaciel z oflagu mego brata Mariana. Był Bronisław Zieliński, tłumacz Hemingwaya, którego Humer kopał w twarz. I Szczęsny Dobrowolski, torturowany w śledztwie. Znałem go sprzed wojny. Był działaczem komunistycznej organizacji akademickiej Życie, ja należałem do pozostającego w orbicie PPS-u ZNMS-u, wspólnie braliśmy udział w akcjach pod uniwersytetem przeciwko bojówkom. Jego zwierzchnikiem w Życiu był Anatol Fejgin, spotkał go znów w więzieniu - jako śledczego. Oskarżony w ramach walk frakcyjnych o udział w spisku i agenturę Szczęsny po wyjściu z więzienia zażądał zwrotu legitymacji partyjnej.

Pytamy Brandysa, czy nie wiedział tego wszystkiego wcześniej.

- Wiedzieliśmy o aresztowaniach, ale nie o torturach. "Kuźnica" i ludzie z mego środowiska dopatrywali się analogii z rewolucją francuską. Wyroki śmierci jawiły nam się jako wyroki na Dantona, Kamila Desmoulins, panią Roland. Rozrachunki z trockistami porównywaliśmy do zniszczenia Żyrondy. Prowadziłem takie monologi wewnętrzne, bo czułem, że coś jest nie w porządku.

Wielkim przełomem 1956 r. stało się uwalnianie i rehabilitacja AK-owców, artykuły o AK i Powstaniu Warszawskim (najgłośniejszy, "Na spotkanie ludziom z AK", napisali trzej dwudziestokilkulatkowie z "Po prostu": Jerzy Ambroziewicz, Walery Namiotkiewicz i Jan Olszewski, zresztą późniejszy premier). Maria Dąbrowska notowała w dzienniku (24 kwietnia 1956 r.): "Na razie mamy do czynienia z burzą w łonie »kościoła«. Drze się szaty z powodu mordowania przez Stalina komunistów. A co z milionami pomordowanych niekomunistów?". Jednak nasi bohaterowie dużo bardziej przeżywają to, że komunizm niszczył komunistów. Brandys wyjaśnia nam, że i dziś wciąż fascynuje go pytanie, czy rewolucja musi zawsze pożerać samą siebie.

Na zorganizowanej w grudniu 1955 r. przez KC naradzie ideologicznej z udziałem Jakuba Bermana i ponad setki twórców Brandys zada te nurtujące go pytania: "Dlaczego dyktatura proletariatu jest pieczęcią milczenia? Dlaczego pewne rzeczy są tylko dla wtajemniczonych? Dlaczego praworządność jest w dalszym ciągu stosowana połowicznie? Sam spotykam ludzi, którzy po odsiedzeniu kilku lat w więzieniu nie uzyskują ani rekompensaty moralnej, ani rehabilitacji".

Tadeusz Konwicki: obolały obserwator

W 1954 r. Tadeusz Konwicki napisał powieść "Z oblężonego miasta", której bohater ma jego wileński życiorys, odchodzi od swego oddziału AK, wstępuje do partii. Przy okazji wyjazdu służbowego zostaje za granicą, ale i ten krok będzie kolejnym aktem samooszukiwania się, kolejną zdradą. Wszystkiego tego dowiadujemy się z wymuszonej okolicznościami spowiedzi, jaką staje się wywiad dla wrogiej rozgłośni. Bohater "Z oblężonego miasta" ma wiele cech późniejszych bohaterów powieści Konwickiego: poczucie wyobcowania, skłonność do rozprawiania się z narodowymi mitami, autoironię. Jak pisał Tadeusz Sobolewski, to właśnie ta powieść otwiera wielki cykl książek Konwickiego, w których autor "rozsuwa kulisy rzeczywistości i pokazuje Peerel jako część kosmosu, w perspektywie zagłady i wieczności" - w której codzienne zmagania mieszkańców Peerelu tylko na pozór wydają się miałkie i trywialne. Jest tam jednak jeszcze niemało ukłonów w stronę socu, jak choćby obecność pozytywnego bohatera - młodego inżyniera, sekretarza POP, który nie zdradza, nie ucieka, ale buduje Polskę Ludową.

Sam Konwicki tej swojej książki stanowczo nie lubi.

"Nie tylko nic nie zyskałem, ale i straciłem - powie wiele lat później o swoim epizodzie socrealistycznym. - Mogę na to przytoczyć dowód - pięć moich nieudałych, wadliwych, ułomnych i chorych książek to właśnie straty spowodowane moim lekkomyślnym przyłączeniem się do marksizmu. Nie można tam doszukiwać się takiego koniunkturalizmu jak w późniejszych pokoleniach, już sytych, odzianych i lekko rozwydrzonych".

Zaś rok 1956 przeżył, jak napisze, w charakterze obolałego obserwatora. Prowadził nawet dziennik przeciwko Październikowi, który potem spalił. "Ja miałbym też powiedzieć - ironizował w "Kalendarzu i klepsydrze" - »Pomyliłem się, przepraszam, i już jestem świeżutki, inny«. Runęła moja nadpiłowana gałąź, a ja razem z nią. Nade mną grzmiał październik, huczał listopad, stękał grudzień, szemrał styczeń, popiskiwał luty. Ja leżałem bez ruchu, oblizując krew płynącą z nosa".

- Byłem wstrząśnięty tym, że ci, co mnie szturchali jako inteligenta, mieszczanina, reakcjonistę, AK-owca, w którymś momencie rzucili legitymacje i to wtedy, kiedy zaistniała możliwość ponoszenia odpowiedzialności - doda w rozmowie z nami. - Uważałem, że ktoś musi tę odpowiedzialność ponosić i dlatego ja legitymacji nie rzucę. Ja, dżentelmen wileński, miałbym się wymigiwać? Proszę bardzo, biorę wszystko na siebie, stalinizm to Bierut, Radkiewicz i ja.

Wiktor Woroszylski: powrót pilnie potrzebny

- Kiedy w 1952 r. wyjeżdżałem do ZSRR - powie rok przed śmiercią - myślałem, że to, co dzieje się tu, w Polsce, jest psute przez małych, słabych ludzi. Dlatego trzeba jechać tam, pożyć z tamtymi ludźmi, z prawdziwymi proletariuszami. Zdawałem sobie sprawę, że mogą być jakieś trudności materialne, braki w zaopatrzeniu, ale byłem przekonany, że atmosfera moralna będzie wspaniała.

O swoich pierwszych rozczarowaniach Woroszylski opowie towarzyszom z KC PZPR, gdy przyjedzie na pierwsze wakacje do Polski i opisze je w szkicu "Materiały do życiorysu": "Znalazłem się w ZSRR w okresie, kiedy tzw. beriowszczyzna osiągnęła swą kuluminację. Panowała atmosfera nieufności, podejrzliwości, strachu. Na moich oczach rozegrała się wielka prowokacja epoki - sprawa lekarzy. Przeraziła mnie towarzysząca jej faszyzacja nastrojów, dzikie wykoślawienie świadomości ludzkiej, demoralizacja młodzieży. Najbardziej zaś uderzyły mnie wynaturzenia w życiu literackim. Biurokracja, asekuranctwo, nacisk administracyjny, dogmatyzm, schematyzm".

Swoje sowieckie doświadczenia opisze też w wierszu "Cztery zimy".

 

Pierwsza zima mrozem zwarzyła

krew na krę gęstniejącą w żyłach.

Druga zima sypnęła śniegiem:

nic nie czuję, nie widzę, nie wiem.

trzecia zima: pod grudą białą

coś ruszało się, coś tajało.

A teraz jest czwarta zima,

której serce już nie wytrzyma.

 

Właśnie tej trzeciej moskiewskiej zimy Woroszylski jest świadkiem pierwszych przejawów odwilży. Rozmawia z pisarzami powracającymi z łagrów. W 1954 r., będąc w Gruzji, czyta w gazecie, że zrehabilitowano trzech wielkich gruzińskich pisarzy zamordowanych przez NKWD, i dedykuje im wiersz. To, że system zdolny jest do uznania swej winy, oddania sprawiedliwości ofiarom, samooczyszczenia - jest wciąż dla niego przejawem prawdziwego piękna.

Wiosną 1956 r. pisze do niego Kazimierz Brandys: "Bardzo potrzebny byłby teraz Twój powrót. Domyślasz się, że przeżywamy tu ciężkie chwile. Ja osobiście nie mogę odepchnąć od siebie najgłębszych obaw o sprawy zasadnicze. Nie ja jeden zresztą. Jest coraz więcej sytuacji i spraw, w których brak nam Ciebie".

4 lipca 1956 r. Woroszylski wraca do kraju, a już 12 lipca, dwa tygodnie po Czarnym Czwartku, kiedy to na ulicach Poznania zginęło z rąk wojska i UB ponad stu manifestantów, redakcja "Nowej Kultury" wysyła go tam na reportaż. Pierwsze kroki, jak na partyjnego dziennikarza przystało, kieruje do siedziby PZPR. Uczestniczy w plenum komitetu miejskiego. Widać, co go naprawdę nurtuje: jak partia się podniesie się po tym ciosie. Z czytelnikami dzieli się nadzieją, że "kryzys w Poznaniu to szansa na odrodzenie organizacji", że trwa walka "o rewolucyjną postawę dołowego aktywisty, samodzielnego działacza, bojownika o sprawę robotniczą". Po wizycie w UB pisze: "Towarzysze z Bezpieczeństwa proponują rozróżnienie terminów »spisek« i »prowokacja«. Jeżeli spisku prawdopodobnie nie było, to elementy prowokacji antypaństwowej miały miejsce".

Jeszcze w tym momencie, mimo całej swej wiedzy i wahań, Woroszylski wchodzi w rolę partyjnego propagandzisty. W sierpniu na III plenum Zarządu Głównego ZMP buntuje się nie tyle przez pamięć zamordowanych w Poznaniu robotników, co przeciw zbiurokratyzowaniu życia partyjnego: "Jesteśmy abstrakcją, niezmaterializowaną ideą, pozycją w biurokratycznym sprawozdaniu, tylko nieżywą, rewolucyjną organizacją młodzieży. Oto dno klęski, fikcyjność naszego istnienia". I zgadza się kandydować do prezydium Zarządu Głównego ZMP.

Tymczasem starszy o pokolenie Ważyk jest już odarty z wszelkich złudzeń. Jego napisany wówczas wiersz o poznańskim Czerwcu ujrzy światło dzienne dopiero w czasach "Solidarności".

 

Zawieście sumienie w szafie (...)

Staruszka niesie pod chustką dwa

chleby przebite kulami

radio nadaje pęczek dźwięków

sygnał geodezyjny

którego nikt nie rozumie

Tak być powinno

słowa się już nie liczą

tyle ich poległo

czerwiec się już kończy

jak ten wiersz milczeniem.

 

Od plenum do plenum

Z dzienników Mieczysława Jastruna dowiadujemy się, że latem 1956 r. Jerzy Andrzejewski zaczyna rozmyślać o wystąpieniu z partii. W rozmowie z Jastrunem pyta: "Bo czyż można być w tej samej organizacji, w której są Nowak, Kłosiewicz, Witaszewski?".

Gen. Kazimierz Witaszewski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP i członek KC, zwrócił na siebie uwagę literatów wystąpieniem w łódzkim zakładzie pracy, gdzie składał antyinteligenckie deklaracje ("Panuje wielki zamęt wśród inteligencji, literatów i dziennikarzy. Oni są przyczyną zamętu w naszym kraju. Prawo do krytyki ma tylko klasa robotnicza"), wprost atakował Antoniego Słonimskiego ("Panu Słonimskiemu i podobnym pismakom nie podoba się ten ustrój. Gdyby Słonimski przyjechał tu do Scheiblera, toby musiał włożyć hełm strażacki, żeby mu głowa nie spadła"), a miał także powiedzieć, że do obrony partii przed antypartyjnymi elementami "jak zajdzie potrzeba, użyje się gazrurki".

Na zwołanym w lipcu VII Plenum KC PZPR padają słowa, że "toczy się walka klasowa, którą prowadzi podziemie wspierane i inspirowane przez ośrodki imperialistyczne" (Franciszek Jóźwiak), czego dowodem mają być wypadki poznańskie, "akcja kontrrewolucyjna wymierzona przeciw władzy ludowej" (Kazimierz Mijal). Mówi się o "chaosie ideologicznym" i "warcholstwie prasowym" (Wiktor Kłosiewicz). A "kołtun chce demokratyzacji i wróg chce demokratyzacji, i on, towarzysze, szlusuje do tego hasła i robi swoją robotę", a "myśmy na Biurze niejednokrotnie mówili, że trzeba wziąć i zrobić w prasie porządek" (Zenon Nowak). Te wystąpienia tzw. dogmatyków (zwanych też natolińczykami), kontrowane przez partyjnych reformatorów (zwanych też puławianami), mogłyby się wydać śmieszne po odwilżowym odświeżeniu języka. Budzą jednak grozę, ponieważ nie ma wątpliwości, że siłę ich słów mogą wesprzeć radzieckie czołgi.

Z drugiej strony - piszą Zbysław Rykowski i Wiesław Władyka w książce o Październiku '56 - plenum pokazuje, jaka jest alternatywa: dalsza demokratyzacja albo rządy silnej ręki. A społeczeństwo demonstruje władzy, co woli. Lato 1956 r. to setki nowych samorządów fabrycznych, tysiące rezolucji do KC z żądaniem demokratyzacji, kilkanaście tysięcy wniosków rolników o wystąpienie ze spółdzielni produkcyjnych, a także coraz śmielsze artykuły w prasie, kilkusettysięczna rzesza pielgrzymów na Jasnej Górze i Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie.

Również większość partyjnych literatów demonstruje poparcie dla demokratyzacji i reformatorskich sił w partii. Na jednym z zebrań POP ZLP padają głosy, że na VII plenum toczyła się walka między komunizmem a faszyzmem, a "Natolin to grupa o tendencjach faszystowskich. Jeśli się tych tendencji nie zniszczy, to partia zginie".

16 października, tuż przed kolejnym, VIII Plenum KC, Bolesław Piasecki, szef PAX-u, publikuje w "Słowie Powszechnym" głośny artykuł "Instynkt państwowy", gdzie dowodzi, że tocząca się ogólnonarodowa dyskusja przekroczyła "ramy odpowiedzialności narodowej i państwowej" i niedwuznacznie straszy stanem wyjątkowym.

19 października o godzinie 7 rano na Okęciu ląduje samolot z przywódcami sowieckimi: Chruszczowem, Kaganowiczem, Mikojanem i Mołotowem. Chruszczow wychodzi do polskiej delegacji i wywija jej pięścią przed nosem. Na VIII plenum, które się rozpoczyna trzy godziny później, I sekretarz Edward Ochab proponuje, by wybrać na jego miejsce Władysława Gomułkę (odsuniętego od władzy w 1948 r. i więzionego do 1954), i prosi o przerwę ze względu na wizytę radzieckich przyjaciół. Wieczorem prosi o kolejne odroczenie obrad. Delegacja KC KPZR odjeżdża dopiero następnego dnia rano. Przez cały ten czas - i przez dwa następne dni - plenum obraduje "pod kontrolą" wiecujących na Politechnice Warszawskiej. Wiec to akt poparcia dla partyjnych reformatorów, ale też sposób, by powstrzymać wiecujących od demonstracji pod ambasadą radziecką.

Wiktor Woroszylski idzie oczywiście 19 października na politechnikę. W tym samym gmachu w grudniu 1948 na kongresie zjednoczeniowym PPS i PPR przyglądał się - wraz z Tadeuszem Borowskim - jak sala wytupywała Gomułkę. Dziś, gdy pada nazwisko towarzysza Wiesława, wybuchają niekończące się oklaski. Po powrocie do domu zanotuje w dzienniku: "W pewnym momencie poruszenie od wejścia, przez salę przebiega fala owacji. To wkracza delegacja Żerania z Goździkiem. Ma tłum w rękach jak glinę. Widać, że nie spał. Ze zmęczenia słania się na nogach. Ochrypnięty głos, powoli powtarza różne frazy, jakby chciał je wtłoczyć słuchającym do głowy. Nie jest efektowny, ale nie sposób go nie słuchać. Odwaga, szczerość, mądrość, szacunek do słuchaczy i siebie. Tak wyobrażam sobie mówców w 1917 r. w Smolnem".

Lechosław Goździk czyta proponowaną przez reformatorów partyjnych propozycję zmian w Biurze Politycznym i sekretariacie KC. Ujawnienie listy, którą powinno zaproponować i zatwierdzić plenum, ma stać się środkiem nacisku, postawić władze przed faktami dokonanymi. Goździk daje do zrozumienia, że "działacze tej nocy winni być ostrożni".

"Wokół Warszawy - zapisuje Woroszylski w dzienniku - zaciska się pierścień wojsk radzieckich, a węższy pierścień wojsk KBW zdecydowany jest jej bronić. KBW wraz z bezpieczeństwem są po naszej stronie. Były przygotowania do zejścia komitetu wojewódzkiego partii w podziemie, a w bezpiece powołano komendę obrony miasta".

W tych dniach, kiedy wydawało się, że w grę wchodzi - używając późniejszego określenia - rozwiązanie siłowe, Julian Stryjkowski, człowiek niewielkiej postury, idzie do KW PZPR wraz z kolegą, też niedużym, Tadeuszem Zabłudowskim, by zgłosić gotowość bronienia partii. Towarzysze odsyłają go jednak do domu, obiecując, że w razie zagrożenia zadzwonią.

Do Woroszylskiego przychodzi pisarz Witold Wirpsza. Mówi, że można się spodziewać puczu wojskowego i że gotowa jest lista 700 osób do aresztowania. Radzi nie nocować w domu. "Jakieś ziarenko w tym wszystkim jest, ale Wirpsza wszystko rozdmuchuje, o nienocowaniu nie ma mowy - komentuje Woroszylski. - Idziemy spać późno, nie wiedząc, za jakiej władzy się obudzimy".

23 października Woroszylski jest na kolacji u Artura Międzyrzeckiego. Późnym wieczorem wysłuchują w radiu komunikatu o nowym składzie Biura Politycznego, z Gomułką jako I sekretarzem. "Siły postępowe, siły patriotyczne - zwyciężyły" - zanotuje później Woroszylski. I dalej: "Ruszamy na miasto przewietrzyć euforię".

Ludzie na mieście rozchwytują dodatki nadzwyczajne gazet i radośnie komentują wydarzenia. Jest po północy, ale Woroszylski nie chce wracać do domu, wie, że i tak nie zaśnie. Idzie więc z kolegami na Stare Miasto, do Kazimierza Brandysa. Wyciągają go z łóżka. Wręczają mu "Trybunę Ludu". "Czy się nie łudzimy? Czy uczucia nasze nie są oparte jedynie na pragnieniach? To pokaże czas. Ale na razie znowu po raz pierwszy od dawna wierzymy" - czytamy w dzienniku Woroszylskiego.

Następnego dnia i Brandys, i Woroszylski są w tłumie 400 tysięcy warszawiaków zgromadzonych na placu Defilad, by poprzeć Gomułkę.

Czym jest socjalizm?

Z tą samą pasją i namiętnością, z jaką wierzył w nieomylność partii, Woroszylski atakuje teraz jej błędy i wypaczenia. Pryszczaty zamienił się w rewizjonistę. "Nowa Kultura" jest pełna jego rozliczeniowej publicystyki. Ale atakuje tak, jakby sam był jednym z oszukanych, a nie tych, którzy oszukiwali. I wciąż jeszcze wierzy w komunizm, tylko nie ufa wykonawcom.

"Pozwoliliśmy wmówić sobie - pisze - że są nazwiska, których nie wolno wymieniać, i że to wcale nie jest fałszowanie historii, tylko jej rewolucyjna perspektywa, że są inne nazwiska, które stale należy wymieniać, i że to nie jest dworactwo, tylko ideowość. Pozwoliliśmy wmówić sobie, że nasze natchnienie może podlegać, w związku z rocznicą bądź jubileuszem, mobilizacji w trybie administracyjnym". I jeszcze: "Stalinizm to nie tylko gwałt zadany ekonomice, to również stały gwałt zadawany ludziom, jednostkom i grupom, to system terroru, szpiclostwa, prowokacji, brutalnego nacisku dla osiągnięcia pozorów »jedności moralno-politycznej« narodu".

Od tej jesieni zaczyna publikować na łamach "Nowej Kultury" Leszek Kołakowski. Jednak tekstu "Śmierć bogów", gorzkiego pożegnania z utopią komunizmu, cenzura nie przełknęła.

"Kiedy stajemy się komunistami mając lat osiemnaście - zaczyna Kołakowski - jesteśmy braćmi komunardów paryskich, robotników rosyjskich z czasu rewolucji, żołnierzy z hiszpańskiej wojny domowej. Mamy zatem przed sobą cel, który usprawiedliwia wszystko. Nie cierpimy tych, którzy głosikiem czystym i dźwięcznym jak śpiew kastratów nawołują nas do umiaru i ostrożności". Charakteryzując logikę systemu, Kołakowski zauważa, że stalinizm był mitologią zdolną do życia dzięki swej integralności, zaś kapłan stalinowski rozumował tak: "Dzisiaj spodoba ci się obraz Paula Klee, jutro przestaniesz się zachwycać architekturą socrealizmu, pojutrze zwątpisz w przechodzenie ilości w jakość, a następnego dnia wypowiesz wierność Cesarzowi; że zaś władza Cesarza jest władzą ludu - będziesz wrogiem ludu. W ten sposób, skoro podoba ci się obraz Paula Klee, jesteś wrogiem ludu in potentia, jesteś obiektywnym wrogiem ludu, obiektywnym szpiegiem i dywersantem".

Równie niestrawny dla cenzury okazał się inny tekst Kołakowskiego - "Czym jest socjalizm". Uznany za manifest rewizjonistów będzie krążył latami w samizdacie na cienkich niebieskich przebitkach.

"Powiemy wam, czym jest socjalizm. Ale najpierw powiemy, czym nie jest. Otóż socjalizm nie jest:

- społeczeństwem, gdzie pewien człowiek, który nie popełnił przestępstwa, czeka w domu na przyjście policji;

- społeczeństwem, gdzie pewien człowiek jest nieszczęśliwy, ponieważ mówi to, co myśli, a inny jest nieszczęśliwy, ponieważ nie mówi tego, co myśli;

- państwem, w którym ktoś żyje lepiej, ponieważ wychwala przywódców państwa;

- państwem, z którego nie można wyjechać;

- państwem, które samo określa, kto i jak może je krytykować...".

To z Kołakowskim zapewne polemizował Bolesław Piasecki w "Instynkcie państwowym", wpisując się w stały peerelowski zwyczaj atakowania tekstów, które z powodów cenzuralnych nie ukazały się w druku: "Próba przemienienia Polaków na stałe w niewiedzących, czym jest socjalizm, a jednocześnie żyjących w socjalizmie, dla praktycznego życia narodu nie oznacza nic innego niż anarchię".

Zmasakrowana nadzieja

23 października przed pomnikiem generała Bema w Budapeszcie węgierscy studenci urządzają manifestację na rzecz solidarności z Polską. Przemawia do nich Adam Ważyk, który pojechał tam na konferencję, a trafił na rewolucję. Tego dnia spadnie z cokołu pomnik Stalina, policja zaatakuje manifestantów i tak rozpocznie się powstanie. A Ważyk napisze:

 

Byłem z wami w ten dzień, gdy pod

pomnikiem Bema

wznosiliście węgierskie i polskie

sztandary.

Nie wiem, kto z was raniony, a kogo już

nie ma,

kiedy głosy umilkły i świecą pożary.

Twój głos, Tiborze Dery, w godzinie

zamętu

pytał mnie przez telefon, czy jestem

bezpieczny;

i głos ten usłyszałem z gmachu

parlamentu

załamany w eterze jak krzyk ostateczny.

My, cośmy byli dziejów sumieniem,

milczymy,

i oto racją stanu jest ta mowa niema...

Gdzie po zwłokach powstańców pełzną

gorzkie dymy,

tam ostatni mit runął. Został pomnik

Bema.

 

30 października, samolotem z transportem leków i krwi dla powstańców, przylatuje do Budapesztu Wiktor Woroszylski. Jest świadkiem tego, jak 4 listopada do miasta wjeżdżają radzieckie czołgi. Następnego dnia wysyła iskrówkę do ZLP w Warszawie z apelem, by koledzy pisarze poparli węgierską rewolucję i zaprotestowali przeciwko zbrodni ludobójstwa.

Z okupowanych przez Sowietów Węgier wraca do Polski dopiero 11 listopada - całkowicie odmieniony. A choć jeszcze przez dziesięć lat będzie próbował naprawiać partię, nigdy nie powie i nie napisze niczego w partyjnej nowomowie, nigdy nie stanie już po stronie władzy. Aby cenzura puściła mu wiersz o Budapeszcie, zatytułuje go "Port Said" (trwa konflikt wokół Kanału Sueskiego); dopiero w tomiku z 1989 r. powróci tytuł "Miasto".

 

Więc jeszcze tego było trzeba,

więc jeszcze to w pamięci zmieszczę:

odłamki strzaskanego nieba

deptać bezradnie w obcym mieście.

Potem zejść niżej. Nie do piekieł:

do podziemnego lazaretu.

Lekarzom oddać się w opiekę,

podobnym do zmęczonych kretów.

Patrzeć, jak sączy się powoli

w szklanych arteriach surowica,

patrzeć na rany, wiedzieć: boli,

wiedzieć i widzieć okiem widza.

Potem stąd wyjść. I wszystko przeżyć.

Nad miasta stojąc popiołami,

w sklejone niebo znów uwierzyć -

w sklejone niebo z aniołami.

 

Woroszylski długo jeszcze będzie opowiadał o pogrzebanych węgierskich nadziejach, o poznanych w Budapeszcie przyjaciołach. Już z Warszawy śledzić będzie ich dalsze losy.

Geza Losonczy, jego pierwszy kontakt, minister stanu w rządzie Imre Nagya, umiera w więzieniu skutek brutalnego przymusowego karmienia.

József Dudas, lider jednego z ugrupowań tworzących Narodowy Komitet Rewolucyjny, zostaje stracony na mocy wyroku sądu przez nową, lojalną wobec Moskwy władzę.

Attila Szigethy, dziennikarz, sekretarz stanu w rządzie Nagya, po kolejnych próbach samobójczych wyskakuje przez okno w więziennym szpitalu.

Niemal natychmiast po powrocie z Budapesztu Woroszylski siada do pisania na podstawie sporządzanych na gorąco notatek "Dziennika węgierskiego", który później przełożono na francuski (tłumaczka pod wpływem tej lektury wystąpi z Komunistycznej Partii Francji), rosyjski (będzie krążył po tamtejszym samizdacie), niemiecki. W Polsce opublikuje go w odcinkach "Nowa Kultura" (w książce ukaże się lata później na emigracji). Jeszcze nie skończył się druk "Dziennika", kiedy zespół "Nowej Kultury" wybiera Woroszylskiego na redaktora naczelnego.

W grudniu 1956 r., na walnym zjeździe literatów, Wiktor Woroszylski powie: "Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi zapłacić za rozstrzelany w Budapeszcie socjalizm, za zmasakrowaną nadzieję na prawdziwy socjalizm, nie skażony nieludzkością i kłamstwem". I zgłosi wniosek, aby ZLP zaprosiło do Polski pisarzy węgierskich, którzy chcieliby z takiego zaproszenia skorzystać (i drugi, by związek wystąpił o zlikwidowanie wszelkich form cenzury). Jednak zjazd nie decyduje się na podjęcie uchwały w sprawie Węgier, żeby nie rzucać Gomułce kłód pod nogi. Za to 291 pisarzy, w tym wszyscy nasi bohaterowie, podpisuje list solidaryzujący się z pisarzami węgierskim."Wstrząśnięci tragedią narodu węgierskiego, nie mogąc milczeć wobec apelu pisarzy węgierskich pragniemy - jako pisarze, obywatele kraju znającego wagę i cenę wolności - wyrazić swój najgłębszy ból z powodu rozlewu krwi, do którego doprowadziły skompromitowane metody rządzenia i interwencja obcych wojsk".

Na tym samym zjeździe zdecydowaną większością głosów delegaci wybierają na prezesa ZLP Antoniego Słonimskiego (który poprzednie władze ZLP określa mianem plutonu egzekucyjnego literatury), zaś w uchwale wypowiadają się za zniesieniem wszelkich form cenzury prewencyjnej, włączeniem prohibitów do normalnych zbiorów bibliotecznych i naprawieniem krzywd represjonowanym w czasach stalinowskich.

Tej jesieni i zimy na spotkaniach w zakładach pracy, na uczelniach, w klubach dyskusyjnych Wiktor Woroszylski przyjmowany jest jak bohater. Któregoś dnia zapraszają go na odczyt dla młodych oficerów w Sztabie Generalnym WP. Do sali wkraczają w asyście polskich oficerów, i zajmują miejsca w pierwszym rzędzie, generałowie sowieccy. Ale grozy w powietrzu nie czuć. Sowieccy generałowie przysłuchują się jedynie rozognionemu poecie z ironicznymi uśmieszkami.

Polski Październik nie zostanie zdławiony za pomocą sowieckich czołgów. Za to konsekwentnie, krok po kroku, polska władza przekreślać będzie jego ideały i zdobycze. 

 

Korzystałyśmy z materiałów: Zbysław Rykowski, Wiesław Władyka, "Polska próba. Październik '56", WL, Kraków 1989; stenogramy zjazdów ZLP (biblioteka Domu Literatury); stenogramy zebrań POP PZPR ZLP (archiwum m.st. Warszawy). Dziękujemy pani Janinie Woroszylskiej za udostępnienie nam niepublikowanych dzienników Wiktora Woroszylskiego









Gazeta Wyborcza - 18/03/2000

 

SOCREALIZM

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (8)

Cała wstecz

 

 

 

Coraz ostrzejsza cenzura, odwoływanie z kolegiów redakcyjnych, zakaz wyjazdów zagranicznych, a nawet zakaz publikacji - to tylko część przyjemności, jakie czekają na tych, którzy "nie chcą przyjąć partyjnej platformy" i "błąkają się po ideowych rozdrożach".

 

Komentując stosunek I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki do literatów, emigracyjny eseista Jerzy Stempowski pisał w liście do redaktora paryskiej "Kultury" Jerzego Giedroycia: "Normalnych ludzi zatrzymuje myśl, że nie znając przyszłości, nie wiedzą na pewno, co okaże się potrzebne i użyteczne. Gomułka natomiast czytał Marksa na sposób krawców berdyczowskich, jako prawdę objawioną. Zna przyszłość, więc wie, że literatura jest mu niepotrzebna".

W maju 1957 roku, postulując "umocnienie jedności partii nadwyrężanej od 1955 roku przez rewizjonistów", Gomułka w referacie na IX Plenum KC zaatakował Leszka Kołakowskiego, wymienił też, jako rzecznika rewizjonizmu, Wiktora Woroszylskiego.

"A więc Gomułka uderza w twórczą myśl - notuje w dzienniku Maria Dąbrowska. - Ewolucja, a raczej regresja Gomułki do roli tępego antyintelektualisty zapowiadała się już w tej rozmowie, kiedy zeszłego roku w czasie Zjazdu ZLP byłam z delegacją u »człowieka narodu«. Już wtedy mówił z gniewem o Woroszylskim i Kołakowskim. I wręcz zapowiadał: "Będziemy twardzi. Będziemy aresztowali".

Kilka miesięcy później, kiedy partyjna organizacja pisarzy zaprotestuje przeciwko likwidacji realizującego ideały Października pisma młodej inteligencji "Po prostu" i brutalnemu rozpędzeniu manifestacji studenckich, rozsierdzony I sekretarz odpowie pisarzom: "Nie może być autonomicznych organizacji, które uzurpują sobie prawo politycznego ośrodka, reprezentując diametralnie inną politykę od tej, jaką prowadzi partia i rząd".

Z dzisiejszej perspektywy nie ulega wątpliwości, że Październik '56 skończył się już w Październiku. A jednak gdyby można było spytać naszych bohaterów, kiedy tak naprawdę uświadomili sobie, jak płonne były ich nadzieje na demokratyzację życia politycznego, zwiększenie swobód twórczych i poluzowanie cenzury, niewykluczone, że każdy z nich odpowiedziałby trochę inaczej. Dla Jerzego Andrzejewskiego i Adama Ważyka najprawdopodobniej był to moment, kiedy rozstawali się z marzeniami o wydawaniu własnego pisma i odchodzili z partii. Dla Wiktora Woroszylskiego i Tadeusza Konwickiego - moment, kiedy po ataku władz partyjnych na odwilżową i rozrachunkową linię "Nowej Kultury" opuszczali redakcję.

Partia wciąż się jednak łudziła, że uda jej się zachować jakiś wpływ na Kazimierza Brandysa i Juliana Stryjkowskiego. Na przykład w notatce Wydziału Kultury KC ze stycznia 1959 przeczytać można, że "istnieje w środowisku literackim kierunek konsekwentnie stojący na gruncie polityki partii; obejmuje on szereg wybitnych pisarzy, jak to towarzysze Kruczkowski, Putrament, Neverly, K. Brandys".

Koniec "Europy"

Jak dowiadujemy się z dziennika Mieczysława Jastruna, pierwsze rozmowy na temat nowego miesięcznika społeczno-literackiego odbyły się już pod koniec 1956 roku. Redaktorem naczelnym miał zostać Jerzy Andrzejewski - bo uważano, że władza wciąż się jeszcze z nim liczy - a do zespołu wejść mieli też Adam Ważyk, Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Juliusz Żuławski, Henryk Krzeczkowski, Zygmunt Mycielski.

- Chciałem brać udział w piśmie, które byłoby swobodniejsze, ale w granicach dopuszczalnych - opowiada nam Paweł Hertz. - Wtedy aparat partyjny wracał do koncepcji z lat 1945-48, to jest dopuszczania pewnej różnorodności w kulturze, i to było cenne. Chodziło nam jednak o to, by nie popełniać błędu "Po prostu", to jest lansowania socjalizmu z ludzką twarzą. Takie było stanowisko moje, Zygmunta Mycielskiego, Henryka Krzeczkowskiego. Uważaliśmy wydawanie pisma przeciwko tym, którzy się na jego wydawanie zgadzają, za absurd. Skoro dostajemy pismo od Gomułki, to bez sensu, byśmy go pouczali, że ma się oprzeć o społeczeństwo. Przecież gdyby to zrobił, Rosjanie weszliby i by go zmietli.

Dziennik kompozytora Zygmunta Mycielskiego z okresu formowania się redakcji "Europy" przynosi zadziwiająco trzeźwą i pozbawioną złudzeń ocenę sytuacji.

"Nie chcę im mówić, że nie bardzo wierzę w to wszystko. Możliwość swobodnego pisania, które »era gomułkowska« nieco otworzyła, wydaje mi się na krótką metę - a do istoty marksizmu i do istoty absurdu tego ustroju dobrać się nie można".

"Trzeba wsadzać kij, żeby rozszerzać dziurę, możliwości, które powstają. Jednakże nie wierzę w ewolucję absurdu. Dyktatura nie może być liberalna. Mimo to jakieś znaczenie doraźne pismo to może mieć - i dlatego wchodzę w to grono".

"Zabawne byłyby te zebrania, gdyby nie żałość spraw poruszających naszych czołowych pisarzy, bojowników o wolności, które lada chwila grożą zawaleniem, w których istnienie nikt nie wierzy. A do tego te dyskusje Ważyka, Jastruna i Jerzego, czy już nadszedł moment, czy nie. Czy w sprawie węgierskiej protestować, czy nie. Jakże w tych warunkach porywać się na pismo, które miałoby cień niezależności?".

Na temat charakteru pisma redakcja prowadziła rozmowy w KC, co wówczas nikomu nie wydawało się dziwne. Barbara N. Łopieńska opisała w "Res Publice" w tekście "Porwanie »Europy«", jak Paweł Hertz przekonywał towarzyszy, że we Francji wychodzi pismo pod takim tytułem i jest pod wpływem komunistów. Towarzysze zaś odpowiadali: "Gomułka obawia się dyskusji ideologicznej, która dziś musi być reformistyczna".

- Próbowaliśmy za pomocą różnych intryg - opowiada Hertz - trzymać rewizjonistów, np. Jana Kotta, jak najdalej od "Europy". Adam Ważyk już wtedy nie był groźny, dostał po nosie. Był zresztą sceptyczny w stosunku do rewizjonistów. Chciał mieć pismo, żeby publikować w nim eseje, pisać, które malarstwo jest dobre, a które złe.

Redakcja miała całkiem jawny kontakt z Jerzym Giedroyciem i paryską "Kulturą", telefonowali do siebie nawzajem, ustalalali wymianę tekstów. O tempie odchodzenia od Października świadczy fakt, że niespełna półtora roku później za kolportaż paryskiej "Kultury" skazano na trzy lata więzienia Annę Rewską, uczestniczkę zamachu na Kutscherę. Jej proces stał się swego rodzaju manifestacją. Na sali sądowej pojawiło się kilkudziesięciu intelektualistów, m.in. Jan Parandowski, Józef Chałasiński, Tadeusz Kotarbiński, Stanisław Ossowski, Edward Lipiński, Paweł Hertz, co zrobiło wstrząsające wrażenie. "Takiej publiczności nie było w sądzie - pisał też obecny na sali Zygmunt Mycielski - od czasu procesów brzeskich czy komunistycznych procesów za sanacji".

Wszystko zdawało się być na dobrej drodze - dostali lokal, telefon, etaty dla sekretarki i zespołu, mieli przygotowane trzy numery (Miłosz zgodził się na druk fragmentów "Traktatu poetyckiego") - kiedy któregoś dnia goniec z RSW Prasa, monopolistycznej instytucji wydającej w Polsce pisma i gazety, przyniósł wszystkim wymówienia z pracy.

Dziś Hertz mówi, że zakaz wydawania "Europy" to najlepsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć. Pismo i tak nie istniałoby długo i tylko zespół by się skonfliktował. Nie ukazał się ani jeden numer, ale pozostała legenda, do której przyczynił się osobiście Władysław Gomułka. Ówczesny sekretarz KC Jerzy Morawski opowiedział Barbarze N. Łopieńskiej finał całej sprawy.

- Żadnej "Europy" nie będzie - powiedział I sekretarz. - Mało to mamy kłopotów z "Nową Kulturą"?

Po rozwiązaniu "Europy" Paweł Hertz umówił się w kawiarni Nowy Świat z szefem Podstawowej Organizacji Partyjnej warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich Janem Strzeleckim i oddał mu legitymację partyjną.

- Wreszcie - mówi - miałem jasny powód do wystąpienia z partii. No bo skoro nie mają do mnie zaufania... Ale nie chciałem robić z tego demonstracji. Nikomu nie powiedziałem, tylko mojemu przyjacielowi Juliuszowi Żuławskiemu.

Żuławski też przyszedł do Nowego Światu i oddał Strzeleckiemu legitymację.

A potem kolejno legitymacje złożyli: Jerzy Andrzejewski, Adam Ważyk, Mieczysław Jastrun, a spoza redakcji: Stanisław Dygat i Jan Kott. Mieczysław Jastrun odnotuje w swoim dzienniku: "Jestem więc wolny i nie lękam się żadnych konsekwencji. Tak, czuję się odrodzony". Wcześniej pisał: "Z trudem podnoszę się z upadku, ale jeszcze nie wiem, jak głęboko zanurzony jestem w tym bagnie. Nie znam ideologii, która by równie skutecznie wypatraszała z duszy, z wyobraźni, z prawdy. Może lepiej by było, gdybym był zginął podczas wojny".

W Archiwum Akt Nowych w dokumencie z datą 26 stycznia 1959 czytamy, że Biuro Polityczne postanawia: "Traktować grupę »Europy« jako grupę przeciwników politycznych, dążąc do izolowania jej wpływu na potencjalnie lojalną i pozytywną część działaczy Zarządu Głównego, jak na przykład Maria Dąbrowska. Uzmysłowić grupie umiarkowanych i lojalnych pisarzy awanturniczy charakter działalności Zarządu Głównego ZLP, w szczególności grupy »Europy«".

Dokument wymienia restrykcje, którym mają być poddane osoby z "Europy", m.in. wycofanie ich z kolegiów redakcyjnych, polecenie redakcjom czasopism ostrzejszej kwalifikacji ich publikacji, wstrzymania ich wyjazdów za granicę.

Echa likwidacji "Europy" rozległy się po całej Europie. "Osservatore Romano" na pierwszej stronie pisało, że polscy pisarze "Miecislau Jastrun, Paulo Herz, Stanislao Diget oraz Jedży Andrzejewski" opuścili partię. "Ten Andrzejewski ciepło podany na pierwszej stronie w dworskiej rządówce watykańskiej - pisał Tadeusz Breza w "Spiżowej bramie" pod datą 15 listopada 1958 - obudził we mnie wspomnienie pewnej rozmowy sprzed lat chyba 20, to znaczy z roku, w którym ukazał się jego katolicki »Ład serca«. W rozmowie tej Cz. powiedział mi, że Andrzejewski o niczym tak nie marzy, jak o tym, żeby się o nim ukazała serdeczna wzmianka w »Osservatore Romano«. Nie pochwalili go wówczas, nie zauważyli. Trzeba było aż tylu rzeczy, i tyle, tyle czasu. Jest w tym jakiś paradoksalny proustowski temps retrouve".

Niech odejdą

W kwietniu 1958 redakcja "Nowej Kultury" wezwana zostaje na dywanik do gmachu KC.

"Sala była niewielka, stół chyba w podkowę, przed nami nieduże prezydium, ale złożone prawie z najwyższych - wspomina Tadeusz Konwicki w "Kalendarzu i klepsydrze". - Za ścianami tętniła historia i w naszej salce nabrzmiewał mały pęcherzyk historii. Do nas coś mówiono i moi koledzy coś zuchwale mówili. Ja jak zwykle milczałem".

To "coś", co do nich mówiono, to był referat Andrzeja Werblana "O socjalistyczny kierunek działalności kulturalnej". "Komu wiele dano, od tego wiele trzeba wymagać" - zaczyna Werblan. I dalej: że "Nowa Kultura" szkodzi partii, "uprawiając agitację, obiektywnie współdźwięczną z dążeniami sił antysocjalistycznych, co sprowadziło na manowce naszych towarzyszy intelektualistów"; że miała być krytyka wypaczeń, a tymczasem jest krytyka socjalizmu. I jeszcze o szkodliwości obsesyjnej literatury rozrachunkowej: "Nasuwa się pytanie, w imię czego mnoży się dziś opisy najdrastyczniejszych wypaczeń, bezprawnych aresztów, inwigilacji, tortur? Zjawiska te zostały żelazną miotłą wymiecione z naszego życia". Wreszcie przypuszcza gremialny atak na rewizjonistów, "tych polskich Dżilasów", którzy "mogą torować drogę poważnym siłom burżuazyjnym" i rozsadzać komunizm od środka. "Musimy rewizjonizm przezwyciężyć na wszystkich frontach, także na froncie kulturalnym" - mówi. "Nastał czas wyboru. Ci, którzy partyjnej platformy przyjąć nie chcą, niech odejdą".

Było jasne, że chodzi o ściślejszą polityczną kuratelę nad pismem i odwrót od odwilżowej linii. W momencie gdy ktoś z partyjnych władz powiedział, że zmieniony będzie redaktor naczelny, Tadeusz Konwicki wstał i zgłosił swoją dymisję. Naczelnym "Nowej Kultury" był podówczas Jerzy Piórkowski, który - za aprobatą zespołu, a i samego zainteresowanego - dwa miesiące wcześniej zastąpił na tym stanowisku Wiktora Woroszylskiego. Redakcji wydawało się, że zamiana ta może uspokoić partyjnych decydentów, na których bezkompromisowy i impulsywny Woroszylski działał jak czerwona płachta na byka.

Konwicki uciekł potem na jakiś czas w robienie filmów. "Przerzucenie się do filmu - powie Stanisławowi Nowickiemu (pseudonim Stanisława Beresia) w wywiadzie "Pół wieku czyśćca" - było dla mnie czymś takim, jak gorąca kąpiel i przyodzianie czystego ubrania". Poza tym twierdzi, że - z czystej przekory - napisał próbę obrony stalinowca. A choć nikt z krytyków tego nie zauważył, upiera się, że tą książką jest "Dziura w niebie".

- Bo - mówi nam - to jest przecież mój krzyk rozpaczy przeciwko obalaniu fikcji, w której żyli bohaterowie". I potwierdza, że fakt przywalenia jednego z nich przez regał z książkami ma wymiar symboliczny: książki uosabiają tu ideologię.

Z redakcji prócz Konwickiego odeszli wtedy aktualny i poprzedni naczelny oraz Marian Brandys, Marian Bielicki, Leszek Kołakowski, Wilhelm Mach, Aleksander Ścibor-Rylski i Witold Wirpsza.

Na walnym zjeździe literatów w grudniu 1956 Adam Ważyk zgłosił wniosek, by redaktorów naczelnych czasopism wybierały zespoły redakcyjne. "Od 1945 roku w pismach literackich - mówił wtedy - redaktorzy naczelni desygnowani są przez KC PZPR. Uważam, że to metoda niewłaściwa i że żadne czynniki zewnętrzne nie powinny mieć prawa usuwania naczelnego. Zaś walny Zjazd powinien się ustosunkować do takiego członka Związku, który godzi się zostać redaktorem mianowanym, nie wybranym. Jak również do tych kolegów, którzy godzą się na współpracę z takim redaktorem".

Półtora roku później raczej już nikt tego głosu nie pamiętał. Z naszych bohaterów - pod nowo mianowanym redaktorem Stefanem Żółkiewskim - pozostał w redakcji "Nowej Kultury" Kazimierz Brandys. Koledzy będą mu to mieli za złe. Wiktor Woroszylski napisze, że zaczęła ich dzielić "szklana tafla".

A w dzienniku zanotuje taką rozmowę: Kazimierz Brandys: - Nie starczy Ci wyobraźni, żeby pojąć prawdziwe motywy tych, co zostali w "Nowej Kulturze".

Woroszylski: - Twoja wyobraźnia nazbyt dobrze służy Twoim interesom.

Po latach Wiktor Woroszylski i Kazimierz Brandys spotkają się przy robieniu wydawanego poza cenzurą w drugim obiegu kwartalnika literackiego "Zapis".

Nie te książki, co by partia chciała

Po odejściu z redakcji "Nowej Kultury" Woroszylski pisze tomik rozrachunkowych wierszy "Wanderjahre" (wewnętrzna recenzja zarzuci mu "ton koestlerowski" oraz czkawkę sumienia) i wydaje tomik opowiadań "Okrutna gwiazda". Z niego to pochodzi miniatura "Zebranie":

"Prawie wszyscy byliśmy przeciw. Ale milczeliśmy. Nasze milczenie dokładnie wypełniało salę. Górą, gdzieś między portretami i transparentami, snuł się zasapany głos referenta. Siedziałem w jednym z pierwszych rzędów. Kiedy zapowiedziano głosowanie, obrzuciłem salę szybkim spojrzeniem i dostrzegłem, jak posłusznie podnoszą się ręce wszystkich obecnych. Trwało to ułamek sekundy i zapewne nikt nie zauważył mego krótkiego wahania, zanim wraz z innymi podniosłem prawą rękę do góry".

W maju 1958 Woroszylski notuje, że zaczyna pisać "Sny pod śniegiem", przedśmiertny monolog Michaiła Sałtykowa-Szczedrina, klasyka XIX-wiecznej literatury rosyjskiej, w którego postać tak się wciela, że - kiedy kończy książkę - czuje się starym, schorowanym człowiekiem.. W jego "Dziejach miasta Głupowa" Woroszylski dostrzega nie tylko metaforę rosyjskiej tyranii, ale i metaforę losów pisarza, który dusi się w swojej ojczyźnie.

"Jako redaktor »Nowej Kultury« - opowiadał - toczyłem jakieś boje z cenzurą, ze zwierzchnością. Miałem znajomości z jakimiś ludźmi na świeczniku, z rządzącymi, obserwowałem toczące się gry. I nagle uświadomiłem sobie, że to wszystko było u Szczedrina. I że jest mi to całkowicie obce".

W wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" powie jednak, że absolutnie nie chodziło mu o napisanie kostiumowej opowieści, w której doszukiwano by się aluzji i analogii ze współczesnością. Chciał napisać o człowieku, który przed śmiercią rozlicza się z doświadczeniem swoim i swego pokolenia. "Sałtykowowi właściwa była ogromna, bolesna tęsknota za utopią, potrzebą służenia jej i wręcz niemożność istnienia bez utopijnej wizji świata, z drugiej zaś - niemożność całkowitego podporządkowania się utopii, zrezygnowania na rzecz jej praktycznej realizacji z oporów moralnych i intelektualnych".

Również wprost rozrachunkową książkę ze swoim komunistycznym zaangażowaniem napisze Julian Stryjkowski. "Czarna Róża" to dziejąca się przed wojną opowieść o młodym chłopaku Henryku Jaroszu, w której trudno nie dopatrywać się cech autobiograficznych: przyjazd do Lwowa z małego miasteczka, pobyt w więzieniu i - może przede wszystkim - polityczna naiwność wyraźnie łączą bohatera z autorem. O wątku miłosnym powieści sam Stryjkowski później powie, że była to czysta literacka fikcja. Ale nawet bez tej deklaracji widać, że dziewczyna zwana poetycko Czarną Różą jest dla bohatera symbolem miłosnego zauroczenia partią. To w pogoni za nią Henryk przekroczy granicę ZSRR, gdzie - jak czytamy w ostatnim zdaniu powieści - "odkryła się przed nim olbrzymia czarna przestrzeń". Stryjkowski uważał to zdanie za kwintesencję swoich doświadczeń w ZSRR - "czarnej, beznadziejnej nocy na sowieckiej ziemi".

"W wyniku dyskusji z udziałem działaczy partyjnych - czytamy z kolei w materiałach Wydziału Kultury KC z roku 1959 - Julian Stryjkowski dokonał istotnych poprawek w swojej powieści, co umożliwiło jej wydanie".

Porównanie opublikowanych w miesięczniku "Twórczość" (bez ingerencji cenzury) fragmentów powieści z wersją książkową pokazuje, w jakim kierunku szło "usłusznianie" Stryjkowskiego. Otóż w rozmowach między towarzyszami w więziennej celi ołówek cenzorski konsekwentnie wykreślał niemal wszystko, co świadczyło o nadmiernej idealizacji Związku Radzieckiego. W całości więc wypadały takie na przykład fragmenty:

"W Związku Sowieckim dyktatura proletariatu stara się wychować złodziei i elementy aspołeczne na ludzi oddanych budownictwu socjalistycznemu. Znacie historię Biełomorkanału. Setki tysięcy wykolejeńców włączyło się do procesu budownictwa socjalistycznego. Wczorajsi zbrodniarze otrzymali order Lenina".

"Gdybyście choć raz przeżyli partzebranie na sowieckiej fabryce, kiedy przeprowadza się czystkę, tobyście wiedzieli, jaką nienawiść wśród robotników budzą dawni towarzysze - jak mówicie - oddani partii, zamaskowany białogwardyjski oficer albo inna jaka kontra żyjąca pod przybranym nazwiskiem".

"Taka czystka na fabryce to wielka szkoła komunizmu. Ludzie mówią szczerze o własnych winach, przed partią nic się nie da ukryć. Człowiek wychodzi z takiego zebrania jak wypolerowany rondel".

Te więzienne dialogi są najbardziej wykastrowaną partią książki. Najwidoczniej za świeża była jeszcze pamięć referatu Chruszczowa, by nie raziły zdania typu: "Może się mylić człowiek, ale nie partia, bolszewicka partia", wygłaszane w najlepszej wierze przez członków Komunistycznej Partii Polski, która - o czym oni co prawda nie wiedzą, ale czytelnik wie - zaraz zostanie rozwiązana, a znaczna część jej przywódców - wymordowana.

Z drugiej strony cenzura konsekwentnie wykreśla ataki na partię i Stalina wygłaszane przez przeciwników partii.

"Stalin i Hitler przyszli na świat, żeby go zbawić. (...) Hitler prześcignął Stalina, choć on nigdy się nie przyzna, ile mu zawdzięcza. Dlatego też Stalin odczuwa swoją niższość, ma kompleks niższości wobec Hitlera".

"Staliniści trzymają strachem, wystarczy cień podejrzenia, by moralnie wykończyć. Wystarczy w dyskusji nie zgodzić się z referatem sekretarza komórki. Odstawiają, izolują, nie zawiadamiają o zebraniach, ale nie wyrzucają. Nic nie mówią, unikają. Jesteś renegat, zdrajca, prowok, jednym słowem trockista".

Tych fragmentów w książce już nie ma. "Pisałem tę powieść - opowie Stryjkowski po latach Piotrowi Szewcowi w wywiadzie-rzece "Ocalony na Wschodzie" - już jako antykomunista. Starałem się zakamuflować przed cenzurą jej prawdziwy sens. Udało się. Ogólnie uchodziła za prawowierną. Jedynie redaktor »Trybuny Ludu« był czujny. Po przeczytaniu pozytywnej recenzji krzyknął: »Ja paszkwilu na partię drukował nie będę«".

Po rozmowach z wypuszczonym z więzienia Szczęsnym Dobrowolskim, znanym mu sprzed wojny działaczem komunistycznej organizacji Życie, Kazimierz Brandys zaczyna pisać "Matkę Królów", opowieść o warszawskiej proletariackiej rodzinie, gdzie losy bohaterów są niemal socjologicznym studium powojennych biografii Polaków. Początkowo przyjęta przez partię jak modelowa i pozytywna powieść rozrachunkowa (główny bohater, Klemens Król, umierając w więzieniu, nie traci bynajmniej wiary w partię, a jego ostatnie słowa brzmią: "Niech moja krew wsiąknie w nasz sztandar"), z czasem zacznie partii wadzić. Kazimierz Brandys opowiadał nam, że przyszedł kiedyś do niego - z polecenia Zenona Kliszki, sekretarza KC, najbliższego współpracownika Gomułki - Stefan Żółkiewski z prośbą, by wycofał powieść z zachodnich wydawnictw.

Natomiast nie tak oczywisty jest rozrachunkowy charakter minipowieści Jerzego Andrzejewskiego "Bramy raju". Choć rzecz jasna krytycy (a i cenzura, która zwlekała z wydaniem zgody na druk) dopatrywali się w tej historii średniowiecznej krucjaty dziecięcej aluzji politycznych (bohaterowie są zniewoleni przez ideologię i kłamstwo, a u podstaw ich poczynań leżą nie ideały, ale popędy i grzechy).

W tym samym mniej więcej czasie, opisując w liście do Zygmunta Hertza sesję Rady Kultury i Sztuki, Jerzy Andrzejewski przytacza taki oto dialog:

Mówca: - Książki zostały odgrodzone w księgarniach od ludzi gablotami, żeby ich nie kraść.

Jerzy Putrament: - Tyle się wydaje u nas na kulturę i sztukę, że można by dopłacać do książek kradzionych w księgarniach.

Helena Zatorska (MKiS): - Kiedy ludzie kradną nie te książki, które byśmy chcieli.

Problem w tym, że nie tylko ludzie kradli nie te książki, co by władza chciała, ale też pisarze pisali nie te książki, co by władza chciała.

W Archiwum Akt Nowych, w teczce Wydziału Kultury KC, jest lista blisko 50 zatrzymanych w latach 1956-58 pozycji. Wśród przyczyn ich odrzucenia najczęściej powtarza się zapis: "jednostronnie obrachunkowa". W przygotowywanym na posiedzenie Biura Politycznego referacie Stefana Żółkiewskiego znajdujemy informację, że - co autor poczytuje za wielki sukces - większość książek zatrzymały same wydawnictwa, często nawet bez konsultacji z cenzurą.

Literatura obrachunkowa od początku zresztą nie cieszyła się sympatią partyjnych decydentów. W 1956 r. redakcja "Głosu Pracy" ogłosiła konkurs na pamiętnik dotyczący Października (w jury był Jerzy Andrzejewski), jednak żaden z trzydziestu nagrodzonych tekstów nigdy nie ujrzał światła dziennego.

W 1957 roku z kolei wydawnictwo Czytelnik rozsypało skład książki "Rachunek pamięci" (szczotki trafiły do redakcji paryskiej "Kultury") - zbiór wypowiedzi szesnastu pisarzy rozliczających się z czasami socrealizmu. Tam to w tekście "Co było?" Adam Ważyk powtarzał swoje słynne tłumaczenie, że "zwariował" (nigdy później nie będzie się próbował rozliczać z tamtym czasem; wróci do swej pasji jeszcze sprzed wojny - tłumaczenia francuskich poetów). I dodawał: "Od 1949 do 1953 r. wierzyłem w demonologię i majaczyłem na temat realizmu socjalistycznego. Nie we wszystkie demony wierzyłem, pomniejsze inkuby uważałem za twory apokryficzne. Smutna pociecha!".

Ten demoniczny wątek pojawia się też we wspomnieniu Mieczysława Jastruna, który napisze, że na zebraniach ZLP czuł wyraźnie obecność szatana, zaś Związek stał się instytucją wychowującą zastępy posłusznych pracowników gazet, autorów, których jedyną ambicją było być jednodniową ilustracją dekretów i życzeń władzy. "Słowa drętwej mowy mają w sobie zdolność mordowania myśli ludzkich. Ta zdolność nie wynika jedynie z braku w nich powietrza prawdy, ale również z częstości powtarzania. Pozór powtarzany bezustannie nabiera w końcu znamion oczywistości. Nie powiedziałbym pełnej prawdy, gdybym twierdził, że widziałem wówczas zło w całym jego rozmiarze i tylko udawałem przed sobą, że nie widzę. Rzeczywiście, nie widziałem jasno. Czułem narastającą wokół mnie ciemność".

Najbardziej trzeźwe i samokrytyczne jest tam wyznanie Pawła Hertza "Wspomnienia z domu umarłych": "Chłodna, spokojna analiza wydarzeń historycznych udowodni zapewne już niedługo, jak się stać mogło, że chwalono głośno to, czym w głębi duszy pogardzano. Że dowodzono słuszności tam, gdzie jej nie było. Że strach zapieczętował usta odważnym, nuda stała się udziałem ludzi dowcipnych, literatura upadła tak nisko, tak nisko spadła cena uczciwości, miłości i odwagi". I dalej: "Pisałem, że »Tygodnik Powszechny« krzewi kult intelektualnego zaścianka, że tyle pisze o dogmatyce zamiast o książkach. Publicysta »Tygodnika« odpisał mi, że to pisze, na co cenzura pozwala, wtedy zaprzestałem. Sekcje to był średniowieczny podział pisarzy według gatunków literackich, cofnięcie życia literackiego w mury »Domu umarłych«, jak nazwałem siedzibę Związku. Każdy dziś zadaje sobie pytanie, czy tylko matadorzy tzw. realizmu socjalistycznego ponoszą winę za to, co stało się naszym udziałem w owych latach. Odpowiedź wypada przecząco. Winni są zarówno ci, którzy byli twórcami systemu, jak i ci, którzy temu systemowi chcieli się podporządkować. Pisarzowi, który nie zechciał zastosować się do owego systemu, nie groziło nic prócz milczenia. Nigdy nie zdarzyło mi się, by zmuszano mnie do pisania tego, czego nie chciałem pisać. Przez cały ten czas tylko z własnej woli sprzeniewierzałem się moim poglądom".

Wiele hałasu o nic

We wrześniu 1960 Jerzy Andrzejewski zaczyna pisywać do "Polityki" "Notatki" - aktualne komentarze do wydarzeń kulturalnych i nie tylko.

"Wielki sukces - komentuje w dzienniku pozyskanie Andrzejewskiego na stałego felietonistę ówczesny redaktor naczelny "Polityki" Mieczysław F. Rakowski. - Ciekawe, jak to zostanie przyjęte w wiadomych kołach. Odnoszę wrażenie, że nasi liderzy są skłonni całkowicie wybaczać konserwie, natomiast nie zamierzają tego czynić wobec drugiej strony".

"Wiele osób bardzo jest z tego faktu niezadowolonych - donosi Jerzy Andrzejewski w liście Zygmuntowi Hertzowi z paryskiej "Kultury". - Doceniam to i staram się pisać możliwie grzecznie, co jest absorbujące i wymaga czasu co najmniej podwójnego". I w następnym liście: "Ciągle mi jakieś fragmenty wykreślają. Jednego tygodnia notatek w ogóle nie było. Strata 1000 złotych i jeszcze dodatkowy katz. Staram się już pisać jak najspokojniej, rzeczowo, nawet z troską, zresztą prawdziwą. Ale tyle różnych u nas tabu, iż więcej myślę o tym, czego mi pisać nie wolno, niż o tym, co powiedzieć swobodnie mogę. Nie potrzebuję mówić, jakie to męczące i w gruncie rzeczy beznadziejne. Bo i cóż się może w najbliższych latach zmienić?".

Te "niezadowolone osoby" to władze partyjne w osobach Artura Starewicza, podówczas kierownika Biura Prasy KC PZPR (już po pierwszym felietonie interweniował u Rakowskiego: "Dlaczego akurat w »Polityce« drukowany jest człowiek, który odszedł od partii, a więc faktycznie przeciwnik?") i Zenona Kliszki (który miał powiedzieć Włodzimierzowi Sokorskiemu, że Andrzejewski powinien wpierw złożyć samokrytykę).

Każdemu słowu Andrzejewskiego starannie przyglądano się na najwyższych szczeblach. I tak chorobliwie podejrzliwy Zenon Kliszko - odnotowuje w dziennikach Rakowski - miał mu za złe zdanie: "Niestety, myślenie nie jest rzeczą prostą ani łatwą", które wziął do... siebie.

Pod koniec października 1960, na marginesie głośnego poszlakowego procesu oskarżonego o otrucie żony profesora Tarwida - skazanego w I instancji na 15 lat, a w II instancji uniewinnionego; część opinii publicznej domagała się dla niego kary śmierci - Andrzejewski napisał: "Może przejaskrawiam, lecz kiedy słyszę głosy domagające się kary śmierci - słyszę w nich także potrzebę zbrodni".

Po tym felietonie rozpętała się prawdziwa burza, a Mieczyława Rakowskiego zdymisjonowano z funkcji naczelnego. Powód? Otóż w tzw. aferze skórzanej skazano Eugeniusza Galickiego, dyrektora zakładów garbarskich, na dożywocie. Jednak niektórzy członkowie KC (m.in. gen. Witaszewski) domagali się kary śmierci. Opinię Andrzejewskiego potraktowano jako bezpośredni atak na rosnących w siłę natolińczyków, dogmatycznego skrzydła w partii.

3 listopada na zebraniu Komisji Prasowej Biura Politycznego Artur Starewicz grzmiał o osłabieniu czujności ideologicznej. Jako dowód przytaczał "wystąpienie Andrzejewskiego w radio o Miłoszu" (było tam jedno zdanie: że wydano w Polsce po wojnie tomik wierszy Miłosza). I przypomniał, że "nadal obowiązuje zakaz drukowania pisarzy, którzy wystąpili z partii".

Rakowski opublikował jednak jeszcze jeden felieton Andrzejewskiego.

W Archiwum Akt Nowych zachowała się korespondencja w tej sprawie. W podpisanym przez Artura Starewicza liście do Rakowskiego czytamy: "Biuro Prasy KC jest zaskoczone faktami wyjątkowej nielojalności i braku dyscypliny partyjnej ze strony »Polityki«, a mianowicie ponowną publikacją »Notatek«. (...) Andrzejewski, który rzucił legitymację partyjną 3 lata temu, niczym nie wykazał, że powraca na pozycje partyjne, przeciwnie, jego ostatni utwór »Bramy raju« jest dowodem, że pisarz się do nas nie zbliża".

W liście "Polityki" do Sekretariatu KC redaktorzy tłumaczą się, że zgłoszenie Andrzejewskiego do "Polityki" rozumieli jako "wstęp do powrotu pisarza na łono partii". I dementują sugestię z listu Biura Prasy KC, że wyżej niż dyscyplinę partyjną cenią sobie dobre stosunki z Andrzejewskim i "poklask obcych środowisk".

"Notatki" pisane przez Andrzejewskiego z poczuciem, że nie może narażać tych, którzy podjęli odważną próbę drukowania go, są po prostu nijakie, żadne. Po ich lekturze trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego interesowano się nimi na szczeblu KC.

Mieczysława Rakowskiego w końcu przywrócono na stanowisko naczelnego, jednak o wznowieniu "Notatek" nie było już nawet mowy.

"Nie wolno mego nazwiska wymieniać w prasie. »Niebieskie kartki« Adolfa Rudnickiego zdjęła cenzura, bo pisał o mnie. Był telefon, żeby w nowym wydaniu szkolnego podręcznika usunięto moją fotografię. Po mojej prelekcji w radio zdjęto kierownika działu kultury. Czy wiesz, że prawie nikt do mnie nie telefonuje?" - skarżył się Jerzy Andrzejewski w liście do Zygmunta Hertza 1 grudnia 1960 r.

Żadnych złudzeń, panowie

Podczas walnego zjazdu pisarzy w grudniu 1958 we Wrocławiu dominującym motywem jest sprawa cenzury i zagrożenia wolności twórczych. Wiktor Woroszylski tak to później skomentuje w dzienniku: "W tej dyskusji o cenzurze dużo naiwności, złudzeń, że można coś załatwić. Żądania jawności cenzury to tak, jakby żądać, żeby tajna policja działała jawnie".

W Archiwum Akt Nowych dokument datowany 26 stycznia 1959 zawiera nazwiska towarzyszy "zobowiązanych do pracy ideologicznej wśród pisarzy": Artur Starewicz, Andrzej Werblan, Leon Kasman. "Biuro Polityczne uważa za konieczne oczyszczenie szeregów POP literatów z ludzi zajmujących rewizjonistyczne pozycje i pojednawców uniemożliwiających walkę przeciw rewizjonistom". W ten sposób wszyscy - i ci, którzy wystąpili z partii, i ci, którzy chcieli ją naprawiać - zostali wrzuceni do jednego worka z napisem "wróg partii".

Nasi bohaterowie wystarczająco jasno opowiedzieli się po stronie październikowych przemian, by to ich właśnie miał na myśli Gomułka, gdy jesienią 1959 r. na III Zjeździe PZPR przypuści atak na pisarzy "błąkających się po ideowych rozdrożach, rewizjonistycznych i burżuazyjno-liberalnych". Zarzuca im tam, że "pod szyldem obrony wolności słowa walczą o publikację dzieł, które oczerniają socjalizm i idealizują jego wrogów".

Na zjeździe literatów, który odbywa się w grudniu 1959, atmosfera jest ciężka i pozbawiona złudzeń. Październik '56 jest już tylko odległym wspomnieniem rozbudzonej na chwilę nadziei. Antoni Słonimski, odwilżowy prezes ZLP, zgłasza rezygnację z kandydowania w następnej kadencji. "Nie nadaję się na ten okres - oświadcza - ze względu na to, że mam nieposkromioną chęć mówienia dowcipów i złośliwości".

A widać, że nadciągają czasy serio.

 

Korzystałyśmy m.in. ze zbioru materiałów "Partia i literaci. Dokumenty Biura Politycznego KC PZPR", Mazowiecka Wyższa Szkoła Humanistyczno-Pedagogiczna w Łowiczu. Pani Zofii Hertz dziękujemy za udostępnienie nam niepublikowanych listów Jerzego Andrzejewskiego do Zygmunta Hertza









Gazeta Wyborcza - 01/04/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (9)

Obywatele i towarzysze

 

 

Zaledwie dwa zdania, treść niewinna - o cenzurze, o braku papieru... Dlaczego PRL-owskie władze rozpętały piekło wokół Listu 34?

 

Pewnego marcowego przedpołudnia 1964 roku Antoni Słonimski wpadł do kawiarni Państwowego Instytutu Wydawniczego na Foksal, gdzie przysiadali się do niego Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Leszek Kołakowski, a czasem nawet stroniący od życia towarzyskiego Adam Ważyk. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego - w końcu od czasu, gdy w pokoiku za firmową księgarnią zorganizowano kawiarenkę, zaglądał tam codziennie - gdyby nie fakt, że tym razem przyniósł ze sobą karteczkę z dwuzdaniowym tekstem, który wkrótce - jako List 34 - wywoła nieopisane zamieszanie, zarówno w środowisku literatów, jak i na szczytach władzy.

Prolog tego wydarzenia rozegrał się kilka miesięcy wcześniej w mieszkaniu Jerzego Andrzejewskiego, który zaprosił kilkanaście osób, by zastanowić się wspólnie, w jakiej formie zaprotestować przeciwko temu wszystkiemu, co władza wyprawia z kulturą. Żaden z uczestników spotkania - a byli tam, prócz bywalców stolika na Foksal, Maria Dąbrowska, Paweł Jasienica, Zygmunt Mycielski, Jerzy Zawieyski - nie cieszył się zaufaniem władzy. Nawet stroniąca od polityki Dąbrowska dorobiła się takiej oto opinii: "Utrzymuje dość systematyczny kontakt z paryską »Kulturą«, przechodzi coraz bardziej na pozycje wsteczne" (opatrzona klauzulą "ściśle tajne", spoczywa dziś w teczce Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych).

Ekspiacja i miłość do westernów

- Chcieliśmy w jak najszerszym gronie, opracować duży, poważny memoriał o stanie kultury. Skierowany do społeczeństwa, nie do partyjnych decydentów - opowiada nam Paweł Hertz.

Jednak spotkanie u Andrzejewskiego nie zaowocowało niczym konkretnym. I nie wiadomo, jak długo ciągnęłyby się dyskusje, co i jak robić, gdyby nie przeciął ich Słonimski właśnie, pisząc ów lakoniczny tekścik. "Krótki i niemądry", jak określa go Hertz, który tłumaczy nam, że Słonimski "popadł pod zły wpływ Jana Józefa Lipskiego i chciał coś zademonstrować, dołożyć czerwonemu".

Jan Józef Lipski wraz z Antonim Słonimskim zbierał podpisy pod Listem 34. Zbierał je też Paweł Hertz, choć mu się list nie podobał - a raczej właśnie dlatego. Chciał zachować z pierwotnego pomysłu przynajmniej szerokie grono sygnatariuszy. To on zaproponował Melchiora Wańkowicza, Stanisława Cata-Mackiewicza, Jerzego Turowicza. Poszedł nawet do PAX-owca Jana Dobraczyńskiego, który jednak odmówił podpisu. Ale Hertz uważa, że i tak warto było spróbować.

- To wspólne wystąpienie ludzi różnych ideowych orientacji - mówi - było dla władzy kamieniem obrazy.

Rzeczywiście, Mieczysław Rakowski, redaktor naczelny "Polityki", tak komentował w dzienniku sprawę Listu 34: "Niedopuszczalne, by postępowi pisarze występowali razem z reakcją katolicką. Nie może Ważyk stać w jednym rzędzie z Catem-Mackiewiczem. Daje się w ten sposób do ręki broń ludziom, którzy reprezentują wszystko, co wsteczne w naszym ruchu, pragną po wieczne czasy utrzymywać kontrolę nad każdą dziedziną życia".

Za decyzją o podpisaniu listu stały najróżniejsze motywacje. "Podpisałem, bo byłem wychowany na westernach" - powiedział Stanisław Dygat, indagowany na ten temat przez partyjnego funkcjonariusza. Tak przynajmniej chce legenda.

"Ten list był dla mojego ojca pewną formą ekspiacji za stalinizm" - przytacza Tomasz Jastrun zdanie z dziennika swego ojca, Mieczysława, odtwarzając tło i historię Listu 34 w tekście "Mysz, która ryknęła" w "Res Publice Nowej". Robi to zresztą z takim wyczuciem "ducha epoki", że czujemy się niemal naocznymi świadkami opisywanych scen. Jak choćby tej, w której Słonimski mówi pisarce Florze Bieńkowskiej, żonie partyjnego ekonomisty Władysława: "Jeśli ty byś podpisała, to zaraz chcieliby też podpisać i inni partyjni, i ten bezczelny Kazio Brandys, mowy nie ma".

Z naszych bohaterów do podpisania dostali list jedynie Jerzy Andrzejewski i Adam Ważyk; obaj zwrócili legitymacje partyjne w 1958 roku.

Czy zaproszenie do podpisania to nobilitacja, na którą trzeba zasłużyć, czy przeciwnie, w cenie są ostrożni, którzy dotąd nie podpisywali, więc ich głos może zabrzmieć donośniej? Czy rozszerzać listę sygnatariuszy, czy zabiegać wyłącznie o najlepsze nazwiska? Jaki powinien być cel protestu: załatwienie konkretnej sprawy czy danie świadectwa? A w związku z tym jak go należy pisać: językiem ugody czy niezłomnego sprzeciwu? I kto powinien być adresatem: władza czy społeczeństwo? Tego typu dylematy towarzyszyły dalej niemal wszystkim niezależnym zbiorowym wystąpieniom w PRL.

Z kolei zbierający podpisy mieli problemy socjotechniczne: kto pierwszy ma złożyć podpis, kto z kim się nie podpisze, kogo warto w związku z tym ominąć?

15 marca 1964 Maria Dąbrowska zanotowała: "Młody Lipski (ten z »Krzywego Koła«) przyniósł króciutki tekst zwracający się do rządu o rozszerzenie wolności słowa zawarowanej Konstytucją. Było tam już dużo podpisów uczonych i pisarzy o bardzo sławnych nazwiskach. Nie palę się do takich »petycji«, bo to nic nie da, ale tak wciąż wszystkiego odmawiam, że zawsze w końcu zdarzy się coś, czemu po prostu na zasadzie prawa liczb nie odmówię. Bez dyskusji więc chciałam podpisać w przypadającej na mnie kolejności. A Lipski na to »Chciałem prosić - bo pod prof. Infeldem zrobił się taki odstęp - żeby to miejsce wypełnić, może tu Pani podpisze« (Infelda podpis był pierwszy). Podpisałam bezmyślnie. Bo to był naiwny manewr, żeby uzyskać mój podpis na tzw. »czołowym« miejscu. Powinnam była powiedzieć: »Nie, proszę Pana, to niedobry manewr. Adresaci pomyślą, że inni podpisali, widząc mój podpis. Tymczasem rzecz miała się odwrotnie«".

"Kultura" i "Kultura"

"Przecież dawno już wiem, że ten świat jest nierzeczywisty, chimeryczny, urojony od początku do końca - pisał Wiktor Woroszylski w opowiadaniu z tomiku "Okrutna gwiazda". - Ale żyję w nim, poddaję się jego prawom, noszę jego legitymację w kieszeni. Dlaczego nie porzucę tej papierowej fikcji, nie zanurzę się aż po gardło w świecie rzeczywistym, pachnącym ziemią, krwią, kobietami i wiatrem? Ciągle wierzę, że to się stanie, i tłumię przeczucie, że świat rzeczywisty jest jeszcze potworniejszy od urojonego".

Świat rzeczywisty początku lat 60. jest rzeczywiście niezachęcający, a likwidacji kolejnych zdobyczy Października towarzyszy społeczna apatia. Władza nie podsuwa już co prawda gotowych sztanc, wedle których pisarz ma tworzyć, ale i tak kontroluje go na każdym kroku. Na biurkach członków Biura Politycznego lądują przed drukiem opowiadania, wiersze, felietony, a też doniesienia MSW dotyczące kontaktów i zachowań pisarzy. Decyzje wydawnicze podejmowane są często na szczeblu KC. Zdarza się, że ma w nich udział sam I sekretarz. W 1962 r. władza zamyka jedno z ostatnich miejsc, gdzie można było w miarę swobodnie głosić swoje poglądy - powstały w Warszawie na fali odwilży Klub Krzywego Koła. Za tą decyzją idą następne.

Po odejściu z redakcji "Nowej Kultury" Wiktora Woroszylskiego i Tadeusza Konwickiego zespół, choć wypełnia dyrektywy odpowiedzialnego w KC za kulturę towarzysza Werblana, i tak nie jest w stanie zaspokoić rosnących wymagań władzy. By zachować pełniejszą kontrolę nad środowiskiem pisarskim, władza likwiduje więc dwa niespełniające jej oczekiwań pisma i na ich gruzach powołuje jeden, łatwiejszy do sterowania tygodnik. Tak to zamiast "Nowej Kultury" i "Przeglądu Kulturalnego" pojawia się "Kultura" tout court, do której nie wchodzi ani Kazimierz Brandys z "Nowej Kultury", ani związany z "Przeglądem Kulturalnym" Jerzy Andrzejewski.

Powołane z ostentacyjnym lekceważeniem środowiska literackiego pismo przyjmuje perspektywę władzy: skoro tyle jest kłopotów ze starszymi, niepokornymi rocznikami, trzeba stawiać na młodych, ich korumpować, zaprawiać do zabawy w kij i marchewkę. Redaktorem naczelnym zostaje Janusz Wilhelmi, reprezentujący nowe pokolenie aparatczyków od kultury, którym ustrój nie kojarzy się z nadzieją na sprawiedliwość społeczną, ale z szansą na karierę.

W "Cichych i gęgaczach" Janusza Szpotańskiego czyli tzw. Operze, za którą autor pójdzie siedzieć (odnajdujemy w niej też zresztą wiele aluzji do rozgrywających się wokół Listu 34 wydarzeń), jest cała aria poświęcona redaktorowi naczelnemu "Kultury" i Gnomowi, czyli Gomułce ("Wtem: - Wilhelminiego - / Gnom, zakrzyknął - daj tu, / bo mu chcę powierzyć / "Kulturelle Zeitung").

"Według informacji kompetentnych przyjezdnych pismo jest wymierzone przeciw nam z myślą o dezinformacji - pisał redaktor paryskiej "Kultury" Jerzy Giedroyc do Jerzego Stempowskiego, trafnie rozszyfrowując intencje nadania tygodnikowi ukradzionego tytułu (za chwilę zresztą warszawska "Kultura" wprost zaatakuje swoją paryską imienniczkę). I dalej, 23 czerwca: "Widział Pan zapewne pierwszy numer »Kultury« warszawskiej? Czegoś podobnego nie było nawet w okresie stalinowskim. W zespole same szmaty najgorszego gatunku".

Styl i linię warszawskiej "Kultury" wyznaczył tekst Romana Bratnego, zastępcy naczelnego, "Odezwa do oportunistów" - atak na pisarzy, którzy odmówili współpracy z pismem. Bratny pisze, że hasło panicznych nastrojów roku 56 "Jezus Maria, wszystko nieaktualne" zastąpiono "równie kretyńskim": "Rany Boga, wszystko wraca". Zaś i za jednym, i za drugim kryje się ten sam oportunizm. Nie poprzestawano na nie do końca jasnych dziś aluzjach, trzymających się na dystans pisarzy atakowano po nazwisku. Krzysztof Teodor Toeplitz - Wiktora Woroszylskiego za powieść dla dzieci "Podmuch malowanego wiatru", Andrzej Wasilewski - Kazimierza Brandysa za całokształt twórczości.

Agresywne teksty nie były jedyną bronią "Kultury". W poczuciu, że są pupilkami władzy, Wilhelmi, Czeszko i Bratny pisywali skargi i donosy na kolegów wprost do towarzysza Gomułki.

Klaps i do kąta

List 34 Antoni Słonimski osobiście dostarczył do Urzędu Rady Ministrów 14 marca 1964. Przez dziewięć dni panowała głucha cisza. Władza chciała chyba przemilczeć sprawę. Polska prasa ani się zająknęła o liście, zaś attache kulturalni w zachodnich placówkach - jak pisze historyk Jerzy Eisler - otrzymali zadanie, by w sposób delikatny i poufny powstrzymywać tamtejszych dziennikarzy przed nadaniem sprawie rozgłosu.

Pierwsza reakcja władzy to rewizja i zatrzymanie 23 marca na 48 godzin Jana Józefa Lipskiego. Ośmiu funkcjonariuszy długo przetrząsało książki w jego domowej bibliotece; zarekwirowali kilkanaście egzemplarzy listu, zabrali Lipskiego na przesłuchanie na Rakowiecką. Kiedy długo nie wracał, na odsiecz ruszył Antoni Słonimski. Z adwokatem Anielą Steinsbergową oraz sygnatariuszami Marią Ossowską i Stefanem Kisielewskim udał się do prokuratury, by oświadczyć, że jeżeli już kogoś aresztować, to nie Lipskiego, który zresztą ze skromności listu nie podpisał, ale jego i pozostałe 33 osoby.

Trzy dni później o Liście 34 informuje RWE, co nadaje całej sprawie impetu.

Z jednej strony rusza akcja poparcia: 14 kwietnia wiec studentów na Uniwersytecie Warszawskim, 18 kwietnia w "Timesie" list angielskich intelektualistów, potem wystąpienie pisarzy amerykańskich (Susan Sontag, William Styron, Robert P. Warren, Hannah Arendt, Saul Bellow, Elia Kazan, Norman Mailer, Arthur Miller, Norman Podhoretz), profesorów uniwersytetów Harvarda i Berkeley, włoskich intelektualistów (Alberto Moravia, Ignazio Silone). Z drugiej - partia przystępuje do kontrofensywy: zmniejsza nakład "Tygodnika Powszechnego" z 40 do 30 tys. (kara za podpis naczelnego pod Listem), odmawia paszportów, wydaje zakaz wymieniania nazwisk sygnatariuszy w radiu i telewizji oraz - dla niektórych, w tym Jerzego Andrzejewskiego - zakaz zapraszania na wieczory autorskie. No i przede wszystkim po mistrzowsku rozgrywa sprawę propagandowo, ostrze ataku kierując nie na treść listu (już wtedy brzmiącą wyjątkowo niewinnie), ale na fakt, że odczytano go w RWE (krakowskie "Życie Literackie" piórem redaktora naczelnego Władysława Machejka atakuje sygnatariuszy Listu 34 jako "ideowych Targowiczan dostarczających żeru zagranicznym propagandzistom"). Partyjne larum: "Ojczyznę szkalują za granicą" okazuje się zadziwiająco skuteczne.

Dziesięciu uczonych przekonano, by wysłali do "Timesa" list z ubolewaniem, że ich nazwiska wykorzystano do antypolskiej kampanii. "Sprawy, które poruszaliśmy - pisali czy też raczej podpisali profesorowie - miały charakter wewnętrzny. Odnoszą się do niektórych postulatów w kraju, który w ciągu ubiegłego dziesięciolecia przeszedł głęboką rewolucję kulturalną". Z profesorskiego grona nie ugięli się Maria Ossowska, Karol Estreicher, Tadeusz Kotarbiński i Stanisław Pigoń.

24 kwietnia rankiem sygnatariuszy-pisarzy wezwano do siedziby ZLP. Jerzy Putrament oświadczył im, że za dwie godziny odlatuje do Londynu ambasador PRL w Wielkiej Brytanii z listem dziesięciu profesorów. I zaapelował, by pisarze przyłączyli się do listu uczonych. Jednak nikt nie dał się skusić, zaś Dąbrowska napisała później w dzienniku: "Ci profesorowie zachowali się nie jak profesorowie, ale jak żaki albo zgoła malcy ze szkoły podstawowej, co podnoszą palec i wołają: »Proszę pani, to nie ja, ja nie widziałem, ja nic nie wiem, naprawdę«".

W podobnym duchu co uczeni wypowie się, niestety, później Jan Parandowski. I jeszcze Artur Sandauer, który złoży oświadczenie: "Nie życzyłem sobie przeniesienia tej sprawy na forum międzynarodowe. Za kampanię, która się później wywiązała, nie mogę w żadnym wypadku odpowiadać".

Egzekutywa i pospolite ruszenie

Od początku poczynaniom władzy sekundowała warszawska "Kultura". W liście do partyjnych pisarzy jej naczelny pisał o "wiadomych ośrodkach", którym zależy na "zakłócaniu atmosfery przed Zjazdem Partii i obchodami XX-lecia Państwa", apelował o "skupienie wszystkich partyjnych ludzi pióra dla dania odporu" i nadsyłanie wypowiedzi dezawuujących "twierdzenie o rzekomym braku wolności słowa i zagrożeniu kultury narodowej przez politykę personalną Partii".

Do stałych obyczajów PRL-owskiej propagandy należało polemizowanie z tekstami nieznanymi czytelnikom. W "Kulturze" nie pisano o Liście 34, ale Wilhelmi donosił o "politycznej awanturze na użytek obcej propagandy", zaś stały felietonista Jan Szeląg (pseudonim Zbigniewa Mitznera) pisał pod dyktando o wolności słowa (że nie było jej w przedwojennej Polsce i nie ma jej też na Zachodzie) i cenzurze ("niejedna w Polsce działa cenzura, środowiskowa, obyczajowa, kawiarniana, jedna w kawiarni PIW-u, inna w Spatifie"). I dalej: "Wśród obłudnie zatroskanych o wolność słowa w Polsce znajdujemy niektórych redaktorów i publicystów katolickich. Pisarze katoliccy i wolność słowa! Mój Boże, właśnie mija czterechsetna rocznica powstania indeksu ksiąg zakazanych".

"Jest to w samej rzeczy najnikczemniejszy chyba artykuł, jaki w publicystyce ostatnich lat czytałam - odnotowała Dąbrowska w dzienniku. - Prawie równie nikczemny jest artykuł Wilhelmiego z poprzedniego numeru. Pierwszy nie tylko apoteozuje cenzurę, ale dowodzi, że jest ona istotą i esencją życia, że właściwie nie ma zjawisk niecenzurowanych. Drugi - że właściwie nic nie jest wolnością, ponieważ każda wolność jest ograniczona na wiele sposobów".

Nad tym, jak należy zareagować na List 34, egzekutywa POP warszawskiego oddziału ZLP obradowała w kwietniu 1964 niemal codziennie.

Jan Kott, jeden z sygnatariuszy Listu 34, w "Przyczynku do autobiografii" opisuje, jak od spotkanego na jakiejś premierze w teatrze Włodzimierza Sokorskiego usłyszał: "Ci nieodpowiedzialni idioci uchwalili wielką rezolucję przeciwko wam. Dostaniecie zakaz druku i nie ma mowy o paszportach. Ale nie przejmujcie się, najważniejsze, żeby zachować zimną krew. Oni zapominają o wszystkim już po trzech miesiącach".

Żona Jana Kotta spytała wtedy Sokorskiego, czy czytał tę rezolucję.

"Oczywiście - miał odpowiedzieć ówczesny szef radia i telewizji. - Sam ją przecież napisałem".

W walce między faktami a dobrą anegdotą u Jana Kotta zwykle wygrywa anegdota. Na pewno wiadomo tylko, że pomysł kontrlistu wyszedł z KC PZPR, jego twórcami byli Artur Starewicz, Zenon Kliszko i Wincenty Kraśko, zaś członkom egzekutywy przedstawiał go dyspozycyjny na każdym zakręcie historii Jerzy Putrament.

Z lektury przechowywanych w archiwum m.st. Warszawy w Otwocku protokołów z posiedzeń egzekutywy POP ZLP dowiadujemy się, że każdy jej członek dostał przydział pięciu towarzyszy, z którymi miał odbyć rozmowy przygotowawcze przed zebraniem POP, na którym obecność była obowiązkowa. Egzekutywa przygotowała wstępną listę 60 towarzyszy i 84 bezpartyjnych kandydatów do podpisania kontrlistu. Partia do tego stopnia nie ukrywała, że egzekutywa spełnia jedynie rolę podwykonawcy, iż zażyczyła sobie, by zebrane podpisy przesłano na ręce Kliszki, Starewicza i Kraśki (egzekutywa miała zachować kopię). Jeżeli ktoś odmówi, trzeba go zobowiązać do złożenia pisemnego uzasadnienia decyzji.

Kiedy porównuje się zachowane w Archiwum Akt Nowych różne wersje kontrlistu, widać, że propozycja, by literaci napisali go sami (oddelegowano do tego Kazimierza Koźniewskiego), była zabiegiem czysto kurtuazyjnym, istniała już bowiem przygotowana w KC właściwa wersja. O ile pierwsza zawiera jeszcze elementy, które mogły ułatwiać ludziom decyzję o jej podpisaniu ("Wspólną intencją autorów listu, jak ludzi rządzących naszym krajem jest zapewnienie optymalnych warunków dla dalszego wszechstronnego rozwoju kultury. Złą przysługę w tej sprawie - niezależnie od intencji - czynią ci, którzy ulegając dezinformacji, czują się uprawnieni do występowania w roli naszych obrońców"), to wersja ostateczna brzmiała już całkiem groźnie i nie pozostawiała wątpliwości co do intencji władz: "My, niżej podpisani pisarze, wyrażamy stanowczy protest przeciwko uprawianej na łamach prasy zachodniej oraz na falach dywersyjnej rozgłośni »Wolnej Europy« zorganizowanej kampanii oczerniającej władzę ludową. Sprzeciwiamy się obcej ingerencji w nasze problemy wewnętrzne, w naszą politykę kulturalną, która jest wspólną sprawą inteligencji twórczej oraz kierownictwa politycznego i państwowego kraju".

Nawiasem mówiąc, często nie fatygowano się, by zawiadomić podpisujących, że tekst został zmieniony, więc zdarzało się, że ktoś złożył podpis pod wersją pierwszą, a znajdował go pod ostateczną. "Ze zdumieniem - pisała na przykład Wisława Szymborska do Zarządu Głównego ZLP - zobaczyłam swoje nazwisko pod tekstem oświadczenia, pod którym podpisu nie składałam. Podpisałam inną wersję. Jeżeli okazała się ona z jakichkolwiek powodów niewłaściwa, należało chociaż spróbować przekonać mnie o tym, a nie stawiać wobec faktu dokonanego".

Niektórzy sygnatariusze kontrprotestu dołączali doń oświadczenia, że nie wątpią w dobrą wolę 34 kolegów i nie chcą, aby ich list był użyty przeciwko nim.

Akcja nabiera takiego rozpędu, że w maju pod kontrlistem jest już 600 podpisów - 60 proc. składu ZLP - drukuje je w odcinkach "Życie Warszawy". Figurują tam nazwiska towarzyszy oddelegowanych na front literatury obok nazwisk świetnych pisarzy. Jest tam prezes ZLP Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Brzechwa, Kazimiera Iłłakowiczówna, Igor Newerly, Julian Przyboś, Tadeusz Różewicz, Jarosław Marek Rymkiewicz, Anatol Stern.

Tomasz Jastrun przytacza rozmowę, jaką Jan Józef Lipski miał z Zygmuntem Kubiakiem, sygnatariuszem kontrprotestu. Lipski spytał, jak to możliwe, by znalazło się tam i jego nazwisko.

- Podpisałem, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co podpisuję - miał mu powiedzieć Kubiak.

- Szkoda, że nie mam przy sobie weksli - odparował Lipski.

Pytamy Pawła Hertza, który podkreśla, że nie ma żalu ani do Dobraczyńskiego, ani nawet do Jarosława Iwaszkiewicza, że odmówili przyłączenia się do Listu 34, czy nie widział też nic zdrożnego w tym, że prezes ZLP odciął się od przyjaciół i kolegów, podpisując kontrlist.

- U niego to zrozumiałe. Iwaszkiewicz miał po prostu większą świadomość historyczną, proszę przeczytać jego "Opowieści o powstaniu styczniowym" i przekonać się, jak on traktował sprawę wszelkich powstań, jak przenikliwie widział zjawisko infiltrowania wszelkiej konspiracji - mówi Hertz. - Zresztą gdyby podpisał List 34, nie byłoby to wcale dobre dla Związku. Już wtedy było jasne, że część dawnych pisarzy partyjnych będzie chciała palić za sobą mosty i da się prowadzić za nos przez młodych ludzi, którzy będą drukowali ich utwory w pismach trudnych, ze względu na jakość druku, do odczytania.

Dla Hertza List 34 jawi się zatem jako pierwszy naturalny krok w stronę późniejszego o ponad dziesięć lat KOR-u, choć trudno sobie wyobrazić, by już wtedy był tak przenikliwy. W każdym razie podział na tych, którzy "nie chcą palić za sobą mostów", bo uważają, że trzeba "ratować narodową substancję", i tych, którzy gotowi są drukować w drugim obiegu, tak naprawdę podzieli środowisko literackie dopiero za lat kilkanaście.

Ciekawe, że Dobraczyński, tak zwykle uległy wobec władzy, nie znalazł się wśród 600 sygnatariuszy kontrprotestu. Niewykluczone, że propozycja podpisania Listu 34 tak mu pochlebiła, że poczuł się jakoś zobowiązany. Bo z kolei opowiadał nam Gustaw Herling-Grudziński, że spotkał na jakimś zagranicznym kongresie Anatola Sterna i spytał go, co też jego nazwisko robi pod kontrlistem. "Skoro nie dali mi do podpisania Listu 34" - odpowiedział mu Stern.

W Archiwum Akt Nowych przechowały się skargi osób, które chciały się dołączyć do kontrlistu, a nie dano im tej szansy. Martwią się, czy to wina poczty, czy celowe działanie władz. Jest też depesza: "Podaję do wiadomości, że nie dano mi, człowiekowi obłożnie choremu i przykutemu do łóżka, do podpisania protestu ZLP. Stop. Depeszowałem do tow. Putramenta i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Stop". I podpis: "Członek POP ZLP, odznaczony oficerskim krzyżem".

Dlaczego dwuzdaniowy list o spokojnej, informacyjnej treści zmusił władze do wytoczenia dział aż tak ciężkiego kalibru? Jak pisał w swoim dzienniku Andrzej Kijowski, ten pierwszy w powojennej Polsce wspólny protest intelektualistów oznaczał przełamanie mentalności petenta. "Był aktem publicznym i jako taki stanowił precedens dla innego typu postępowania obywatelskiego. Odwoływał się do prawa, a nie do »dobrej woli«, »życzliwości«, czyli - krótko mówiąc - »łaski«. Trzydziestu czterech uznało siebie za obywateli".

Pan Słonimski i dowody

4 maja 1964 Władysław Gomułka spotyka się z władzami ZLP. Jest to jego pierwsze spotkanie z literatami, choć Zarząd Główny zgłaszał wcześniej prośby o audiencję.

Prezes Jarosław Iwaszkiewicz występuje na tym spotkaniu w roli, którą odgrywać będzie niezmiennie przez cały czas sprawowania swego urzędu, budząc u jednych niesmak, u innych - uznanie. Ci pierwsi widzą w nim dworzanina gotowego w każdych okolicznościach służyć władzy. Bo też o Liście 34 Iwaszkiewicz mówi, że ocenia go jako krok "wysoce nierozsądny i niepolityczny", dystansując się przy tym wobec kolegów: "nie powinno iść na karb całości środowiska to, czemu winna jest tylko jego określona część". Drudzy widzą w nim racjonalistę gotowego rezygnować z imponderabiliów, by wygrywać rzeczy konkretne i namacalne. I tak Iwaszkiewicz z jednej strony apeluje do I sekretarza o "łagodne potraktowanie sprawy" i powstrzymanie się od represji, z drugiej zaś - podtrzymuje apel sygnatariuszy listu o większe przydziały papieru i zgłasza prośbę o stworzenie jakiegoś tygodnika kulturalno-literackiego poza "Kulturą".

"My dysponujemy dowodami - zaczyna swoją prokuratorską mowę Gomułka. - Inspiratorem i organizatorem całej akcji był pan Słonimski. Wiemy dobrze, że pan Słonimski 7 marca uzgadniał treść listu z Janem Józefem Lipskim. Nie muszę chyba mówić, kim jest ten osobnik. Pan Słonimski 14 marca dostarczył list do URM. Z kolei 16 marca skontaktował się ponownie z Lipskim i polecił mu odbić list w 30 egzemplarzach. 18 marca pan Słonimski werbuje jednego z absolwentów Wydziału Historii UW do kolportażu omawianego listu. A już następnego dnia egzemplarz trafia do korespondenta »Agence France Presse«. Taki jest wkład pana Słonimskiego do obchodów XX-lecia Polski Ludowej".

Iwaszkiewicz spokojnie wysłuchuje, jak I sekretarz na podstawie ubeckich doniesień rekonstruuje drogę, jaką przebył List 34, nim znalazł się w RWE. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni władza bez zażenowania przyznaje się, że śledzi pisarzy, podsłuchuje ich, kontroluje ich korespondencję. Dzięki takim metodom trzem pisarzom - Januaremu Grzędzińskiemu, Stanisławowi Catowi--Mackiewiczowi i Janowi Nepomucenowi Millerowi - już wkrótce można będzie postawić zarzut publikowania w prasie emigracyjnej, choć używali pseudonimów. Innym razem Zenon Kliszko oświadczy Iwaszkiewiczowi, że Stefan Kisielewski nie powinien być posłem. I na poparcie swego zdania chce mu puścić taśmę magnetofonową z ubeckim nagraniem telefonicznej rozmowy Kisielewskiego z Andrzejewskim. Trzeba przyznać, że to już było dla prezesa ZLP za wiele i stawił opór. Kliszko zacytował mu więc rozmowę z pamięci.

Andrzejewski: - Strasznie nudno.

Kisielewski: - Zabij Gomułkę, zobaczysz, jak będzie wesoło.

Andrzejewski: - Ale wtedy przyjdzie jakiś Moczar.

Kisielewski: - No i właśnie będzie rozrywka.

"Widzi pan, jacy to ludzie - miał powiedzieć Kliszko. - Przestępca i degenerat".

"Poruszyliście sprawę sankcji - ciągnął tymczasem dalej I sekretarz na spotkaniu z pisarzami. - Zabroniliśmy jedynie druku felietonów pana Słonimskiego w »Szpilkach«. Czy to rzeczywiście pozostaje w jakiejś proporcji do rozmiarów oszczerczej kampanii, jaką rozwinęła »Wolna Europa«? Uważam, że bardzo łagodnie potraktowaliśmy pana Słonimskiego. »Wolna Europa« jest trybuną wrogów Polski Ludowej. Stała się też trybuną pana Słonimskiego. Jeśli władze odmawiają komuś wydania paszportu na wyjazd za granicę, trzeba powiedzieć, że to nie są żadne represje. Jest to normalne. Na całym świecie tak jest, że państwo jednym obywatelom wydaje paszport, a drugim - nie".

I dalej Gomułka stwierdza, że "list zawiera postulat zmiany polityki kulturalnej. Otóż nie widzimy powodów dla zmiany polityki partii w dziedzinie kultury" i na dowód właściwej polityki partii opowiada, jak wielu pisarzy młodego pokolenia przysłało powieści na konkurs wydawnictwa MON. Obecny na spotkaniu Putrament przerywa I sekretarzowi, by się pochwalić, że to on jest przewodniczącym jury tego konkursu.

Przy okazji Gomułka wystawił cenzurkę jednemu z naszych bohaterów - Jerzemu Andrzejewskiemu: "Zawsze staram się wnikać w poglądy innych ludzi, zrozumieć motywy, które nimi kierują. Muszę się przyznać, że czasem nie rozumiem. Był człowiek katolikiem. Potem stał się, jak twierdzi, marksistą. Odszedł, by znów szukać czegoś innego. Przecież to nie żadna ewolucja, tylko brak jakiegokolwiek kręgosłupa ideowego, brak pionu moralnego".

Z zapisem tego spotkania można się dziś zapoznać w archiwach partyjnych. W tamtych czasach można było przeczytać jedynie notkę w warszawskiej "Kulturze": I sekretarz, w obecności Zenona Kliszki i Wincentego Kraśki, przyjął Zarząd Główny ZLP; "omówiono niektóre zagadnienia dotyczące środowiska literackiego".

UB, słowa i kolorowe sny

Prym na zebraniach egzekutywy POP wiedli Kazimierz Koźniewski ("Dziś, kiedy nasze osiągnięcia są wielkie, tacy ludzie jak Maria Dąbrowska, Antoni Słonimski czy Jerzy Andrzejewski nie mieli moralnego prawa...") i Jerzy Putrament, który poczuwa się do obrony Iwaszkiewicza przed "nagonką". Prezes ZLP - oburzał się - występował u Gomułki o zniesienie sankcji, a tego samego dnia na posiedzeniu PEN Clubu Słonimski ordynarnie mu nawymyślał, w efekcie czego Iwaszkiewicz ustąpił z zarządu PEN.

Jak wynika z zapisów rozmów egzekutywy z partyjnymi literatami, ci nierzadko narzekali, że cały szum wokół Listu 34 jest niepotrzebny. Jednak na zebraniach POP, zwłaszcza otwartych, zachowywali partyjną lojalność. Z operetkową dramatycznością sprawę przedstawiał towarzysz Leon Pasternak: "Składając podpis głosowałem za Polską, bo usłyszałem głos partii: Ratujcie! A z polityką kulturalną partii się nie zgadzam. Głosuję za partią mimo błędów popełnianych przez nią na literatach".

12 czerwca 1964 Maria Dąbrowska ma na zebraniu warszawskiego oddziału ZLP godzinne przemówienie. Ten swój ostatni w życiu występ publiczny rozpocznie od oświadczenia, że robi to w porozumieniu i w imieniu grupy pisarzy podpisanych pod Listem 34 i że wszyscy oni kierowali się troską o kulturę. Wprost polemizuje z Kliszką, który na Zjeździe Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych powiedział, że "kilku inicjatorów akcji, powodowanych niezbyt czystymi intencjami i zawiedzionymi ambicjami, skierowało list w istocie rzeczy nie do władz państwowych naszego kraju, lecz do ośrodków zagranicznych". Zapewnia, że nikt z sygnatariuszy nie przekazał listu Wolnej Europie.

"Wina za rozpętanie antypolskiej kampanii - mówi - spada na władzę, która odpowiedziała represjami, aresztowaniem Lipskiego, i dopiero wtedy sprawa stała się głośna. Jeśli nasz list dał RWE »ohydny żer dla antypolskiej kampanii«, to protest 600 był dla niej wyrafinowanym smakołykiem".

Sala nagradza jej przemówienie stojącą owacją. Na mównicę wbiega Koźniewski: "Widziałem, kto klaskał i wstawał po przemówieniu pani Dąbrowskiej. Ja nie klaskałem i nie wstawałem, ale widziałem. Klaskali i wstawali ci, co wypowiadali się wcześniej przeciw »Listowi 34«".

Sama pisarka musiała być reakcją zebranych zaskoczona nie mniej niż Koźniewski. Obawiała się wrogości sali, bo - jak notowała w dzienniku - "większość podpisała kontrlist sześciuset, a tym samym, aby usprawiedliwić ten krok, musi być przeciw nam. Ja też zresztą jestem częściowo przeciw nam, bo towarzystwo Cat-Mackiewicza jest rzeczą okropną i utrudnia sytuację. Ale uwikłałam się już i muszę zachować lojalność do końca".

Zapiski z dni, w których Dąbrowska przygotowywała tekst swego wystąpienia, pokazują, ile ją to wszystko kosztowało. "Panowie z »Listu 34« - pisała po wizycie w jej domku w Komorowie Jasienicy, Słonimskiego i Wańkowicza - chcą, żebym to ja na zebraniu Warszawskiego Oddziału przedstawiła tę sprawę. Sama myśl o tym pogrążyła mnie w osłupieniu i pogorszyła mój stan fizyczny tak, że wczoraj cały niemal dzień przeleżałam. Zebrałam resztki sił, żeby uporządkować materiały dotyczące sprawy, co niepotrzebnie zatruła mi, sparaliżowała przeszło dwa miesiące czasu, ujęła zdrowia i życia, którego tak już mało". I dalej: "Spostrzegam ze wstydem, że się boję. Boję się dnia i nocy, nawet aresztowania".

W którymś momencie przytacza w dzienniku plotkę, jakoby Gomułka zażądał nagrania z jej wystąpieniem i miał potem powiedzieć: "Chyba Dąbrowska nie kłamie, a więc to ja byłem źle poinformowany". Tego samego dnia notuje, że miała przepięknie kolorowy sen. Wcześniej opisywała swoje nocne czarno-białe koszmary.

Na kolejnym otwartym zebraniu POP ZLP 5 października 1964 (we wspomnieniach z epoki upamiętniło się ono słynnym okrzykiem bohaterki Witkacowskiego "Pożegnania jesieni", barwnej postaci z przedwojennej cyganerii Izabeli Czajki do Kliszki: "Głośniej, syneczku, głośniej!") Zenon Kliszko tak odniesie się do wypowiedzi Dąbrowskiej: "Znała tylko część prawdy. Jej przyjaciele zataili przed nią istotne szczegóły. Słonimskiemu List 34 był potrzebny do wciągnięcia w rozgrywkę przeciwko nam wrogich sił i ośrodków na Zachodzie".

Pisarka, niestety, najwidoczniej uzna za swoje propagandowe hasło o "szkodzącej interesom Polski Wolnej Europie", skoro zapisze później w dzienniku, że czuje się oszukana przez Wańkowicza, który przekazał list RWE. Skądinąd wiadomo, że Kisielewski, Wańkowicz i Słonimski nie mieli oporów przeciw przekazaniu listu "wrogim siłom". Jednak większość sygnatariuszy zgadzała się w tej sprawie raczej z Dąbrowską. Co było zresztą jednym z większych sukcesów PRL-owskiej propagandy. Przez długie lata jeszcze władza szantażować będzie intelektualistów złowrogim widmem Wolnej Europy. Trzeba było kilkunastu lat, by - w czasach KOR-owskich - przełamać to tabu.

Relacjonując losy Listu 34, Kliszko powtarza to, co wcześniej Gomułka mówił Iwaszkiewiczowi (Eisler twierdzi zresztą, że to Gomułka pisał mu przemówienie), i dodaje kilka ubeckich szczegółów typu: "skierowaną do paryskiej »Kultury« kopię, jak wykazała ekspertyza, odbito na tej samej maszynie, co pozostałe egzemplarze znalezione u Lipskiego".

Słonimski odpowiada Kliszce: "Jestem tu oskarżany o rzeczy brzydkie. Jestem stroną słabszą. Nie mam armii, UB, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Za mną stoją tylko moje słowa i kilkadziesiąt lat działalności jako pisarza i człowieka".

A Jarosław Iwaszkiewicz, wywołany do tablicy przez kolegów jako prezes ZLP, mówi, że uważa zebranie za niepotrzebne, "rozdrapało bowiem blizny na ranach, które już się zaczęły zabliźniać".

Ale rozdrapywanie ran trwa nadal. Na zjeździe ZLP w 1964 r. w Lublinie osobiście pojawia się Gomułka, by pouczać pisarzy o ich roli (nie ma tam zresztą żadnego z sygnatariuszy Listu 34, bowiem władze pominęły ich, układając listę kandydatów na zjazd). Listowi 34 poświęcone jest też w dużej mierze zebranie wyborcze POP literatów w marcu 1965.

Wyrok i koleżeńska inicjatywa

Presji "przyjacielskich rozmów" nie poddało się 57 pisarzy, wśród nich nasi bohaterowie: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Okres prawomyślności i wierności doktrynie wszyscy mają już dawno za sobą. Nieczęsto można ich jednak spotkać na zebraniach POP przy warszawskim oddziale ZLP. Jeśli w ogóle się pojawiają - milczą znudzeni, wysłuchując programowych referatów i niekończących się dyskusji o roli partyjnego pisarza. W swoim pisaniu już się z partią rozstali. Za chwilę rozstaną się również z legitymacją.

W listopadzie 1964 partyjnych "niepodpisywaczy" wzywać zaczyna komisja powołana przez KW. Każdy ma napisać oświadczenie, dlaczego nie podpisał kontrlistu. Tylko pięć osób ulega naciskom i zmienia swoje stanowisko, ale nie są to nasi bohaterowie.

Zdaniem Marty Fik odmowa podpisania kontrlistu wymagała bodaj większej odwagi niż podpisanie Listu 34, bowiem jego sygnatariusze wcale nie musieli liczyć się z represjami. Tymczasem jesienią 1964 nie tylko wiadomo już o zapisach cenzury, cofniętych paszportach, wściekłości Gomułki; aresztowany zostaje 72-letni Melchior Wańkowicz - pod zarzutem, że w liście do córki opisał sprawę Listu 34 (skazany na trzy lata więzienia, ze względu na wiek i stan zdrowia szybko wyszedł na wolność).

- Pamiętam - mówi nam Konwicki - że migałem się, wiłem, a w końcu podpisałem jakieś oświadczenie, że nie będę pisał oświadczeń, bo nie mam zamiaru polemizować z Wolną Europą.

Jego wyjaśnienie cytowane jest obszernie w notatce sporządzonej przez sekretarza KW Józefa Kępę: "Tow. Koźniewski spotkał mnie w Oborach i zaproponował, bym podpisał tekst protestu w związku z Listem 34. Akcję swą przedstawił jako inicjatywę koleżeńską, choć domyślałem się, że jako członek egzekutywy działa w porozumieniu z organizacją partyjną. Odmówiłem podpisu wyjaśniając, że wg mego przekonania rozdymanie sprawy 34 jest niekorzystne dla autorytetu partii. Sześć tygodni później dowiedziałem się na zebraniu POP z wypowiedzi tow. Putramenta, że władze partyjne uznały sprawę podpisywania za rodzaj plebiscytu lojalności wobec partii i Polski Ludowej. Przyznaję, że poczułem się dotknięty takim stawianiem sprawy. Wydawało mi się rzeczą wielce przykrą, bym musiał - nie będąc winnym w całym tym pożałowania godnym incydencie - być poddawany próbie lojalności, choć należę do partii 13 lat, choć każdym swoim tekstem dokumentowałem przynależność partyjną i polityczną".

Kazimierz Brandys tak się wtedy tłumaczył: "Znam osobiście większość pisarzy podpisanych pod listem do Premiera, z niektórymi wiąże mnie wieloletnia przyjaźń. Wiem z całą pewnością, że nie są zwolennikami zagranicznej propagandy zwróconej przeciwko Polsce Ludowej. Nie mógłbym więc przyczynić się do takiego stanu rzeczy, na skutek którego pisarze ci byliby izolowani w środowisku literackim jako grupa solidaryzująca się z działalnością ośrodków w rodzaju »Wolnej Europy«". Podobnie uzasadniał swoje stanowisko Julian Stryjkowski, a Wiktor Woroszylski pisał między innymi, że pod kontrlistem znalazły się nazwiska ludzi ideowo mu obcych, jak choćby przedwojennego endeka Alfreda Łaszowskiego, i nie chce być w ich towarzystwie.

Gdy porównuje się wypowiedzi naszych bohaterów z tym, co i jak mówił wtedy Słonimski czy Kisielewski, widać, jak jeszcze długą drogę muszą przebyć, by wyzwolić się z pęt partyjnej nowomowy. Pomysł, żeby niczego władzy nie podpisywać, zrodzi się dopiero kilkanaście lat później w kręgu opozycji KOR-owskiej.

Kalambury i bratni naród Czeszki

"Jeśli miałoby być tak, że cała literatura wyjałowiona jest z wszelkiej nadziei i wszelkiego gniewu - mówi Leszek Kołakowski na walnym zjeździe ZLP w 1965 r. w Warszawie - musielibyśmy w tym widzieć obraz nie choroby literatury, ale choroby społeczeństwa. Tam gdzie istnieją w literaturze czy życiu potocznym obszary zakazane, strefy milczenia, tam pisarz jest bez oddechu. Dopóki te obszary milczenia nie będą zniesione, dopóty życie naszej narodowej kultury nie może uchodzić za normalne. Dlatego do tych, którzy dysponują u nas aparatem presji i represji, zwracamy się nie z żądaniem, by cudem odmienili naszą sytuację, ale z żądaniem niedwuznacznych znaków intencji, które zmierzałyby do przybrania oddechu, a nie skracania go, do obcinania obszarów milczenia, a nie ich rozszerzania".

Na zjeździe tym w przemówieniach naszych bohaterów wracają nie tylko problemy związane z Listem 34, lecz także ze sprawą całkowicie podporządkowanej władzy "Kultury".

"Chciałbym podzielić się z państwem pewnymi doświadczeniami stomatologicznymi - zaczyna Kazimierz Brandys. - Otóż dowiedziałem się od mojej dentystki, że jeśli wypadnie mi ząb w górnej szczęce, stanowi to niebezpieczeństwo dla jego odpowiednika w szczęce dolnej. Sformułowała to zresztą w słowach bardzo literackich: »musi wypaść, bo nie ma antagonisty«. Dowiedziałem się też od niej, że jeśli wyleci mi ząb, stanowi to niebezpieczeństwo dla sąsiadujących z nim innych zębów, które zaczynają prosperować źle. Prawdopodobnie domyślacie się już państwo, że będę mówił o naszej prasie literackiej".

Z kolei Antoni Słonimski zarzucił władzy, że oddała "Kulturę" wąskiej grupie pisarzy nieakceptowanych przez środowisko literackie, zapewniając jej przy tym ochronę cenzury, która zdejmuje wszelkie polemiki. "Jak to jest - pytał - że pisarze, którzy są chlubą literatury, nie pisują do jedynego monopolistycznego tygodnika?". Wśród pisarzy, którzy nie pisują do "Kultury", wymienił nazwiska Jerzego Andrzejewskiego, Mariana i Kazimierza Brandysów, Marii Dąbrowskiej, Mieczysława Jastruna, Jana Kotta, Tadeusza Konwickiego, Artura Międzyrzeckiego, Wisławy Szymborskiej, Adama Ważyka, Wiktora Woroszylskiego, a nawet Jarosława Iwaszkiewicza.

"Kiedy wolno mi było jeszcze pisać felietony - mówił dalej Słonimski - napisałem kiedyś żartem, że wszędzie w kulturze sytuacja się poprawia, w Czechosłowacji, na Węgrzech... No i zdanie, że bratni naród czeski okazuje troskę o kulturę, czego nie można powiedzieć o bratnim narodzie Czeszki... I cenzura mi skonfiskowała. To bardzo utrudnia pracę kalamburzysty.

Głos z sali: - Nie z tego gatunku kalambury.

Słonimski: - Nie podoba się?

Głos z sali: - Nie podoba... Nie na waszym poziomie.

Słonimski: - Ja od dwóch lat, kolego Czeszko, nie mogę swego poziomu ani podnieść, ani nawet pokazać. Nie skarżę się. I tak bym nie chciał pisać felietonów w »Szpilkach«. Sprawa Listu 34 tak wysoko mnie postawiła w społeczeństwie, że mi nie wypada tam pisać".

 

Korzystałyśmy m.in. z publikacji: Jerzy Eisler, "List 34", PWN, Warszawa 1993; Marta Fik, "My, niżej podpisani", "Res Publica Nowa" nr 5/94; Tomasz Jastrun, "Mysz, która ryknęła", "Res Publica Nowa" nr 3, 4/94 oraz z materiałów Archiwum KC PZPR (w Archiwum Akt Nowych) i Archiwum KW PZPR (w Archiwum m.st. Warszawy)

 

DO PREZESA RADY MINISTRÓW JÓZEFA CYRANKIEWICZA

Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej.

Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez Konstytucję Państwa Polskiego i zgodnym z dobrem narodu.

LEOPOLD INFELD, MARIA DĄBROWSKA, ANTONI SŁONIMSKI, PAWEŁ JASIENICA, KONRAD GÓRSKI, MARIA OSSOWSKA, KAZIMIERZ WYKA, TADEUSZ KOTARBIŃSKI, KAZIMIERZ ESTREICHER, STANISŁAW PIGOŃ, JERZY TUROWICZ, ANNA KOWALSKA, MIECZYSŁAW JASTRUN, JERZY ANDRZEJEWSKI, ADOLF RUDNICKI, PAWEŁ HERTZ, STANISŁAW MACKIEWICZ, STEFAN KISIELEWSKI, JAN PARANDOWSKI, ZOFIA KOSSAK, JERZY ZAGÓRSKI, JAN KOTT, WACŁAW SIERPIŃSKI, KAZIMIERZ KUMANIECKI, ARTUR SANDAUER, WŁADYSŁAW TATARKIEWICZ, EDWARD LIPIŃSKI, STANISŁAW DYGAT, ADAM WAŻYK, MARIAN FALSKI, MELCHIOR WAŃKOWICZ, JAN SZCZEPAŃSKI, ALEKSANDER GIEYSZTOR, JULIAN KRZYŻANOWSKI









Gazeta Wyborcza - 08/04/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (10)

W szeregach bezpartyjnych

 

 

 

Dziwiono się na mieście, kto też rządzi krajem, skoro połowa Biura Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem literatów.

 

W Petersburgu 4 kwietnia 1866 roku pewien student próbował zastrzelić cara Aleksandra II, co wywołało potężną falę wiernopoddańczych adresów z wyrazami wdzięczności za cudowne ocalenie i oburzenia na "złowrogie siły" odpowiedzialne za zbrodnię. Historię tę Wiktor Woroszylski uczynił tłem opowiadania "Podpis". Jego bohater Stiepan Gawriłowicz Nieudaczow w dniu zamachu akurat się rozchorował, tak że adres ciała pedagogicznego gimnazjum, w którym nauczał, opublikowano bez jego podpisu. Dosłał go później i odtąd nerwowo sprawdzał każdego dnia gazetę. Z obawy, że może być podejrzany o nieprzyłączenie się do adresu, kulił się na widok dyrektora szkoły i innych lojalnych obywateli, ale w towarzystwie wolnomyślicieli robił zuchwałe i wiele mówiące miny. Gdy wreszcie petersburski dziennik oświadczył, że kończy druk adresów, ma ich bowiem jeszcze 15 tysięcy, nasz bohater był już w stanie totalnego zamętu ducha, "sam nie wiedząc, czy ma się czuć dumnym zwolennikiem wolności, stawiającym czoło przemożnej fali uczuć monarchistycznych i narodowych, czy wiernym tronowi patriotą, skrzywdzonym przez pocztowy bałagan i podejrzliwość zwierzchnika".

Opowiadanie Woroszylskiego, napisane w latach 60., ukazało się - z powodów cenzuralnych - dopiero w latach 80., w tomiku "Historie". Niestety, musimy się zgodzić z cenzorem. Woroszylski pisał nie tylko o Rosji, zaś Nieudaczow, choć trudno byłoby znaleźć dla niego jakiś jeden konkretny pierwowzór, bez wątpienia uosabia znękaną, rozdartą między strachem a chęcią zademonstrowania niezależności duszę polskiego pisarza Anno Domini 1964, wahającego się, czy podpisać kontrlist odcinający się od listu 34 intelektualistów protestujących przeciwko cenzurze i ograniczeniom w dystrybucji papieru.

"Podpis" to bodaj jedyny w literaturze ślad sprawy Listu 34, w której - poza Woroszylskim - jeszcze trzej nasi bohaterowie: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki i Julian Stryjkowski przeciwstawili się partii, nie podpisując wiernopoddańczego adresu.

Również Jerzy Andrzejewski i Adam Ważyk przeciwstawili się wówczas władzy, podpisując List 34 i odmawiając odcięcia się od niego (choć może im było łatwiej, bo legitymacje partyjne oddali już na poprzednim zakręcie historii). Ważyk był już wtedy zresztą daleko od polityki, zajmował się swoją pasją jeszcze sprzed wojny - tłumaczeniem poetów francuskich - i czuł się człowiekiem prawdziwie spełnionym. Po lekturze jego "Kwestii gustu", wydanej w 1963 roku, swego rodzaju biografii czytelniczej, rozpoczynającej się lekturami dzieciństwa, a kończącej w sierpniu 1939 lekturą "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej, Tomasz Burek pisał w "Twórczości": "Lata 60., tak niełaskawe dla literatury wziętej w całości, tak wytrawione z poznawczego niepokoju, tak nieodkrywcze, żywiące się papką podfałszowanych obsesji i skomercjalizowanych gustów, dla Adama Ważyka były znów czasami szczęśliwymi".

Czwórka naszych partyjnych bohaterów nie poddawała się partyjnej dyscyplinie, ale wciąż miała legitymacje w kieszeni. Dlaczego?

"Po Październiku był rok nadziei, a potem znów strach, ale powiedziałbym kosmetyczny. Obawa przed samotnością, oportunizm, małoduszność" - odpowie na to pytanie w latach 90. Julian Stryjkowski.

Jednak lektura przechowywanych w Archiwum Akt Nowych protokołów tzw. sprawy Kołakowskiego każe sądzić, że z partią wiązały ich znacznie silniejsze więzy, a zerwanie było naprawdę bolesne.

"Jestem w rozterce i przeżywam depresję. Od pewnego czasu jestem załamany" - mówił Tadeusz Konwicki.

Nie, to nie podsłuch z gabinetu psychoanalityka, a pisarz nie leży na kozetce. Przeciwnie, zasiada przy prezydialnym stole, a naprzeciwko siebie widzi pięć garniturów z PDT-u i pięć ciasno zawiązanych krawatów na szyjach przesłuchujących go aparatczyków z Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Zwierza się z tajników swej znękanej przynależnością partyjną duszy przed funkcjonariuszami aparatu.

Nim jednak dojdzie do tej sceny, przez kraj przetoczą się dwie kolejne - po Liście 34 - rozpętane przez władze afery: jedna wokół obchodów milenijnych i listu polskich biskupów do episkopatu Niemiec i druga - wokół wystąpienia Leszka Kołakowskiego w dziesiątą rocznicę Października.

Biskupi, czyli obywatele

"Polska granica na Odrze i Nysie, co rozumiemy dobrze, jest dla Niemiec niesłychanie gorzkim owocem ostatniej wojny. Dla naszej ojczyzny jest to sprawa dalszej egzystencji. Wyciągamy do Was nasze dłonie z ław kończącego się Soboru, udzielamy wybaczenia i prosimy o nie" - list wysłany w listopadzie 1965 r. przez kardynała Wyszyńskiego i 35 biskupów polskich do biskupów niemieckich wywołał największą - obok Marca '68 - kampanię propagandową ery Gomułki.

W prasie, na wiecach i masówkach, odbywających się w całym kraju pod hasłem "nie zapomnimy i nie przebaczymy", opowiadano się przeciw biskupom, a za granicą na Odrze i Nysie, którą biskupi mieli rzekomo podważać. Odgórnie zarządzona nagonka dobrze się wstrzeliła w antyniemieckie urazy dużej części społeczeństwa obolałego po ledwie 20 lat wcześniej zakończonej wojnie.

Jednocześnie trwały obchody milenijne. Partia wyraźnie ścigała się z Kościołem: na przykład, gdy w Gnieźnie odbywała się konferencja biskupów i uroczystości inauguracyjne 1000-lecia chrztu Polski, władza w ramach obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego zorganizowała tam zlot sportowy i defiladę wojskową. 3 maja 1966 r. u podnóża Jasnej Góry zebrało się ćwierć miliona wiernych. W czerwcu władze zaaresztowały obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który wraz z kardynałem Wyszyńskim wędrował po kraju; Prymas pielgrzymował dalej z ramą po obrazie.

Ani w twórczości, ani w zapiskach naszych bohaterów nie znalazłyśmy żadnego śladu reakcji na list biskupów. Czy to znaczy, że była to dla nich sprawa obojętna? Musimy się w tej sprawie zdać na dzisiejszą pamięć uczestników tamtych wydarzeń.

Tadeusz Konwicki nic sobie w tej sprawie nie przypomina. Jerzy Markuszewski, który się przyjaźnił z naszymi bohaterami, utrzymuje, że list biskupów zgodnie zaaprobowali: - Na pewno nie włączyli się żadnym słowem ani gestem w ogólnopolską batalię o znieważoną godność polskiego narodu - mówi. - Pamiętam też ton ówczesnych dyskusji, że najwidoczniej władze dały stanowczy odpór ze strachu, jak na to zareagują towarzysze radzieccy.

Czy więc rozumowali tak jak poczuwający się w przeciwieństwie do nich do wspólnoty z Kościołem Andrzej Kijowski, który pisał w dzienniku: "Gest był potrzebny, ale został źle wykonany. Wydaje mi się, że w tej chwili meritum sprawy nie ma już znaczenia. Chodzi znowu - jak w sprawie Listu 34 - o prawa obywatelskie. Biskupi są ciałem reprezentatywnym; mają zatem prawo - jak każdy obywatel - do wypowiadania opinii politycznych i moralnych. Obrona listu biskupów jest więc w tej chwili obroną praw do wygłaszania i publikowania opinii, obroną czystości gry, obroną prawdy".

Jacek Bocheński zapamiętał z kolei, że środowisko literatów było podzielone. On sam miał poczucie, że znajduje się w mniejszości, która uznaje list biskupów za słuszny i sprawiedliwy. Akurat był u Kazimierza Brandysa, kiedy radio nadawało przemówienie Gomułki atakujące list, i pamięta, że doszło między nimi do różnicy zdań. Julianowi Stryjkowskiemu z kolei afera ta musiała być całkiem obojętna. Jego emocje skupiały się wszak wokół trzech spraw: komunizmu, Żydów i homoseksualizmu.

Nie ma powodu do świętowania

21 października 1966. W niewielkiej uniwersyteckiej salce na Wydziale Historii UW tłoczy się koło 300 osób, mimo że zorganizowane w dziesiątą rocznicę Października '56 przez ZMS zebranie pod hasłem "Rozwój kultury polskiej w ostatnim dziesięcioleciu" nie było reklamowane. Referentem zaproszonym przez jednego ze studentów historii Adama Michnika jest Leszek Kołakowski, w latach 50. wiodący prym wśród marksistowskich intelektualistów i ostro zwalczający wszelkie przejawy "filozofii burżuazyjnej", od 1956 r. rewizjonista, autor kultowego, powiedziałoby się dziś, eseju "Kapłan i błazen", dla młodych symbol odwagi i postawy krytycznej, w czołówce popularności uniwersyteckich profesorów.

Referat wygłasza też docent Krzysztof Pomian. Wystąpienie Wiktora Woroszylskiego natomiast zostało w ostatniej chwili odwołane, władze Uniwersytetu zdecydowały bowiem, że nie należy zapraszać nikogo spoza uczelni.

Kołakowski ma na karteczce zapisane jedynie kilka głównych punktów. Improwizowany tekst przetrwa dla historii dzięki ubeckiemu nagraniu.

"Uświadomiliśmy sobie, z opóźnieniem co prawda - mówi - że niesprawiedliwość jest po prostu niesprawiedliwością, terror jest po prostu terrorem, niszczenie kultury nie jest przesłanką rozkwitu kultury, lecz niszczeniem kultury, ucisk nie jest przesłanką wolności, ale tylko jest uciskiem". I przypomina postulaty Października: przywrócenie suwerenności kraju, zniesienie jaskrawych absurdów w ekonomii, zapewnienie swobody krytyki i zakładania zrzeszeń, wprowadzenie zasady odpowiedzialności władzy przed społeczeństwem, zniesienie niszczycielskich treści doktrynerskich w twórczości kulturalnej. Mówi o sytuacji roku 1966 - według tzw. małego kodeksu karnego można być represjonowanym za posiadanie niedozwolonych książek (w pamięci środowiska intelektualnego wciąż żyją dwa procesy z lat 1959 i 1961 za przemyt książek paryskiej "Kultury") czy za opowiadanie kawałów politycznych. Mówi o lekceważeniu prawa, o przywilejach władzy. Mówi o biedzie, podaje, że Polska jest na jednym z pierwszych miejsc w Europie, jeśli chodzi o wskaźnik umieralności niemowląt (ten fragment zresztą szczególnie rozwścieczy władze).

"Nie nasze ubóstwo jest jednak najgorsze. To, co nas najbardziej przygniata, to brak perspektyw, pauperyzacja duchowa, brak oddechu, brak nadziei, poczucie stagnacji. Ta atmosfera związana jest z niespełnieniem tych nadziei, jakie większość społeczeństwa wiązała z Październikiem. W rezultacie nie mamy większych powodów do świętowania" - kończy Kołakowski.

Pierwszy raz to, o czym mówiło się niemal od razu po opadnięciu październikowej euforii - ale tylko w gronie przyjaciół - powiedziano publicznie.

"Na sąsiednich ulicach - napisze Kołakowski po latach - czekały milicyjne »suki«, a po ulicy chodzili (jak mi później powiedziano) dwaj członkowie Biura Politycznego. Wiedziałem, oczywiście, że sprawa skończy się skandalem i awanturą, ale nie przewidywałem jednak jej rozmiarów".

Na biurka członków Biura Politycznego i sekretarzy KC już następnego dnia trafia zapis spotkania z nadrukiem "Tajne".

Co towarzysz wiedział"

Leszek Kołakowski zostaje natychmiast wezwany przed oblicze Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej.

- W domu oczekiwali na mnie koledzy - mówi nam profesor Kołakowski. - Była Janina Zakrzewska, Paweł Beylin, Wiktor Woroszylski, jeszcze kilka osób. Po powrocie oświadczyłem, że jestem ku chwale swojej bezpartyjny. Pamiętam to uczucie ulgi. Napisałem odwołanie, ale tylko dla porządku.

W uzasadnieniu Komisja Kontroli stwierdzała, że Kołakowski na spotkaniu ze studentami dyskredytował partię, mówiąc o regresie, stagnacji i wysokiej umieralności niemowląt. "Uderza zbieżność argumentacji tow. Kołakowskiego na temat rzekomo zawiedzionych nadziei społeczeństwa - pisano - z trwającym atakiem przeciw Polsce Ludowej ze strony reakcji kościelnej i innych ośrodków wstecznictwa w kraju i za granicą".

Przy okazji zarzucono mu też, że brał w obronę Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, skazanych w 1965 r. na kilkuletnie wyroki więzienia za "List otwarty do członków partii".

Trzy tygodnie później, 15 listopada 1966, na zebranie uniwersyteckiej organizacji partyjnej przybywa sam sekretarz KC i członek Politbiura Zenon Kliszko i zauważa - skądinąd nie od rzeczy - że "wszystkie ważniejsze wystąpienia Kołakowskiego od ośmiu lat świadczą o tym, że walczy on o inny ustrój polityczny niż ten, który w Polsce istnieje", oraz że "hołduje on burżuazyjno-liberalnym poglądom na demokrację, taką, w której głos mieliby i zwolennicy obalenia przemocą władzy ludowej jak Karol Modzelewski, i siły klerykalne spod znaku kardynała Wyszyńskiego".

"Materiały dotyczące Leszka Kołakowskiego" dorobiły się oddzielnej teczki w Wydziale Kultury KC PZPR, co jest rzadkim wyróżnieniem. I jeszcze jednej teczki dotyczącej pisarzy, którzy zwrócili się do partii o "zrewidowanie pochopnej decyzji Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej" o wydaleniu z partii ich współtowarzysza.

- Wiktor pokazał mnie i Pawłowi Beylinowi tekst listu i w trójkę zbieraliśmy podpisy - opowiada nam Jacek Bocheński. - Pamiętam, że jako ludzie mało doświadczeni umówiliśmy się w kawiarni Hotelu Europejskiego, by namówić do złożenia podpisu jednego kolegę, który się zresztą namówić nie dał. Musieliśmy wtedy wpaść w oko jakiemuś agentowi, bo później, na rozmowach w KC, Zenon Kliszko zabłysnął znajomością kilku szczegółów, w tym z tego spotkania.

Na liście jest 15 podpisów: Paweł Beylin, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Flora Bieńkowska, Witold Dąbrowski, Tadeusz Drewnowski, Marian Grześczak, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Seweryn Pollak, Leon Przemski, Arnold Słucki, Julian Stryjkowski, Wiktor Wirpsza, Wiktor Woroszylski.

Pod listem spotkali się ci, którzy dwa lata wcześniej odmówili podpisania kontrlistu wobec Listu 34, a też dołączyło kilka osób, które kontrlist wtedy podpisały, między innymi Igor Newerly.Ten ostatni był wówczas prezesem warszawskiego oddziału ZLP i dopiero co miał taką oto przygodę. Jednym z argumentów podnoszonych przez władze przeciwko Listowi 34 była jego lapidarna, nonszalancka, jak twierdzono, dobra do czytania w Wolnej Europie, a nie do dyskusji forma. Newerly wziął to za dobrą monetę i napisał długi i poważny memoriał dotyczący różnych problemów i postulatów środowiska literackiego. Wysłał go do świeżo powołanego ministra kultury Lucjana Motyki i... nie dostał żadnej odpowiedzi.

- Tak się złożyło, że na mnie wypadło doręczenie naszego listu adresatowi - opowiada nam Jacek Bocheński, który złożył go na dziennik podawczy w KC w sobotę 19 listopada. - Pamiętam, szedłem w strachu, może nie do końca irracjonalnym, że mi się nie uda go złożyć, że ktoś mnie śledzi, że napadnie po drodze. Władza mogła przecież żywić nadzieje, że jak zapobiegnie złożeniu listu, to tak, jakby on nigdy nie zaistniał.

Po doświadczeniu z Listem 34 (co prawda kontrlist pokazał stopień ujarzmienia środowiska, ale też ujawnił, że istnieje grupa rebeliantów niepodatna na zastraszenie) postanowiono zadziałać szybko i zdecydowanie - zawezwać podpisywaczy na dywanik do KC. Tam też zostaje opracowany zestaw pytań: "Czy towarzysz wiedział, że Kołakowski spotkał się potajemnie ze Zbigniewem Brzezińskim?". Albo: "Czy towarzysz wiedział, że Kołakowski w marcu 1963 spotkał się z kardynałem Wyszyńskim i nie ujawnił kierownictwu partii ani tego faktu, ani treści rozmowy?".

Kołakowski dziś już nie pamięta, o czym rozmawiał z kardynałem. Rozmowę zaaranżował socjolog Jan Strzelecki; miała ona miejsce w podwarszawskich Laskach. Sam kardynał prosił o trzymanie spotkania w dyskrecji, a później w jakieś dyskusji z władzami użył argumentu "nawet wasz filozof marksistowski twierdzi...", stąd Kołakowski był później wzywany przez Zenona Kliszkę. Nie przypomina sobie również ówczesnych rozmów z przyjaciółmi w sprawie listu biskupów. Pamięta natomiast, jak propaganda partyjna skutecznie przekręciła jego sens, który we fragmencie "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" mówił o tym, że każdy z nas jest grzesznikiem i musi prosić Boga o przebaczenie. Czy już wtedy tak rozumiał sens listu? Sądzi, że tak. Wcześniej, w październiku 1965, wygłosił w Empiku głośny wykład "Jezus Chrystus - prorok i reformator". Dawny obrazoburca i antyklerykał mówił tam: "Nie przyznaję się do wiary chrześcijańskiej w żadnej odmianie, ale przyznaję się do tradycji, w której chrześcijaństwo jest częścią niezbywalną".

Jedzcie twarożek, towarzyszu

Piątek, 25 listopada, godzina 17, Komitet Centralny, sala 106, I piętro. Woroszylski otwiera listę zaproszonych gości wraz z Jackiem Bocheńskim i Pawłem Beylinem (trzech "prowodyrów" wezwano pierwszych, i tylko ich o jednej porze, co od razu zostało tak zinterpretowane, że władza daje znak: "my wszystko wiemy"). Na 19.40 wyznaczono Juliana Stryjkowskiego, przeznaczono dla niego 20 minut, a na Tadeusza Konwickiego, o 20.15 - tylko 15. Przesłuchuje ich liczne grono najwyższych działaczy partyjnych, m.in. Zenon Kliszko, Wincenty Kraśko, Eugeniusz Szyr, Artur Starewicz.

Rekapitulując po jakimś czasie te wydarzenia w swoim dzienniku, Woroszylski odnotował, że 22 listopada rano zadzwonił telefon i towarzysz Syczewski z KC zaprosił go na rozmowę z towarzyszami z kierownictwa partii. I że razem z Tadeuszem Konwickim, który dostał taki sam telefon, musiał przebukować bilety do Frankfurtu nad Menem, dokąd byli zaproszeni na Targi Książki.

Każdy po kolei dostaje protokół przemówienia Kołakowskiego. W tekście, nagranym na kiepskim magnetofonie przez siedzącego na sali funkcjonariusza UB i spisanym przez nic nie rozumiejącą maszynistkę, roi się od błędów, lapsusów, nie dokończonych zdań, wstawionych w losowe miejsca kropek.

Na wstępie uprzedzono, że rozmowa ma być trzymana w tajemnicy, czego rozmówcy nie będą przestrzegać. Ci, którzy pierwsi opuszczą gmach, zjawią się zaraz z relacją u Kołakowskich. Gospodarz twierdzi, że nie czuć było atmosfery zastraszenia, nie było mówienia półgłosem; jak się zresztą później okazało, w domu był podsłuch, bo komuś zacytowano potem prowadzoną tam rozmowę. Nie pamięta też dramatyzmu sytuacji, przeciwnie, wydaje mu się, że u wszystkich przeważało uczucie: "nareszcie mamy z tym święty spokój".

Taki też nastrój przetrwał w anegdocie. Historyk Jerzy Jedlicki pamięta opowieść żony, która wychodząc późnym wieczorem z budynku Polskiej Agencji Prasowej, gdzie pracowała, spotkała wychodzących z gmachu KC, wielce rozradowanych, Jacka Bocheńskiego i Pawła Beylina.

- Z czego się tak cieszycie? - spytała.

- Bo wyrzucili nas z partii.

- A za co konkretnie?

- Mnie za nieszczerość - odpowiedział Bocheński.

- A mnie za szczerość - powiedział Beylin.

Rzeczywiście, w stenogramie właśnie nieszczerość zarzuca Bocheńskiemu jeden z towarzyszy.

- Każdy z nas wpadł na inny pomysł odpowiadania na pytania komisji - opowiada Bocheński. - Ja przyczepiłem się do tego, że człowiek o umyśle Kołakowskiego nie byłby w stanie formułować zaprezentowanych nam zdań. Bo tekst był spisany z taśmy haniebnie.

Wypowiedź Bocheńskiego jest jasna i klarowna: nie będzie komentował tekstu nieautoryzowanego przez Kołakowskiego. Innym rozmówcom zdarza się brnąć, kluczyć, tłumaczyć, jakby przed komisją prowadzili sami ze sobą monolog wewnętrzny: wyjść z partii czy nie wyjść z partii. I jak by chodziło tu o to - możliwe zresztą, że niektórym naprawdę o to chodziło - by nie zaszkodzić Kołakowskiemu i dać partii szansę przywrócenia go na swoje łono. Witold Wirpsza mówi, że to wszystko stąd, iż Kołakowski to szlachetny utopista, a że ma gruźlicę - wywołuje to u niego stany euforycznej pobudliwości.

Władza beszta pisarzy jak uczniaków. Celuje w tym Kliszko. Zwraca się do Newerlego, który stwierdza, że Kołakowski wyraża poglądy i spostrzeżenia większości: "Co to znaczy, nie ma wolnych wyborów, nie ma swobody zrzeszania się? Czy mamy zezwalać na zrzeszenia katolickie? Czy on żyje na księżycu, czy w Polsce?". A kiedy Newerly obstaje przy swoim, obsztorcowuje go: "Może mylicie się, do jakiej partii należycie?". Gdy Tadeusz Drewnowski mówi, że Kołakowski jest wybitnym filozofem i powinien pozostać w partii, przerywa mu Szyr: "Statut partii nie przewiduje przywilejów dla filozofów".

Późnym wieczorem, zapewne dlatego, że przesłuchujący zgłodnieli, zostaje ogłoszona przerwa na wspólną kolację.

- Pamiętam, jak w którymś momencie - opowiadał nam Marian Brandys - otworzyły się drzwi, zobaczyliśmy nakryty stół i usłyszałem głos Witolda Wirpszy, już wyrzuconego z partii: "Co by tu wybrać?". A Zenon Kliszko: "Jedzcie twarożek, towarzyszu, twarożek jest zdrowy".

"Mimo tyloletniej ewolucji reżimu - komentował przesłuchania kolegów w KC w swoim dzienniku Andrzej Kijowski - mimo zelżenia strachu, mimo postarzenia się tych ludzi wzywanych, mimo ich odejścia od ideologii i mimo niechęci, jaką czują do partii, działają w nich wciąż dawne, wciąż te same odruchy dyscypliny, skoro pozwolili się badać jak złodziejaszkowie małoletni albo spiskowcy za akt jawny przecież i zbiorowy. Dlaczego nie protestują przeciwko rozbijaniu ich, dlaczego nie protestują przeciwko przetrzymywaniu ich przez długie godziny nocne w korytarzach KC, które sami swoją uległością pozwolili zmienić w biuro śledcze? Dlaczego nie porozumieli się przedtem i nie zażądali rozmowy wspólnej? Nie ufają sobie nawzajem, czy tak się boją oskarżenia o frakcyjność?".

- Potem dziwowano się na mieście, kto rządzi tym krajem, kiedy połowa Biura Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem pisarzy - opowiadał Marian Brandys. - Oni chcieli jednych wyrzucić, a drugich nie. Ja byłem zawsze spokojny, bezpłciowy politycznie i oni mnie za takiego spokojniaka uważali, stąd tak naprawdę mnie nie chcieli wyrzucić.

Władza ma wciąż nadzieję, że zasada "dziel i rządź" okaże się skuteczna. Analizuje stenogramy i dzieli pisarzy na tych, którzy - jak Woroszylski czy Konwicki - "nie rokują", i tym na miejscu komunikowana jest decyzja o zawieszeniu w członkostwie - oraz na tych, co do których partia ma jeszcze jakieś nadzieje, jak Julian Stryjkowski. I jedni, i drudzy mają napisać oświadczenia, czy dalej solidaryzują się z Kołakowskim. A potem jeszcze przyjdzie im stanąć przed CKKP. Ich rozstanie z partią było więc rozciągnięte w czasie i rozłożone na trzy etapy.

Wiktor Woroszylski: okienka, które nie szkodzą ustrojowi

Po napisaniu tomiku rozrachunkowych wierszy i minipowieści "Sny pod śniegiem", w której rozliczał się z tęsknoty swego pokolenia za utopią, Woroszylski w latach 60. nadal, w najróżniejszej formie, wraca do rozrachunków z przeszłością.

W 1965 r. wychodzi pierwsza z jego cyklu biografii rosyjskich poetów - "Życie Majakowskiego". Jest to symboliczne pożegnanie z bohaterem rewolucji, którego wiersze zaciążyły nad całą wczesną twórczością Woroszylskiego. Otóż tego poetę, który towarzyszył jego walkom o socjalistyczny kształt polskiej poezji, stawianego za wzór nie dość rewolucyjnym kolegom w artykule "Batalia o Majakowskiego", teraz przedstawia jako człowieka zaszczutego, przegranego. Bard komunizmu zamienił się tu w jego ofiarę.

"Czy zwrócił Pan uwagę - pisał w 1966 r. Jerzy Stempowski do Jerzego Giedroycia - na książkę Wiktora Woroszylskiego »Podmuch malowanego wiatru«? Autor opowiada tam dzieciom wszystko, czego nie mógłby powiedzieć dorosłym".

Bohaterowie tej opowieści w czasie wakacyjnej wyprawy w nieznane trafiają do krainy Harmonii rządzonej przez okrutnego despotę Bemola, który wymaga od poddanych, by grali i śpiewali czysto, a pomaga mu w tym wyposażona w kamertony policja zwalczająca surowo wszelkie fałsze, dysonanse i kakofonie. Później droga ich wiedzie do zmilitaryzowanej krainy Muertanii, gdzie drzwi nie mają zamków, by policja w każdej chwili mogła się przekonać, co kto robi. Tam to nasi bohaterowie dowiadują się, że "tu każdy jest wolny, to znaczy pod nadzorem".

"Cenzura - pisze dalej Stempowski, relacjonując Giedroyciowi wizytę pisarza u siebie w Szwajcarii - nie miała do książki Woroszylskiego obiekcji, ale rzucili się na nią K.T. Toeplitz i inni. Cenzura nie jest złośliwa. Trzyma się słów i nie czyta między wierszami. Ale gdy się książka ukaże, napadają na nią krytycy otrzymujący wskazówki od UB i instancji partyjnych. Tak więc partii udało się zorganizować wojnę między literatami bez własnego udziału".

Bohaterowie "Podmuchu malowanego wiatru" w pewnym momencie zostają rozdzieleni i w samotności muszą stawić czoło agentom policji Muertanii, którzy namawiają ich do zdrady przyjaciół i odcięcia się od nich, "by udowodnili swoją lojalność wobec państwa".

Na przesłuchaniu w KC Wiktor Woroszylski broni prawa Kołakowskiego do przynależenia do PZPR: "Nie chciałbym, żeby moja ocena o nim sprowadzona została do tego wystąpienia, w którym się zagalopował, i nie powinien tego mówić. Nie należy przekreślać takiego człowieka jak Kołakowski. Jeśli przysłał odwołanie, to widzi siebie w partii i solidaryzuje się, a jednocześnie szereg spraw go razi. Nie sądzę, by Kołakowskiemu chodziło o otwarcie wszystkich drzwi i okien, ale chodzi o pewne okienka, które nie szkodzą ustrojowi".

W liście Woroszylskiego do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej czytamy: "Sprowadziło mnie do partii naiwne być może marzenie o zbudowaniu społeczeństwa całkowicie odmiennego od dotychczasowego, które uważałem za nieludzkie. Nie rozstałem się z tą tęsknotą po dzień dzisiejszy". Dalej Woroszylski pisze o inwigilacji, podsłuchach telefonicznych, odwiedzeniu jednego z sygnatariuszy przez funkcjonariusza SB, przełamując w ten sposób jedno z podstawowych tabu, na którym opierała się potęga władzy - tabu niemówienia.

Tadeusz Konwicki: nie zależy mi na partii

Spytany przez nas o lata 60. Konwicki powie, że nie miał wtedy jeszcze kłopotów z cenzurą, wiedział jednak, że jeśli w swoim pisaniu przekroczy granicę, będzie je miał. Ponieważ chciał być wydawany, sam tych granic pilnował.

W rozgrywającym się na pograniczu snu i jawy "Senniku współczesnym" główny bohater Paweł próbuje uzyskać przebaczenie od człowieka, na którym miał wykonać wyrok podziemia (ale go tylko zranił), i w ten sposób uporać z przeszłością, w której jest - podobnie jak w życiu samego Konwickiego - i epizod w wileńskiej AK, i epizod stalinowski. Mimo obecności pewnych rekwizytów, jak choćby udział w rytuale samokrytyki, nie jest to jednak książka rozliczeniowa, a sam Konwicki zalicza ją - razem z "Wniebowstąpieniem" oraz "Nic albo nic" - do egzystencjalnego nurtu swej twórczości ("Zaduma pana Konwickiego nad życiem, losem i kondycją ludzką" - powie o nim). W rozmowie telewizyjnej z Jerzym Markuszewskim powie o "Senniku": "To był początek lat 60., antidotum na wojnę, na przygodę z marksizmem, na to, czego łaknąłem po wojnie, tego racjonalizmu, jasności, logiki, że to się nie za bardzo sprawdza, za to jesteśmy osaczeni przez tak wiele przypadków, incydentów, które nie dają się objaśnić w tak prosty sposób".

W czasie opisywanych tu wydarzeń Konwicki kończy "Wniebowstąpienie" (ukazało się w 1967 r.), gdzie daje wyrafinowany opis bylejakości lat 60. i smętnego peerelowskiego bełkotu. Bohater powieści po przebudzeniu gdzieś na ławce w warszawskim parku rusza w miasto. Nie ma pojęcia, kim jest, bo stracił pamięć, zadaje się z jakimś knajackim towarzystwem z półświatka i swoim świeżym, naiwnym spojrzeniem ogląda sobie momentami groteskową, momentami upiorną, momentami tragiczną, ale przede wszystkim tandetną rzeczywistość schyłku lat 60. Patrzy na zastępy spasionych, bladych urzędników przebranych za Krakowiaków i Kaszubów oraz tłumy agentów i milicjantów - bo nazajutrz mają się odbyć dożynki; znajduje trupa listonosza przykrytego gazetą - spadł na niego właśnie świeżo położony tynk z jakiegoś budynku; widzi wszędzie kolejki i obdrapane domy z neonowymi napisami: "Oszczędność matką dobrobytu" oraz "Nigdy więcej wojny"; wędruje po knajpach, trafia do aresztu i na dworzec, i wreszcie na trzydzieste piętro Pałacu Kultury.

Wędrówka ta jest zarazem poszukiwaniem własnej tożsamości, jak i jakiegoś głębszego, metafizycznego sensu oglądanych absurdów. W którymś momencie jedna z postaci pyta: "Pan wierzy w Boga?". "Wierzę w złego Boga" - odpowiada nasz bezimienny bohater.

Popularności książek Konwickiego dorównuje w środowisku popularność jego bon motów. Idąc do KC trasą, po której musiał też wędrować bohater "Wniebowstąpienia", miał Konwicki powiedzieć: "Idziemy NAS wyrzucać z partii". Tak to przynajmniej przetrwało w legendzie oraz w dziennikach Mieczysława F. Rakowskiego.

W przemówieniu, które Konwicki wygłosił przed partyjnym gremium, dobrze widać wszystkie meandry rozumowania większości przesłuchiwanych - jak mówić jednocześnie dobrze o partii i dobrze o Kołakowskim. Zresztą akurat Konwicki staje za nim murem: "W tym, co przeczytałem, widzę postulaty, pragnienie swobody myślenia, dyskusji. Kołakowski krytykuje mały kodeks karny i wydaje mi się, że ma rację. Mówi on o pauperyzacji i braku oddechu, a to i ja odczuwam".

Ale wcześniej zaznacza: "Ja nigdy, czy będę w partii, czy nie, nie będę jej krytykował i atakował, bo raz wybrałem swoją drogę - drogę partii". Natomiast zdecydowanie nie chce składać żadnych deklaracji: "Ja was bardzo przepraszam, ale nie będę pisał oświadczeń, bo one mnie upokarzają". Na co Kliszko natychmiast reaguje: "Zawieszamy was w prawach członka partii, bo widzimy, że partia wam przeszkadza".

W udzielonym Jerzemu Beresiowi wywiadzie-rzece tak Konwicki opisywał swoje dialogi z towarzyszami: "Zgadzacie się, że oświata leży?", "Zgadzam się". "Zgadzacie się, że socjalizm leży?", "Zgadzam się". "Oddajcie więc legitymację partyjną".

Dwa tygodnie później Konwicki staje przed CKKP.

- Siedzieli tam starzy partyjniacy żydowskiego pochodzenia, wierzący w partię, których już zewsząd odsunięto, aż trafili tu - opowiada. - Błagałem na klęczkach, żeby mnie wyrzucili. A oni: " Ale przecież socjalizm...". Ja znowu: "Nie wierzę już w socjalizm". A oni: "Zostańcie, choć nie wierzycie". Groteska.

Przytaczamy te słowa, by pokazać, w jaki sposób Konwicki nawet w rozmowie zamienia rzeczywistość w literaturę, nie zachowując przy tym pozorów, że to prawdziwa relacja. Trudno wszak przecież sobie wyobrazić, że naprawdę klęczał i błagał. W rzeczywistości było tak:

"Tow. St. Misiaszek: - Kołakowski mówi o ostatnim naszym miejscu w produkcji samochodów, a przecież widzieliście zbudowaną Nową Hutę, która daje nam wysokiej jakości stal, widzieliście Turoszów i chyba widzieliście młodzież, która znalazła warsztat pracy.

Tow. Galiński: - Wy mówicie gorzej aniżeli jakiś korespondent zagraniczny. Nawet korespondent mówi o naszych osiągnięciach. Przecież zrobiliście pięć filmów i czy naprawdę widzicie stagnację? Zanalizujcie własny dorobek. Przecież wiecie o tym, że mimo oporów cenzury w tym gmachu powiedziano: »Niech robi, bo to Konwicki, i mamy do niego zaufanie«.

Tow. Konwicki: - Mam program socjalizmu naiwnego. Chciałbym, żeby było lepiej.

Tow. R. Nowak: - Czy wam zależy na partii?

Tow. Konwicki: - Szczerze mówiąc: nie".

Julian Stryjkowski: partia nie jest nieomylna

Napisawszy "Czarną Różę", w której opowiedział o swej partyjnej młodości, ale też zakamuflował prawdziwe uczucia wobec partii, Stryjkowski uznał, że rozliczył się z komunistyczną przeszłością i może wrócić do tego, co uważał za swoje prawdziwe powołanie, do tematyki żydowskiej. W latach 60. pisze "Austerię" - zaliczaną, obok "Głosów w ciemności", "Echa" i "Snu Azrila", do tzw. tetralogii galicyjskiej. Powieść ta wskrzesza świat małego żydowskiego miasteczka, sztetł, na Kresach Wschodnich.

Wezwany do KC na rozmowy z partyjną wierchuszką Stryjkowski mówi, że Kołakowski kierował się chęcią naprawienia tego, co złe, a przyciśnięty przez Kliszkę przyznaje, że "zasadniczym błędem było to, iż Kołakowski poszedł ze swoimi poglądami do nieukształtowanego forum, jakim są studenci".

Andrzej Kijowski odnotowuje w "Dziennikach" to, co mu później zrelacjonował Stryjkowski. Jego wypowiedź od progu, że się solidaryzuje z Kołakowskim, wywołała odruch zdumienia Kliszki, który zawołał, że inni przynajmniej kręcili. Stryjkowski mówił Kijowskiemu, że mu się "tak powiedziało", że chciał koniecznie iść do domu spać, bo był środek nocy, i zaraz potem przeraził się własnej odwagi.

W oświadczeniu dla CKKP Stryjkowski napisze: "Moja ideologia opierała się na pracach Stalina. Zdemaskowanie stalinizmu musiało zniszczyć moją wiarę dogmatyczną. Złamanie dogmatu jest jak przerwanie tamy. A więc Partia nie jest nieomylna. A więc Partię wolno krytykować. Już nigdy nie wróciła do mnie niezachwiana wiara, ślepe zaufanie, które mną władało aż do XX Zjazdu KP ZSRR. Solidaryzuję się z Leszkiem Kołakowskim jako przejawem wiecznego ducha krytyki będącej wykwitem myśli, niezniszczalnego atrybutu ludzkości".

Z kolei gdy usłyszał od Komisji Kontroli: "Kołakowskiego cechuje tchórzostwo, nie ma on odwagi przyjść z tymi sprawami do KC, lecz wychodzi do młodzieży, i to jest nieszczere", dawał odpór: "Ja znam waszą życzliwość, towarzysze, ale ja jestem pisarzem i inaczej patrzę".

Widać partii nie wystarczyło to, by go wyrzucić, o czym świadczy list Stryjkowskiego do CKKP z 27 stycznia 1967 r.: "Ponieważ moje poglądy są podobne do poglądów tych, co zostali skreśleni, proszę o skreślenie i mnie".

Kazimierz Brandys: dołączyłem do kolegów

Lata 60., podobnie zresztą jak lata 50. to dla Kazimierza Brandysa czas sukcesu. Jego rozpoczęte jeszcze w minionej dekadzie "Listy do pani Z.", tak jak "Sposób bycia", mają grono zagorzałych wielbicieli, wielkim powodzeniem cieszy się film Wojciecha Hasa wedle jego opowiadania "Jak być kochaną" i ekranizacja "Samsona". Jego opowiadania przerabiane są na scenę teatralną.

W wydanym w 1966 r. "Dżokerze" - podobnie jak w późniejszym o dwa lata "Rynku" - Brandys wypróbowuje nową formułę autobiograficzno-autotematycznego pisania, które w pełnym kształcie poznamy w późniejszych "Miesiącach", gdzie o swoim partyjnym zaangażowaniu pisać już będzie wprost. W "Dżokerze" posługuje się w tym celu aluzją, cytatem. Pisze o Johnie Kennedym, który przez lata milczał w Senacie, gdy McCarthy terroryzował amerykańską opinię, a uderzył w jego program dopiero, gdy McCarthy'ego oskarżono o finansowe machinacje. Komentuje: "Ludzie współcześni nauczyli się milczeć, gdy sprawa, którą uważają za słuszną, przegrywa, i wiedzą, że przeciw sprawie złej można wystąpić dopiero w momencie jej poważnego osłabienia; zanim ów moment nadejdzie, każde ujęcie się za dobrą sprawą obraca się na jej szkodę i zwiększa szanse złej". Czyż nie brzmi to jak samotłumaczenie, dlaczego milczał tak długo i tak późno wystąpił z partii? I czyż nie do niego samego odnoszą się przytaczane tam słowa Alberto Moravii: "Ludzie czują się dziś nieszczęśliwi, bo gardzą innymi i sobą za to, że się okazali zdolni do życia pod dyktaturami?".

Równie chętnie używa Brandys kostiumu historycznego, i tak fragmenty "Dżokera" poświęcone księciu Pepi to ten rodzaj refleksji nad polskim losem i jednostką uwikłaną w obdarzoną potężną siłę destrukcyjną historię, które muszą nasuwać współczesne skojarzenia, ale są do strawienia dla cenzury.

Kazimierz Brandys na własnej skórze doświadcza, jak czujnie partia przysłuchuje się nadal każdemu słowu pisarzy. Opowiadał nam, jak po zjeździe literatów w 1965 r., na którym wygłosił jakieś nieprawomyślne sądy, zaprosił go Kliszko. Zaczął od tego, że z dwóch źródeł ma wiadomości, iż przed zjazdem odbyło u Brandysa przygotowawcze spotkanie literatów kontestujących politykę partii. To był czas, kiedy nie dziwiono się, że jeden z partyjnych przywódców kraju posługuje się ubeckimi materiałami.

- Wiadomość jest prawdziwa, powiedziałem, tyle że to były urodziny mojej żony - opowiadał nam Brandys. - Kliszko na to: "Cieszę się, żeśmy to sobie, towarzyszu Kazimierzu, wyjaśnili". Otarł twarz i mówił dalej: "Wiem, że są kłopoty, może za pół wieku w Chinach będzie zrealizowany prawdziwy komunizm, martwię się, czy moja córka w Polsce się go doczeka". Nie wypiłem podanej mi kawy, by nie stwarzać nastroju towarzyskiego. Kliszko wypowiadał się ostro o Kołakowskim w związku z jego wypowiedzią na zjeździe literatów (za którą Kołakowski był już przed swoim wystąpieniem na UW wzywany przed CKKP) - że nie była to wypowiedź partyjnego intelektualisty. Powiedziałem, że usunięcie z partii Kołakowskiego wywołałoby kryzys u pisarzy partyjnych i że partia powinna wykazać cierpliwość. Wtedy przestał odnosić się do mnie przyjacielsko.

Kiedy Konwicki, Stryjkowski i Woroszylski rozstawali się z partią, Kazimierz Brandys był za granicą. Dołączył do kolegów zaraz po powrocie.

- Zawezwano mnie na zebranie egzekutywy POP oddziału warszawskiego ZLP - opowiadał nam. - Przemawiali mi do rozsądku Jerzy Putrament i Jerzy Jurandot, który zapytał surowo: "Czy zdajecie sobie sprawę, że umacniacie wroga?". Poczułem ulgę. A dlaczego koledzy tak przeżywali oddanie legitymacji? Sądzę, że to był wstyd, że trzeba zaprzeczyć sobie sprzed lat.

Załączam legitymację

Podanie do CKKP o skreślenie z listy członków partii wystosował też Marian Brandys: "Wydalenie z partii Leszka Kołakowskiego, odejście z partii mego brata Kazimierza, usunięcie z partii Jacka Bocheńskiego i Tadeusza Konwickiego - to dla mnie tak dotkliwe ciosy osobiste, że pogodzić się z nimi nie potrafię. Dwulicowym być nie umiem, a w roli opozycjonisty partyjnego czuję się nieznośnie, gdyż od 24 lat przyzwyczaiłem się wierzyć, że partia jest jedyną siłą zdolną przeobrazić na lepsze kraj, w którym żyję. Dlatego to po dojrzałym namyśle zdobywam się na najcięższą decyzję w moim życiu i proszę was o skreślenie mnie z szeregów partii. Być może, iż obiektywnie popełniam błąd, którego kiedyś będę gorzko żałował, ale w tej chwili inaczej postąpić nie mogę. Załączam moją legitymację partyjną".

Z powodu "sprawy Kołakowskiego" partia pożegnała w sumie kilkunastu znanych pisarzy, poetów, tłumaczy z Warszawy; dołączyła do ich grona, oddając legitymację w Krakowie, Wisława Szymborska. Część (Bocheński, Konwicki, Woroszylski) skreślono, ale większość sama oddała legitymacje. Jedną osobę CKKP uznała za tak prawomyślną, że pożegnała ją słowami: "Pomagajcie partii nadal".

Tymczasem w relacji z zebrania POP oddziału warszawskiego ZLP, z udziałem sekretarzy KC Kraśki oraz Starewicza, które odbyło się w grudniu 1966, już w uszczuplonym składzie, znajduje się konstatacja: "W obronie stanowiska partii wystąpili na zebraniu jedynie towarzysz Włodzimierz Sokorski i Jan Lenart". Obnaża to rzecz dotąd nie do pomyślenia: władza poczuła się bezradna. Komentując to zebranie w swoich dziennikach, Mieczysław F. Rakowski pisze, że "w kierownictwie (głównie Wiesław) istnieje pogląd, że trzeba gorącym żelazem wypalić wszystkie nieprawidłowości na linii intelektualiści - partia, tj. wyrzucić wszystkich, którzy stawiają opór".

Pod datą 25 lutego 1967 w dzienniku Woroszylskiego jest zapis, że odwiedza go bez zapowiedzi dawny znajomy Jan Ch. (ten sam Jan Ch., który przed laty zwerbował do pracy na rzecz wywiadu Tadeusza Borowskiego): "Ostrzeżenie, żeby uważać, bo sprawa jest niezamknięta, obserwacja jest kontynuowana i prowokacja niewykluczona".

Poza partią znaleźli się już wszyscy nasi bohaterowie. Ale na ich otwarcie opozycyjną działalność przyjdzie jeszcze poczekać. 

 

Korzystałyśmy m.in. z publikacji: Barbara Łopieńska, "Szczerze mówiąc - nie", Res Publica nr 7-8/1991; Zbigniew Romek, "Droga Leszka Kołakowskiego ku antykomunistycznej opozycji. Od ortodoksyjnej ideologii ku wolności myślenia", "Dzieje Najnowsze" nr 4/1999 oraz z materiałów z Archiwum KC PZPR (w Archiwum Akt Nowych). Tekst przemówienia Leszka Kołakowskiego cytujemy na podstawie wersji autoryzowanej









Gazeta Wyborcza - 22/04/2000

 

 

ANNA BIKONT JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (11)

Literaci, do pióra

 

 

 

Zdjęcie "Dziadów" ze sceny Teatru Narodowego, studencki protest i łatwo rozniecony przez władze antysemityzm, który zaowocuje exodusem Polaków pochodzenia żydowskiego - Marzec 1968 roku przerwał nagle i dramatycznie szarobylejakość lat 60.

 

Zdrowi moralnie żołnierze Wojska Polskiego plują na literata Konwickiego z trzydziestego piętra Pałacu Kultury" - tak "Żołnierz Wolności", w recenzji zatytułowanej "Wrynsztokwstąpienie", miał podsumować książkę "Wniebowstąpienie", której bohater po nocnej przeprawie przez warszawskie knajpy, dworzec i areszt trafia w końcu na szczyt Pałacu Kultury, skąd ogląda smętną Warszawę schyłku lat 60. A przynajmniej tak to zapamiętał czy raczej twórczo przekształcił sam Konwicki. W rzeczywistości bowiem tej skądinąd świetnie wpadającej w ucho frazy w "Żołnierzu Wolności" nie ma, przeciwnie, są tam wyłącznie nudne, żołnierskie frazy nie zachęcające do cytowania. Ich wymowa jednak jest taka sama jak w efektownym streszczeniu Konwickiego, świetnie oddającym ducha czasów, które właśnie nadciągają. Antyinteligencki język stanie się ich znakiem firmowym.

W tym samym 1967 roku, kiedy ukazała się książka Konwickiego, Jerzy Andrzejewski opracowuje scenariusz filmowy według swego okupacyjnego opowiadania "Wielki Tydzień". Jego bohaterka, Żydówka Irena, w kwietniu 1943 r. z aryjskiej strony przypatruje się zagładzie walczącego getta, obserwując z jednej strony jednostkowe i heroiczne gesty solidarności, z drugiej - obojętność, jeśli nie wrogość większości Polaków. Wówczas jeszcze 1968 rok, na który film miał być przygotowany, może się kojarzyć Andrzejewskiemu wyłącznie z 25. rocznicą powstania w warszawskim getcie.

Scenariusz od początku wzbudził zastrzeżenia czynników partyjnych, nie stosował się bowiem do obowiązującej wykładni, że w czasie wojny Żydów wspomagały jedynie PPR i Armia Ludowa. Andrzejewski wprowadził więc zmiany (m.in. ukrywającą się Żydówkę przygarnia już nie, jak w pierwszej wersji, inteligent, lecz kolejarz), jednak członek Biura Politycznego i sekretarz KC Zenon Kliszko, przez którego ręce przechodziły wszelkie decyzje w sprawie kultury, i tak nie wydał pozwolenia na realizację. W międzyczasie bowiem wojska izraelskie zajęły półwysep Synaj i wzgórza Golan, zaś I sekretarz partii Władysław Gomułka, komentując 19 czerwca 1967 na Kongresie Związków Zawodowych zwycięstwo Izraela w wojnie z Egiptem, Jordanią i Syrią, wygłosił słynną kwestię, w której Polaków żydowskiego pochodzenia określił mianem "piątej kolumny". Aparat partyjny dostał w ten sposób jasny sygnał, że partia przyzwala na antysemickie czystki. Za chwilę wśród wrogów partii, obok państwa Izrael, znajdą się jeszcze: Mickiewiczowskie "Dziady", zrewoltowani studenci oraz występujący w ich obronie pisarze.

Gdyby żył, to już by siedział

28 lutego 1968 w mieszkaniu historyka sztuki Barbary Majewskiej na Żoliborzu zebrali się: Kazimierz Brandys, Wiktor Woroszylski, Jacek Bocheński, Andrzej Kijowski, Leszek Kołakowski i Artur Międzyrzecki.

- Spotkanie było upozorowane na sytuację towarzyską - opowiada nam Barbara Majewska. - Zaproszone były też żony, ja coś upiekłam. Brandys, pamiętam, postawił gdzieś daleko samochód, dla zmylenia tropów. Mało mieliśmy jeszcze wtedy wprawy w kontaktach z ubecją. Pożyczyłam od sąsiadów starą poniemiecką maszynę do pisania.

Ten tekst, nad którego każdym słowem toczyły się długie dyskusje i który potem malowniczo wystukał jednym palcem na maszynie Leszek Kołakowski, przejdzie do historii jako tzw. rezolucja Kijowskiego - głos pisarzy w obronie "Dziadów" i zagrożonych wartości kultury narodowej.

- Umówiliśmy się - opowiada nam Jacek Bocheński - że następnego dnia na nadzwyczajnym zebraniu oddziału warszawskiego ZLP Andrzej Kijowski zgłosi naszą rezolucję, Leszek, Artur i ja przemówimy, a Wiktor będzie milczał. Trochę dlatego, że działał na władze jak płachta na byka, trochę dlatego, że i niektórym kolegom źle się kojarzył, ale głównie dlatego, że on sam sytuacje publicznego zabierania głosu nazbyt przeżywał.

Nad tym, jak skłonić partię do zmiany decyzji i przywrócenia zdjętych ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów", debatowano również w środowisku, które po Październiku '56 próbowało założyć miesięcznik "Europa". W lutym odbyły się w tej sprawie dwa spotkania u Pawła Jasienicy. Przyszli na nie: Paweł Hertz, Zygmunt Mycielski, Juliusz Żuławski i Jerzy Andrzejewski. "Naradzaliśmy się - wspomina Paweł Jasienica w "Pamiętniku" - nad sensem wysłania w tej sprawie listu do Rady Państwa. Prasa poinformowała później naród o tej naradzie, odsłoniła jej złowrogi charakter, z kameralnej, w czterech ścianach prowadzonej i jałowej w rezultacie rozmowy kilku starszych panów uczyniła fragment spisku mającego na celu zamach stanu".

Czym zawinił władcom PRL-u Mickiewicz, dlaczego spektakl w reżyserii Kazimierza Dejmka - wkład Teatru Narodowego w obchody 50. rocznicy rewolucji październikowej - uznali za zagrożenie żywotnych interesów narodu, zaś upominających się o przywrócenie "Dziadów" pisarzy za wrogów ustroju?

- Na premierze na pewno był Tadzio Konwicki - mówi nam Gustaw Holoubek. - Wiem, że jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do swego przyjaciela Stanisława Dygata, by podzielić się wrażeniami. "Najpierw trochę przysnąłem, a potem obudził mnie straszny krzyk Gucia" - opowiadał.

Ten styl opowieści to licentia poetica Konwickiego, tak naprawdę bowiem na "Dziadach" przysnąć się nie dało. Już od pierwszego przedstawienia 25 listopada 1967 na samo wejście na scenę Gustawa Holoubka - Konrada - a też po uznanych za "polityczne" kwestiach ("Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek,/ Jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek"; "Jeśli kto władzę cierpi, nie mów, że jej słucha;/ Bóg czasem daje władzę w ręce złego ducha") zrywały się huragany oklasków.

W powietrzu wisiało takie napięcie, że recytując "Dedykację" - "Świętej pamięci Janowi Sobolewskiemu, Cyprianowi Daszkiewiczowi, Feliksowi Kółakowskiemu, spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom za miłość ku Ojczyźnie prześladowanym, z tęsknoty ku Ojczyźnie zmarłym, w Archangielu, w Moskwie, w Petersburgu, narodowej sprawy męczennikom poświęca autor" - grający Guślarza Kazimierz Opaliński rozpłakał się.

"Burzliwa owacja, chyba największa po wojnie - odnotował nazajutrz po premierze historyk teatru Zbigniew Raszewski w "Raptularzu". - Głęboka niechęć malowała się na twarzy Kliszki już po II akcie i wyszedł z teatru bardzo niezadowolony". Po Warszawie będzie krążyła plotka, że się zdenerwował, bo usłyszał, iż "Dziady" dedykowane są Kołakowskiemu. Oburzenie Kliszki na wieszcza podzielił później Gomułka, co uwiecznił emigracyjny satyryk Marian Hemar: "Że on umarł, ja nie wiedział/ Gdyby żył, to już by siedział".

5 stycznia 1968 przedstawienie ogląda Wiktor Woroszylski; w dzienniku zapisał, że w przerwie spotkał Kazimierza Brandysa i Konwickiego z córką Marysią. Z kolei inspicjent odnotował po spektaklu, że kurtyna szła tego wieczoru w górę 15 razy. Jeszcze przed premierą Dejmek zrezygnował z wygłaszania przez Konrada "Do przyjaciół Moskali": "Gorycz wyssana ze krwi i z łez mej ojczyzny,/ Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy". Konrad wychodził tylko na scenę, stał w milczeniu, a ręce miał skute kajdanami. Ale tego wieczoru reżyser zrezygnował również z kajdanów. Miał wciąż nadzieję, że takimi drobnymi ustępstwami uratuje spektakl przed zdjęciem z afisza.

30 stycznia, podczas ostatniego przedstawienia, kiedy to na widownię wpuszczają wszystkich chętnych, a na stopniach i balustradach balkonów pełno studentów - "Dziady" ogląda Adam Ważyk z żoną i córkami.

Po przedstawieniu okrzyki: "Dejmek, Dejmek" przechodzą w skandowanie: "Nie-po-dle-głość bez cen-zu-ry!". Studenci ruszają pochodem pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Milicja wkracza z pałkami. Funkcjonariusze pytają zatrzymanych, czemu dali się wykorzystać przez "mośków". Władysław Machejek, redaktor naczelny "Życia Literackiego", w czołówkowym tekście "Zaczęło się od »Dziadów«?" twórczo łączy sprawę "Dziadów" z kampanią antysemicką. Pisze mianowicie, że oklaskująca spektakl "klaka opozycjonistów i frakcjonistów miała charakter antyradziecki i prosyjonistyczny", a syjoniści to "dzierżymordy, wyobcowani z narodu, czapkujący do obrzydzenia, chełpili się tym, że rządzą wbrew narodowi, obarczając go ciągle nacjonalizmem i łamiąc patriotyczną część inteligencji".

Studenci zbierają podpisy pod petycją protestującą przeciw zdjęciu "Dziadów", składają ją w Sejmie, zaś kopie przekazują osobom społecznego zaufania, m.in. Jerzemu Andrzejewskiemu i Kazimierzowi Brandysowi.

Zbiór aluzji do PRL-u

Pisarze natomiast w obronie "Dziadów" sięgnęli do legalnej broni - statutowego zapisu, który pozwala zwołać oddolnie zebranie, jeśli zapotrzebowanie takie złoży co najmniej jedna trzecia członków związku. Rozpoczęli zbieranie podpisów na rzecz zwołania nadzwyczajnego zebrania oddziału warszawskiego ZLP. Zebrano 233 podpisy (wystarczyłoby 209). Władza takich zagrań wyjątkowo wprost nie lubiła. Akcja miała taki rezonans, że notatka służbowa Wydziału Kultury KC PZPR (z 5 lutego) mówi nie o tym, kto podpisał, ale kto "nie uległ naciskom" ze strony organizatorów protestu. Doceniono tam próby Jerzego Putramenta, żeby akcji zbierania podpisów zaniechać; pochwalono prezesa Związku Jarosława Iwaszkiewicza (który w końcu, jako ostatni, złożył jednak swój podpis).

"Zbieranie podpisów - notował w dzienniku Artur Międzyrzecki - miało swoją dramaturgię i do dwustu szło raźnie, później trzeba się było głowić, kto jeszcze nie podpisał i ewentualnie chciałby to uczynić".

"Można by opowiadać, jak zbierano te podpisy - mówił Wincenty Kraśko w referacie "Niektóre problemy kultury w świetle tez na V zjazd partii". - Jak atakowano w kawiarni literackiej jednego z najwybitniejszych pisarzy młodszego pokolenia Ernesta Brylla: podpisz wniosek - dajemy ci 15 minut czasu - jeżeli chcesz przejść do historii. Różnymi metodami się działa, dzwoni do domu, nęka żony, rodziny. Nie przebiera się w środkach walki".

29 lutego 1968 dramatyczny ton nadzwyczajnemu zebraniu oddziału warszawskiego ZLP nadaje od początku Paweł Jasienica, zgłaszając wniosek o tajne głosowanie. Jerzy Putrament próbuje oponować ("możemy mieć do siebie zaufanie, a tajne głosowanie to dobra godzinka na obliczenie głosów"), wtedy Kazimierz Brandys proponuje, by wniosek Jasienicy przyjąć przez aklamację. W końcu odbywa się głosowanie: 252 za, 108 przeciw, 15 wstrzymujących się.

Przemawiający jako przedstawiciel Ministerstwa Kultury Stanisław W. Balicki wygłasza rodzaj filologicznego wypracowania na temat inscenizacji "Dziadów" i wzbudza wesołość, gdy tłumaczy, że "zdezorientowane grupki publiczności podejmowały oklaski", zaś "Dziady" zdjęto, by "usunąć pretekst wykorzystywania wielkości Mickiewicza".

Pierwszy rezolucję zgłasza Stanisław Ryszard Dobrowolski, który odcina się od "wystąpień przeciw polityce Partii". Z kontrprojektem występuje Andrzej Kijowski. "Od dłuższego czasu - czyta - mnożą się i nasilają ingerencje władz sprawujących zwierzchnictwo nad działalnością artystyczną. (...) System cenzury oraz kierowania działalnością artystyczną oraz kulturalną jest arbitralny i niejawny. Ten stan rzeczy zagraża kulturze narodowej, hamuje jej rozwój, odbiera autentyczny charakter i skazuje na postępujące wyjałowienie. Zakaz, który dotknął »Dziady«, jest jaskrawym tego przykładem".

Głosy pełne zachwytu dla inscenizacji Dejmka, m.in. Mieczysława Jastruna, Kołakowski podsumowuje: "Nie ma znaczenia, czy interpretacja »Dziadów« była dobra, czy zła, mniej lub bardziej wierna. Istotne, że w ogóle władze państwowe roszczą sobie pretensje - poparte siłą urzędu - do ustanawiania reguł poprawnej interpretacji". I dalej mówi o nieudolności w kierowaniu kulturą, o braku swobód twórczych. "Doszliśmy do zawstydzającej sytuacji - ciągnie - kiedy cała dramaturgia światowa, od Ajschylosa poprzez Szekspira do Becketta i Ionesco, stała się jednym zbiorem aluzji do Polski Ludowej", a to dlatego, że wielka sztuka ciągle ponawia pytania o wartości, a to jest dziś niecenzuralne i podejrzane.

Druga strona ciągnie swój lejtmotyw o szkalowaniu władzy. Andrzej Gaworski krzyczy na Kołakowskiego: "Wara od nas, wara od naszych spraw, ze swoimi bólami poradzimy sobie bez znakomitych recept i judaszowych rad różnego autoramentu wyznawców".

Stefan Kisielewski jak zwykle wsadza palce między drzwi, pokpiwając ze świeżo upieczonych opozycjonistów ("Jeżeli ktoś przez 22 lata dostaje po gębie i nagle w 23. roku się obraził - jest w tym coś dziwnego"), mówi o wielkich nieobecnych ostatnich lat: Wierzyńskim, Lechoniu, Gombrowiczu, Piłsudskim. Opowiada o procesie Janusza Szpotańskiego (skazanego akurat na trzy lata za operę "Cisi i gęgacze", której bohaterem był Gomułka), na którym pełnił rolę męża zaufania. I wygłasza słynną frazę, że sprawy kultury dostały się "w ręce ciemniaków wyposażonych w absolutną monopolistyczną władzę".

Po nim zabiera głos Jerzy Andrzejewski. Mówi o wyjaławianiu i niszczeniu polskiej kultury. "Co myśli i mówi naród, znajduje się w niedosłyszeniu, w lekceważeniu i pogardzie. Współczesność jest zakłamana, historia fałszowana. Od lat nie zabierałem głosu publicznie, ale teraz z całą odpowiedzialnością, na jaką mnie stać, chcę powiedzieć, że w Polsce wbrew oficjalnym raportom, sprawozdaniom i relacjom dzieją się rzeczy przeciwne podstawowym prawom egzystencji społecznej, politycznej i moralnej. Wcale mi nie lekko to powiedzieć i takie oskarżenie podnieść" (protokół odnotowuje długotrwałe oklaski).

Przebija wszystkich January Grzędziński, przypominając, że Nowosilcow zwrócił się do cara o łaskę dla przywódcy filaretów Tomasza Zana, podczas gdy polski minister kultury nie upomniał się ani o Janusza Szpotańskiego, ani o Ninę Karsov, skazaną m.in. za posiadanie maszynopisu "Cichych i gęgaczy". I stwierdza, że wolałby na ministra Nowosilcowa (za występ ten władza będzie się mścić na 77-letnim pisarzu, nękając go przesłuchaniami i próbując umieścić w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach).

Znów na scenę wkracza Putrament, broniąc rezolucji Dobrowolskiego. Nie ukrywa, że to tekst przygotowany przez POP PZPR, i przestrzega przed konsekwencjami przyjęcia rezolucji Kijowskiego, pisanej "w stosunku do władz z pozycji siły". W jego długim, wiernopoddańczym przemówieniu znajdują się nieoczekiwane stwierdzenia, że "towarzysz Gomułka, on jest trudny w rozmowie, nie ma poczucia humoru, ma uraz na punkcie literatów, ma cały szereg innych niełatwych cech charakteru, ale to człowiek, który w pewnym niesłychanie istotnym dla naszego kraju i narodu okresie mógł zrobić więcej niż ktokolwiek inny w Polsce i myślę tu o sprawie stosunków polsko-radzieckich".

Za chwilę będzie się z tych słów gęsto tłumaczył w liście do Zenona Kliszki. "Użyłem prostego chwytu retorycznego - wyjaśnia - mówiąc o drobnych wadach towarzysza Gomułki", ponieważ sprawa rezolucji była przesądzona. Dowodzi, że był to gest rozpaczy, chciał zyskać chociaż 20-30 głosów na rzecz partyjnej rezolucji i uznał, że ton podniosły nic nie pomoże. "Moje przemówienie - konkluduje zgodnie z regułami samokrytyki - uważam za nieudane, nieskuteczne, a zatem politycznie szkodliwe".

Rzeczywiście, za rezolucją Kijowskiego głosowało 221 literatów, za rezolucją POP - 121.

Andrzej Kijowski opisze w dzienniku rozmowę, jaką miał wtedy z Haliną Auderską (która później, w stanie wojennym, obejmie prezesurę oczyszczonego z "wrogich elementów" ZLP). Przestrzegała go ona przed "intrygami żydowskimi", tłumaczyła, że jest niezorientowany i wykorzystywany, przekonywała: "Żydzi zainicjowali podpisywanie. Żydzi przemawiali. Żydzi odrzucają nasz eksport".

Do służalczej roli, jaką odegrał na zebraniu oddziału warszawskiego ZLP, Dobrowolski dopisze wkrótce kolejny haniebny rozdział - spłodzi antysemickie powieścidło "Głupia sprawa", niestety, cieszące się sporym wzięciem. Występujący tam Żydzi to prawdziwe szwarccharaktery (np. major LWP, przed wojną gwałciciel pokojówki, po wojnie zaprowadza w Polsce komunizm, jako oficer armii Izraela szykuje bombę atomową; albo kobieta, która w warszawskim getcie opływa we wszelkie luksusy, a czas spędza w drogich lokalach po aryjskiej stronie) - w odróżnieniu od Polaka, który adoptuje żydowskie dziecko i takie snuje refleksje po wizycie w getcie: "Na ulicach cienie ludzi, obok damy w kosztownych futrach. Niemieccy i żydowscy policjanci w jednej służbie, służbie Himmlera, nosili te same pejcze. Do czego może przywieść żądza władzy, pieniądza i brutalna obojętność wobec krzywdy?".

Miesiąc po przegranej batalii o rezolucję w sprawie "Dziadów" Jerzy Putrament na zebraniu POP ZLP proponuje, by "zająć się wrogą postawą i szkodami, jakie dla społeczeństwa i związku literatów przynoszą jego trzej członkowie, Paweł Jasienica, Stefan Kisielewski i January Grzędziński", a też usunąć ich ze Związku (do czego jednak nigdy nie dojdzie).

Linię i ton antyinteligenckiej kampanii propagandowej nadaje partyjna prasa. Rozpoczyna ją Ryszard Gontarz tekstem "Inspiratorzy", gdzie pisze, że materiały z zebrania ZLP, "prowokacyjne wystąpienia zaciekłych wrogów Polski", przekazane przez Pawła Jasienicę studentom Adamowi Michnikowi i Irenie Grudzińskiej, "stały się bezpośrednią przyczyną późniejszych ekscesów". Zaraz też prasa donosi, że "rewizjoniści ze środowiska literackiego łączą się z bankrutami politycznymi" oraz że "spór o dejmkowskie »Dziady« został wpisany w program politycznego sojuszu z NRF i w opluskwianie Polski na łamach emigracyjnych wydawnictw".

Pod pretekstem Mickiewicza

6 marca Paweł Jasienica pisze list do rektora UW w obronie studentów represjonowanych za udział w manifestacji po ostatnim spektaklu "Dziadów": "Apelujemy do Jego Magnificencji, by mocą swej władzy rektorskiej zechciał umorzyć postępowanie dyscyplinarne przeciw młodym ludziom, którzy - naruszając być może przepisy porządkowe - okazali się wierni kulturze narodowej i ogólnoludzkiej". Podpisują go też: Jerzy Andrzejewski, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Mieczysław Jastrun, Antoni Słonimski, Melchior Wańkowicz i Adam Ważyk.

8 marca nasi bohaterowie dowiadują się, że studentów wiecujących na dziedzińcu Uniwersytetu w obronie kolegów zaatakował najpierw aktyw robotniczy gumowymi pałami, później mundurowa policja - pałkami i gazem i że są aresztowani. 11 marca oglądają w "Dzienniku" sprawozdania z pierwszych masówek w zakładach pracy - w samej Warszawie było ich sześć. W FSO skandowano hasło: "Studenci do nauki, literaci do pióra", w Ursusie - "Syjoniści do Dajana", w Hucie Warszawa - "Mosiek - agresor".

Według raportu sporządzonego 14 marca dla gabinetu szefa MSW "poparcie dla ekscesów studenckich wyrażają jedynie elementy syjonistyczne, m.in. mgr Kunert Anna". Tymczasem w całym kraju trwa propagandowa kontrofensywa. W Katowicach w wiecu poparcia dla polityki partii bierze udział ponad sto tysięcy osób. Górnicy, hutnicy, marynarze, tramwajarze - wszyscy uczestniczą w masówkach, uchwalają rezolucje. Większość z nich potępia prowodyrów, prowokatorów, wichrzycieli, politycznych bankrutów, ośrodki reakcyjne i syjonistyczne. Ale jest też trochę uchwał ze szczególnym wskazaniem na pisarzy.

Aktyw Fabryki Obrabiarek we Włochach stwierdza "po zapoznaniu się z przebiegiem zebrania ZLP, że klasa robotnicza nie pozwoli na antyradzieckie i antypartyjne hece". Literatów potępiają bibliotekarze powiatu wejherowskiego, przedstawiający się jako "pracownicy frontu ideologicznego", Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji m.st. Warszawy ("Nie pozwolimy, aby na zebraniach ZLP pod pretekstem dyskusji o Mickiewiczu atakowano linię naszej Partii"), warszawskie Zakłady Elektrotechniki Motoryzacyjnej czy Wojewódzka Narada Aktywu ZMS Spółdzielczości Pracy Warmii i Mazur. "Opamiętajcie się" - pisze do pisarzy załoga warszawskiej Fabryki Wyrobów Precyzyjnych im. Karola Świerczewskiego. "My, kobiety, nie będziemy tolerować takiej twórczości" - oświadczają w Zakładach im. Róży Luksemburg.

Informacje o tym, kogo zatrzymano, a kogo pobito, rozważania o możliwych scenariuszach przygotowywanych przez władze, komentarze do oglądanych w telewizji programów - nasi bohaterowie prowadzą w tych dniach na te tematy niekończące się rozmowy telefoniczne, choć nie mają wątpliwości, że ich telefony są na podsłuchu. Mówienie otwartym tekstem przez telefon staje się wyróżnikiem tych, którzy nie chcą przyjąć reguł gry narzuconych przez władze. Na przykład takich, że na rząd można psioczyć w zaciszu domowym, ale już przez telefon czy w liście nie - jeśli się nie chce mieć przykrości.

Najbardziej jednak zbulwersuje środowisko literackie pobicie Stefana Kisielewskiego. W drodze do swoich przyjaciół Stommów, gdzie szedł, by przeczytać projekt przygotowywanej przez Koło Poselskie "Znak" petycji w obronie studentów, został na Starym Mieście napadnięty przez "nieznanych sprawców". Bili go, póki nie upadł, a potem jeszcze kopali leżącego.

"Coś ze specyfiki bojówek Horsta Wessela i Himmlera, pustoszących ulice Berlina w 1932 roku i pozostawiających krwawe plamy na brukach niemieckich miast, powiało z warszawskiego incydentu" - pisze w paryskiej "Kulturze" Leopold Tyrmand, wówczas już na emigracji, o pobiciu swego przyjaciela.

- Nie poszedłem i nie pójdę odwiedzić Kisielewskiego, bo się boję - w korespondencji z Warszawy pisze Zbigniew Florczak, który tekstem tym zainicjuje - pod pseudonim Pelikan - współpracę z "Kulturą".

Atak na Kisielewskiego fundamentalnie naruszył poczucie bezpieczeństwa środowiska. Jeszcze trzy lata później Wiktor Woroszylski będzie pisał w felietonie w "Więzi"o potrzebie fizycznego bezpieczeństwa niezbędnej do tworzenia, którą pisarz dzieli z innymi ludźmi: "Chcę być bezpieczny przed biciem po twarzy z jednoczesnym przytrzymywaniem mi rąk, abym się nie mógł bronić". Ten akapit zdejmie mu cenzura; pełny tekst ukaże się dopiero po latach w podziemnym wyborze jego felietonów.

- Po tym incydencie z Kisielewskim Andrzejewski przestał wychodzić z domu, a na klatce schodowej jego kamienicy zaciągnęli wartę ubecy - opowiadała nam zaprzyjaźniona z nim wieloletnia redaktorka PIW-u Irena Szymańska. - Przyniosłam mu więc komplet dzieł Balzaka. Prowadziliśmy potem długie rozmowy przez telefon o bohaterach Balzakowskich, przekonani, że podsłuchujący nas ubecy starają się rozpracować, kto tak naprawdę kryje się pod nazwiskiem Rastignac i kim w rzeczywistości jest baronowa de Nucingen.

Orzeł startujący spod Lenino

Pisarze, w tym nasi bohaterowie, atakowani są zewsząd, również z ław sejmowych. 10 kwietnia, kiedy w Sejmie odbywa się debata nad interpelacją złożoną miesiąc wcześniej przez Koło Poselskie Znak, poseł Ozga-Michalski przytacza słowa jednego z bohaterów powieści Andrzejewskiego: "Polska jak wyleniały orzeł wyleciała mi z głowy" i przypuszcza atak na pisarza: "Nie ma w tym nic dziwnego dla panów, którzy w wyleniałych krzesłach mierzą w salonie swój wyleniały czas kukułką zegara z rozparcelowanego dworu. Polska Andersów, Raczkiewiczów i »Kultury« paryskiej może przedstawiać się im w takiej postaci. Pozwólcie jednak, że nasz orzeł piastowski, orzeł na czapce żołnierza Dywizji Kościuszkowskiej startujący spod Lenino do Berlina, pokryty stalowymi piórami Nowej Huty, urodzajem Puław i Kędzierzyna, nie tylko nie będzie tracił piór, a będzie porastał w nowe". Jego przemówienie przerywane jest gromkimi oklaskami.

Nikt na tej sali nie zamierza udzielić rzeczowej odpowiedzi na pytania posłów Konstantego Łubieńskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Stanisława Stommy, Janusza Zabłockiego i Jerzego Zawieyskiego: "Co zamierza rząd uczynić, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży? Co zamierza rząd uczynić, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na stawiane przez nią palące pytania, które nurtują też szeroką opinię społeczną, a dotyczą demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej rządu?".

Pierwszy głos zabrał premier Cyrankiewicz, który atakując ich, oświadczył, że "Mickiewicz nie będzie sztandarem reakcji". Potem było tylko ostrzej. Padały określenia "izolacja od narodu", "niedobitki reakcji". Nie szczędzono osobistych obelg i zniewag. Cytowany już Ozga-Michalski odgrażał się, że partia ma dość siły, by wykorzenić "obszarniczo-burżuazyjne i syjonistyczne związki", które zalęgły się nawet w Sejmie. Kliszko oświadczył, że autorzy interpelacji stanęli po stronie syjonistycznych i rewizjonistycznych elementów, które inspirowały wydarzenia.

Na atak odpowiedział Jerzy Zawieyski, a jego przemówieniu towarzyszyło walenie w pulpity, tupanie, śmiechy. W momencie, gdy mówił, że pobicie Kisielewskiego to cios wymierzony w kulturę polską, Gomułka zaczął się śmiać. Za chwilę cały Sejm pokładał się ze śmiechu.

Jerzy Zawieyski po tym seansie nienawiści już się nie podźwignął. "Jestem tak połamany, że ciągle płaczę - pisał w dzienniku. - Dowiedziałem się, że napływają depesze z mego okręgu wyborczego, żeby pozbawić mnie mandatu. Wykończą mnie materialnie".

Zaprzyjaźniony z Marią i Kazimierzem Brandysami, odwiedzał ich często w owych dniach. Skarżył się, że cenzura odrzuciła mu opowiadanie o Rejtanie. Obawiał się losu Kisielewskiego i ilekroć zasiedział się wieczorem, prosił o odprowadzenie go do domu. Nie tylko do bramy, ale na górę, do samych drzwi.

W rok po zorganizowanej na sali sejmowej dintojrze dostał wylewu krwi do mózgu. Pozbawiony mowy, półsparaliżowany, wydostał się ze szpitalnej sali i wyskoczył przez okno z IV piętra.

Wszystko nieaktualne

Nasi bohaterowie atakowani są w Marcu wprost i po nazwisku, po linii, którą ochoczo podejmą później dzisiejsi literaccy lustratorzy - mianowicie za to, że byli stalinowcami. "Wielkiemu atakowi na politykę kulturalną partii, mętnej fali oszczerstw i insynuacji przewodzą ludzie współodpowiedzialni za błędy i wypaczenia" - pisał Jerzy Kossak w "Miesięczniku Literackim", wyciągając Kazimierzowi Brandysowi jego "Obywateli". Andrzej Lam z kolei, wskazując na Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Jana Kotta i Adama Ważyka, wysuwa śmiałą hipotezę, że "Październik był ogromnym poszerzeniem zakresu swobód twórczych", nasi bohaterowie zaś "otrzymali tylko jeden z głosów w chórze", bali się więc utraty przywilejów i stąd zakwestionowali politykę kulturalną partii.

19 marca na wiecu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury, transmitowanym przez megafony w fabrycznych halach oraz przez radio i telewizję, wielki atak na literatów i syjonistów przypuszcza sam I sekretarz Władysław Gomułka.

"Piętnował nas jako wrogów ustroju, agentów CIA. Sala wyła: »Powiesić«, a znajomi przestali do mnie dzwonić" - wspominał tamten wiec Tadeusz Konwicki w rozmowie z Jerzym Beresiem.

Gomułka odczytał list w obronie studentów i nazwiska sygnatariuszy, m.in. Tadeusza Konwickiego i Adama Ważyka ("Byłam dumna, że ojciec podpisał ten list i był wymieniony przez Gomułkę" - wspomina dziś jego córka Katarzyna). Głównymi obiektami ataku uczynił Pawła Jasienicę i Stefana Kisielewskiego ("Jaśnie oświecony pan Kisielewski mówi o rządach ciemniaków, a ci ciemniacy wydobyli kraj z nieszczęścia politycznego pod koniec wojny, pokierowali odbudową, uprzemysłowili, zbudowali tysiące szkół"), zaś najbarwniejszą inwektywą obdarzył Janusza Szpotańskiego, odsiadującego wyrok za "Cichych i gęgaczy" ("człowiek tkwiący w zgniliźnie rynsztoka, człowiek o moralności alfonsa").

I sekretarz co prawda nie zarzucał pisarzom, że są agentami CIA, a sala nie krzyczała "Powiesić", jednak Konwicki dobrze oddał panującego na sali ducha nagonki i polowania na czarownice. To wystąpienie Gomułki unieśmiertelnił zresztą na kartach opublikowanego w połowie lat 70. dziennika "Kalendarz i klepsydra". Opisuje tam mianowicie, jak w marcu 1968 spotyka Stanisława Dygata, który wytworny i wypomadowany idzie na randkę z młodą panienką.

"Stasiu, przecież dałeś słowo, że nie będziesz podrywać dziewcząt, których ojcowie są młodsi od ciebie" - mówi z przyganą Konwicki, a wtedy Dygat czerwienieje ze złości. "Teraz już nieaktualne - krzyczy na całą ulicę. - Po przemówieniu Gomułki wszystko nieważne! Moja przysięga też nieważna!".

W przemówieniu Gomułka wspomniał też, że gotów jest wydawać Żydom emigracyjne paszporty, a wtedy sala, powiewając antysyjonistycznymi transparentami, zaczęła go dopingować: "Teraz, dzisiaj", "Śmielej, śmielej", "Dalej, Wiesław!". Ida Kamińska, wspaniała aktorka, dyrektor Teatru Żydowskiego, z którego zostanie wyrzucona, po obejrzeniu w telewizji tego wiecu zapisała w pamiętniku: "Ledwo zdołałam się opanować, pobiegłam do sypialni, połknęłam pigułkę. Krzyczałam: »Uciekajmy! Natychmiast! Inaczej tego nie przeżyję«".

"Dalej bracia, karabelę/ Każdy w dłonie chwyta,/ Żyda za pejs i za morze -/ Rada znakomita" - Paweł Jasienica na lutowym zebraniu ZLP odczytał ten antysemicki wierszyk kolportowany na Uniwersytecie Warszawskim. "Jasienica wskazał na fakt montowania antysemityzmu - komentował Pelikan w paryskiej "Kulturze" - co dla większości było wtedy zupełną nowiną. Postawienie na kartę antysemityzmu w tym narodzie nie jest taktycznym niewypałem. Odwrotnie: to jedyna w czasie tych wydarzeń próba - częściowo udana - zhańbienia tego narodu. Aparat może sobie powinszować umiarkowanego sukcesu. Minęły już być może czasy pogromów, ale puszczony wśród prostaków jad zaczął szybko i widocznie działać. W ciągu lutego i marca wiele rozmów politycznych można było przeprowadzać na ulicy, w poczekalniach, na pewniaka, z całkiem nieznanymi osobami".

Z kolei Józef Czapski w tejże "Kulturze" surowo ocenił postawę Kościoła: "W odezwie Prymasa piętnującego bicie młodzieży, kłamstwo prasy nie ma ani słowa o jawnie antysemickim charakterze akcji rządowej. Czyżby nawet kardynał Wyszyński, którego głos znaczy więcej niż jakikolwiek inny w Polsce, czuł się zmuszony robić ustępstwo na rzecz tego odłamu społeczności katolickiej, który jest tradycyjnie wrogi Żydom?".

Gontarz po latach opowiadał Barbarze Łopieńskiej, że po opublikowaniu "Inspiratorów" dostał kilka tysięcy listów. Większość wyrażała zadowolenie, że wreszcie postawiono sprawę, dlaczego Żyd ma być bardziej uprzywilejowany od Polaka. Zainspirowany odgórnie antysemityzm trafił na podatną glebę.

Jednym z chwytów marcowej propagandy było podsycanie niechęci do Żydów jako niewdzięczników, którzy za pomoc okazaną im w czasie wojny odpłacają nielojalnością wobec państwa polskiego i szerzeniem oszczerstw o Polakach. W ten nurt wpisała się kuriozalna "Odezwa do pisarzy świata", którą wydał z siebie 10 kwietnia - obok uchwały "wyrażającej ubolewanie z powodu przebiegu lutowego zebrania warszawskiego oddziału ZLP" - Zarząd Główny Związku: "Każdy z zagrożonych Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia znajdował w ciągu wojny pomocną dłoń i ukrycie ze strony dziesiątków tysięcy Polaków: inteligencji, robotników i chłopów".

Najlepszym bon motem z tamtego czasu pozostanie odpowiedź Antoniego Słonimskiego na domaganie się przez Gomułkę po wojnie sześciodniowej, by Polacy żydowskiego pochodzenia jednoznacznie się samookreślili. "Rozumiem, że mam mieć jedną ojczyznę - mówił - ale dlaczego musi nią być Egipt?".

Ci z naszych bohaterów, którzy byli Żydami - przynajmniej w rozumieniu ustaw norymberskich i rodzimej antysemickiej kampanii - musieli sobie choć raz zadać w tamtym czasie dramatyczne pytanie: dlaczego Polskę wybrali na ojczyznę?

Wszyscy jesteśmy polskimi Żydami

Julian Stryjkowski jeszcze przed wojną, jako młody człowiek, został komunistą. "Kiedy Żyd staje się komunistą, przestaje być Żydem" - mówił. Gdy będąc w Moskwie dowiedział się o powstaniu w getcie, o zagładzie swego narodu, wrócił do żydowskich korzeni. Komunizm z czasem opuścił, przy żydostwie pozostał do końca. "Austeria", która ukazała się tuż przed Marcem, pieczołowicie rekonstruuje świat małego żydowskiego miasteczka na Kresach Wschodnich, świat jakby zastygły w oczekiwaniu na pogrom. "Głosy w ciemności", "Austeria", "Echo", "Sen Azrila" - bez tych książek o zamordowanym żydowskim świecie polska literatura byłaby znacznie uboższa.

W Marcu '68 zaczęli wołać za nim "Mosiek", kiedy szedł ulicą. Przed redakcją "Twórczości", gdzie pełnił funkcję kierownika działu prozy, parkował kierowca, który na jego widok ogłuszająco trąbił. Musiał zmienić numer telefonu, bo zadręczano go antysemickimi anonimami.

- To był czas, kiedy chciało się być razem, więc Julek Stryjkowski przesiadywał u Kazia Brandysa na Starym Mieście - opowiada nam reżyser Jerzy Markuszewski, który się z nimi obydwoma przez całe lata przyjaźnił. - I ja go stamtąd odprowadzałem do domu koło placu Na Rozdrożu. Julek chodził w garniturze, z wyłożonym kołnierzem koszuli, bez krawata, szedł dumnie, prowokował obecnością, dawał do zrozumienia, że się nie boi. A ja bardzo się o niego bałem, że ktoś go uderzy, on był taki drobny i kruchy. Pewnego razu stał w kolejce w delikatesach na Nowym Świecie. Odezwał się głos: "Czemu, Żydu, wykupujesz naszą wędlinę?". Kolejka zaczęła szumieć. Kilka osób za Stryjkowskim stał znajomy pisarz, Julek zwrócił się do niego: "A dlaczego ty się nie odzywasz? Dlaczego nie wystąpisz w mojej obronie?". A tamten zwiał.

Marian Brandys odnotuje w dzienniku, że w tamtych marcowych dniach Stryjkowskiemu w pewnym momencie puściły nerwy i wybuchnął: "Nienawidzę tego kraju - krzyczał. - Mnie, jednemu z najlepszych pisarzy piszących po polsku, przy składaniu podania o paszport do Włoch, gdy wpisywałem narodowość: »polska«, zadrżała ręka. Antysemityzm sterowany jest z ZSRR, ale w żadnym z krajów bloku się nie przyjął tak dobrze, jak w Polsce".

Kiedy Polacy żydowskiego pochodzenia emigrowali z Polski, Stryjkowski wyjechał na stypendium pisarskie do stanu Iowa w Stanach Zjednoczonych. Tam Żydzi pytali go: "Gdzie jest pana ojczyzna? Zna pan hebrajski, mógłby pan pisać w odrodzonym kraju, w odrodzonym języku". "Nie odpowiedziałem im, że moją ojczyzną jest polski, w którym piszę, bo to nie byłby dla nich argument" - opowiadał później Piotrowi Szewcowi. Któregoś dnia na amerykańskim przyjęciu orkiestra zagrała jego ulubioną hebrajską piosenkę "Hava nagila hava" i wtedy: "Zacząłem tańczyć. Nie był to wesoły taniec. To był taniec rozdarcia, taniec rozpaczy Żyda, którego los rzucił w obce strony i który nie wie: wrócić czy nie wrócić do kraju, skąd przybył".

Ten tańczony przez Stryjkowskiego w coraz większym zapamiętaniu taniec chasydzki przeszedł w Iowa do legendy. Pisarz wrócił do kraju, a już w wolnej Polsce powie, że ci polscy Żydzi, którzy nie wyjechali, poddani zostali "trudniejszej próbie polskości niż ktokolwiek inny, kto nie musiał łykać jadu szowinizmu i ksenofobii".

- Po pobiciu Kisielewskiego bał się wychodzić z domu - opowiada nam Jerzy Markuszewski o kolejnym naszym bohaterze Kazimierzu Brandysie. - Zapytałem go: "Ty się boisz, ty, który nie chciałeś się ukrywać w czasie wojny, który ani jednego dnia okupacji nie spędziłeś za szafą czy w piwnicy?". "To inna sytuacja, teraz się boję". Dla mnie to najbardziej wstrząsające wspomnienie z Marca, że można bać się bardziej we własnym kraju, bez okupanta. Poczułem się bezpiecznym gojem.

Dla Brandysa antysemicka kampania nie była nowością. W 1936 roku jego ojca wysłano do Berezy Kartuskiej pod fałszywym zarzutem "szerzenia paniki na giełdzie warszawskiej", a gazety rozpisywały się, że Henryk Brandys uczył się w chederze i mówi łamaną polszczyzną. W rzeczywistości ojciec Brandysa był uczniem warszawskiego gimnazjum im. Górskiego i mówił piękną polszczyzną, żadna jednak gazeta nie chciała opublikować wyjaśnień jego syna. Plugawe, antysemickie telefony, oszczerstwa w prasie - to wszystko Brandys już przerabiał.

Jego brat Marian zanotował w dzienniku, co zrobił, kiedy jego żona Halina Mikołajska w rozmowie z księdzem antysemitą oświadczyła dumnie, że jej mąż jest Żydem. "Krzyczałem, że nikt, a już najmniej moja żona - pisał - nie ma prawa przedstawiać mnie jako Żyda, gdyż jestem Polakiem równie dobrym jak ona i ów ksiądz, a moje obce pochodzenie ma tu znaczenie drugorzędne. Na poparcie moich racji przywoływałem moich przodków, którzy podczas 300-letniego pobytu w Polsce czynnie uczestniczyli w jej życiu. A więc owego mądrego lekarza z czeskiego Brandeisu, który pełnił funkcję nadwornego medyka na dworze Władysława IV i dał początek niejednej rodzinie rdzennie polskiej i szlacheckiej; i owego kapitana-lekarza z armii Kościuszki; i tego członka Rządu Narodowego w powstaniu styczniowym; i moich trzech wujów legionistów; i last but not least moje wrześniowo-październikowe boje w 1939 roku w armii gen. Kleeberga". Kiedy wiele lat później opowiedział o tym epizodzie Julianowi Stryjkowskiemu, ten oświadczył: "Żebyś nawet na głowie stanął, oni i tak nie uznają cię za Polaka".

Córka Adama Ważyka Katarzyna w 1968 roku była w maturalnej klasie liceum plastycznego, a ojciec zamykał ją w domu i pilnował, bo się bał, żeby się nie wdała w jakieś polityczne awantury. Pamięta, jak krzyczał na nią i na jej siostrę: "Macie się uczyć języków i uciekać z tego kraju".

- Pytałyśmy: "A dlaczego ty nie wyjechałeś?". Odpowiadał: "Ja czuję się Polakiem, podjąłem już taką decyzję, ale wy macie życie przed sobą".

Ojciec nigdy nie ukrywał, że jest Żydem - opowiada Katarzyna Ważyk o zakorzenieniu ojca w tradycji żydowskiej. - Często wspominał, jak to na bar micwę, najważniejszą uroczystość w życiu, kiedy kończy się 13 lat i czyta Talmud w synagodze - dostał zegarek-cebulę. Z dumą mówił, że znał na pamięć po hebrajsku Hagadę, opowieść o wyjściu Żydów z Egiptu, czytaną podczas wieczerzy w święto Pesach.

Zapewne z wrodzonej mu przekory Tadeusz Konwicki po 1968 roku dopisze sobie do życiorysu dziadka Żyda. W "Kalendarzu i klepsydrze" pisał: "Kiedy rozczytałem się któregoś dnia w »Wojnie żydowskiej« Feuchtwangera, wydało mi się raptem, że jestem Żydem, i poczułem się Żydem. Usłużna wyobraźnia podsunęła mi natychmiast obraz dziadka, którym był młody, piękny Żyd z Oszmiany, Mejszagoły albo Święcian. Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie idisz. I zrozumiałem szalone świętokradztwo miłości mojej babki, zrozumiałem okrutne fatum, które jak gradowa chmura okryło życie ojca i trochę moje życie. I stałem się odrobinę wzniosły, nieziemski, dosyć bliski świętości. Ale potem Żydzi mnie zdenerwowali, a właściwie zdenerwowali niektórzy koledzy, i przestałem się czuć Żydem i od tego czasu rzadko czuję się Żydem".

Jednak później raz jeszcze wróci do tego pomysłu i w latach 90. napisze "Bohiń", powieść poświęconą miłości jego babki do Żyda wywrotowca.

- Uczyniłem babcię heroiną romansu z Żydem - opowiada nam - bo byłem ciekaw, czy Polacy przyjmą powieść obarczoną taką skazą jako czytadło. Nie miałem po temu żadnych podstaw. Najpierw nie interesowałem się korzeniami, a potem było za późno. Z drugiej strony Wileńszczyzna była tak niesamowitą mieszanką plemienną, że wszystko było możliwe. Jednak moje przyznanie się na nic się zdało. Ani Żydzi, ani goje w to nie uwierzyli.

Z bólu i wstydu

Gdy 20 sierpnia 1968 polskie wojska wkroczyły do Czechosłowacji, by nieść braterską pomoc przeciw tamtejszej "kontrrewolucji", znów w zakładach pracy pisze się rezolucje. Uwiecznił tamten ton Natan Tenenbaum (który wyemigruje wkrótce z Polski) w piosence "List załogi Zakładów im. Przyjaźni Polsko-Czechosłowackiej w Suwałkach do braci Czechów": "Piszemy do Was z fabryki w Suwałkach/ Inspiratorzy antypolskich hec. (...)/ Lecz nikt w Suwałkach nigdy nie pozwoli/ By bez cenzury Słowak żył lub Czech".

Niewiele było oznak solidarności z sąsiadami zza miedzy, zaledwie kilka odosobnionych głosów: Sławomir Mrożek, który mieszkał wtedy w Paryżu i do Polski wróci dopiero w latach 90., kompozytor Zygmunt Mycielski i Jerzy Andrzejewski, który wysyła list do przewodniczącego Związku Pisarzy Czechosłowackich Eduarda Goldstuckera: "Ten protest, zrodzony z oburzenia, bólu i ze wstydu, jest jedyną rzeczą, jaką w obecnych warunkach mogę ofiarować Panu, Pańskim przyjaciołom i kolegom".

"Po nieudanej próbie zapisania się do socjalizmu wrócił do swojej dawnej skóry" - skomentowała list Andrzejewskiego "Trybuna Ludu". Kolejny atak będzie nosił tytuł: "Jak diament zamienić na popiół".

"Względną solidarność środowiskową, o której można było mówić w lutym i w marcu 1968 r., rozbito niemal błyskawicznie - podsumuje tamten czas Marta Fik w książce "Marcowa kultura". - Ogromna większość pisarzy uległa presji miejscowych POP, śląc wyrazy potępienia dla reakcyjnych sił w oddziale warszawskim ZLP. U wielu pisarzy lutową euforię zastąpił strach, niekoniecznie o własną osobę: o losy Związku (rozeszły się plotki, że zostanie rozwiązany), wydawnictw, redakcji, w których pracowano. Podobnie było w środowisku uczelnianym. Nikt już nie protestował przeciw procesom studentów, które odbywały się na przełomie 1968 i 1969 r. Pisze się często, że Marzec musiał przegrać, bo inteligentów nie popierali robotnicy. Nie oddaje to pełnej prawdy, bowiem w 1968 r. skromnej części intelektualistów, artystów i studentów nie poparła sama inteligencja".

Duszną atmosferę Marca, groteskowe oskarżenia przekładające się na ludzkie tragedie - to wszystko znakomicie oddał Józef Hen w opowiadaniu "Oko Dajana". Kiedy na jego bohatera, pracownika jednej z central handlu zagranicznego, z racji obco brzmiącego nazwiska pada podejrzenie, że jest Żydem, zaczynają się drobne szykany i nieprzyjemności. Apogeum osiągają one w absurdalnym oskarżeniu, że na przypiętym do czapki znaczku z Leninem bohater czarnym papierem przesłonił oko wodza światowej rewolucji, tak że zaczął on przypominać izraelskiego ministra obrony Mosze Dajana. W efekcie bohater opowiadania traci pracę.

Wszystkich swoich upokorzeń bohater Hena zaznaje w samotności. Marzec bowiem, wprowadzając atmosferę podejrzeń, niepewności i strachu, łamał ludzkie charaktery, rozbijał solidarność.

Wśród przechowywanych w Archiwum Akt Nowych dokumentów epoki zachowało się trochę śladów tego przetrącenia kręgosłupa. Oto co pisze wybitny tłumacz, któremu odmówiono paszportu do Włoch: "Oświadczam z całą stanowczością, że nie byłem uczestnikiem ekscesów na »Dziadach«". Do oświadczenia załączył odpis prywatnego listu wysłanego rok wcześniej do znajomego zagranicznego dziennikarza, który uważał, że Teatr Żydowski to parawan, za którym władza ukrywa swój antysemityzm. "List ten - wyjaśnia tłumacz - daje jasno pojęcie o tym, jakie już wtedy miałem stanowisko w sprawach uważanych dziś za miernik".

Na świstku papieru widnieje odręczny napis: "Niech sobie jedzie. Raczej będzie nam pomagał, niż szkodził, aby poprawić swoją reputację".

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Jerzy Eisler, "Marzec 1968", PWN, Warszawa 1991; Marta Fik, "Marcowa kultura", Wydawnictwo Wodnika, Warszawa 1995; Irena Heppern, "Półjawa, półsen. Teatr Narodowy - Dziady w sezonie 67/68", "Res Publica" 3/88; Barbara N. Łopieńska, "Komu to służy", "Res Publica" nr 3/88; Piotr Osęka, "Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie marca 1968", ŻIH, Warszawa 1999; Artur Międzyrzecki, "Dzienniki, wspomnienia", Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1999; Zbigniew Raszewski, "Raptularz 1967-1968", INTERIM, Warszawa 1993; Mieczysław F. Rakowski, "Dzienniki polityczne 1967-1968", Iskry, Warszawa 1999; Dariusz Stola, "Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967-68", Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 2000; "Marzec 1968. Trzydzieści lat później. t. II. Dzień po dniu w raportach SB oraz Wydziału Organizacyjnego KC PZPR", PWN, Warszawa 1998









Gazeta Wyborcza - 06/05/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (12)

Literatura i miazga

 

 

 

Połowa lat 70. zjazd pisarzy w Poznaniu, Bohdan Czeszko grozi po pijanemu opozycyjnym literatom: "Nie rozrabiać, k..., nie rozrabiać, bo tam już lejce w rękach i konie gotowe, żeby pójść po was...". Ale ci nadal "rozrabiają" - i to coraz bardziej.

 

Na początku lat 70. nasi bohaterowie nie są już młodzieniaszkami, wszyscy przekroczyli czterdziestkę, a nawet więcej, Jerzy Andrzejewski zbliża się do sześćdziesiątki. Od dawna już nie tylko przeszkadza im czający się za plecami cenzor, ale też coraz odważniej wyzwalają się spod wpływu groźniejszego cenzora, który tkwi w nich samych. Nie mają żadnych złudzeń co do tego, w jakim kraju żyją i czego partia oczekuje w zamian za wydawanie ich książek. Po Marcu '68 wydawcy przestają proponować im wznowienia, a temu, co piszą, uważniej przypatruje się cenzura. Tajne wytyczne KC PZPR z sierpnia 1968 roku mówią wprost o "demaskowaniu i izolacji wrogich, opozycyjnych politykierów w środowisku literackim" oraz "bezzwłocznym zastosowaniu sankcji", m.in. wobec Jerzego Andrzejewskiego i Wiktora Woroszylskiego.

Ich wykonawcami staną się tym razem nie tylko Wydział Kultury KC czy Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, ale i sami pisarze, a ściślej - członkowie Związku Literatów Polskich. W Walnym Zjeździe ZLP w 1969 r. w Bydgoszczy nie uczestniczy niemal żadne (prócz Juliana Przybosia) liczące się w środowisku nazwisko. Jedni, jak nasi bohaterowie, nie kandydowali, inni - w tym prezes Związku Jarosław Iwaszkiewicz - nie przybyli na obrady. Wywołało to komentarze Jerzego Putramenta ("Wiem, że prowadzono przed zjazdem kampanię ugrypowienia delegatów. Niektórzy mieli telefony odstraszające i zapadli na grypę psychologiczną"), a też morderczy żart Antoniego Słonimskiego: "Na zjazd do Bydgoszczy nie przybyli pisarze jugosłowiańscy, czechosłowaccy i polscy".

Na posiedzeniu oddziału warszawskiego ZLP przed bydgoskim zjazdem Putrament nie ukrywał, że partia zażądała, by ci, co przemawiali na zebraniu w sprawie "Dziadów", nie kandydowali. Tak więc pisarze zaczęli się solidarnie wycofywać.

Partia pisarzom

Obecny na bydgoskim zjeździe sekretarz KC Stefan Olszowski grzmiał o politykierach, "którzy wybrali środowisko pisarskie na teren swych awantur", ale "spaliły na panewce ich zamiary przeciwstawienia sobie partii i pisarzy". Wtórują mu, flekując kolegów po piórze, literackie miernoty, których nazwiska ani wtedy, ani dziś nic nikomu nie mówią. Jeden domaga się usunięcia z ZLP nieprawomyślnych kolegów (w Związku "nie ma miejsca dla współpracowników antykomunistycznych ośrodków dywersji") i atakuje Andrzejewskiego za protest przeciw interwencji w Czechosłowacji. Drugi grzmi o wichrzycielstwie i manipulacji wiadomych grup, a wszystko to w bełkotliwym języku prasowej nagonki ("koneserzy artystowskich suwerenności zależni od importowanych filozofii i kopiowanych technik artystycznych").

Ducha tego Parteitagu dobrze oddaje przemówienie Putramenta, nie pozostawiające wątpliwości, że również ZLP ma być areną walki klas: "Nie stać nas na pozbycie się środków, które bronią socjalizmu, bo wiemy, że gdy partia w którymś kraju obozu słabła, nie następowała chwila humanistycznej demokracji, ale zaciekła, krwawa kontrrewolucja". I dalej maluje Orwellowską wizję świetlanej przyszłości: za kilkadziesiąt lat ludzkość "liczyć może 10 mld i trzeba będzie wprowadzić daleko posunięty porządek, by ludzie nie deptali sobie po piętach. To będzie forma ograniczenia wolności. Trzeba ją będzie stosować we wszystkich dziedzinach produkcji duchowej. Wtedy rola literatury stanie się obszerniejsza niż obecnie".

Zabiera również głos Bohdan Czeszko, duchowy ojciec przyszłych lustratorów. Atakując kolegów przeciwstawiających się partii, w której szeregach on sam pozostanie do końca, tak komentuje ich protesty przeciw zniewoleniu literatury: "Widowisko szczególnie paskudne w tych wypadkach, gdy jego reżyserami są działacze, którym nie drżała ręka, kiedy w minionej epoce miętosili delikatną materię kultury, kształtując z niej dziwolągi".

Nikt nie występuje w obronie atakowanych. Nikt i później się nie wychyla.

- Po szoku Marca '68 i po interwencji w Czechosłowacji - wspomina tamten czas Jacek Bocheński - nasza ówczesna opozycja literacka trwała w pewnym odrętwieniu.

"Normalna żywa tkanka społeczna w Kraju gnije, ludzie żyją zobojętnieniem albo zgrozą - pisał do paryskiej "Kultury" Korespondent z Polski. - Reszta żeruje na tym gniciu. Najbardziej świadomi nie wierzą w celowość protestu, bo może go przechwycić i zdyskontować »druga władza«, mafia kierująca tysiącami młodych aparatczyków, przytupujących niecierpliwie na drodze do karier. Już nie umysły zniewolone, lecz obezwładnione przygnębieniem, pędzą smutną egzystencję po ciosach pałek, które spadły na głowy, i w oczekiwaniu na następne. Co robić? W 3 lata po Marcu odczytuję to pytanie w oczach studentów. Wyjechać czy zostać? Znienawidzić czy zobojętnieć? Zacisnąć zęby tu czy zapomnieć w Kanadzie". Ten Korespondent to Kazimierz Brandys. Tekst, pierwsze wyciągnięcie ręki w stronę "Kultury", pisany przed grudniową masakrą robotników na Wybrzeżu, ukazał się wkrótce po niej.

Pytania o wydawalność

"Drogi i szanowny Wincenty - pisał Jarosław Iwaszkiewicz do sekretarza KC Wincentego Kraśki - chciałbym, abyś moją książkę uważnie przeczytał, bo bardzo cenię twoją opinię". List ten znalazł się w Archiwum Akt Nowych w teczce "Skargi, zażalenia, interwencje do KC PZPR od pisarzy" wśród innych wiernopoddańczych adresów do zarządców kultury. Tam też znalazły się listy Andrzejewskiego i Woroszylskiego, nie pisane wcale do KC.

List Andrzejewskiego do dyrektora PIW-u informuje go, że zostało wyczerpane wznowienie "Popiołu i diamentu", który jest lekturą szkolną. Z kolei list Woroszylskiego do ZLP podaje całą listę wstrzymanych mu pozycji. "Antologia nowoczesnej poezji rosyjskiej" (opracowana przez niego, Witolda Dąbrowskiego i Andrzeja Mandaliana), zwolniona już przez cenzurę, zatrzymana po wszystkich korektach. To samo stało się z tomikiem poetyckim w PIW-ie. Cenzura zatrzymała złożony do druku wybór jego felietonów filmowych. Wstrzymano dystrybucję książki dla dzieci "Czterdzieści szczygłów". Wydawnictwo Poznańskie zerwało umowę na książkę, tygodnik "Film" zrezygnował ze współpracy, miesięcznik "Nurt" wycofał się z publikacji jego opowiadań, a miesięcznik "Poezja" - wierszy. To samo stało się z jego tekstami w antologiach zbiorowych. W sumie 11 punktów pokazujących precyzyjnie, jak próbowano skazać go na nieistnienie (w powieści "Literatura" dołoży do tego opowieść o cenzorze, który zdjął jego wywiad z radia ze słowami: "Pozwalamy mu wydawać książki, ale nie będziemy z niego robić postaci").

Oba listy stanowią załącznik do pisma Andrzeja Wasilewskiego do Wydziału Kultury KC, na ręce towarzysza Kraśki: "Nie ulega wątpliwości, że to rodzaj sondażu. Wskazuje na to zarówno żądanie odpowiedzi na piśmie (brak odpowiedzi też zostanie skomentowany), jak i to, że właśnie w ostatnim tygodniu obrodziły mi wizyty tego rodzaju klientów, z pytaniami o swoją »wydawalność« zgłosili się Woroszylski, Kijowski, Pomian, Wirpsza, Ważyk. Oczywiście, rozmawiałem z nimi w sposób ezopowy" (z listu Jerzego Turowicza do Adama Ważyka z 1975 r.: "Pana wiersze poległy śmiercią bohaterską z przyczyn od redakcji niezależnych").

Pierwszego potężnego wyłomu dokonuje Jerzy Andrzejewski. Skoro nie może liczyć na wydawców w kraju, jesienią 1968 decyduje się wydać wstrzymaną przez cenzurę "Apelację" w paryskiej "Kulturze". Jest pierwszym pisarzem żyjącym w kraju, który publikuje tam książkę pod nazwiskiem. Innych powstrzymuje obawa, że mogą zostać objęci całkowitym zakazem druku. "Płaciłem, nie ja jeden zresztą, tak wygórowaną cenę za okrojone i okaleczone, ale przecież jakieś istnienie we własnym kraju, jakieś współżycie z polskimi czytelnikami, do których porzucenia nie udzielałem sobie prawa" - napisze o tym czasie kilka lat później Woroszylski w liście otwartym do niemieckiego pisarza Heinricha Boella.

"Apelacja" powstała w 1967 r., kiedy Andrzejewski, od lat borykający się z alkoholizmem, trafił do szpitala na kurację odwykową. Tam usłyszał historię cierpiącego na manię prześladowczą pacjenta, który słał listy do I sekretarza, że prześladuje go kontrwywiad. I opisał jeden z tych uwikłanych w meandry historii PRL-owskich życiorysów, w których jest i AK-owska przeszłość, i służba w milicji, i aresztowanie za nieprawomyślny romans (bracia kochanki są w zbrojnym podziemiu), i żmudna kariera od referenta do dyrektora, i wreszcie kolejny upadek, który kończy się chorobą psychiczną. Ta biografia będzie niecenzuralna aż do 1981 r., kiedy to "Apelację" opublikuje "Twórczość".

Z materiałów Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych wynika, że partia samo napisanie "Apelacji" uznała za jawny atak na władzę ludową, zaś po jej ukazaniu się w "dywersyjnym wydawnictwie" nie tylko zaproponowała utrzymanie zakazu publikowania Andrzejewskiego i "zakaz popularyzowania jego osoby oraz twórczości", ale wręcz brała pod uwagę usunięcie go z ZLP, a nawet aresztowanie.

Pisarz zapewne o tym nie wiedział, choć musiał czuć, że atmosfera wokół niego się zagęszcza. Wielokrotnie powtarzał przez telefon, a telefon miał na podsłuchu, że nic więcej do paryskiej "Kultury" nie odda, że interesuje go tylko czytelnik w kraju. Miał zresztą porównanie - jego książki miały w Polsce wielotysięczne nakłady, "Kultura" miała do zaoferowania skromne 2-3 tysiące plus nadzieję na odwagę przemycających książki z zagranicy do kraju rodaków.

Pozostanie Twoja krzywda

22 sierpnia 1970 roku. Piękny, słoneczny dzień. Kościół św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach nie jest w stanie pomieścić wszystkich, którzy przyszli złożyć ostatni hołd Pawłowi Jasienicy, pisarzowi zaszczutemu przez władze. Sygnał do nagonki dał Władysław Gomułka w pamiętnym przemówieniu z 19 marca 1968, w którym znalazły się spreparowane przez UB oszczerstwa, jakoby Lech Beynar alias Paweł Jasienica dopuszczał się po wojnie zbrodni w oddziale "Łupaszki", a aresztowany wyszedł z więzienia za cenę współpracy. Pisarz będzie je potem prostował w dramatycznym, rozsyłanym do przyjaciół liście prywatnym. Jednak pomówienie o zdradę kolegów oraz kolaborację z bezpieką okazało się ciosem ponad jego siły i przyspieszyło rozwój śmiertelnej choroby.

"Wiemy, że Twoje dzieło pozostanie trwałe i żywe. Ale pozostanie też Twoja krzywda, ponieważ nie była i nie jest tylko Twoją krzywdą, przerosła Ciebie samego, stając się krzywdą najcenniejszych wartości narodowych - mówił nad trumną Jerzy Andrzejewski. - Oskarżany o czyny, których nie popełnił, znieważany i poniżany nie miał Jasienica żadnej możliwości obrony, odjęto mu prawo druku, jego stare książki wycofano z księgarń, nowe nie mogły się ukazać; wybitny polski pisarz w pełni twórczych sił został z początkiem roku 1968 z dnia na dzień zepchnięty na margines życia publicznego, skazany na śmierć cywilną".

Przemówienie to - wraz z listem, w którym Jasienica wyjaśnia okoliczności rozstania się latem 1945 r. ze swoim oddziałem AK oraz aresztowania przez UB trzy lata później - Andrzejewski umieści w dzienniku, który stanie się później fragmentem "Miazgi". Perypetie związane z jej pisaniem i wydaniem ciągnąć się będą przez całą dekadę, dobrze obrazując problemy, z jakimi zmagać się musi pisarz, który z jednej strony chce uprawiać uczciwą literaturę, z drugiej jednak - chce istnieć w oficjalnym życiu literackim. Innego zresztą wtedy jeszcze nie ma.

Lista obecności żałobników wylądowała na biurku partyjnych prominentów. W tym czasie uroczystości pogrzebowe to jedyne miejsce, gdzie Andrzejewski mógł zabrać głos w sprawach publicznych. W dusznym klimacie zniewolenia - w połowie 1970 r. wciąż słychać echa antysemickiej i antyinteligenckiej nagonki - jego słowa zabrzmieć musiały niczym artyleryjska salwa. Nadała je Wolna Europa, opublikowała paryska "Kultura", a Zygmunt Hertz taki wygłosił do nich komentarz w liście do Czesława Miłosza: "Szczytowa odwaga w tamtych warunkach. Jestem pełen podziwu. To, co on robi, jest dla mnie zaskakujące i zdumiewające. Nie można powiedzieć, że to człowiek bez wyobraźni, że działa pod wpływem impulsu czy napuszczeń. Przecież on przeszedł na sytuację »sumienia narodowego«. Znamy obaj jego tryb życia - musi się liczyć, że go mogą na tym odcinku pociąć, znamy jego życie osobiste - idealne do szantażu".

Cztery miesiące później władza zacznie mieć inne kłopoty niż nieprawomyślne wystąpienia intelektualistów. Po ogłoszeniu podwyżek cen w Gdańsku i Gdyni wybuchają strajki. Do Trójmiasta wkracza wojsko, ginie kilkadziesiąt osób, kilka tysięcy jest rannych, kilka tysięcy zatrzymanych, w większości bitych i pałowanych na komendach.

Będą strzelać jutro...

- Pamiętam pełne grozy opowieści kolegów pisarzy z Wybrzeża około Bożego Narodzenia 1970 roku i Nowego Roku - opowiada nam Jacek Bocheński. - Ilu zabitych? Ilu rannych? W legendzie te liczby bardzo urastały.

Adam Michnik wraz z Janem Józefem Lipskim próbowali wtedy zorganizować list protestacyjny intelektualistów. Nie udało się. Jeszcze było za wcześnie po marcowym szoku, środowisko literackie było zbyt sponiewierane, przestraszone, by znów stanąć przeciwko władzy. Po Grudniu '70 Wiktor Woroszylski pisze wiersz "Pewnej zimy w pewnym mieście robotnicy ostrzegają przechodniów, żeby nie przyłączali się do nich", który ukaże się dopiero po latach w wydawanym poza cenzurą "Głosie".

 

Idziemy Nie przyłączajcie się do nas

Nie przyłączajcie się do nas

Wy którym jeszcze nie wszystko zabrano

Nie przyłączajcie się do nas

Póki wam starczy chleba i nadziei

Nie przyłączajcie się do nas

(...) Póki was boli ale nie tak boli

Póki was mierzi ale nie tak mierzi

Póki was depczą ale nie tak depczą

Póki was gnoją ale nie tak gnoją

Póki wam starczy piwa i pokory

Nie przyłączajcie się do nas

 

Na literacką scenę w tym czasie wkraczają młodzi, wywodzący się z pokolenia dojrzewającego między Marcem a Grudniem, o którym śpiewano w kabarecie Salon Niezależnych ("Lecz jak nazwać nas młodszych / w ciągu trzech lat dorosłych / od tej wiosny przedwczesnej do zimy"). Na początku grudnia 1970 nakładem ZSP wychodzi tomik "Jednym tchem" Stanisława Barańczaka, świetnie oddający klimat ostatnich lat, marcową kampanię propagandową, areszty, przesłuchania ("gdy zapomniałeś nazwisk i adresów / oświecony lampą z biurka prosto w oczy"), duchowe zniewolenie. Największe wrażenie robi tam prorocza zapowiedź grudniowej masakry, obrazy, w których "za wszystkimi oknami krwawi ten sam śnieg", świat, w którym "ci, co nie umieją dzisiaj spoglądać w oczy, będą strzelać jutro pomiędzy oczy".

W 1971 r. ukazuje się w paryskiej "Kulturze" esej Leszka Kołakowskiego "Tezy o nadziei i beznadziejności". Precyzyjny, bezlitosny opis systemu realnego socjalizmu kończy się tak: "Ci, co sądzą, że płacą tylko nieznacznymi ustępstwami za swój spokój, przekonywać się będą, że cena tego spokoju będzie coraz wyższa; ci, co płacą tylko niewinnym na pozór lizusostwem, będą jutro płacić donosicielstwem za ten sam towar; ci, co liche swoje przywileje okupują tylko milczeniem w obliczu świństwa, na które mogą reagować, będą musieli za te same przywileje płacić rychło aktywnym udziałem w świństwie. Naturalnym prawem despotyzmu jest moralna inflacja, która sprawia, że rozdawca dóbr każe sobie płacić coraz drożej, jeśli presja społeczna nie zmusza go do obniżki". Odnajdujemy tu nie tylko ten sam ton, te same wątki, ale nawet te same gramatyczne konstrukcje co w wierszu Barańczaka "Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary":

 

Ci, którzy liżą klamki, będą gryźć

kraty, lecz nic się nie zmieni, bo wszyscy

przezornie stracą dzisiaj

kły i siekacze, by przeżuwać jutro

tylko jedzenie; (...)

Ci, którzy biją czołem, będą bić

w twarz, ale nic się nie zmieni

 

"Pozostawiony własnej inercji, wśród milczenia i strachu - pisał dalej Kołakowski - system ten zawsze i nieuchronnie będzie zmierzał ku takim rozwiązaniom własnych sprzeczności, które mnożą ucisk, nie łagodzą, zaciskają pętlę, nie zaś rozluźniają. Rozrost policyjnych metod rządzenia nie jest wynikiem zwiększonego oporu, lecz przeciwnie, wynikiem jego braku. Plastyczność tej formacji społecznej, której granic nie potrafimy z góry określić, może objawiać się w duchu zgodnym z potrzebami społeczeństwa wyłącznie pod tego społeczeństwa naciskiem". Przesłanie tekstu było proste, ale ani nasi bohaterowie, ani tym bardziej społeczeństwo nie było jeszcze gotowe do przyjęcia tych prawd. "Tezy o nadziei i beznadziejności" z czasem staną się sztandarowym tekstem pokolenia młodych opozycjonistów.

W 1970 r. Andrzejewski pisze dzieło swego życia - "Miazgę". Również Woroszylski jest w trakcie pisania książki, z którą wiązać będzie wielkie pisarskie ambicje - "Literatury". Niezdecydowani, czy wybrać literaturę faktu, czy literacką fikcję, obaj uprawiają autotematyczne gry, mieszają różne formuły gatunkowej wypowiedzi, próbując zarazem rozliczyć się z własną przeszłością, jak i dać świadectwo czasom współczesnym. Kazimierz Brandys z kolei dokonuje rozrachunku z teraźniejszością, posługując się historycznym kostiumem w epistolarnej powieści "Wariacje pocztowe", uznawanej za najwybitniejsze dzieło tego pisarza.

Między nadzieją a lękiem

Strzały, które padły do protestujących robotników, rykoszetem trafiły w Gomułkę. Nowy I sekretarz Edward Gierek ma świetne entree. Spotkanie ze stoczniowcami w Gdańsku 25 stycznia 1971 r. zaczyna od słów: "Towarzysze, przyszliśmy do Was po to, żeby powiedzieć Wam, jak jest trudno", a kończy słynnym: "No więc jak - pomożecie?". Do chóru stoczniowców, którzy odkrzykują: "Pomożemy" - jest wśród nich młody Lech Wałęsa - dołączy sporo inteligentów. Z naszych bohaterów największe nadzieje w Gierku będzie pokładać Kazimierz Brandys.

Andrzej Kijowski zanotował w swoim dzienniku: "Parę dni temu Kazimierz Brandys oświadczył mi, że gotów byłby jeździć po kraju z przemówieniami, gdyby to miało pomóc Gierkowi. - Nie jeździłbyś, Kaziku - powiedziała łagodnie pani Maria. - Jeździłbym - powtórzył z uporem". Nam opowiadał: - Uwierzyłem, ale na krótko.

Między 1971 a 1976 r. dochód narodowy wzrósł prawie o 60 proc., płace realne - o ponad 40 proc. Nawet jeśli propaganda zawyżała te cyfry, to i tak każdy Polak mógł namacalnie stwierdzić poprawę. Przybywała mu lodówka, pralka i nadzieja na talon na "malucha". Co jednak skłaniało do wiary w Gierka pisarzy, którym bardziej doskwierał chyba brak wolności słowa niż dóbr konsumpcyjnych? Przecież musieli pamiętać, co mówił 14 marca 1968 na wiecu w Katowicach o pisarzach - "bankrutach politycznych", "Słonimskich i spółce, ludziach typu Kisielewskiego, Jasienicy" - "brudnej pianie, która wypłynęła na fali wydarzeń Października i nie została usunięta z naszego życia".

Przyjście Gierka oznaczało jednak nie tylko wzrost konsumpcji, gierkowska miniodwilż niosła też nadzieje na poluzowanie cenzury, zniesienie zapisów na nazwiska, bardziej liberalną politykę kulturalną. Jesienią 1971 r. katolicki miesięcznik "Więź" zaproponował Woroszylskiemu stały felieton, a ten pisał: "Otóż dziś mamy, jak sądzę, przychylniejszy twórczości czas. PAP (czego nie zwykł czynić) ogłasza komunikat o wyjściu w druku nowej książki Antoniego Słonimskiego, czasopismo filmowe traktuje przystąpienie Tadeusza Konwickiego do zdjęć jako święto kinematografii narodowej, radio śle w eter wiadomość o powrocie z podróży zagranicznej Kazimierza Brandysa. W gorliwości takich anonsów jest może nawet odrobina komizmu, ale w sumie budzą one sympatię. W każdym razie milej spotykać nazwiska wybitnych pisarzy w takich kontekstach niż w niektórych innych".

- Nie wiem, skąd się wziął mit - opowiada nam Jacek Bocheński - że wszyscy aprobowali Gierka. Myślę, że sponiewierana inteligencja bardziej niż na odwołanie podwyżki cen mięsa czekała na, mówiąc skrótem, odwołanie Marca. A Gierek wchodził przecież na scenę w niejasnym połączeniu z gen. Moczarem. Od początku budził ogromne wątpliwości jako kiełbasiany deprawator i hochsztapler, choć też jakieś konsumpcyjne nadzieje. Pamiętam, że na wielkanocnym obiedzie u Wiktora Woroszylskiego powiedziałem ironicznie: "Nie może być socjalizmu z ludzką twarzą, to już wiemy, czy może być z ludzkim żołądkiem, zobaczymy".

Manewr zamrożenia cen na artykuły spożywcze, dzięki któremu Gierek zyskał społeczne zaufanie - powtórzono w 1972 r. Zapewne z obawy przed kolejnym Grudniem, a też może dlatego, że Gierek sam uwierzył w lansowaną za jego rządów propagandę sukcesu. Marian Brandys komentował w dzienniku: "To wspaniałe osiągnięcie wzruszyło mnie do głębi. Nie wiem, czy którykolwiek z członków partii odczuwa w tej chwili równie głęboką jak ja wdzięczność dla kierownictwa. Mają rozsądne założenia i potrafią je realizować. Nie rzucają słów na wiatr".

Jednocześnie jednak wszystko w dzienniku Brandysa w latach 70. obraca się wokół tego, czy cenzura puści mu kolejne tomy "Końca świata szwoleżerów". A kiedy czyta w "Życiu Partii" atak na literatów, którzy "uprawiają twórczość marginalną i naruszają politykę sojuszników", wracają dawne lęki.

Lejce w rękach...

4 października 1971 Wiktor Woroszylski idzie do warszawskich sądów na Lesznie, gdzie toczy się sprawa przywódców nielegalnej organizacji Ruch. Gdy zapadną wieloletnie wyroki, wraz z Andrzejewskim i Zbigniewem Herbertem wystosuje list do Ministerstwa Sprawiedliwości o ich złagodzenie. Zbieranie podpisów pod tym listem szło wyjątkowo opornie. Podpisu odmówił między innymi Antoni Słonimski. "Ze ściągniętą smutkiem twarzą - wspominał Woroszylski - tłumaczył mi: »Nie mogę. Znów ogłoszą, że to robią syjoniści«".

Woroszylski w nadchodzących latach będzie organizował i podpisywał wiele protestów i to na wiele lat wyznaczy jego los na marginesie oficjalnego życia. Ale wtedy jeszcze chyba się tego nie domyśla. Zwłaszcza że minister sprawiedliwości przyjmuje sygnatariuszy listu i wysłuchuje ich argumentacji, co budzi zrozumiałe nadzieje na liberalizację.

Na walnym zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP w styczniu 1972 Halina Auderska referuje "dobrodziejstwa" władzy w stosunku do literatów: ZLP dostał zapewnienie władz, że będzie odtąd respektowana obecność nazwisk pisarzy w wydawnictwach encyklopedycznych, leksykonach i słownikach. W tym samym czasie jednak Marian Brandys notuje w dzienniku, że wypuszczona została seria pocztówek z pisarzami polskimi, nie ma na nich jednak ani Andrzejewskiego, ani Brandysów, ani Konwickiego, ani Stryjkowskiego.

Andrzej Kijowski zanotował w dzienniku, jak na kolejnym zjeździe literatów w Poznaniu pijany Bohdan Czeszko powiedział mu wprost: "Nie rozrabiać, k..., nie rozrabiać, bo tam już lejce w rękach i konie ino ganaszują, żeby iść po was".

Tamten nastrój pierwszej połowy lat 70., kiedy rewizjoniści przekształcali się w opozycjonistów, Wiktor Woroszylski utrwalił w wierszu "Inteligenci":

 

Niemożliwi są ci panowie

inteligenci

A jednak wbrew swojej niemożliwości

istnieją

Nie mają instynktu

samozachowawczego

Niewdzięczni

gryzą pierś mlekodajną

Płoną ze wstydu

za niedoskonałości świata

na wszystkich stosach

 

Jerzy Andrzejewski: degradacji nie uniknie nikt

Do pisania "Miazgi", której bohaterem uczynił przeżywającego kryzys twórczy pisarza w politycznej niełasce, Andrzejewski wrócił wiosną 1970 r. Myśleć zaczął o niej jeszcze w roku 1963 (fragment pojawił się w "Twórczości" z 1966 r.), porzucił ją, gdy w zagranicznej podróży skradziono mu część rękopisu i notatek. By dogonić czas - "Miazga" miała być powieścią współczesną - przeniósł datę wesela, które stanowi oś akcji, z 15 maja 1965 na drugą połowę kwietnia 1969 i włączył do książki pisany od marca do września 1970 dziennik, opis czasu intelektualnej apatii, kiedy to polska inteligencja lizała zadane w czasie Marca rany. "Jałowa, lecz lepka nuda kłamstw, fałszerstw i przemilczeń - pisał tam - które dzień po dniu, z natrętnym uporem leją się ze wszystkich środków masowego przekazu. Niewola należy do rzeczywistości zamkniętych i nikt, kto jej nie zaznał, nie jest w stanie pojąć rozlicznych deformacji, którym ludzie żyjący w niewoli nieuchronnie podlegają. Wprawdzie charakter tych skrzywień i zniekształceń w różny sposób się manifestuje, zależnie od osobowości, przecież żałosnej degradacji nie może uniknąć nikt".

Karykaturalne portrety przedstawicieli władzy, krytyka pomarcowej kampanii antysemickiej, pozbawione nadziei rozważania na temat społecznych i politycznych perspektyw Polski, ostre słowa o niechlubnej roli ZSRR w sprawach polskich - wiele było w "Miazdze" wątków niestrawnych dla cenzury. Pisarz jednak chciał się łudzić, że książka ma szansę na druk w kraju.

Początkowo rzeczywiście, kiedy złożył książkę w PIW-ie, zaczęto z nim negocjować cenzorskie skróty. Zgodził się na wyrzucenie kilkudziesięciu stron, w tym fragmentów uznanych za antyradzieckie. Książka była już zatwierdzona do druku, po korektach, kiedy towarzysz Jan Szydlak zażyczył sobie przysłania maszynopisu. I cofnął zgodę. Dyrekcja wydawnictwa nakłoniła pisarza, by napisał list z prośbą o rozmowę, ale Szydlak nie odpowiedział. Po latach z Archiwum Akt Nowych można było się dowiedzieć, że w październiku 1970 streszczenie "Miazgi" wylądowało na biurkach członków i zastępców Politbiura oraz sekretarzy KC PZPR.

Upłynie jednak trochę czasu, nim pisarz się dowie, że książki nie wydadzą "z powodu braku papieru". Przesyła wtedy maszynopis do paryskiej "Kultury".

- Miałem z nim przejścia - opowiada nam Jerzy Giedroyc. - "Apelację" przysłał spontanicznie, spodobała mi się, wydałem. Zaproponował mi potem wydanie "Miazgi", zgodziłem się, choć książka mi się bardzo nie podobała. Wtedy zacząłem dostawać listy z prośbą o takie czy inne skreślenia, po kolejnym liście już z tej książki nic nie zostało. Nawet tłumaczka w Londynie, która podjęła się przekładu, po przysłaniu skrótów też zrezygnowała.

W końcu bowiem Andrzejewski zażyczył sobie, by emigracyjne wydawnictwo opublikowało jego książkę, uwzględniając wszystkie skreślenia i interwencje warszawskiego cenzora (!). Te wolty, słabo pasujące do roli "sumienia narodowego", opisywał Hertz w liście do Miłosza: "Ot, sześćdziesięcioletni i oho, pisarz paskudnie upokorzony. Pomyśl, zjadł tę żabę zaprawioną pochlebstwami. Irena Szymańska odbyła ze mną rozmowę mniej więcej rok temu - argumenty: »Książka zyskała na skrótach. Jerzy nie może żyć na marginesie literatury«. I co? Zrobił wszystko, aby z marginesu wejść w pełne życie polskiej literatury, i dostał po twarzy".

"Miazga", którą krytyk literacki Tomasz Burek nazwie po latach "kamieniem milowym na drodze do uczciwej literatury", ukaże się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej: trzy cienkie tomiki, mała czcionka, miejscami nieczytelny, wyblakły albo rozmazujący się druk. W normalnym obiegu ukaże się dopiero w stanie wojennym - zbyt późno, by zrobić jakiekolwiek wrażenie.

Kazimierz Brandys: przychodził do mnie Adam Michnik

Kiedy w 1969 r. Andrzej Wajda chciał nakręcić film według książki Kazimierza Brandysa "Rondo", przygotowany przez pisarza scenariusz zakwestionowało Ministerstwo Kultury. Władzy nie spodobało się, że przedstawione tam życie w Polsce jest "szare, brzydkie i żałosne", zaś ludzie "przypominają myszy albo szczury". Już niedługo nie będzie jej się podobało nic, co wyjdzie spod pióra Brandysa.

Zaraz po Marcu Brandys chroni się we wspomnienia z przedwojennego dzieciństwa, pisząc "Małą księgę", potem dopiero decyduje się dać odpór nachalnej hurrapatriotycznej propagandzie.

Kampanii antysemickiej 1968 r. towarzyszył lansowany przez moczarowskie skrzydło w PZPR model czystego rasowo Polaka-patrioty czerpiącego dumę ze swej walecznej, bohaterskiej historii. Brandys zapolemizował w wydanych w 1972 r. "Wariacjach pocztowych", zbiorze listów rodziny Zabierskich, pisanych przez pokolenia ojców i synów od 1770 do 1970 r. Jest tam uczestnik konfederacji barskiej, uwięziony w małpiej klatce w tureckiej niewoli, i uczestnik wyprawy Napoleona na Moskwę, który podczas odwrotu zjadł z głodu własną zgangrenowaną nogę; jest powstaniec listopadowy, który emigruje na Zachód i najmuje się do cyrku; ostatni z rodu to emigrant 1968 roku. Z kolejnych generacji Zabierskich szydzi historia, a na dodatek ich szlachecka krew zostaje skażona domieszką kreolską i żydowską.

- "Wariacje pocztowe" chcieli zatrzymać - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - W końcu skończyło się na jednej zmianie - w opisie kolekcji pamiątek narodowych zamiast kuli bolszewickiej z 1920 r. dałem kulę ze szwedzkiej armaty. Wiele osób zarzucało mi jednak na przykład, że brak jest listu z czasów stalinowskich. Nie ma go nie z powodu autocenzury, po prostu ten okres wypadł akurat nie w porę. Od "Wariacji pocztowych" zaczął przychodzić do mnie Adam Michnik. Miał polityczny stosunek do literatury i namawiał mnie do politycznych tematów.

"Auderska mówi mi, że to opluwanie Polski - notuje Marian Brandys w dzienniku. - Nie ma już wątpliwości, że nad »Wariacjami« zrobią wielki sąd. Ludzie Marca wezmą odwet. Wiem, ile ciemnych sił czeka na ofiarę krwi. Moment idealny. Z Arabami się skończyło, trzeba szukać innej okazji".

Zaczęło się co prawda od entuzjastycznych recenzji w "Tygodniku Powszechnym" Andrzeja Kijowskiego i Bronisława Mamonia ("Jest prześmiewcą wyśmienitym. Jest Boyem i Żeromskim zarazem polskiej literatury"), a też Jerzego Jedlickiego w "Polityce". Ale zaraz rozpętała się burza przeciwko autorowi, który "ukazuje ojczysty kraj w rozkładzie moralnym". "To strzały z ukrycia" - pisała Joanna Iwaszkiewicz w piśmie "Za wolność i lud". Może warto przytoczyć więcej recenzji, by przypomnieć narodowo-komunistyczny slang tamtego czasu.

Konrad Strzelewicz w "Prawie i Życiu": "Szpetny i obrzydliwy paszkwil na ostatnie 200 lat naszej historii, podczas gdy najistotniejszą treścią narodowego bytu przez ostatnie 200 lat były nieustanne wysiłki podejmowane przez patriotów w celu przywrócenia Polsce wolności. Zamieszać, skłócić, namącić, zniechęcić, rozłożyć, wykoleić, ogłupić, rozjątrzyć - oto przeznaczenie tej książki. Hydrze, jak widzimy, stale odrastają głowy. Gra toczy się o zbyt wysoką stawkę, byśmy mogli sobie pozwolić na bagatelizowanie podobnej dywersji. W tym kraju nigdy przejawem »nowoczesności«, »postępowości« czy »europejskości« nie będzie drwina i śmiech szyderczy z samych siebie - jak by tego chciał Brandys czy Jedlicki. Kiedyż wreszcie przestaną chorować na polskość?".

A to Mieczysław Kurzyna w PAX-owskim "Słowie Powszechnym", w tekście "Kazimierza Brandysa żałość bezradna": "Nietrudno kpić z własnego narodu. Ale zrozumieć, skąd wziął siły, by przetrwać, by w każdym pokoleniu płacić hekatombę krwi i mienia, by wreszcie stworzyć kraj, zapewne niedoskonały, ale przecież rozwijający się - to sprawa trudna, dla niejednego w ogóle niedostępna". W "Nowych Drogach" zaś pisano wprost, o co chodzi: "U Brandysa warunkiem cnót jest rodowód etniczny. Cóż bowiem innego mogłoby uzasadniać zarezerwowanie jaśniejszych barw głównie dla Hirszkowiczów?".

Odpierał ataki na Brandysa Jan Józef Lipski w "Tygodniku Powszechnym", przywołując w obronie dzieła Słowackiego, Żeromskiego i Prusa. "Historia tych 200 lat życia narodu to historia 200 lat usiłowań wybicia się Polaków na niepodległość - usiłowań kończących przeważnie klęskami - pisał. - Klęski takie to niezmierzony ogrom nieszczęść dla ludzi, przede wszystkim dla bohaterów historycznych wydarzeń: powstań, rewolucji, spisków. Historia spycha ich wciąż od nowa na dno: fizycznego bólu i kalectwa, chorób, nędzy, tułactwa, katorgi i więzień, upokorzeń, poniżenia. Jest na tym dnie i szaleństwo obłąkanych ojczyzną, i groteska, niestety".

Wiktor Woroszylski: moja pamięć nie jest dobroczynna

"Nigdzie tak się nie odsłoniłem, jak w powieści »Literatura«. I może jeszcze w kilku wierszach" - zapisze Wiktor Woroszylski w prowadzonym niemal przez całe życie dzienniku. Tę prozę, pomieszanie teraźniejszości z przeszłością, literackiej fikcji z wątkami prowokacyjnie autobiograficznymi, pisać zaczął zaraz po wyrzuceniu go z partii w 1966 r. Obmyślił ją jako rozliczenie z własną młodością, komunizmem, pamięcią o zmarłym samobójczą śmiercią przyjacielu Tadeuszu Borowskim. I nagle, w Marcu '68, w materię jego pisania wdarła się antysemicka kampania (odnotowuje rozmowę z pisarzem, który emigruje, bo syn usłyszał w szkole: "Niemcy nie zdążyli was spalić, to ja ciebie spalę"), pożegnania przyjaciół, których odprowadza na Dworzec Gdański, skąd odjeżdża się z biletem w jedną tylko stronę (opisuje wyjazd poety Arnolda Słuckiego). A też sprawa jego żydowskiego pochodzenia i poczucia tożsamości, do czego nigdy więcej w swojej twórczości nie wróci. Nie rozmawiał też o tym z nikim, nawet z najbliższymi. Dopiero w latach 90., niedługo przed śmiercią, napisze kilkudziesięciostronicowy list do syna Feliksa, w którym opowie, co wie o swojej żydowskiej rodzinie i o przejściach w czasie okupacji.

Te okupacyjne doświadczenia, wydawało się, na zawsze wyparł i pogrzebał. Przed "Literaturą" jeden raz tylko się do nich odwołał, w opowiadaniu "W chowanego" z wydanej w 1958 r. "Okrutnej gwiazdy".

"Weszło ich trzech - czytamy tam - jeden od razu zabrał majstra do auta, a dwaj zostali z nami. Na mnie, albinosa, nie zwrócili uwagi, ale czarnemu Cześkowi z miejsca kazali spuścić spodnie. Zapinał je potem drżącymi palcami, a gestapowiec krzyczał: - Gdzie wasz majster Żydów trzyma?".

Gestapowcy w końcu wynieśli się ze słowami: "Oni rzeczywiście nic nie wiedzą". "Czesiek naprawdę nie wiedział - kończy narrator - że nasz majster trzyma w warsztacie Żyda i że Żydem tym jestem ja".

Wszystko to zdarzyło się naprawdę, w Grodnie w 1943 r., i tylko majster szewski Burek naprawdę nazywał się Siwek.

W dzienniku Woroszylskiego temat żydowski - poza kilkoma, zresztą enigmatycznymi wzmiankami - praktycznie nie istnieje. Kiedy rozpoczęła się wojna sześciodniowa, zanotował, że znów - podobnie jak w Moskwie w 1953 r. przy okazji montowania oskarżenia przeciw lekarzom Żydom - poczuł solidarność z Żydami. Innym razem, komentując porwanie arabskiego terrorysty przez zachodni wywiad, napisze: "Zawsze bardziej wczuwałem się w zwierzynę niż w łowcę. To na pewno niezatarte piętno przeżyć młodości. Chciałem to w sobie zniszczyć, odepchnąć się od tego, stąd niejedna decyzja w moim życiu z lat 1944-50". Bez informacji, że Woroszylski spędził hitlerowską okupację w Grodnie, najpierw w getcie, potem po aryjskiej stronie - zapis ten byłby niezrozumiały.

- Komunistyczna żarliwość - powie Andrzej Mandalian - najwidoczniej zastąpiła mu utracone poczucie tożsamości. Świadomie się jej wyrzekł, pragnął roztopić się w "my", a komunizm był dla niego substytutem tej utraty.

Woroszylski nie ułatwia niczego również czytelnikom "Literatury", którzy często domyślać się muszą, że pisze o getcie i Zagładzie. "Moja pamięć nie jest przecież tak dobroczynna - pisze tam - starczy, że pamiętam ten jeden dzień, 7 stycznia 1943 r. w Grodnie, gdy o świcie skrzypiącym szliśmy z ojcem przez miasto, ojciec ciężko opierał się na moim ramieniu i myślałem, że powinienem się zatrzymać, dać mu odsapnąć, nie zdobyłem się jednak na to, bo wraz z dniem przybywało ludzi na drodze, ojciec zachwiał się i podtrzymałem go, zostaw, wykrztusił, już nie mogę, nie odpowiedziałem i szliśmy dalej, wlokłem i popędzałem to chore, znużone ciało, zmuszałem je do ucieczki przed śmiercią inną".

W styczniu zlikwidowano w Grodnie tzw. małe getto. Pogłoska o tym musiała wywołać trwogę i w dużym getcie, gdzie mieszkała rodzina Wiktora. Tego dnia więc Wiktor - on jeden z całej rodziny miał to, dla czego polszczyzna w czasie okupacji znalazła enigmatyczne określenie "dobry wygląd" - wyprowadza ojca, znanego w Grodnie lekarza, z getta. Przechodzą przez most, na którym stoją niemieckie posterunki. To, że udało mu się wtedy wraz z ojcem bezpiecznie przejść ten most, Woroszylski będzie uważał zawsze za jeden z tych znaków Opatrzności, może wręcz cudów (innym razem znalazł dziurę w płocie i bezpiecznie kursował między gettem a aryjską stroną), dzięki którym ocalał. Dlatego któregoś dnia 16-letni Wiktor prosi, by zawołać księdza, bo chce się ochrzcić.

Jest w "Literaturze" przejmująca scena pochodu prowadzonych na śmierć Żydów z getta. "Wiedzieli już, dokąd idą, oznakę zaś wyodrębnienia i skazania każdy miał przyszytą do piersi, przesuwali się tak przed moim wzrokiem i początkowo poznawałem niektóre twarze, niebawem jednak wszystkie zaczęły się zapadać i zamazywać, jakby idący właśnie w tej chwili na moich oczach, posłusznie poddawali się prawu zabraniającemu im posiadania odrębnych rysów, konfiskującemu te rysy, jak i imiona, zawody i biografie". W tym pochodzie, któremu Woroszylski przyglądał się z okien warsztatu pana Siwka, szła część jego rodziny, szkolne koleżanki, w których się podkochiwał.

"Literatura" jako jedyna książka Woroszylskiego praktycznie nigdy nie zaistniała. Nie tylko dlatego że ukazała się w paryskiej "Kulturze", ale i dlatego, że jest bodaj jego najmniej udaną książką. Czy dlatego pisał ją w męczący, manieryczny sposób, że nie był w stanie mówić wprost o traumatycznych przeżyciach młodości? Choć przecież wracał do tego, jak w wierszu poświęconym Nadieżdzie, która przed wojną była na służbie u nich w domu, a w wojnę pomogła uratować rodzinę Woroszylskich.

 

Nadzieja córka Józefa

narodowości białoruskiej

wiary prawosławnej

serca współczującego

żyła lat 75 (...)

kiedy pożar mełł miasto

wyciągnęła z młyna ten worek mąki

starczyło go nam potem na całą zimę

resztę życia wypełniła jej

praca wojna ratowanie ludzi

 

Kiedy Wiktor Woroszylski zdecydował, że będzie tylko Polakiem? Swej przyszłej żonie Janinie już po wojnie wręczył list, w którym pisał, że chce, by wiedziała, że pochodzi z rodziny żydowskiej, i prosił, by go zniszczyła (więc spaliła list). Jak wielu, którzy przeżyli Holocaust, chciał zapomnieć, być jak inni. Może też przyzwyczaił się do nowej tożsamości, którą na wiele, wiele miesięcy przybrał, przebywając w warsztacie pana Siwka i dzięki której funkcjonował legalnie, pracował, chodził po mieście? Może dobrze się czuł w skórze tego wiejskiego chłopaka, nawet wtedy, kiedy na polecenie majstra z duszą na ramieniu przeprowadzał jakiemuś klientowi konia z wozem? Tę scenę strachu, że zaraz się wszystko wyda, bo nie umie obchodzić się z koniem, więc nie może być wieśniakiem tylko Żydem - też utrwalił w "Literaturze". Chrzest mógł być przypięczętowaniem tej nowej tożsamości. I może nie bez znaczenia było to, że ukrywał się akurat u przedwojennego oficera, pana Kozłowskiego, i podkochiwał w jego córce, swojej rówieśnicy, z którą po wojnie chciał się żenić.

W domu wiedziało się o tym i nie wiedziało. Przyjaciele wiedzieli o tym i nie wiedzieli. W książce Władysława Bartoszewskiego "Ten jest z ojczyzny mojej" wśród nazwisk uratowanych w czasie wojny Żydów figuruje Wiktoria Woroszylska. W książce "O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku" Artur Sandauer podaje, że Wiktora Woroszylskiego wymienia w rozdziale poświęconym wkładowi Żydów w literaturę polską Encyclopaedia Judaica. I komentuje, że wysuwanie twierdzeń pochodzeniowych, i to bez podania źródeł, pachnie rasizmem.

Zadawane w Marcu pytania, czy nie wyjeżdża z Polski, Woroszylski zbywał milczeniem ("Byli już tacy, co widzieli mój bilet" - napisze w "Literaturze"). Syn pyta go: - Tato, dlaczego nie wyjeżdżamy? Odpowiada: - Chcesz wyjeżdżać, wyjeżdżaj! - A ty? - Ja? Ja jestem polskim pisarzem, nie Żydem.

Dla jego syna jednak nie było to takie proste. Pamięta, że w szkole nie chodził na religię i któregoś dnia na podwórku otaczają go uczniowie kilkunastu klas, krzycząc: "Żyd! Żyd!" Dziś interesuje się genealogią rodziny i utrzymuje kontakty, których jego ojciec poniechał.

- Ojciec się ochrzcił, bo chciał przynależeć - mówi nam Feliks Woroszylski. - Jego dalsze przynależności: komunizm, rewizjonizm, opozycyjność, katolicyzm też wynikały z wiary. We wszystko, co robił, wkładał pasję. Kiedy był marksistą, babcia bała się iść ze mną do kościoła. Z żydostwem miałem niewiele wspólnego, mimo to nosiłem piętno Żyda. To moje ni to, ni owo mnie bolało, czułem się jak Themersonowski Pędrek Wyrzutek.

Tadeusz Konwicki: najmilej byłoby napisać prawdę

Zaraz po Marcu '68 Konwicki zaczyna pisać "Zwierzoczłekoupiora". Jego 10-letniego bohatera odwiedza w chorobie dog mówiący ludzkim głosem i razem buszują po krainie marzeń przypominającej Nową Wilejkę. Ta niby-powieść dla dzieci miała - jak nam opowiada autor - pocieszyć jego samego i czytelników w niedobrych pomarcowych czasach. Następna powieść "Nic albo nic" to historia bezdomnego bohatera z partyzancką przeszłością, w którym możemy się domyślać poszukiwanego wampira. Spytany wtedy przez dziennikarza "Kuriera Polskiego", skąd w powieści tyle rozpaczy, Konwicki odpowiada krótko: pisałem ją w latach 1968-70.

Recenzje pełne na przemian zachwytu i jadu zebrał Konwicki po swojej kolejnej książce - "Kalendarzu i klepsydrze".

"Najmilej byłoby napisać całą prawdę. Całą prawdę o czasach, ludziach współczesnych i o sobie. Ale to niewykonalne z wielu powodów. Nie umiem pisać do szuflady" - tak rozpoczyna książkę pisaną niby w formie dziennika, rozważania o przyjaciołach, swoim kocie, zaangażowaniu w komunizm, o bliskiej mu rzeczywistości Nowej Wilejki i obcej rzeczywistości za oknem.

A w powietrzu wciąż jeszcze czuć było zatęchłą atmosferę marcowej nagonki antysemickiej i antyinteligenckiej. Konwicki daje w "Kalendarzu i klepsydrze" plastyczną i przenikliwą analizę faszyzmu rodem znad Wisły. "Na ciele przyduszonego do ściany narodu wybrzuszją się ochydne karbunkuły oszalałego zdziczałego nacjonalizmu. U małych narodów gnilna ciecz ścieka w głąb organizmu, przyspieszając śmierć. Dla faszyzmu dużych narodów ludzie znajdują często wiele pięknych słów, dla faszyzmu niewielkiego narodu mają zawsze tylko słowa pogardy".

Tą powieścią pisaną w formie pamiętnika jako "spowiedzią przed konfesjonałem czytelnika" entuzjazmował się w "Tygodniku Powszechnym" Antoni Słonimski ("Autor niczego się nie lęka prócz fałszu. Dobra, mądra i ważna książka") i w "Polityce" Jan Walc. Atakował ją w "Kulturze" Krzysztof Teodor Toeplitz ("kaskady pustosłowia", "kolekcja wątpliwych mądrości"), a z jeszcze większym zacietrzewieniem Witold Filler w "Perspektywach". Snuł tam skomplikowane rozważania, że sportretowany świat przyjaciół Konwickiego (chodzi o Gustawa Holoubka i Stanisława Dygata) to świat ludzi przegranych, którzy niegdyś dyktowali opinie i narzucali swoje dzieła, ale gdy okazało się, że w redakcjach "czekano na dzieła, nie na antyszambrowe ploty", musieli ogłosić swą upadłość i książka ta stanowi właśnie ogłoszenie owej upadłości.

Trudno się dziwić i wściekłości Fillera, i jego mętnym wywodom. Książka napisana została przewrotną manierą chytrego Litwina - nie wiadomo, do czego się przyczepić, a całość jest jawnie antyustrojowa.

Zachwycał się tym w paryskiej "Kulturze" Bolesław Sulik, nazywając "Kalendarz i klepsydrę" książką "wspaniale bezczelną": "Nie dziwi - pisał - że w parę dni po jej wydaniu cały jej ograniczony nakład zniknął ze składów księgarskich, a w kolumnie drobnych ogłoszeń »Życia Warszawy« ukazują się anonse typu: Kupię »Kalendarz i klepsydrę« lub zamienię na »Ulissesa«".

- Moja zasada brzmiała - opowiada nam Konwicki - pisać tak, żeby ręka cenzorowi zadrżała, żeby mu żal było skreślić. I to się zdarzało. Kiedyś przy "Wniebowstąpieniu" dyrektorka departamentu puściła coś i zaraz ją zdegradowali, przeszła do cenzurowania nalepek na lemoniadzie. Zastrzeżeń cenzorskich przy "Kalendarzu i klepsydrze" akurat nie pamiętam.

W każdym razie Tadeusz Konwicki nie przypuszczał wtedy zapewne, że za kilka lat zasiądzie do pisania książek absolutnie niecenzuralnych, które publikować będzie poza cenzurą. I że spotka się z Andrzejewskim, Woroszylskim, Brandysem, Stryjkowskim w wydawanym poza zasięgiem cenzury kwartalniku literackim "Zapis".









Gazeta Wyborcza - 20/05/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (13)

Nigdy nie byli tacy wolni

 

 

 

Dowiaduję się przez podsłuchiwany telefon o aresztowaniu kogoś z organizatorów II obiegu - notuje w kwietniu 1980 Kazimierz Brandys.

- Jeśli nawet wszystko się rozpadnie, dalej będę pisał i sam wystukam na maszynie tekst z trzema kopiami. Cztery egzemplarze przeczyta kilkadziesiąt osób, jeden czy dwa ktoś przechowa. Taka myśl podtrzymuje siły do pisania. O nie, z nikim bym się nie zamienił na wydanie masowe.

 

W lutym 1976 roku Miron Białoszewski ma sen. Śni mu się mianowicie, że ucieka. Wie, że ci, co go gonią, czegoś od niego chcą, bo przecież przez całe życie, i we śnie, i na jawie, ucieka przed tymi, którzy uważają, że coś powinien. Kiedy odwraca się, widzi, że jest wśród nich Jan Józef Lipski. Dlaczego zaprzyjaźniony z poetą krytyk nagle występuje w takiej roli? A może ten senny koszmar tłumaczy wcześniejszy o kilka dni zapis z dziennika Białoszewskiego?

"Wyspałem się. Puściłem »Judytę triumfującą« Vivaldiego. Dzwonek.

- Kto tam?

- Jan Józef Lipski. Ja tu do ciebie z pewną sprawą.

Od razu wiedziałem, że chodzi o podpisywanie listy protestacyjnej przeciw zmianie pewnego punktu w konstytucji i w sprawie nieograniczania wolności jednostki. Spojrzałem na to i powiedziałem:

- Nie będę studiował, bo i tak nie zorientuję się dokładnie, o co chodzi, ale podpiszę.

- Podpiszesz?

- Podpiszę.

Podpisałem. On:

- Cieszę się, że cię upolowałem. To tak, jakby upolować słonia".

Kiedy jesienią 1975 r. podano do wiadomości, że szykuje się wprowadzenie do konstytucji sojuszu ze Związkiem Radzieckim, a także zapisu o powiązaniu praw obywatelskich z obowiązkami - pisanie protestów do władz miało już za sobą ponad dziesięcioletnią tradycję. Zapoczątkował ją w 1964 r. list 34 intelektualistów w sprawie cenzury i polityki kulturalnej, dwa lata później piętnastka partyjnych pisarzy sprzeciwiła się usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego, w lutym 1968 akcja zbierania podpisów pod apelem o przywrócenie "Dziadów" na scenę Teatru Narodowego przekroczyła ramy środowiska literackiego. Później były jeszcze listy w obronie skazanych na wieloletnie więzienie członków nielegalnej organizacji "Ruch" oraz braci Kowalczyków, oskarżonych o wysadzenie w powietrze auli WSP w Opolu w noc poprzedzającą akademię ku czci MO i SB, kiedy to jeden otrzymał dożywocie, drugi zaś karę śmierci (wyroku nie wykonano). I wreszcie, w połowie lat 70., list do władz PRL z żądaniem udostępnienia Polakom zamieszkałym w ZSRR kontaktu z polską kulturą oraz własnego szkolnictwa. Adamowi Michnikowi, wówczas sekretarzowi Antoniego Słonimskiego, udało się zebrać pod nim 15 podpisów, między innymi naszych bohaterów: Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego i Wiktora Woroszylskiego.

Anioł z długopisem w ręku

26 stycznia 1976 w podwarszawskim Domu Pracy Twórczej w Oborach Andrzej Kijowski pracował do obiadu i po obiedzie, a potem "wszystko diabli wzięli, bo zjawił się Jacek Bocheński z Kasią Herbertową z zasranym papierem w ręce".

Ten "zasrany papier" to był właśnie list w sprawie konstytucji zwany potem Listem 101, ten sam, z którym Jan Józef Lipski przyszedł do Białoszewskiego i który podpisali też nasi bohaterowie: Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Adam Ważyk oraz Wiktor Woroszylski (Julian Stryjkowski podpisał wcześniejszy o kilka tygodni List 59, a fama głosi, że wykrzyknął przy tym: "mam w d... ich 100 tys. złotych", co oznaczało, że żegna się z nadzieją na nagrodę państwową).

Andrzej Kijowski podpisał list, ale - jak zanotował w dzienniku - pluł sobie w brodę do północy. Potem jednak przez chwilę był zadowolony, bo przeczytał w "Życiu Warszawy" nowe brzmienie artykułu o prawach i obowiązkach obywateli, więc pomyślał, że warto było się narażać. Za kilka dni jednak odnotował w dzienniku, że żałuje tego gestu.

Cała druga połowa lat 70. upłynie intelektualistom na takiej emocjonalnej huśtawce, wśród dylematów, które każdy będzie sobie inaczej formułował: "Ryzykować zabranie paszportu czy ostracyzm opiniotwórczych kolegów?"; "Dać się ponieść emocjom i chęci przykopania władzy czy robić swoje?"; "Ratować narodową substancję czy wdawać się w niewiadomą awanturę?"; "Dać świadectwo prawdzie czy stchórzyć?".

Andrzej Kijowski daje w swoim dzienniku niezrównany opis owych wahań przyzwoitego, sprzyjającego opozycji, intelektualisty. Przy okazji listu w sprawie Polonii w ZSRR z godną podziwu szczerością wyznaje przed samym sobą: "Podpisałem w strachu przed Antonim [Słonimskim], nie podpisałbym ze strachu przed policją. Nie mam poczucia wolności w tej sprawie. Chyba że Antoniemu powiedziałbym, aby mnie w d... pocałował, a zaraz potem zawiadomił rząd i partię, że ich też mam w d... Tyle że dla rządu i partii to nie nowina, a Antoni byłby zaskoczony. Pocieszam się, że dzięki temu zamieszaniu ktoś w Wilnie czy Lwowie dostanie gazetę, książkę lub zezwolenie na wyjazd (»aby wrogowi wytrącić broń z ręki«), no i parę osób (parę tysięcy?) w Polsce uwierzy, iż kraj ma grupę niezależnych pisarzy. Naturalnie przez to ulegną zahamowaniu moje zasrane interesy z filmem, teatrem i wydawnictwami, będę miał kłopoty, których jeszcze sobie wyobrazić nie umiem. Długi moje sięgają w tej chwili 60 tys. złotych!".

Dziennik Kijowskiego jest o tyle ciekawy, że jego autor w prezentowanym sposobie myślenia bliski jest "gnidom" - jak w prowokacyjnym uproszczeniu nazwał nieco później Piotr Wierzbicki w swoim głośnym, wydrukowanym w drugim obiegu pamflecie "Traktat o gnidach" tych, którzy podpisywać niczego nie chcieli - zachowywał się zaś zgoła inaczej, to jest podpisywał, knuł, organizował (np. odpowiadał za grafik zajęć Towarzystwa Kursów Naukowych, czyli prowadzonych w prywatnych mieszkaniach wykładów, m.in. z historii i literatury).

Znak rozpoznawczy gnidy to używanie specjalnej, zwykle pokrętnej argumentacji dla uzasadnienia odmowy podpisu. "Gnida - pisał Piotr Wierzbicki - jest to intelektualny, naukowy lub artystyczny pomocnik nowych panów Polski, antykomunistyczny w głębi duszy, a zajęty uzasadnianiem ich władzy i swojej wobec nich uległości". I z wielką swadą rysował portret gnidy, przytaczał jej wykręty i argumenty. "Gnida nie może podpisać listu protestacyjnego, bo jest człowiekiem odpowiedzialnym. Nie chodzi jej oczywiście o nią samą, ona nie może dopuścić do tego, aby niemal pewne konsekwencje podpisu dotknęły jej bliskich. Mniejsza już o żonę, męża, ciocię i babcię. Chodzi głównie o dzieci. Można odnieść wrażenie, że nikt na świecie nie kochał tak swych dzieci jak peerelowska gnida".

Kazimierz Brandys opisuje w "Miesiącach" pewną scenkę z życia wziętą. Dwóch intelektualistów dostaje protest do podpisu. Jeden mówi: "Nie mogę podpisać, mam syna". A drugi: "Muszę podpisać, mam syna". Ktoś ze zbierających podpisy pod listem w sprawie konstytucji zapamiętał z kolei odmowę podpisu pod pretekstem, że cały ten "rejwach" jest o konstytucję z 1952 r., więc "jak można bronić tej stalinowskiej konstytucji?".

Cały katalog tych usprawiedliwień, tłumaczeń, wyjaśnień, wykrętów przedstawiał Wierzbicki. Otóż gnida nie podpisuje listów: ze względu na umiłowanie zawodu; bo we wszystkim upatruje prowokacji SB; ponieważ nie chce wspierać twardogłowych w partii przeciw liberałom; bo jak zostanie przez to skądś wyrzucona, to przyjdzie ktoś gorszy itd.

Z Wierzbickim polemizował w wychodzącym poza cenzurą "Zapisie" Adam Michnik w tekście "Gnidy i anioły". Przywoływał tam postacie historyczne, jak Hugo Kołłątaj czy Stanisław Staszic, które - wedle kryteriów Wierzbickiego - trzeba by niechybnie zaliczyć do gnid. Pisał, że dylematy ludzi składających podpisy nie są wydumane, i stawiał pytanie, czy aby rzeczywiście więcej wart jest podpis Mariana Brandysa czy Andrzeja Wajdy pod kolejnym protestem, czy "Koniec świata szwoleżerów" w księgarniach i "Człowiek z marmuru" na ekranach? Zwłaszcza że doświadczenie uczyło, iż na wielkoduszność władzy nie ma co liczyć i czasami jeden podpis oznaczał nie tylko zablokowanie konkretnej publikacji, ale wręcz uniemożliwienie zawodowej kariery czy wyrzucenie z pracy.

Organizatorzy zbiórki podpisów mieli świadomość, na jakie duszne niepokoje narażają swoje ofiary. "Zbieraliśmy podpisy pod listami, które zawsze narażały podpisujących na coś przykrego - napisał Jacek Bocheński po latach w pośmiertnym wspomnieniu o Wiktorze Woroszylskim - i liczyliśmy na palcach, ilu śmiałków podpisało. A oni byli jednocześnie przerażeni, dumni i wściekli. Znowu jednak musieli się bać Wiktora, podziwiać go, być mu wdzięczni i zżymać się na jego lustrujące oko, czyż nie takie samo jak w czasach łódzkich". Kiedy to, przypomnijmy, Woroszylski porywał swym komunistycznym zapałem bardziej umiarkowanych kolegów.

Oczywiście, nigdy tak do końca nie było wiadomo, jak władza zareaguje na protest, choć akurat trudno było sądzić, że sprawę konstytucji puści płazem. Chodziło wszak o "sojusze". Już pod datą 17 lutego 1976 czytamy w dzienniku Kijowskiego: "Wczoraj cenzura zdjęła z »Twórczości« teksty wszystkich, którzy »cokolwiek« podpisali: Anny Kamieńskiej, Jakuba Karpińskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Jana Józefa Lipskiego, Zdzisława Najdera. Jerzy Lisowski [zastępca naczelnego "Twórczości"] spytał, czy jest jakaś lista. Odpowiedziano mu, że »oni sami wpisali się na listę«".

Zapis cenzury dotyczył już nie tylko treści, ale nazwisk sygnatariuszy. Woroszylski znowu, jak po 1968 roku, nie może opublikować nawet lirycznego wiersza, wydawnictwa rezygnują ze wznowień jego popularnych książek dla dzieci, Nasza Księgarnia zrywa umowę na adaptację "Don Kichota", pisma odrzucają przekłady z Puszkina, nie może tłumaczyć nawet pod pseudonimem, a zakaz publikacji rozciąga się na wszystkie demoludy.

Kiedy rok później krakowski cenzor Tomasz Strzyżewski uciekł za granicę z materiałami krakowskiego oddziału Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, okazało się, jak brzmiał (datowany na 21 lutego 1976) zapis, którego skutki tak boleśnie odczuli nasi bohaterowie. "Wszystkie publikacje autorów z poniższej listy zgłaszane przez prasę i wydawnictwa oraz wszystkie przypadki wymieniania ich nazwisk należy sygnalizować kierownictwu urzędu, w porozumieniu z którym może jedynie nastąpić zwolnienie tych materiałów". Długą listę pisarzy otwierał - alfabetycznie - Jerzy Andrzejewski. Był tam i Kazimierz Brandys, i Wiktor Woroszylski.

Zapisy dopełniało ręczne sterowanie z KC i asekuranctwo szefów wydawnictw czy prasy. Kiedy pod koniec 1979 r. rozeszła się wiadomość, że w "Zapisie" ukaże się książka Juliana Stryjkowskiego "Wielki Strach", opowieść o jego wojennych lwowskich doświadczeniach - ktoś z KC zadzwonił do Czytelnika, by sprawdzić, czy nie mają akurat w druku jakiegoś jego utworu. A tam wpadli w panikę, bo akurat przygotowywali wznowienie "Austerii".

Nic dziwnego, że gromadzone w Bibliotece Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu teczki z wycinkami artykułów o naszych bohaterach - w latach późnego Gierka gwałtownie chudną. O Kazimierzu Brandysie między listopadem 1975 a listopadem 1980 nie ma ani jednej wzmianki. Wokół Andrzejewskiego, Stryjkowskiego, Woroszylskiego i ich twórczości panuje milczenie. Również w teczce Konwickiego, po festiwalu recenzji z "Kalendarza i klepsydry" w 1976 r., jest pusto aż po rok 1980.

"Jeszcze przy końcu kadencji Gierka zaczęło mi się zdawać, że nie żyję - napisał Konwicki później o tych czasach w "Nowym Świecie i okolicach". - Nie wspominano o mnie w gazetach, nie pojawiałem się w miejscach publicznych i wielu czytelników myślało, że ja cichcem, dyskretnie, żeby nie robić subiekcji, odwaliłem kitę, czyli umarłem. I mnie się to jakoś udzielało, i chodziłem sobie w cieniu, na uboczu, anonimowo".

Alfabetycznie pierwszy

Rozszerzona na cały kraj akcja zbierania podpisów pod listami w sprawie konstytucji była czymś w rodzaju treningu przed wielką próbą społecznej solidarności, która nadeszła już kilka miesięcy później, po wydarzeniach czerwca 1976, kiedy to organizowano akcję pomocy dla ofiar robotniczego protestu - aresztowanych, bitych po komendach, przepuszczanych przez ścieżki zdrowia, wyrzucanych z pracy robotników Radomia i Ursusa.

"Istnieją w Polsce ludzie, którzy widzą w Was nie tylko rzeczników konkretnej, doraźnej sprawy, lecz przede wszystkim bojowników o prawdziwą demokrację socjalistyczną oraz swobody społeczne, bez których wolność zamiera" - napisał do robotników Radomia i Ursusa Jerzy Andrzejewski.

4 września 1976 na spotkanie u profesora Edwarda Lipińskiego zaproszono około 20 osób, z pisarzy - Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Kijowskiego. To było zebranie założycielskie Komitetu Obrony Robotników, choć nie wszyscy obecni podpisali Apel KOR-u.

- Zarysowały się wtedy dwie postawy - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - Pierwszą reprezentował między innymi Józef Rybicki [w czasie okupacji komendant Kedywu Okręgu Warszawskiego AK], że musi powstać organizacja. Ja jako człowiek umiarkowany, a też Kijowski, przychylałem się do drugiej: że działania antyreżimowe należy przeprowadzać w ramach istniejących struktur, takich jak na przykład ZLP.

Jako jedyny pisarz pośród założycieli KOR-u znalazł się Jerzy Andrzejewski. To on zresztą osobiście zaniósł list informujący o jego powstaniu do marszałka Sejmu.

- Jego obecność - mówi nam współtwórca Komitetu Jacek Kuroń - miała dla nas ogromne znaczenie. Był jedynym z naszych członków, który figurował nawet w Małej Encyklopedii Powszechnej. Kiedy w RWE czytali nasze komunikaty, jego nazwisko było alfabetycznie na początku listy. Ludzie wiedzieli, kim on jest, co nas szalenie uwiarygodniało.

Reakcja SB na akces Andrzejewskiego do KOR-u była niemal natychmiastowa: do instytucji i osób prywatnych dociera fałszywka - rzekomy apel pisarza, by wprowadzić równouprawnienie dla mniejszości seksualnych. Zaczynają się też napastliwe telefony, że "skumał się z paroma Żydkami i zdrajcami Polski", listy z pogróżkami, obelgami, wymysłami, że "sprzedał się za dolary", "zdradził ojczyznę", "wykorzystuje klasę robotniczą do swoich brudnych interesów".

W lipcu 1977 wakacje w domu pracy twórczej ZAIKS-u spędzają: Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Jest i Stefan Kisielewski, który notuje w dzienniku: "Andrzejewski w dziwnej formie, bo niby spokojny i dobrze wyglądający, ale podszyty nerwami, aż czasem dygocze i od rana pije piwo, bo wódki mu nie wolno. O KOR rozmawialiśmy trochę, ale on - zdaje się - ma dosyć polityki, chciałby pisać. W numerze 3 »Zapisu« ma być cała powieść Konwickiego - to sensacja, więc facet też ma dosyć i przechodzi na »pozalegalność«. Boję się jednak, że wszystkich nas w końcu ów głupek Łukaszewicz [odpowiedzialny w KC za kulturę] wywali z literatury. Tak że raczej marnie się to wszystko skończy. A co do Adama, to jesteśmy wraz z Woroszylskim zdania, że wcale ich nie wypuszczą, a nawet proces zrobią".

Adam Michnik, podobnie jak dziesięciu innych członków i współpracowników KOR-u, siedział wówczas w więzieniu (Andrzejewski był, obok Kazimierza Brandysa, Konwickiego, Stryjkowskiego i Woroszylskiego, jednym z 17 sygnatariuszy apelu do zachodnich intelektualistów w tej sprawie). Aresztowano go po manifestacji, jaka odbyła się 15 maja w Krakowie, kiedy to wielotysięczny pochód z czarnymi flagami przeszedł Plantami po mszy żałobnej za Stanisława Pyjasa, studenta i współpracownika KOR-u zamordowanego przez SB. Michnik, wbrew pesymistycznym rokowaniom Kisiela i Woroszylskiego, został zwolniony - tak samo zresztą jak pozostali działacze KOR-u i ostatni odsiadujący wyroki robotnicy z Ursusa i Radomia - 22 lipca 1977 na mocy wymyślonej naprędce amnestii.

Odkąd w 1971 r. Jerzy Putrament, redaktor naczelny "Literatury", zaproponował Andrzejewskiemu stały felieton "Z dnia na dzień", te cotygodniowe notatki były jego jedynym oficjalnym kontaktem z czytelnikami. Pisane z przerwami aż do końca 1981 r., dawały mu poczucie obecności, a do szuflady pisać nie chciał i nie umiał. Jeśli się wie, co robił w tym czasie Andrzejewski, musi uderzać, że z tej części jego życia, która związana jest z działalnością w KOR, nie przecieka do publikowanych oficjalnie zapisków niemal żadna czytelna aluzja: wypełniają je szczelnie relacje z lektur, muzyka, szeroko opisywane plany pisarskie... a wszystko razem pozostawia czytelnika dość obojętnym.

Trzeba było doprawdy być znakomicie zorientowanym, by domyślić się, że ten zapis dotyczy decyzji o przystąpieniu do KOR-u: "Wczoraj, po kilku godzinach namysłu, zresztą nie bez oporów i zastrzeżeń, podjąłem pewną decyzję w pełni świadomy, że gdybym nie powiedział: tak - musiałoby mnie niepokoić niezadowolenie z samego siebie". Kilka tygodni później pisarz notuje: "Jeśli kłamiesz lub popełniasz fałszerstwo, wiedz: to, co zyskujesz doraźnie, jeżeli zyskujesz w ogóle, jest niewspółmierne wobec strat, które musisz ponieść. Posługując się kłamstwem lub fałszerstwem, działasz w istocie przeciwko sobie. Prędzej czy później fala po odbiciu się o przeciwległy brzeg, fałsz, który zadałeś, wróci do ciebie i zada morderczy cios. Jeżeli kłamiesz lub popełniasz fałszerstwo, wiedz: kłamiesz wyłącznie sobie, zatajasz jedynie dręczącą prawdę, do której nie chcesz lub nie możesz się przyznać". I znów tylko dzięki temu, że fragment ten zacytowano w komunikacie KOR, wiemy, że dotyczy rozpętanej przez SB kampanii oszczerstw wobec pisarza.

W 1979 r. Nowa wydaje Andrzejewskiemu w drugim obiegu trzytomową "Miazgę". Jest to czas, kiedy pisarz rzadko wychodzi z domu. Dużo pije. Jego walka z chorobą alkoholową wydaje się przegrana. Na zebraniach KOR-u praktycznie się nie pojawia. Dokumenty do przeczytania i podpisu przynosi mu jeden z młodych członków Komitetu. Przychodzi rano, bo mniej więcej od południa pisarz jest już zwykle w stanie alkoholowego zamroczenia.

Pomysł Adama, determinacja Wiktora

Wiktor Woroszylski uważał początkowo, że nadawanie pomocy represjonowanym robotnikom form instytucjonalnych może tylko zaszkodzić tej inicjatywie. Później zmienił jednak zdanie, zbierał pieniądze na KOR, kolportował komunikaty, podpisywał kolejne listy, jak np. ten o powołanie specjalnej komisji sejmowej dla zbadania przypadków łamania prawa wobec robotników Radomia i Ursusa. Prawdziwe zaangażowanie przyniósł mu jednak dopiero "Zapis", wydawany poza cenzurą nieregularny kwartalnik literacki, którego pierwszy nakład wynosił sześć do ośmiu egzemplarzy, czyli tyle, ile arkusików przebitkowego papieru dało się jednorazowo wkręcić w maszynę.

W policyjnych materiałach jako "inspirator" tej "wrogiej inicjatywy" figuruje Jacek Kuroń, jednak w środowisku literackim za ojca chrzestnego pomysłu uważa się Adama Michnika.

- To był pomysł Adama, a zdeterminowanie Wiktora - opowiada nam pełniąca początkowo funkcję sekretarza redakcji późniejsza twórczyni "Zeszytów Literackich" Barbara Toruńczyk. - Już na początku lata 1976 r. mówiło się o tym i wiadomo było, jaki ma mieć skład pismo, ale dopiero, kiedy powstał KOR, część pisarzy dojrzała. A część się wykruszyła. Wśród tych drugich byli ci, zawsze dobrze zorientowani, co tam mówiono w KC, i przynoszący wiadomości typu, że jak "Zapis" nie powstanie, to Janusz Wilhelmi [z-ca szefa radiokomitetu, a później wiceminister kultury] coś poluzuje. Aż Wiktor powiedział wreszcie: "Musimy się zdecydować, kto tak, kto nie".

Kazimierz Brandys zapamiętał spotkanie, które odbyło się jesienią 1976 r.: - Zaproponowałem nazwę "Karta" , ale przeszedł tytuł Andrzejewskiego - "Zapis". Mieliśmy z jednej strony pietra, a z drugiej - szaloną chęć.

Okładki kolejnych numerów "Zapisu" to alfabetyczna lista wybitych wersalikami i grubą czcionką nazwisk autorów i redaktorów - lista tych, którzy odważyli się jawnie, za pomocą słów przeciwstawić się władzy. Figurują tam m.in. Andrzejewski (nie uczestniczył w pracach pisma, ale użyczył swego nazwiska), Jacek Bocheński, Kazimierz Brandys, Andrzej Drawicz, Jerzy Ficowski, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski, Wiktor Woroszylski a także młodsi: Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Jakub Karpiński, Marek Nowakowski, Tomasz Burek. Pierwszym naczelnym był Woroszylski, potem - Bocheński (sekretarzem redakcji była wtedy Teresa Bogucka).

"Spotykaliśmy się w coraz to innym mieszkaniu u osób postronnych - wspominał Bocheński. - Adresy tych mieszkań przekazywaliśmy sobie, w obawie podsłuchu, wypisane na karteczkach, któreśmy po zapamiętaniu treści natychmiast niszczyli. O Boże, te nasze obawy, to badanie ścian i podłóg, te rozmowy na migi, te tabliczki z dającym się szybko zetrzeć tekstem, to ukradkowe wyglądanie zza firanki, jakie samochody parkują na ulicy. Niektórzy nie wytrzymali napięcia nerwowego i wycofali się już w trakcie pierwszych prac".

Pytałyśmy, czy powstanie "Zapisu" podzieliło środowisko.

- Tak, choć robiliśmy wiele, żeby to zatrzeć - mówił nam Kazimierz Brandys. - Ale chcąc nie chcąc, stawialiśmy innych w sytuacji tych, którzy stchórzyli. Więc oni wymyślali różne argumenty, że to my zachowujemy się nieodpowiedzialnie. Powtarzali pogłoski, że KOR-owcy to narzędzie prowokacji. Komuś bliskiemu powiedziałem: "To ludzie, którzy wolą celę więzienną niż życie w latrynie", i nasza przyjaźń się urwała. Niektóre przyjaźnie udało mi się utrzymać, z Andrzejem Kijowskim, który był na pograniczu, i z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, choć pomysł powstania KOR-u bardzo mu się nie podobał. Przyjaciele mówili mi: "Wciągacie młodych w niebezpieczne sytuacje, oni za to zapłacą". Odpowiadałem: "Ależ to młodzi ludzie nas wciągnęli, nasze nazwiska mogą ich tylko chronić".

Wiktor Woroszylski w 1957 r. jako redaktor "Nowej Kultury" był świadkiem odrzucenia przez cenzurę tekstu Józefa Hena i teraz zaproponował mu wydanie go w "Zapisie".

- Akurat rok już leżała w Czytelniku moja książka "Ja, Michał z Montaigne", wstrzymana za podpis pod listem w sprawie konstytucji - opowiada nam Józef Hen. - Szef Czytelnika - Bębenek - oświadczył, że wyda mi ją, pod warunkiem że już nic nie będę podpisywał. Spytałem Woroszylskiego, czy może mi zagwarantować, że wydrukuje nie tylko mój tekst, ale też wyda mi książkę. Pozornie nic się między nami nie zmieniło, mówiliśmy sobie "cześć, cześć", ale nasze stosunki ochłodły.

Wielokrotnie już tu cytowany Kijowski tak komentował podnoszenie poprzeczki i oczekiwania opozycji w stosunku do pisarzy: "Czerwone Brygady obezwładniają Włochów aktami terroru, np. porywaniem zakładników albo strzelaniem w nogi, KOR podsuwa im listy do podpisu. Egzekucję aktu terrorystycznego KOR powierza państwu. Do niego należy: odmówić paszportu, stworzyć zakaz druku, zamknąć wyższą uczelnię, estradę, etc. KOR i państwo sprzęgły się w system dwustronnie działającej prowokacji. Ofiarą pada najaktywniejsza, najlepsza, najwrażliwsza część społeczeństwa - inteligencja: rezultatem tej agresji jest jej »zneutralizowanie«, czyli odsunięcie od wpływu na życie społeczne. Niespodziewane skutki akcji Kuronia mogą być bardziej katastroficzne w skutkach niż stalinizm i okupacja hitlerowska razem wzięte".

Przełamywanie tabu

- Napisałem "Nierzeczywistość" z inspiracji Adama Michnika - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - Skończyłem ją w 1975 r. Pożyczałem maszynopis znajomym na tydzień, w sumie przeczytało to może jakieś pięćdziesiąt osób. Książka, w formie ankiety przeprowadzonej przez amerykańskiego socjologa z reżyserem, który wyjechał na Zachód na stypendium, odtwarzająca drogę umysłową polskiego inteligenta, była z założenia pisana jako niecenzuralna.

Brandys przełamał w swej książce tabu niepisania o Katyniu: "Świętą zasadą jest niemówienie prawdy. Dlaczego nie ujawnić okoliczności, w jakich zginęli polscy oficerowie w Katyniu, jeżeli nie ma Polaka, z członkami najwyższych władz partyjnych włącznie, który by nie wiedział o tym, że zostali zastrzeleni przez funkcjonariuszy KGB? Ale z punktu widzenia rządzących to wcale nie jest głupie. Rzecz nienazwana pozostaje zawsze mniej groźna niż słowo, które ją określa. Dopiero słowa nadają faktom społeczną siłę działania".

Brandys szkicował tam też obraz Polaka lat 70.: "Obserwowałem, jak rodzi się w kraju typ Polaka z teczką, gotowego na wszystko za trzynastą pensję czy wyjazd za granicę. Dusze sprzedawano tanio i bez targów. Widziałem, jak dojrzewa nowy typ Polaka poczciwego, który podnosi i opuszcza rękę zawsze razem z prezydium - Polaka, który w żadnej sprawie publicznej nie zajmie stanowiska. W moim kraju większość ludzi żyje z wykasowanym poczuciem wolności. Dobrzy, posłuszni Polacy, ci głosujący razem z prezydium, odpowiadają aparatowi: »Racja, jesteśmy Polakami, biliśmy się pod Grunwaldem i Chocimiem, a teraz chcemy szynki«. Tworzą patriotyczne, niepodległe parcie na towary i żywność. Proszę mi wierzyć, to nie są żarty, to jest obecna forma walki o byt narodowy".

Ale też antycypował powstanie demokratycznej opozycji: "Przed niczym aparat nie drży i nic nie przejmuje go straszniejszą grozą niż ta jedna myśl. Myśl o porozumieniu się ludzi. Możliwość wspólnego uświadomienia sobie własnych zadeptanych praw. Wolność, i o tym aparat także dobrze wie - wolność narodu powstaje z praw jednostek i tej jednej wolności nie da się podrobić. Oto czego boi się aparat: że gdy ludzie rozpoznają się i odnajdą po ciemku, wtedy nagle dookoła zapalą się światła i projekcję trzeba będzie przerwać".

Kiedy w 1977 r. powstała Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWa, "Nierzeczywistość" była pierwszą wydaną przez nią książką .

W 1978 r. Zarząd Główny ZLP rozesłał do pisarzy ankietę na temat ich współpracy z wydawnictwami. Brandys przedrukował ten dziwny dokument urzędniczej hipokryzji w dzienniku-powieści "Miesiące".

"Jak układa się w ostatnich latach współpraca Kolegi z wydawnictwami? Od sześciu lat żadne wydawnictwo w kraju nie zaproponowało mi podpisania umowy na nową książkę. Z filmem? Od dziesięciu lat odrzucane są wszystkie moje propozycje (nie przez reżyserów). Z radiem? Od sześciu lat nie otrzymuję żadnych propozycji. Z telewizją? Od siedmiu lat żadnych propozycji. O jakich trudnościach chciałby Kolega poinformować Zarząd Główny ZLP? O cenzurze. O karygodnej działalności cenzury w stosunku do osób i tekstów. O cenzurze nie tylko jako urzędzie. Jako o procederze niszczącym mienie publiczne - kulturę narodową".

Brandys pisze też skargę do ZLP, że od trzech lat bezskutecznie czeka na wydanie w Czytelniku powieści "Rondo" - ale nie dostaje odpowiedzi. W "Miesiącach" notuje, że nie zapraszają go na żadne wieczory autorskie, kiermasze, podpisywanie książek.

Wszystko w wolność się zamienia

W dzienniku Wiktora Woroszylskiego z lat 1978-80, w miarę jak poszerza się margines wywalczanej swobody, zaszyfrowane zapisy (tajemniczy "człowiek z walizką", który pojawia się rankiem, to oczywiście dostarczyciel nowej porcji bibuły do prowadzonego przez pisarza sklepiku z niezależnymi wydawnictwami) zastępuje otwarty tekst. Wciąż jednak pisarz złości się, gdy przyjaciele dzwonią do niego z pretensją, że w wydanym jako kolejny numer "Zapisu" "Kompleksie polskim" Konwickiego czy "Wielkim Strachu" Stryjkowskiego brakuje stron albo rozlewa się druk. To "przecież wskazuje wprost na mnie jako na kolportera" - notuje. Działa jawnie, podpisuje "Zapis", wydaje w NOWej tomik wierszy "Jesteś", nie chce jednak prowokować władzy do rewizji, w której można ponieść niepowetowane straty.

W "Zapisie" publikuje wiersz, który przepisywany na niebieskiej przebitce zyskuje własny żywot i znaleźć go będzie można (nie zawsze z podaniem nazwiska autora) za kilka lat w "solidarnościowych" gazetkach stanu wojennego.

 

W kamieniejącym grzęzawisku

naszej powszedniej głuchej wojny

w tym koczowisku w tym uścisku

nigdy nie byłem taki wolny

Bo wszystko w wolność się zamienia

gdy zniewolenia pełna miara:

ciężki dech ziemi krzyk kamienia

i ta zapluta lawa szara

I krnąbrny obrót słonecznika

i czujny sen i strzęp natchnienia

to - przestrzeń z klucza się odmyka

to - wszystko w wolność się zamienia

 

To poczucie odzyskanej wolności opisze też wkrótce w "Małej apokalipsie" Konwicki: "Jestem jednym z niewielu ludzi wolnych w tym kraju przezroczystego zniewolenia. Walczyłem długo i bezkrwawo o tę marną wolność osobistą. Walczyłem o moją wolność z pokusami, z ambicjami i z głodami, które wszystkich pchają na oślep ku rzeźniom".

Ten nastrój przenoszą pisarze publikujący w podziemiu na warszawskie salony i zebrania ZLP. W 1977 r. wybucha skandal w sprawie Warszawskiej Jesieni Poetyckiej, kiedy okazuje się, że prezes warszawskiego oddziału ZLP Lesław Bartelski na polecenie władz skreślił niemile widzianych przez nie poetów z listy uczestników. Jesień zbojkotowali też poeci, którym władza łaskawie zezwoliła na spotkania z czytelnikami. Leszek Prorok, członek władz oddziału, odnotował w dzienniku 15 lutego 1978: "W Domu Literatury przedzjazdowe plenum oddziału warszawskiego. Załuski jako niedopuszczalne uważa, by członkowie KOR-u odbywali w Klubie ZLP swoje zebrania, zaś w dwóch pokojach w domu w Oborach przez pewien czas rezydowała redakcja nieoficjalnego »Zapisu«". POP oddziału warszawskiego wydaje rezolucję potępiającą pisarzy drukujących w podziemiu, ale już na zebraniach oddziału ujmują się za nimi ich koledzy. "Jakże takiego Kazimierza Brandysa raptem odseparować od literatury - komentuje jeden z nich cenzorski zapis. - To zbrodnia. I ta kara nie bije w jednostkę, tylko bije w nas wszystkich, w literaturę, w kulturę".

Z oficjalnym życiem literackim łączy w tym czasie Woroszylskiego już tylko cieniutką niteczką anonimowa rubryka w tygodniku "Zwierciadło" - "Album poezji miłosnej" (który potem w wydaniu książkowym stanie się biblią nastolatków) oraz felietony w "Więzi" ("miałem dzięki nim ciągle doświadczenia autora normalnie cenzurowanego"). Czasem udaje mu się zmylić cenzora i opublikować coś, co dociekliwemu czytelnikowi daje do myślenia. I tak kiedy w październiku 1976 cytuje w felietonie w "Więzi" wywiad Marka Piwowskiego, reżysera filmu "Przepraszam, czy tu biją", na temat nielegalnych metod stosowanych przez milicję wobec przestępców, trudno nie skojarzyć, że podobne metody stosuje milicja wobec rodzącej się opozycji.

W 1979 r. Woroszylski publikuje w londyńskiej "Polonii" zbiór wokółpaździernikowych szkiców "Powrót do kraju", które czekały na publikację 20 lat. Dołącza do niego "List otwarty do Heinricha Boella", charakteryzujący sytuację pisarza, który zdecydował się na działalność opozycyjną: "Jestem notorycznie inwigilowany przez policję, moje rozmowy telefoniczne, a często nie tylko telefoniczne, są podsłuchiwane, sporządza się z nich raporty, bardziej lub mniej tendencyjne, które lądują później na biurkach dygnitarzy w komitecie centralnym partii; moja korespondencja jest kontrolowana i często ginie; moim znajomym w trakcie policyjnych przesłuchań opowiada się na mój temat złośliwe i oszczercze brednie, ostatnio kolportuje się je też w broszurach do użytku wewnątrzpartyjnego oraz w pismach anonimowych rozsyłanych przez pocztę".

Żywa torpeda, bardzo proszę

Choć Tadeusz Konwicki związany był z opozycją najróżniejszymi więzami, choć wydał w podziemiu cztery książki (najpierw w "Zapisie" "Kompleks polski" i "Małą apokalipsę", później w stanie wojennym "Rzekę podziemną, podziemne ptaki" oraz "Wschody i zachody księżyca"), upiera się w rozmowie z nami, że niewiele miał z tym wszystkim wspólnego. Nie lubił zbiorowych zachowań, nie uczestniczył w opozycyjnych zebraniach. Przypominamy mu więc rozliczne akcje, w których brał udział, jak to podpisanie listu w obronie braci Kowalczyków i w sprawie Polonii w ZSRR czy chodzenie razem z Wiktorem Woroszylskim na proces Teatru 8 Dnia, w którym aktorów nieprawomyślnego zespołu oskarżono o jazdę na gapę i czynne stawianie oporu władzy, podczas gdy w rzeczywistości to pobili ich kontrolerzy wraz z tajniakami.

No tak, Konwicki przyznaje, że jak już wywołano go do tablicy, to się nie opierał.

Pamięta, jak kiedyś udał się do Sejmu złożyć jakiś masowy protest. Nikt tych podpisów nie chciał od nich przyjąć, przeganiano ich z miejsca na miejsce, na szczęście dwie walizy z podpisami dźwigał nie on sam, tylko obecny minister obrony narodowej Janusz Onyszkiewicz. Wspomina też, że jak odbywał się na Śląsku proces Kazimierza Świtonia, ówczesnego działacza opozycji, dzisiejszego obrońcy krzyży na żwirowisku w Oświęcimiu, Andrzej Celiński, wtedy członek KOR-u i główny organizator TKN, dziś działacz SLD, poprosił go, by pojechał na proces jako obserwator.

- Ta przygoda z Celińskim dobrze charakteryzuje moje talenta aktywisty. Dostałem polecenie: Pan wsiądzie o 8.15 do pociągu do Katowic. A jak w Częstochowie pana wyciągnie policja, niech pan krzyczy: "Jestem Tadeusz Konwicki. Polski pisarz". Powiedziałem: "Mogę jechać. Mogę się dać zamknąć. Po cichutku. Ale krzyczeć, że jestem polskim pisarzem - nie będę". I on mi wtedy odpuścił ten wyjazd. Jeśli chodzi o uczestnictwo, zawsze byłem słaby. Na żywą torpedę - proszę bardzo, ale żeby przemawiać, uczestniczyć, krzyczeć... Nigdy!

Tadeusz Konwicki skupia się w rozmowie z nami na listach, których nie podpisał. W sprawie konstytucji, bo uznał, że reżim, który wpadł w rozpacz po pierwszych protestach, potem się z nimi oswoił i nie robiły już na nim wrażenia - stały się formą towarzyskiej prezentacji, on zaś do liturgii podpisywactwa nie zamierzał się włączać.

- Uznałem, że należy zmienić formy dokuczania reżimowi, demonstracyjnie odmówiłem złożenia podpisu i zacząłem pisać "Kompleks polski". A drugi raz nie podpisałem listu w obronie robotników Ursusa i Radomia. Michnik wezwał mnie do stawienia się do podpisu na 8 rano u Mariana Brandysa. Przeczytałem tekst - szlachetnie marksizujący, pisany językiem rewizjonizmu. Ja już byłem wtedy daleki od tego języka. Powiedziałem, że klasa robotnicza nie ujmowała się za nami. Adaś był zirytowany. Wcześniej, ale już za Gierka, byłem na jakiejś naradzie filmowców, gdzie cały czas odwoływano się do klasy robotniczej. Zapytałem, czy ktoś jest pochodzenia robotniczego poza mną. Zgłosił się wiceminister Wojtczak. Powiedziałem: Witam drugą osobę pochodzenia robotniczego, i spytałem: Kto z was, który plackiem pada przed robotnikiem, chowa syna na robotnika?

"Kompleks polski", który był pierwszą współczesną polską powieścią w drugim obiegu, pisarz oddał do Czytelnika, gdzie dotąd publikował wszystkie swoje książki. Tym razem jednak nie negocjował z cenzurą. Ta zaś uznała tę opowieść rozgrywającą się w dzień Wigilii w kolejce do jubilera (gdzie mają rzucić importowane z ZSRR złote obrączki, ale rzucają samowary), w której zgromadził się cały "przekrój społeczny" (w tym sam Konwicki, człowiek, któremu po wojnie zlecono wykonanie na nim wyroku, a także konfident i były śledczy UB), w dużych fragmentach za niecenzuralną. Proponowano autorowi, aby usunął stanowiące integralną część książki opowiadanie o Traugucie, który idzie do przegranego powstania ze słowami: "Nie wiem, czy jest sens. Wiem, że jest mus". Takie przesłanie kłóciło się wszak z afirmowanym za Gierka pragmatyzmem.

Konwickiego zaproszono na spotkanie do Anny i Tadeusza Walendowskich, w których warszawskim mieszkaniu odziedziczonym po Melchiorze Wańkowiczu regularnie odbywały się wieczory autorskie niezależnych twórców. Pisarz odczytał tam fragmenty "Kompleksu".

- Pamiętam to spotkanie - opowiada nam Konwicki. - Socjalistyczne na opak. Zostałem oskarżony o brak radykalizmu patriotycznego. Krzyczał na mnie Jacek Kuroń, którego wielbię i uważam za jednego z ojców przełomu. Poniewierał mną, że ja tchórzliwy, że zatrzymuję się w pół kroku. Przy całym szacunku, rozwścieczył mnie. Aż się od tego zradykalizowałem i napisałem "Małą apokalipsę".

Ktoś z zebranych zarzucił mu, że jeszcze nie wyskrobał z siebie cenzora. Pisarz odpowiadał, że znów jak kiedyś przychodzą komisarze w skórzanych kurtkach i chcą dawać pisarzowi wytyczne, jak ma pisać.

Kuroń przyznaje, że rzeczywiście miał na sobie skórzaną marynarkę, ale pytanie, co autor ocenzurował w książce na okoliczność cenzora, zadał tylko i wyłącznie dlatego, że nikt z zebranych nie kwapił się do zabrania głosu, więc chciał sprowokować dyskusję. Co mu się zresztą udało. Ich wymiana zdań tak utrwaliła się w pamięci Kuronia:

Konwicki: - Prawda, stosowałem autocenzurę. Nie cenzurowałbym tej książki, gdybym był pisarzem rosyjskim.

Kuroń: - Aha, znaczy Rosjanie mogą pisać bez cenzury? A gdyby pan napisał bez cenzury, to co, czołgi by weszły?

Konwicki: - Ja mówię o literaturze, a pan wszystko przerabia na politykę. Jest pan politykiem. I to złym.

Kuroń mówi dziś, że trochę go poniosło, a wszystko to było nieporozumieniem. Przeprosił potem Konwickiego, a ten powiedział: "Wygrał pan. Napisałem książkę bez autocenzury". To była właśnie "Mała apokalipsa", książka roku 1979 Wolnej Europy i pierwszy zdecydowany bestseller podziemia (osiem wydań od 1979 do 1989 roku).

To ten ironiczny, zdystansowany stosunek do opozycyjnych działań, w których sam wszak też brał tak naprawdę udział, pozwolił Konwickiemu napisać książkę, gdzie zaraz na pierwszych stronach odwiedza bohatera "dwuosobowa opozycyjna delegacja" i oznajmia, że został wytypowany, by podpalić się przed Komitetem Centralnym w dniu zakończenia zjazdu partii, który apelował o przyłączenie Polski do ZSRR.

"Dzięki nim podpisałem dziesiątki petycji, memoriałów i protestów - monologuje cicho bohater na widok kolegów, którzy przychodzą wymierzyć kolejny cios w jego wygodę - kierowanych przez lata do naszego małomównego pod tym względem reżimu. Kilka razy traciłem pracę, wiele razy byłem cichcem pozbawiany praw obywatelskich, prawie codziennie podlegałem jakimś drobnym, niewidocznym szykanom".

W delegacji jest autor opozycyjnej prozy i ofiara reżymu poruszająca się o lasce, niegdyś skatowana, tyle że nikt już nie pamięta, czy przez bezpiekę, czy przez antykomunistyczne podziemie. Spytałyśmy, czy prototypem jednego z wysłanników namawiających porte-parole autora do efektownego samospalenia jest, jak głosi plotka, Wiktor Woroszylski. Konwicki ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza: - No cóż, jeśli chciałem taką scenę napisać, musiałem posłużyć się własnym doświadczeniem.

Jacek Kuroń sam z siebie przyznaje, że - jak dowiedział się od Woroszylskiego - posłużył za wzór drugiego członka opozycyjnej delegacji. "Mała apokalipsa" zresztą, mimo że padały tam gorzkie słowa o opozycjonistach ("To tacy sami aparatczycy jak państwowi. Etatowi, rutynizowani, dożywotni"), bardzo mu się podobała. Odbierał ją jako taką polską wersję "Biesów", w której miesza się rozpacz, szyderstwo i strzępy nadziei.

Bohater "Małej apokalipsy", nim dokona aktu samospalenia, jak wielu bohaterów Konwickiego, przemierza Warszawę w poszukiwaniu sensu życia. Wydaje się, że jest 22 lipca, ale niewiadomego roku, bowiem jedyny kalendarz spoczywa w sejfie szefa MSW. Orkiestra dęta gra nad Wisłą walca "Na sopkach Mandżurii", tłumek skanduje na przemian "Polska" i "Polsza", miasto jest w zasadzie w biało-czerwonych sztandarach, tyle że przeważa czerwień, bo pasek bieli jest cieniutki niczym nitka. Z Pałacu Kultury odpadają gzymsy, rozpada się most Poniatowskiego, wielkie budowle socjalizmu wyprzedaje się na surowce wtórne, szaleje inflacja, zaś jedynym dopływem dewiz dla konającego polskiego budżetu są zakupy prezerwatyw w Peweksie.

Niewykluczone, że przygoda z Celińskim wspomogła Konwickiego w stworzeniu portretu antybohatera, który tuż przed złożeniem ofiary z życia na ołtarzu ojczyzny mówi: "Polecili krzyczeć, a to dla mnie najgorsze. Ogień może zniosę, ale wstydu nie przeżyję. Bojownik musi być nachalny i bezczelny. A ja wiele okazji erotycznych zmarnowałem, bo wstydziłem się rozpiąć spodnie".

Dziś "Mała apokalipsa" jest lekturą dla IV klasy liceum. - Ta broszurka żyje, bo nie jest poczciwa - mówi nam autor. - Bo ja jestem zły Litwin ze złym okiem. Kto by się wtedy spodziewał, kiedy ja to pisałem, że doczekam czasów, kiedy patrioci z podziemia będą kraść na państwowych posadach państwowe pieniądze.

- Kiedy zacząłem wydawać książki w "Zapisie", znów, jak po wywołaniu mnie przez Gomułkę do tablicy w 1968 r., umilkł mój telefon. Na półtora roku, do Sierpnia. A potem ci sami, co nie dzwonili, stali się bohaterami podziemia. To bardzo ludzkie - opowiada nam Konwicki. I dodaje, że jego córka Marysia poszła w późnych latach 70. do wróżki i przy okazji spytała: "A tatuś?" No i wróżka przepowiedziała, że tatuś miał pieniądze, ma pieniądze i nawet po śmierci będzie miał pieniądze.

- Bo pamiętajcie o rzeczy trywialnej - mówi Konwicki. - Wszyscy się bali o to, z czego będą żyli. Mnie wyrzucili z filmu, wywalili z prezydium Stowarzyszenia Filmowców, wcześniej sam odszedłem z Iskier, bo nie podobało mi się to, co tam wyczyniali z kolegami pochodzenia żydowskiego. Znalazłem się na marginesie, ale pamiętałem o wróżce i nie musiałem się bać.

Toteż na pewno nie ze strachu Konwicki, w odróżnieniu od pozostałych naszych bohaterów, nigdy w czasie swych zagranicznych wyjazdów nie odwiedził siedziby paryskiej "Kultury" w Maisons-Laffitte. Prawda, był samoswój i lubił chodzić własnymi drogami niczym opisywany przez niego kot Iwan. Ale spytałyśmy dlaczego.

- Kiedy się czyta listy Zygmunta Hertza do Czesława Miłosza - odpowiedział nam - widać, że zajmował się on w kółko załatwianiem stypendium, honorarium, wsparcia. Czy widzicie szlachcica zagrodowego, jak pędzi po 10-15 dolarów stypendium? Za to realizowałem wskazania Giedroycia w sprawach polityki wschodniej. Wszystko, co piszę, pełne jest Litwy, Białorusi, a także Rosji i Ukrainy.

Powiew historii

W czerwcu 1979 r. Kazimierz Brandys tak w "Miesiącach" komentuje wizytę Jana Pawła II w Polsce i Warszawie: "Nad placem Zwycięstwa dominuje krzyż, władza milczy, jakby schowana przed narodem. Zdumiewa myśl, że swoją prawdę naród tak umiejętnie chronił i przechowywał. Nasuwa się ciężkie podejrzenie. Czy nie za pochopnie sądziło się tę masę, widząc w niej bezwład i słabość lub dopatrując się w jej zniewoleniu codzienną wegetacją - braku zasobów duchowych. Samochody, telewizory, lodówki... Nazywając to »małą stabilizacją«, prezentując Polskę jako społeczeństwo urządzających się drobnomieszczan, mimo woli dopomagano w oszustwie. Jest rzeczą nieodpartą, że - gdyby tylko zarysowała się szansa odzyskania rzeczywistego bytu - samochody, telewizory i lodówki rzucono by na barykady. Ktoś mi powiedział: "To nie wybuch uczuć religijnych. To manifestacja patriotyczna, powstanie narodowe bez wystrzału. Przyjechał podnieść nas z błota".

Od przyjazdu Papieża w powietrzu czuło się, że coś musi się zmienić. Była nadzieja, ale też i niepokój. Jak w wierszu Wiktora Woroszylskiego "Z historii":

 

Jeszcze szkła ostatnie drżą

Skończyło się balowanie

Panienki jak malowanie

Bieliznę na szarpie drą

Jeszcze w dudach tony drżą

A tancerze niedorośli

Brodami jak mchem obrośli

Idą ginąć śród zarośli (...)

W jasnych oczach zapytanie

Tacy młodzi Chryste Panie

Co tu gromem, co tu grą

Szarej grudy falowanie

Obłoki nad głową drżą

Trzeszczy świata szalowanie

Skończyło się balowanie

 

"»Zapis«, Niezależna Oficyna Wydawnicza, drukarenki powielające nasze książki w dwóch czy pięciu tysiącach egzemplarzy, wszystko wisi na cieniutkim włosku - notował z Brandys w "Miesiącach" w kwietniu 1980. - Wieczorem dowiaduję się przez podsłuchiwany telefon o aresztowaniu kogoś z NOWej. Jeśli nawet wszystko się rozpadnie, dalej będę pisał i sam wystukam na maszynie tekst z trzema kopiami. Cztery egzemplarze przeczyta kilkadziesiąt osób, jeden czy dwa ktoś przechowa. Taka myśl podtrzymuje siły do pisania. Wczoraj dzwonił Marian, że pewna znana mu czytelniczka »Zapisu« po przeczytaniu »Miesięcy« złożyła na jego ręce 1000 złotych - dla mnie. O nie, z nikim bym się nie zamienił na wydanie masowe".

Aresztowanym okazał się szef NOWej Mirosław Chojecki, któremu postawiono zarzut kradzieży powielacza, a akcja na rzecz jego uwolnienia była jedną z efektowniejszych akcji opozycji i środowiska literackiego. Kazimierz Brandys złożył list do Zarządu Głównego ZLP, by ujął się za aresztowanym, a Jerzy Ficowski zbierał pod nim podpisy wśród kolegów - w sumie podpisało stu kilkudziesięciu pisarzy. W dzienniku Woroszylskiego pod datą 9 kwietnia 1980 jest notatka, że Konwicki i Stryjkowski poszli złożyć do prokuratury pismo (podpisane też przez Jerzego Andrzejewskiego) z poręczeniem za Chojeckiego.

- No rzeczywiście - przypomina sobie Konwicki. - To była paranoja. W rolach dzielnych aktywistów wystąpili: malutki, kruchy Julek Stryjkowski, nieśmiały i delikatny Maniek Brandys, Władysław Bartoszewski, no i ja. A tam, jak obca okupacja, nie tu, nie tam, nic bez przepustki... Ganiali nas po różnych pokojach, w końcu rozsadzili. Prokuratorzy nas przesłuchiwali, konfrontowali zeznania, mówili mi: "A pan Bartoszewski mówi coś innego". W końcu chyba nam się udało złożyć to poręczenie.

Na walnym zebraniu warszawskiego oddziału ZLP 4 maja 1980, które odbywało się nie tylko w tym samym, co przed laty zebranie w sprawie "Dziadów" budynku ZAIKS-u, ale i w tym samym bojowym nastroju, wśród gromkich oklasków sali Stefan Bratkowski, Andrzej Szczypiorski, Jerzy Ficowski, Marian Brandys i kolejni mówcy domagali się uwolnienia Mirosława Chojeckiego.

"Przemawiałem tu 12 lat temu - zaczyna Stefan Kisielewski, wspominając swoje rozsławione przez Gomułkę słowa o "dyktaturze ciemniaków" - i mówiłem o kneblu cenzury. Potem przestałem mówić, bo wszyscy mieli już dość mego pesymizmu. Zdecydowałem się zabrać głos, bo zaistniały fakty, które nawet mnie, pesymistę, zaczęły nastrajać optymistycznie". I tu odczytał długą listę książek i prasy z drugiego obiegu.

Wstaje Jacek Bocheński: "Sądzę, że powinienem przed tym gremium zdać sprawę z przedsięwzięcia, w którym uczestniczę. To, co trzymam w ręku, to 13., ostatni numer »Zapisu« wydany przez NOWą". Po czym czyta listę 103 osób, które dotychczas w nim drukowały, prosi o wypełnienie ankiety o "Zapisie" i zachęca wszystkich do współpracy.

Andrzej Wasilewski, I sekretarz POP-u znany z poprzednich zebrań z fraz typu: "Zachęcam pisarzy, by nie szli w kierunku podpisywania listów", tym razem ostrzega, że "jak ZLP będzie forum dla ludzi z »Zapisu«, zmniejszy się szansa załatwienia postulatów większości pisarzy. Zastanówcie się nad tym, Koleżanki i Koledzy". Ale tego dnia na tej sali jest osamotniony.

"Chwilami mogło się przyśnić - zanotował Kazimierz Brandys - że w budynku ZAIKS-u obraduje literacka konstytuanta Polski niepodległej". W kuluarach posłyszał, jak ktoś mówi: "Tu wieje historią".

Do Sierpnia '80 pozostały jeszcze tylko cztery miesiące.

 

Korzystałyśmy m.in. z materiałów: Jacek Bocheński, "Na początku był »Zapis«", niepublikowane wspomnienie; Marian Brandys, "Dziennik 1977-78" i "Dziennik 1978", Iskry 1996 i 1997; Tadeusz Sobolewski , "Dziecko PRL-u", Wyd. SIC, Warszawa 2000; Wiktor Woroszylski, niepublikowane dzienniki, "Zapis", nr. 1-20









Gazeta Wyborcza - 03/06/2000

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (14)

Co ja robię w tym kościele

 

 

 

W czasach stalinizmu zdarzało im się pisać o reakcyjnym klerze czy religiijako opium dla mas. Teraz wpadają w euforię.

Kiedy w czerwcu 1979 Jan Paweł II przejeżdża w Warszawie Alejami Ujazdowskimi, na trasę wybiegają, by go przywitać, mieszkańcy alei Róż, w większości starzy towarzysze, którzy dostali swoje mieszkania z partyjnej puli. Jest wśród nich Adam Ważyk.

 

Poniedziałek, 16 października 1978 roku, siedziba Związku Literatów Polskich w Krakowie przy Krupniczej 22. Otwarte zebranie Podstawowej Organizacji Partyjnej oddziału krakowskiego ZLP z udziałem władz wojewódzkich. Zaproszony tam wysoki funkcjonariusz SB dzieli się opiniami o opozycji demokratycznej. Z teczki wyjmuje dowody jej przestępstw: pisma, broszury i książki drugiego obiegu (obecni tam partyjni rzucają się je czytać) i przestrzega przed pisarzami, którzy "zbijają na tym swój interes, suto opłacani dolarami za antysocjalistyczną działalność". Zdaniem prelegenta opozycja jest prężna, ale tak nieliczna, że spokojnie można by ją lekceważyć, gdyby nie fakt, że przyłączają się do niej reakcyjni księża, którzy podgrzewają atmosferę. A wśród nich "Karol Wojtyła i jego ludzie".

Akurat kiedy wymienia nazwisko arcybiskupa krakowskiego, na salę wsuwa się bufetowa, pani Muszka, i szepcze coś do ucha Tadeuszowi Hołujowi. Ten podrywa się i obwieszcza:

"Koniec z nami. Radio podało, że Wojtyła został papieżem!".

I dokładnie w tym momencie - jakby to sobie zaplanował rozmiłowany w tanich efektach scenarzysta - rozdzwaniają się dzwony we wszystkich krakowskich kościołach.

Pułkownik SB niemieje i siada, nie skończywszy prelekcji. Redaktor naczelny "Życia Literackiego" Władysław Machejek, jąkając się, oświadcza:

- No to teraz będziemy lizać d... katolikom.

Na to głos z sali:

- Jeśli na to pozwolą.

Machejek wyciąga pół litra, które zawsze nosi w teczce razem z zagrychą - kawałkiem boczku albo salcesonu - i wznosi okrzyk "Na pohybel!". Ale nie ma nastroju do ucztowania. Literaci pospiesznie wychodzą, w zamieszaniu wynosząc pod połami marynarek bibułę, po towarzyszy Machejka i Hołuja podjeżdża samochód i razem z pułkownikiem udają się na naradę w Komitecie Wojewódzkim PZPR, zaś Jan Pieszczachowicz biegnie na górę do biura ZLP, by wysłać w imieniu krakowskich literatów depeszę gratulacyjną do "Karola Wojtyły, krakowskiego kardynała i krakowskiego pisarza".

Ta historia, wzmiankowana w "Kadencji" Jana Józefa Szczepańskiego i dzienniku Mariana Brandysa, a opowiedziana nam ze wszelkimi detalami przez ówczesnego szefa krakowskiego ZLP Jana Pieszczachowicza, obrosła w legendy, a także w apokryfy, jak choćby ten przytoczony w pracy zbiorowej pod redakcją duszpasterza środowisk twórczych ks. Wiesława Niewęgłowskiego "Moje spotkania z Janem Pawłem II". W wersji apokryficznej rzecz miała miejsce w gmachu KW PZPR w Krakowie, a na salę, gdzie naradzano się nad tym, jak postępować z niepokornym krakowskim biskupem, wtargnęła sprzątaczka z okrzykiem: "Panowie, wy radzicie i radzicie, a tu ważna wiadomość: Wojtyła został papieżem".

Ci, co - jak Marian Brandys - słuchali akurat Radia Wolna Europa, dowiedzieli się radosnej nowiny najwcześniej, bo już o 18.55, kiedy to przerwano emisję, by oznajmić: Głową Kościoła katolickiego wybrany został Polak, metropolita krakowski Karol kardynał Wojtyła.

Widzowie głównego wydania dziennika telewizyjnego zobaczyć mogli, jak czyta ją speszony i bynajmniej nie rozradowany spiker. W tym czasie biły już kościelne dzwony w całym kraju, a dobra nowina podawana była z ust do ust. Ludzie w euforii wykrzykiwali ją z okien, na skutek zwielokrotnienia rozmów wysiadała przeciążona sieć telefoniczna, ulicami Warszawy, Krakowa, Wadowic maszerowały radosne, rozśpiewane pochody, a tłumy ciągnęły do kościołów na modlitwę dziękczynną.

- Ojciec na pewno dowiedział się tego z Wolnej Europy - opowiada nam córka Adama Ważyka, Katarzyna. - W jego lampowym radiu marki Aga w drewnianej obudowie, z jakimiś podwieszonymi drutami na gwoździach, miejsce na skali, gdzie nadawała Wolna Europa, zaznaczone było na stałe czerwonym flamastrem. Pamiętam, że był tym wydarzeniem szalenie podekscytowany, bo przeczuwał, jakie to może mieć reperkusje polityczne.

W dziennikach, listach, wypowiedziach i innych świadectwach tamtych październikowych dni osobista radość ("Jeszcze nie mogę ochłonąć po tym, co się stało. Chyba nigdy nie byłem tak szczęśliwy" - z dziennika Andrzeja Kijowskiego) miesza się ze świadomością wielkiego historycznego wydarzenia ("16 października 1978 roku weszliśmy głównymi drzwiami do historii powszechnej" - Zygmunt Mycielski w odpowiedzi na ankietę miesięcznika "Więź" o znaczenie wyboru Jana Pawła II).

Kazimierz Brandys, który cały październik spędził w nastroju przygnębienia na wizytach w szpitalu u chorej żony, odnotował później w "Miesiącach": "Wskrzeszenie Niepodległej, czy nie było cudem? Sam Pan Bóg zdaje się nas zachęcać. Niby w odpowiedzi na partyjne hasło »Polak potrafi« wskazuje palcem Wadowice. Zostać papieżem? Polak potrafi".

Nasi bohaterowie podzielają ogólnonarodową euforię ("Tak ogromna radość, że zda się nie wystarcza serca ludzkiego, aby wzruszenie to ogarnąć" - pisze Julian Stryjkowski; "Nie znajduję słów, żeby powiedzieć, co myślę o tym wydarzeniu i tym Człowieku" - wtóruje mu Wiktor Woroszylski w odpowiedzi na ankietę "Więzi").

Jerzy Andrzejewski dystansuje się lekko wobec "gwałtownych uniesień patriotycznych rodaków": "Rozumiem je, przecież nie mogę ich z otwartym sercem podzielać, chodzi bowiem o sprawy rozgrywające się w rejonach wyższych od rzeczy narodowych i to zarówno w sensie historycznym, jak i ludzkim" - notuje w swoim cotygodniowym felietonie w "Literaturze".

Inne obawy zgłasza Jan Józef Lipski: "Polska megalomania - pisze dla "Więzi" - groteskowa reakcja na narodowe nieszczęścia i poniżenia ma teraz dopiero żer, jakiego potrzebowała. »My Polacy złote ptacy«. Dotychczas wyżywać się to musiało na Koperniku i Monte Cassino. Jest obawa, że od takiego Papieża, jak się On zapowiada, dostaniemy zupełnego zawrotu głowy i amoku kosmicznej megalomanii".

"Po raz pierwszy zostaje papieżem kapłan prawdziwie postępowy, który jednocześnie zna się doskonale na całym mechanizmie kłamstw czerwonych" - pisze Marian Brandys, relacjonujący skrupulatnie w swoim dzienniku z 1978 roku wszystkie wokółpapieskie wydarzenia. I przytacza powiedzenie swego przyjaciela, reżysera Jerzego Markuszewskiego: "Polacy mają teraz swego człowieka w Rzymie, mają w Waszyngtonie [chodziło o profesora Brzezińskiego], przydałby się jeszcze swój człowiek w Belwederze". Notuje też: "Przybiegła nadzwyczaj podniecona Krysia Tarnowska. Sprzedawczyni gazet w kiosku kazała jej przeczytać wiersz Juliusza Słowackiego »Pośród niesnasków Pan Bóg uderza«. Przeczytała i teraz mi recytuje jego najbardziej wróżebne strofy". Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza w ogromny dzwon Dla Słowiańskiego oto Papieża otwarty tron. (...) Wszelką z ran świata wyrzuci zgniłość; robactwo - gad Zdrowie przyniesie rozpali miłość i zbawi świat.

Kiedy w prasie zapowiedziano, że 22 października, poczynając od 10 rano, telewizja i radio będą transmitowały na żywo z Rzymu przebieg inauguracji nowego pontyfikatu, Brandys komentował: "Zdecydowano się na to po długich wzdraganiach i namysłach. Ale ktoś w końcu wytłumaczył władzy, że w ogólnym rachunku rzecz się opłaci, gdyż na godz. 12 były zapowiedziane uroczyste sumy w kościołach. Wszyscy pobożni katolicy musieliby więc stanąć wobec dylematu: suma czy telewizja. Ale nie na prymasa Wyszyńskiego takie gierki. Sumy zostały przeniesione na godzinę piątą po południu".

Daj Boże inaczej

Chociaż post factum wielu twierdziło, że przeczuwało, iż krakowski biskup może zostać papieżem, przecież nic na to nie wskazywało.

24 sierpnia 1978 roku Kijowski notował: "Jutro konklawe. Kto będzie papieżem? Benelli - konserwatywny, chłodny, nadzorca Pawła VI? Czy dobrotliwy, ale głupawy Pignedoli?". A dwa dni później: "Ani Benelli, ani Pignedoli, ani zimny Felici, ani »postępowy« Bagis, tylko Albino Luciani z Wenecji, duchowny, teolog, który teologię uważa za supernaukę, połączył głosy umiarkowanych i konserwatystów, i przyjął dwa imiona: i Jana, i Pawła, aby nikt nie miał wątpliwości co do jego intencji ani co do jego charakteru. Pomysł ten świadczy o braku intencji i o braku charakteru; na następne 15 lat Kościół znika ze sceny historycznej. Pod nijaką władzą Jana Pawła I dojrzewać sobie będą schizmy, herezje, inkwizycje i zwyczajne głupstwa. Ale może będzie całkiem inaczej. Daj Boże".

Podobny w tonie był zapis w felietonie Andrzejewskiego w "Literaturze". Tak komentował on wybór Lucianiego, papieża, który - jak się okazało - miał sprawować swój urząd zaledwie 33 dni: "Wydaje się, iż w gronie kardynalskim zwyciężył pogląd, że po dwóch papieżach wielkiego formatu nie należy poszukiwać indywidualności szczególnie wybitnej".

Z kolei korespondent paryskiej "Kultury" w Rzymie Dominik Morawski po śmierci Pawła VI streszczał książkę byłego jezuity Malachi Martina (na liście bestsellerów "New York Timesa"). Jej autor pisał, że wedle jego źródeł Watykan przewiduje, iż w latach 80. również w Europie Zachodniej zapanują rządy komunistyczne. Stąd poważna frakcja w łonie Kościoła miała sprzyjać wyborowi nowego papieża skłonnego do współpracy z komunistycznymi reżimami i do zawarcia taktycznego sojuszu z ZSRR, wychodząc z założenia, że to konieczny warunek przetrwania Kościoła w świecie skomunizowanym. Morawski dystansował się wobec tych przepowiedni, pisząc, że jedyne co pewne, to fakt, iż nowy papież będzie krzepkiej budowy ciała i będzie miał "r" w nazwisku. Od 120 lat bowiem takie jest za każdym razem następstwo po papieżu szczupłym i bez "r" w nazwisku. Tego, że przyjdzie papież o krzepkiej budowie i z "r" w imieniu, Morawski jednak nie przewidział.

Wezwanie do odwagi

Partyjne władze zaskoczone zostały wynikiem konklawe podczas posiedzenia Biura Politycznego. I sekretarz KC Edward Gierek miał później powiedzieć do żony: "Wielkie to wydarzenie dla narodu i duże komplikacje dla nas". Odczucia ówczesnej ekipy najlepiej chyba oddają słowa Zygmunta Hertza z listu do Czesława Miłosza: "Dla Gierka wybór Karola Wojtyły na papieża jest tym, czym byłby dla Breżniewa wybór Aleksandra Sołżenicyna na sekretarza ONZ".

"Drastyczną interwencją z zewnątrz w wewnętrzne sprawy Polski Ludowej" nazwał z kolei Timothy Garton Ash, brytyjski pisarz i publicysta, autor znakomitej książki o "Solidarności", to, co partia chciałaby powiedzieć o wyborze papieża, a powiedzieć nie mogła. Nie miała bowiem wyjścia, musiała robić dobrą minę do złej gry. No i robiła: "Wybór Polaka na Stolicę Piotrową to uznanie dla dorobku PRL"; "Jest logiką dziejów, że właśnie Polska socjalistyczna dała światu pierwszego polskiego papieża". Do tego chóru włączył się też Machejek: "Pewne jest jedno. Jan Paweł II pochodzi z Krakowa, które to miasto leży w Polsce budującej socjalizm, zaś Polska budująca socjalizm przynależy do obozu socjalistycznego. Historia, choć posuwa się zygzakiem, to w konsekwencji jednak naprzód" ("Życie Literackie")

Karol Wojtyła na Stolicy Piotrowej z tych samych powodów martwił komunistyczne władze, co szczególnie radował ludzi z demokratycznej opozycji, którzy wcześniej się z nim zetknęli.

Pamiętano jego odważne kazania. Na przykład to z wiosny 1977 roku, wygłoszone po zamordowaniu przez SB współpracownika KOR, krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa, i fali aresztowań, kiedy to prasa prześcigała się w oszczerczych artykułach: "Muszą uważać ludzie piszący, ażeby nikogo nie znieważać w swoich publikacjach, nie ustawiać opinii wobec jakiegoś człowieka czy jakichś ludzi, którzy się bronić nie mogą. Na pewno w interesie władz wszelkich i w Polsce, i w Krakowie również jest, ażeby rozumiano potrzebę poszanowania praw ludzkich, praw obywatelskich, praw człowieka".

Pamiętano, że roztaczał ochronny parasol nad młodzieżą ze Studenckich Komitetów Solidarności i nad organizującym nieoficjalne wykłady Towarzystwem Kursów Naukowych. W Krakowie niejednokrotnie odbywały się one w pomieszczeniach przykościelnych, dzięki czemu ich uczestnicy nie byli narażeni - jak to miało miejsce w Warszawie - na wkraczanie ubeckich bojówek (w czasie papieskiej wizyty w 1979 r. w spotkaniu Jana Pawła II z redaktorami pism katolickich - jak odnotował drugoobiegowy "Zapis" - wzięło udział sześciu współzałożycieli TKN).

Pamiętano go jako kapłana otwartego, który odprawił mszę za duszę Jerzego Zawieyskiego. Nie zdecydował się na to kardynał Wyszyński, co odbierano jako dystansowanie się od człowieka, który popełnił samobójstwo (pisarz, zaszczuty przez władze w Marcu '68, półsparaliżowany po wylewie - wyskoczył z okna szpitala).

Jacek Kuroń w autobiograficznej książce "Wiara i wina. Do i od komunizmu" z zachwytem opisuje dwa swoje spotkania z Karolem Wojtyłą: pierwsze w początku lat 70., gdy do pałacu arcybiskupiego zaprowadził go ówczesny redaktor naczelny "Znaku" Bohdan Cywiński, i drugie - po powstaniu Komitetu Obrony Robotników. Z tego pierwszego zapamiętał stwierdzenie, że Kościół powinien stać na straży wartości bez względu na koncesje, które władza gotowa jest dać klerowi, i taki oto dialog:

"No dobrze, a jak wam dadzą już te msze, budowę kościołów, rekolekcje, procesje i wszystko inne, to co?

- Oni nie dadzą - kardynał powiada.

- A jak dadzą? - pytam.

- Oni nie dadzą.

- A jak dadzą?

Wtedy zrobiła się cisza, popatrzył na nas i mówi:

- No tak. Kościołem jesteśmy my wszyscy, tu obecni, i ja, i wy. I wszyscy będziemy musieli walczyć wtedy twardo".

Andrzej Drawicz z kolei, wspominając swoje spotkania z Karolem Wojtyłą, napisze tak: "Sympatię dla krakowskiego Kardynała odczuwaliśmy powszechnie w kręgach opozycyjnych, gdzie ks. Wojtyła uchodził za protektora dysydentów, doskonałego znawcę naszych spraw, człowieka - jak ośmielaliśmy się przypuszczać - o poglądach bliskich ówczesnym kręgom, umownie mówiąc KOR-owskim. Wiedzieliśmy, że władza Go nie znosi".

I dalej opisuje relację jednego z emigracyjnych wydawców, który podczas zagranicznej podróży wtedy jeszcze kardynała zgłosił się do niego w Paryżu z górą zakazanych książek, wśród których Karol Wojtyła przebierał i mówił: "O tym słyszałem. To mam. To dla moich księży. To dostałem. To ważne". Kiedy wydawca wyraził podziw dla jego rozeznania, usłyszał: "Cóż pan chce, ja przecież też jestem dysydentem".

Adam Ważyk zapamiętał, że po podpisaniu Listu 34 (rok 1964) on i inni sygnatariusze dostali sygnał z Krakowa, że gdyby potrzebna była im jakakolwiek pomoc, biskup Wojtyła prosi, by się do niego zgłosić.

Spośród naszych bohaterów osobiście przed 16 października 1978 roku zetknął się z Karolem Wojtyłą jedynie Wiktor Woroszylski.

Był styczeń 1977 roku, w klasztorze oo. Paulinów na Jasnej Górze odbywało się dwudniowe spotkanie poetów i muzyków. W czasie śniadania kardynał Wojtyła minął czekający na niego fotel i usiadł między Anną Kamieńską a Wiktorem Woroszylskim, naprzeciwko mając Marynę i Jerzego Zagórskich. Ksiądz, przedstawiając ich napomknął, że cała czwórka podpisała niedawno apel do Sejmu o powołanie komisji dla zbadania przypadków łamania prawa w stosunku do uczestników robotniczego protestu w Radomiu i Ursusie.

"W ten sposób zdawał się informować Kardynała, że jeśli chodzi o sprawy publiczne, ci poeci wykazują pewną odwagę, bo przecież wiadomo, że ich gest nie spodoba się władzy. Kardynał - wspominać będzie ze wzruszeniem Woroszylski, pisząc, że to spotkanie stanie się dla niego początkiem drogi do wiary - skinął głową i przesunął uważnym spojrzeniem po naszych twarzach, jakby badając, do jakiej jeszcze odwagi jesteśmy zdolni, skoro nauczyliśmy się już praktykować taką, której bynajmniej nie lekceważy, ale wie i pragnie, byśmy także to pojmowali, że istnieją wyższe, trudniejsze drogi".

Tego dnia Woroszylski po raz pierwszy stanął też twarzą w twarz z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. I wtedy właśnie, "podczas oniemiałej mojej współobecności z wzywającym do odwagi przyszłym Papieżem, zaczął wibrować we mnie dźwięk, który, po powrocie do domu, rozwinął się w pierwszy w moim życiu - bo po raz pierwszy pozwoliłem sobie na to, ośmieliłem się, wyzbyłem paraliżującej wątpliwości, czy mam prawo do tego - wiersz-modlitwę" (wielokrotnie potem przedrukowywany i śpiewany na różne melodie). Matko Boska ciemnolica przybyła z dalekich stron spraw by nikt tu nie był obcy każdy żeby miał tu dom (...) Matko Boska ze szramami rany ducha zasklep nam krwawe rowy dzielą ludzi niech się ściągną na kształt szram

Szczególna wymowa faktów

Pod koniec epoki Gierka nasilające się represje wobec TKN oraz podziemnych wydawnictw nasi bohaterowie odczuwają na własnej skórze. W komunikatach KSS KOR z tamtego czasu czytamy: SB zarekwirowało 200 egzemplarzy "Zapisu" z "Kompleksem polskim" Tadeusza Konwickiego i 400 egzemplarzy "Nierzeczywistości" Kazimierza Brandysa; zatrzymano Wiktora Woroszylskiego w drodze na wieczór autorski w Krakowie, przeprowadzono u niego rewizję.

Nasi bohaterowie patrzą, jak nieprzeciętny talent I sekretarza PZPR Edwarda Gierka w zaciąganiu zachodnich kredytów przynosi już swoje owoce: klientów straszą puste półki w sklepach, zapaść gospodarcza, podobnie jak niereformowalność systemu, widoczna gołym okiem.

Nastroje społecznej beznadziei i apatii schyłku epoki Gierka ożywia myśl o planowanej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Władza do ostatniej chwili stawiała Kościołowi propozycje nie do odrzucenia, z których zresztą wiele udało mu się ominąć. Rozmowy dotyczyły terminu wizyty (żeby przypadkiem nie 8 maja, bo to święto św. Stanisława, męczennika Kościoła polskiego), trasy (i tak władza nie wpuściła Papieża do Piekar Śląskich, gdzie Karol Wojtyła co roku uczestniczył w pielgrzymce ludzi pracy), spraw bezpieczeństwa, tonu i kierunku jego wystąpień.

Kiedy wreszcie zapada decyzja na "tak", "Trybuna Ludu" napisała: "Szczególnej wymowy nabiera fakt, że Papież przybywa do Ojczyzny, gdy obchodzimy 35-lecie narodzin Polski Ludowej".

Wydawany poza cenzurą przez środowisko KSS KOR "Biuletyn Informacyjny" informuje szczegółowo o przygotowaniach władzy do wizyty Papieża. Mnożą się instrukcje, zebrania, szkolenia partyjne, a "Biuletyn" drukuje przecieki. Z kursu szkoleniowego dla nauczycieli: "Papież jest naszym wrogiem, bo odprawił mszę za Stanisława Pyjasa. Stara się o tanie gesty w stosunku do tłumu, np. nakłada kapelusz góralski na głowę, podaje każdemu rękę, całuje dzieci. Jest to wzorowanie się na amerykańskich kampaniach wyborczych". Z instrukcji dla sekretarzy PZPR województwa zielonogórskiego: "Wiadomo, że przyjazd papieża Jana Pawła II do Polski nie jest podyktowany tylko miłością ojczyzny i chęcią odwiedzenia krewnych. Tej socjalistycznej ojczyzny wiadomo, że on nie kocha, z czego jest znany. Głównym celem jego wizyty jest próba rozmiękczenia ideologicznego naszego systemu. Najważniejszym naszym zadaniem jest więc utrzymanie w dobrej kondycji ideologicznej naszej partii".

Przed przyjazdem Papieża rekwirowano papieskie emblematy i fotografie. Miały miejsce przypadki podpalania kościołów przez "nieznanych sprawców". W maju podłożono ogień w klasztorze w Warszawie przy Piwnej, połączonym z kościołem św. Marcina, w którym dwa lata wcześniej odbyła się głośna głodówka w obronie więzionych członków KOR (bp Bronisław Dembowski, wieloletni rektor tego kościoła, zapytany kiedyś przez nas, czy sądzi, że było to dzieło SB, odpowiedział, że nie może odpowiedzieć, ponieważ po tym podpaleniu przyszedł do niego policjant, a jego obowiązuje tajemnica spowiedzi).

KSS KOR zaproponował, by dla uczczenia pielgrzymki władze ogłosiły powszechną amnestię. Oświadczenie w tej sprawie było szczegółowym raportem dotyczącym stanu więziennictwa w Polsce, sporządzonym na podstawie nigdy nie ujawnionych danych Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. Jan Józef Lipski opisał później w książce o KOR toczące się wokół tego spory: czy można przy okazji pielgrzymki zwracać się w tak konkretnej sprawie i jak to zostanie odebrane przez opinię publiczną, skoro wiadomo, że hasło humanitarnej polityki penitencjarnej nie cieszy się w społeczeństwie polskim popularnością? Przeważyło zdanie członka KOR ks. Jana Ziei, który zauważył, że biskup Wojtyła wielokrotnie okazywał zainteresowanie losem więźniów, więc na pewno zrozumie i pozytywnie przyjmie intencje KOR.

Dowód własnego istnienia

Szczegółowy opis dni papieskiej wizyty w czerwcu 1979 r. przynosi dziennik-esej Kazimierza Brandysa "Miesiące". Zaczyna się on w tygodniu przed niedzielną mszą, którą Papież ma odprawić w Warszawie na placu Zwycięstwa. "Przez czwartek i piątek - pisał Brandys - przekrzykiwały się chóry pogłosek, piętrzyły apokaliptyczne wizje. Dwa miliony chłopstwa nadciągnie z wozami i końmi do Warszawy, stratuje miasto, poniszczy ogrody, złupi sklepy... Dwa miliony będą spać pokotem w sieniach, zostawią po sobie choroby, łajno i trupy, co najmniej pięć tysięcy zginie, uduszone, porażone, zmiażdżone... Premier nie żyje, na czas wizyty Papieża zamraża się ciało... Nastąpią rabunki mieszkań, cenniejsze przedmioty trzeba wynieść z domu...".

W piątek wieczór, w przeddzień mszy papieskiej, Kazimierz Brandys poszedł spacerem w kierunku placu Zwycięstwa, żeby zobaczyć, co się naprawdę w mieście dzieje. Ze swojego mieszkania na Starym Mieście w zbitym tłumie Piwną i Świętojańską dotarł do placu Zamkowego.

"Parokrotnie mignęły mi - pisał - twarze znajome, niegdyś widywane, jakby po latach wynurzające się z pamięci. Dopiero po jakimś czasie pojąłem, że to nie znajomi, tylko po prostu ludzie o wyglądzie dawnej inteligencji, ci, którzy na co dzień giną w masie, których nie widać. Więc jeszcze są, wylegli całymi rodzinami. Właśnie. Co mnie najsilniej pociągnęło, to był rodzinny nastrój ulicy. Inny sposób chodzenia, nie czuło się naporu, tłum z wolna falował, ludzie szli, nie popychając się, ustępowano sobie w przejściu. Po raz pierwszy od lat szedłem, uśmiechając się do przechodzących.

Tego wieczoru na Świętojańskiej, na Krakowskim, na placu Saskim ludzie przyszli obejrzeć miejsca, które zobaczy Papież. I obejrzeli siebie. Sam fakt równoczesnego przybycia tysięcy ludzi bez wezwania już był mocno zastanawiający. Odzwyczajono ich od tego, że są żywym ogółem, uczyniono wiele, aby ich przekonać, że stanowią bierną masę, której ruchami się steruje. Przyszli tu odwiedzić miasto w przeddzień wizyty Papieża, nie uświadamiając sobie, że swoim przybyciem przeprowadzili dowód własnego istnienia".

KSS KOR wystosował list do Jana Pawła II, w którym zawarł swoje nadzieje na moralne wsparcie działań opozycji, sygnuje go wraz z innymi Jerzy Andrzejewski:

"Ojcze Święty, widzimy w Tobie głosiciela zasad moralności społecznej i wolności wszystkich narodów. Widzimy w Tobie rzecznika godności ludzkiej, rzecznika ludzi, którzy mają odwagę powiedzieć »nie« albo też powiedzieć »tak«, gdy to kosztuje. Mamy do Ciebie pełne zaufanie i będziemy się wsłuchiwać w każde Twoje słowo, by je rozważyć i w miarę sił wprowadzić w życie".

Niech się odnajdę

Jerzy Andrzejewski miał przed wojną w swojej biografii epizod, kiedy uważany był za nadzieję katolickiej prozy. Tadeusz Konwicki po przyjeździe do Polski z wileńskich lasów przeżył krótki okres zanurzenia się w religię. Poza tym jednak naszym bohaterom obce były religijne uniesienia, w czasach stalinizmu zdarzało im się pisać o reakcyjnym klerze czy religii jako opium dla mas, a i później czuli wobec Kościoła przede wszystkim obcość.

Kiedy w 1966 roku Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski, w ślad za wyrzuconym Leszkiem Kołakowskim, opuścili partię, znaleźli się na czarnych listach i nie mogli publikować. Jerzy Turowicz wykonał w ich stronę gest solidarności i zaproponował im druk w "Tygodniku Powszechnym". Żaden z naszych bohaterów nie przyjął tej oferty. Choć wiedzieli, że "Tygodnik" nie ma nic wspólnego ze stereotypem prasy katolickiej wyniesionym z czasu przedwojennego, prasy endeckiej, wstecznej, zaściankowej, nie byli w stanie się przemóc. Musiało upłynąć dziesięciolecie, nim nasi bohaterowie zagościli na jego łamach.

To tam po pielgrzymce Wiktor Woroszylski opublikował wiersz "Na pobyt Jana Pawła II": W tej obecności co jak ciepły płaszcz dla siebie proszę o najprostsze z łask Niech się otworzę jak na oścież dom aby przeze mnie wiatr ogromny dął Niech się rozjaśnię jak okno we mgle Niech się przełamię jak gorący chleb Niech się poruszę jak na fali łódź Niech się odnajdę jak zgubiony klucz

O tym wierszu pisał później: "Podczas pierwszej pielgrzymki, nie zdając sobie jeszcze sprawy, jakim katalizatorem wspólnej odwagi całego narodu, odwagi społecznej stanie się ten pobyt, ale w pojedynczości swojej i odległości od ołtarza coś przeczuwając, czegoś się spodziewając, nie wstydziłem się już modlić za siebie". Wiosną 1983 roku, w przeddzień kolejnej pielgrzymki, napisze: Co ja tu robię w tym kościele przed czym ukrywam się w tym lesie w tym domu pod sklepionym śpiewem w płaczu i świetle i popiele

Kazimierz Brandys w pośmiertnym wspomnieniu tak utrwalił potrzebę wiary Woroszylskiego, opisując zebranie redakcyjne "Kuźnicy", wojującego marksistowskiego tygodnika, w Warszawie 1949 roku, kiedy to, po zakończeniu dyskusji, ktoś za jego plecami zaintonował pięknym, donośnym barytonem "Wyklęty powstań ludu ziemi!": "Obejrzałem się. Za mną stał dość wysoki, szczupły chłopak z czupryną opadającą na skronie. Wydał mi się podobny do Majakowskiego. To był Wiktor Woroszylski, młodziutki poeta, nadzieja partii". Brandys opisuje dalej, jak przyjechał z Paryża do Warszawy latem 1990 roku i uczestniczył w kościele oo. Dominikanów na Freta w mszy za duszę Andrzeja Kijowskiego. "Podczas nabożeństwa, gdy zebrani powtarzali za księdzem wersety Ewangelii, usłyszałem tuż za sobą gładki, dźwięczny baryton: »Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata...«. To był Wiktor".

- Wraz z zainteresowaniem religią żydowską Julian Stryjkowski zaczął się fascynować chrześcijaństwem - opowiada nam Julia Hartwig. - Dlatego tak był uszczęśliwiony i tak przeżywał tę pielgrzymkę.

Kiedy ks. Niewęgłowski zaprosił Stryjkowskiego dziesięć lat później, by napisał o swoich spotkaniach z Papieżem, ten wyzna, że dla niego, jako Żyda, najważniejszy był moment, kiedy Jan Paweł II wiosną 1986 roku przekraczał próg rzymskiej synagogi. "Chwila ta została zapisana w historii judeochrystianizmu". I skorzystał z okazji, by zrelacjonować dzieje stosunków papiestwa z Żydami. Przypomniał haniebną bullę papieską z 1555 roku - dokument fanatycznej nienawiści religijnej. To na jej mocy palono na stosach Żydów maranów, przymusowo chrzczono całe gminy, nakazywano noszenie żółtej łaty i osadzano tych, co zostali przy życiu, w gettach. Ale - dodawał - byłoby niesłusznie na tym poprzestać. "Jan Paweł II ma wielu chlubnych poprzedników. Klemens VI w czasach czarnej dżumy potępił tych, co głosili, że Żydzi zatruwają studnie. Marcin V wydał bullę w obronie Żydów hiszpańskich i zabronił księżom wygłaszać żydożercze kazania. Benedykt XIV skierował list do Episkopatu i Prymasa Polski w obronie Żydów oskarżanych o różne występki przeciw religii chrześcijańskiej. Klemens XIV potępił oszczerstwa mordu rytualnego w Polsce".

Nie lękajcie się

Na warszawskim placu Zwycięstwa, w Gnieźnie, w Częstochowie, w Oświęcimu, na krakowskich Błoniach Papież mówił o wolności, która jest darem Boga, o sprawiedliwości, o godności człowieka pracy, o prawach społeczeństw i narodów do niepodległości i suwerenności. Mówił o historii Polski, o tragedii getta i stolicy opuszczonej przez sprzymierzeńców, o ludziach i narodach, którym odbiera się Chrystusa, do czego nikt nie ma prawa. Na spotkaniu z władzami PRL w Belwederze przypomniał o odpowiedzialności ludzi rządzących wobec historii i własnego sumienia.

I okazało się, że Papież ma dywizje. Ochotnicy ze "straży papieskiej" byli w stanie utrzymywać porządek wśród milionowych tłumów. Miasta nie zostały stratowane, ogrody nie zostały zniszczone, sklepów nikt nie złupił. Tysiące ludzi, opuszczając miejsca nabożeństw, nie pozostawiły po sobie ani jednego papierka. Choć w telewizji "wycinano tłumy" i mogłoby się zdawać, że spotkania z Ojcem Świętym przyciągają tylko siostry zakonne i starszych ludzi, to każdy, kto choć raz uczestniczył we mszy z Papieżem - a uczestniczyło, jak się szacuje, od 8 do 10 milionów ludzi - widział, że bierze udział w wielkim, ogólnonarodowym święcie. Na mszach papieskich, we wszystkich kościołach, na trawnikach, gdzie koczowali przyjezdni, wszędzie rozlegał się śpiew: "My chcemy Boga w książce, w szkole, w godzinach wytchnień, w pracy dniach".

"Równie ważne jak triumfalne wysłowienie wspólnych wartości było doświadczane powszechnie poczucie - nie ma tu lepszego słowa - solidarności - pisał Ash. - Przez dziewięć dni państwo przestało istnieć, działało jedynie jako cenzor zniekształcający transmisje telewizyjne. Dla świata stało się jasne, że Polska nie jest krajem komunistycznym, lecz zaledwie komunistycznym państwem".

Wiktor Woroszylski i Julian Stryjkowski uczestniczą we mszy na placu Zwycięstwa (Brandys opisywał, że sekretariat PEN Clubu załatwił mu kartę wstępu na plac, ale dobrze zrobił, że został w domu, bo w telewizji mógł przyglądać się Janowi Pawłowi II z bliska). Poza tym - tak jak pozostali nasi bohaterowie: Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Konwicki, Kazimierz Brandys i Adam Ważyk - siedzą w czasie pielgrzymki kamieniem na przemian przy telewizorze i przy Wolnej Europie. Kiedy pierwszego dnia w Warszawie Papież przejeżdża Alejami Ujazdowskimi, na trasę wybiegają, by go przywitać, mieszkańcy alei Róż, w większości starzy towarzysze, którzy dostali swoje mieszkania z partyjnej puli. Jest wśród nich Ważyk.

Woroszylski i Stryjkowski byli też na mszy papieskiej w 1983 roku na Stadionie Dziesięciolecia. Zaś w 1987 roku, podczas trzeciej pielgrzymki papieskiej, znaleźli się w warszawskim kościele św. Krzyża na spotkaniu Papieża z twórcami. To wtedy dowiedzieli się od Jana Pawła II, że jest on ich stałym czytelnikiem.

"Papież wyrażał myśli zgromadzonego polskiego tłumu - zanotował Kazimierz Brandys - myśli i pamięć, które zafałszowano. Papież swoimi słowami dobrego proroka czynił ludziom dostęp do tego, co jest w nich najświatlejsze i o czym wiedzieli od zawsze. Oczyszczał ich ze zmętnień, ze skamienielin naniesionych przez lata nieszczęść i nieprawdy, głosząc idee, jakie Kościół nie zawsze wypowiadał z tak żarliwym przekonaniem. Jak gdyby słowami wskazywał zastawione drzwi i otwierał je na oścież, wpuszczając światło. Słowa wypowiedziane w Oświęcimiu o narodzie żydowskim, powtarzający się akcent tolerancji dla innych wyznań i obrządków, ustęp homilii poświęcony Rosjanom... Gdyby w moich latach szkolnych i uniwersyteckich głos Kościoła brzmiał podobnie, ilu trucizn bym nie zasmakował".

Brandys przywoływał zdanie swojej niewierzącej znajomej, która była na placu Zwycięstwa: "Chciałam uklęknąć i modlić się z nim razem" i dodawał: "Próbuję sobie wyobrazić, co czuli w owych chwilach wierzący katolicy".

"Papież ani na chwilę nie zszedł do poziomu, na jakim przywykliśmy żyć, mówić, argumentować - pisał Andrzej Szczypiorski. - Właściwie w ogóle nie wysiadł ze swego helikoptera. To ludzie osobliwie uskrzydleni wzbili się ku Pielgrzymowi i wraz z Nim szybowali nad krajem na tej wspaniałej wysokości, gdzie żyją wolne ptaki". "Klękając przed Ojcem Świętym, Polska podniosła się z kolan" - przytacza Andrzej Paczkowski zdanie zasłyszane w tamtym czasie.

"Uporczywie przychodzi na myśl określenie Juliana Stryjkowskiego »drugi chrzest Polski« - pisał Adam Michnik w "Biuletynie Informacyjnym". - Za czym jesteś - zapytano każdego z nas. Za konformistyczną zgodą na totalitarną przemoc czy też za niepodważalnymi - w porządku Bożym i człowieczym - prawami osoby ludzkiej do życia w wolności i godności? Przytłaczająca większość Polaków wybrała to drugie".

A Wiktor Woroszylski w ankiecie "Więzi" odwoływał się do słów Ojca Świętego: "Bóg działa w historii".

Już niedługo na bramie Stoczni Gdańskiej zawiśnie portret Jana Pawła II.

 

Korzystałyśmy m.in. z publikacji: ap (pseudonim Janusza Przewłockiego), "Biuletyn Informacyjny" nr 4, maj-czerwiec 1979; Jerzy Andrzejewski, "Z dnia na dzień. Dziennik Literacki 1972-79", Czytelnik, Warszawa 1988; Timothy Garton Ash, "Polska rewolucja. Solidarność 1980-1982", Krąg, Warszawa 1987; Kazimierz Brandys, "Notatki z lektur i życia", "Rzeczpospolita" z 10-11 kwietnia 1999; Artur Domosławski, "Chrystus bez karabinu. O pontyfikacie Jana Pawła II", Prószyński i S-ka, Warszawa 1999; Andrzej Kijowski, "Dziennik 1978-1985", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999; Jan Józef Lipski, "Komitet Obrony Robotników KSS KOR", wydawnictwo CDN, Warszawa 1983; Andrzej Paczkowski, "Pół wieku dziejów Polski 1939-1989, PWN, Warszawa 1998; "Moje spotkania z Janem Pawłem II", Rok Corporation, Warszawa 1991; "Papież i my", Biblioteka Więzi, tom 46, Warszawa 1981









Gazeta Wyborcza - 10/06/2000

 

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (15)

Przygoda innego pokolenia

 

 

 

Kiedy latem 1980 roku wybucha "Solidarność", ludzie w całym kraju tworzą związki, zakładają organizacje.

Na niezliczonych zebraniach mówią, mówią, mówią, jak na psychoterapii, o własnych przeżyciach, dotąd spychanych w strefę milczenia. Starsi o łagrach czy aresztach, młodsi o tym, jak ich upokarzał partyjny majster. - Od dawna nie żyłem tak pięknie i intensywnie - notuje w dzienniku Wiktor Woroszylski.

 

W południe 15 sierpnia 1980 roku Wiktor Woroszylski, lat 53, i Julian Stryjkowski, lat 75, odbywają codzienną rundkę po sopockim molo. Woroszylski idzie wolnym, spacerowym krokiem, ale Stryjkowski tak nie potrafi. Nieduży, wysportowany, chodzi szybko, trzymając się prosto, wybiega naprzód, zatrzymuje się i niecierpliwie czeka na swego rozmówcę, dużo gestykuluje. Tego dnia ich rozmowa jest wyjątkowo ożywiona, choć obydwaj są pesymistami i ani im w głowie, że są naocznymi niemal świadkami narodzin dziesięciomilionowego ruchu, który z czasem przyczyni się do zmiany ustroju, a już niedługo przyniesie złagodzenie cenzury i zlikwidowanie zapisów na ich nazwiska.

Przyjechali tu, do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Sopocie, jak co roku na kawałek lata. Od Stoczni dzieli ich zaledwie kilka przystanków kolejką, ale - jak wszyscy zresztą w Polsce, nieważne, czy w Gdańsku, czy w Rzeszowie - aby usłyszeć, co się tam dzieje, wieczorami siedzą z uchem przy radiu i wyławiają spośród trzasków i zakłóceń informacje z Wolnej Europy. Stamtąd wiedzą, że 14 sierpnia robotnicy zażądali przywrócenia do pracy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina Anny Walentynowicz, suwnicowej, wchodzącej w skład działającej od 1978 r. małej grupki opozycjonistów, która - jak się wydawało bardzo na wyrost - nazwała się Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża. I że inny działacz Wolnych Związków, elektryk, też już wyrzucony ze Stoczni, przedostał się na teren zakładu, wdrapał na koparkę, zagiął dyrektora, który już prawie że namówił robotników, by wrócili do domu, i proklamował strajk okupacyjny. Może też, jako czytelnicy komunikatów KSS KOR, domyślają się, że cichym organizatorem tego strajku jest młody historyk z Gdańska, członek KOR-u i zespołu podziemnego "Robotnika", inicjator Wolnych Związków Bogdan Borusewicz.

Tymczasem strajk się rozrasta, przybiera na sile, powstaje Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, do którego każdego kolejnego dnia dołączają nowe zakłady pracy z Trójmiasta i okolic. Do Domu ZAiKS-u docierają strajkowe gazetki, a także najróżniejsze wieści z miasta. Tę o helikopterze rozsypującym nad Stocznią niebieski proszek, po którym ludzie poczuli się niedobrze, i Woroszylski, i Stryjkowski uznali za nieprawdopodobną. Ale i tak zamartwiają się o los strajkujących, dyskutują nad zagrożeniem pacyfikacją Stoczni i sowiecką interwencją. I nie przychodzi im do głowy snuć marzeń o możliwościach publikowania czy paszportach na wyjazdy za granicę.

Dwa miesiące wcześniej po tym samym sopockim molo spacerował Kazimierz Brandys, który też spędzał urlop w Domu ZAiKS-u. Napisze później w "Miesiącach", że ani przypuszczał, iż w tłumie spacerujących mogli być przyszli uczestnicy i organizatorzy sierpniowych strajków. "Uważałem wtedy, że masa społeczna w Polsce jest bierna i grozi jej sowietyzacja. Myliłem się, nie doceniałem ukrytych w niej rezerw".

W podobnym zresztą tonie utrzymany jest zapis w dzienniku Woroszylskiego: "Nie starczało mi wyobraźni. Całą robotę Komitetu Obrony Robotników, opozycji, traktowałem raczej na zasadzie zbawiania naszych własnych dusz, tworzenia jakichś wysepek wolności, ale perspektyw zwycięstwa społecznego na taką skalę nie brałem pod uwagę".

To lato miał spędzić w Domu ZAiKS-u w Sopocie również Jerzy Andrzejewski, ale - jak zanotował w swoim felietonie "Z dnia na dzień" - przeoczył termin złożenia podania o przyznanie pokoju. Wyjechał więc do podwarszawskich Obór i stamtąd śledził wydarzenia na Wybrzeżu. Swoim niepokojom dawał wyraz ogólnikowo i enigmatycznie, bo w dzienniku pisanym na użytek oficjalnego tygodnika "Literatura": "Skłamałbym, gdybym mówił, że w związku z wydarzeniami dni ostatnich moje nadzieje pozbawione są obaw. Na ogół człowiek mylić się nie lubi, w tym jednak wypadku wolałbym mylić się gruntownie i zasadniczo".

Solidaryzując się z "Solidarnością"

Gdy wieczorem 15 sierpnia Woroszylski idzie z wizytą do przyjaciół, Majki i Bolesława Faców we Wrzeszczu, okazuje się, że gospodarz jest na strajku. Po kolacji jadą więc wszyscy do Stoczni z kanapkami. Tam Woroszylski wysłuchuje przemowy jednego ze strajkowych przywódców. Nie wie, którego - tylko Wałęsa od pierwszego dnia przestał być anonimowy.

W felietonie w "Więzi" tak opisze później tę wyprawę pod Stocznię: "Ciągle ktoś nadchodził lub podjeżdżał, kogoś wołano, podawano listy i zawiniątka, jakiś starszy człowiek przyniósł jabłka, ale nie pytał o swoich, tylko rozdał je pierwszym z brzegu ludziom w kombinezonach. Za bramą w paru rzędach siedziała i stała straż robotnicza - przeważnie młodzi mężczyźni w kombinezonach i hełmach. W chwili, kiedy zbliżaliśmy się, ktoś stojący poza ich szeregiem właśnie kończył przemawiać, głównie do nich, ale chyba i do nas po tej stronie bramy. »Nie chodzi tylko o pieniądze, mówił, chodzi o naszą godność i wolność, żeby wolno było mówić i pisać prawdę«".

W dzienniku zanotował, że po raz drugi wybrał się pod II Bramę 18 sierpnia razem z Julianem Stryjkowskim. Gdy czytali wywieszone na bramie 21 postulatów, musiało na nich zrobić wrażenie, że ten żądający podwyżki po 2 tys. złotych dla każdego jest daleko w tyle za postulatem numer trzy, w którym MKS żądał, aby "przestrzegać zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw".

Woroszylski udaje się potem do Lecha Bądkowskiego, zaprzyjaźnionego pisarza, który bywał po drugiej stronie bramy, i zamawia u niego dziennik z okresu strajku do drugoobiegowego "Zapisu" (ukaże się w nr. 17). Jeszcze tego samego wieczora przepisuje na swojej starej maszynie marki Olimpia otrzymane od Bądkowskiego postulaty strajkowe.

Stryjkowski został jeszcze przez kilka dni w Sopocie i któregoś dnia wybrał się pod Stocznię raz jeszcze. Musiała być piąta po południu, bo trwała akurat odprawiana zwykle o tej porze przez ks. Henryka Jankowskiego msza święta przy prowizorycznym ołtarzu po drugiej stronie bramy, gdzie obok zwaliska rdzewiejących szyn robotnicy wbili w ziemię czterometrowy, nieheblowany krzyż. Stryjkowski opowiadał później Jackowi Żakowskiemu, że stanął w tłumie, a w pewnym momencie złapał się na tym, że klęczy z innymi. On, stary Żyd, modlił się i płakał. Nie przeżył nawrócenia, ale poczuł, że jest "całkiem razem".

Woroszylski natychmiast po powrocie do Warszawy udaje się do swego sąsiada z Żoliborza Jacka Kuronia. Dowiaduje się tam, że Kuroń jest w areszcie, ale w jego mieszkaniu krakowska studentka i współpracowniczka KOR-u Ewa Kulik prowadzi strajkowy punkt informacyjny. Składa podpis pod apelem intelektualistów z poparciem dla strajkujących (widzi już złożony podpis Jerzego Andrzejewskiego i Tadeusza Konwickiego). 25 sierpnia Gajka, żona Kuronia, mówi mu, że Jacek - podobnie jak kilkunastu innych opozycjonistów - dostał sankcję prokuratorską. Natychmiast próbuje dodzwonić się do Gdańska, do Bądkowskiego, by przekazał tę informację negocjującemu z władzami MKS-owi. Udaje mu się połączyć dopiero późnym wieczorem, kiedy telefony na linii Warszawa - Gdańsk akurat na chwilę odblokowano (w Stoczni zaczęły się już negocjacje i MKS postawił to jako pierwszy warunek kontynuowania rozmów). Następnego dnia rusza w miasto zbierać podpisy pod apelem do władz o uwolnienie aresztowanych. Idzie najpierw do redakcji "Więzi", później do redakcji "Twórczości" i wreszcie kawiarni Czytelnika na Wiejskiej.

To tam spotyka Adama Ważyka i kładzie przed nim list. 75-letni poeta, który uciekł od polityki w objęcia francuskich surrealistów i Horacego, a także Edith Piaf, której piosenki tłumaczy, podpisuje bez słowa. Podpisuje też Stryjkowski, który tymczasem zdążył wrócić z Gdańska, i Tadeusz Konwicki, który dochodzi do siebie po operacji raka gardła. On też w pewnym momencie będzie w Sopocie, ale niewiele pamięta z czasów narodzin "Solidarności". - Byłem - opowiada nam - wstyd powiedzieć, wpatrzony w siebie. Zajmowałem się tym, czy będzie mniej bolało, jak ułożę się - tak czy tak. Kładłem sobie cegłę na brzuch, żeby nauczyć się nowego sposobu mówienia, i niewiele docierało do mnie z zewnątrz.

Wieczorem Woroszylski przelicza podpisy; zebrał ich wraz z zaprzyjaźnionym malarzem Janem Dziędziorą - 35. Przez jego dom przewalają się w tym czasie dziesiątki osób, bez przerwy dzwoni telefon, a on sam kursuje między swoim mieszkaniem a mieszkaniem Kuronia, ciągle coś przepisuje na maszynie. Nic dziwnego, że wkrótce przed jego domem pojawia się ubecka obstawa. Z zapisków w dzienniku widać, że Woroszylski był wstrząśnięty, kiedy dowiedział się, że jeden z ekspertów w Stoczni nie chciał dopuścić żony przebywającego w areszcie Jacka Kuronia do prezydium MKS-u, by "nie rozdrażniać władz". On nie podziela zdania, aby trzeba było aresztowanych KOR-owców złożyć na ołtarzu porozumienia.

W dzienniku opisuje spotkanie z "inżynierem Kuroniem", jak powszechnie nazywano ojca Jacka. "Serce mi się kraje, gdy patrzę na Jacka. To wszystko moja wina, brałem go jako dziecko na wiece, na pochody - mówi mu zgnębiony Henryk Kuroń, przedwojenny PPS-owiec - uczyłem zaangażowania, sprzeciwu, myślenia bardziej o kraju, społeczeństwie, niż o rodzinie i domu".

Tymczasem strajki zdążyły się rozprzestrzenić na cały kraj. Woroszylski i pozostali nasi bohaterowie słuchają w Wolnej Europie relacji z Sali BHP, gdzie toczą się pertraktacje w sprawie 21 postulatów z przedstawicielami najwyższych władz. Muszą się denerwować, czym się to skończy, gdy przy omawianiu czwartego postulatu dotyczącego zwolnienia więźniów politycznych słyszą, jak jeden z członków MKS-u Andrzej Gwiazda deklaruje: "To niesłychanie ważna sprawa. Od jej rozstrzygnięcia zależy, czy będziemy żyli w państwie policyjnym, czy demokracji. Żyjemy w kraju, w którym jedność jest narzucona przez policyjną pałkę".

Do obiegu językowego zaraz wejdzie sformułowanie: "samoograniczająca się rewolucja". Dyskusje, gdzie jest ta granica, po której przekroczeniu Rosjanie wejdą już na pewno, będą się rozpalać wciąż na nowo przez cały czas "Solidarności". Spory między "fundamentalistami" i "pragmatykami" zdominują niejedno zebranie publiczne i niejedno spotkanie towarzyskie. Czy wejdą, jeśli wpuści się do Stoczni żonę Jacka Kuronia, by upomniała się o aresztowanego męża, albo jeśli działacze KOR-u znajdą się w strukturach "Solidarności"? Jeśli cały kraj zostanie objęty bezterminowym strajkiem generalnym, co będzie groziło w marcu 1981 roku po tzw. konflikcie bydgoskim? Jeśli zjazd "Solidarności" wystosuje "Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej", skierowane m.in. "do robotników wszystkich narodów Związku Radzieckiego" ("popieramy tych z was, którzy zdecydowali się wejść na trudną drogę walki o wolny ruch związkowy"), co będzie miało miejsce we wrześniu 1981? Tych sporów nie przetnie nawet stan wojenny. Tuż po 13 grudnia 1981 roku na więziennym spacerniaku będzie miała miejsce słynna wymiana zdań między jednym z czołowych ekspertów "Solidarności" Tadeuszem Mazowieckim a znanym z radykalizmu przewodniczącym "Solidarności" w Hucie Warszawa Sewerynem Jaworskim:

Jaworski: A nie mówiłem, panie Tadeuszu, żeby ostrzej?!

Mazowiecki: A nie mówiłem, żeby mądrzej?!

Jaworski: No i co przyszło z tej waszej mądrości?!

Mazowiecki: A co z waszej ostrości?!

Powrót na scenę

31 sierpnia Woroszylski siedzi akurat przy niedzielnym obiedzie, kiedy dzwoni telefon. To Bolesław Fac z informacją, że zaraz zostanie podpisane porozumienie. Ten wieczór spędza Woroszylski wraz z Julianem Stryjkowskim u Andrzeja Drawicza, wspólnie oglądają "Dziennik", wspólnie zachwycają się Lechem Wałęsą podpisującym porozumienie wielkim długopisem z wizerunkiem Jana Pawła II.

Ryszard Kapuściński, który jeździł po strajkujących zakładach Wybrzeża, opisze ten czas w tekście, który ukaże się w warszawskiej "Kulturze": "Przestępczość spadła do zera, wygasła wzajemna agresja, ludzie stali się sobie życzliwi, pomocni i otwarci. Zupełnie obcy ludzie poczuli nagle, że są - jedni drugim - potrzebni. Wszelkie mówienie i pisanie w stylu »zniecierpliwione społeczeństwo Wybrzeża oczekuje, że strajkujący podejmą decyzję« powtarzane ciągle w telewizji i prasie brzmiało tam, na miejscu, jak ponury żart. W tych dniach bramy Stoczni i innych zakładów tonęły w kwiatach. Bo też sierpniowy strajk był zarazem i dramatycznym zmaganiem, i świętem. Zmaganiem o swoje prawa i Świętem Wyprostowanych Ramion, Podniesionych Głów. Cokolwiek się jeszcze stanie od lata 1980, żyjemy już w innej Polsce".

We wrześniu i październiku odbywają się w całym kraju zebrania. Powstają na nich komisje zakładowe nowych związków i nowe organizacje, zaś w organizacjach już istniejących jest to czas zmiany władz, statutów i języka dysputy.

Woroszylski w jednym z felietonów "Więzi" uchwycił precyzyjnie nerw tego czasu, kiedy to na tych setkach zebrań ludzie wstawali i mówili, mówili, mówili, jak na psychoterapii, z głębi własnych przeżyć, dotąd spychanych w strefę milczenia. Starsi o łagrach czy aresztach, młodsi o tym, jak ich upokarzał partyjny majster. Woroszylski opisuje, jak na jakimś zebraniu wstał mężczyzna ze znaczkiem "Solidarności" w klapie i zaczął w nieładzie wyrzucać z siebie wspomnienie sprzed lat: "Ciągle o tym myślę, już dwanaście lat nie mogę zapomnieć, jak paliłem książki Pawła Jasienicy (poruszenie na sali, gdzie odbywa się wieczór - co ten człowiek mówi?), to był rozkaz, ośmiu chłopa, cała nasza drużyna, do kotłowni, książki już pozwożono, wiązaliśmy je w paczki i... A później, już w cywilu, patrzę w księgarni, jest, ten sam tytuł, tylko nowe wydanie, Jezus Maria, myślę, po co wtedy ten rozkaz, po co my do ognia...".

Ducha czasu uchwyci też Tadeusz Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca", niby-dzienniku roku 1981, powtarzającego schemat "Kalendarza i klepsydry": "Partia nasza kochana, partia, która zwalczała Boga, bo odbierał jej wielbicieli, partia, która tępiła przeznaczenie jako aroganckiego rywala, partia, której się zaczęło zdawać, że na którymś plenum powołała do życia wszechświat, ta nasza rozkapryszona, wypieszczona, rozkochana w sobie partia, padła nosem w błoto i już pół roku tarza się w poniżeniu, w kompletnym upadku, w totalnym rozpadzie. I to ścierwo partii włóczą i szarpią nie sępy imperializmu, ale rozwścieczeni szeregowcy partyjni, proletariusze, reprezentanci ludu. A partia, ćwiartowana, kopana, bezczeszczona, kwili tylko cichutko o swojej kierowniczej roli. Społeczeństwo polskie w kilka tygodni podzieliło się na dwie substancje biologiczne. Na ogromną masę narodu i na maleńki szczep bakterii obcej agentury".

W tej gorączce zebrań uczestniczą też literaci. Kiedy 9 września 1980 roku zbiera się Zarząd Główny ZLP, doprasza "jako seniorów" m.in. naszych bohaterów: Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego, Juliana Stryjkowskiego i Wiktora Woroszylskiego. ZLP, podobnie jak nowo powstały Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, walczy o poluzowanie cenzury. Już w październiku uzyskują skasowanie zapisów na pisarzy krajowych - dotyczy to kilkudziesięciu osób, wśród nich Brandysa, Woroszylskiego i Konwickiego (jednak o wydanej w drugim obiegu "Małej apokalipsie" wolno pisać tylko "ostatnia powieść Konwickiego"). Nie dotyczy to natomiast pisarzy emigracyjnych, wyjątkiem - świeży noblista Czesław Miłosz.

Na zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP w listopadzie 1980 roku zaproszony na nie szef regionu Mazowsze "S" Zbigniew Bujak dziękuje literatom za "Zapis", opowiada, jak trafiły do jego rąk i do rąk kolegów z Ursusa książki NOWej, "Miesiące" Brandysa, "Miazga" Andrzejewskiego. Kazimierz Brandys mówi: "Wydawało nam się, że jesteśmy samotną inteligencką wyspą w masie, która zobojętniała, która żyje w małej codzienności. To była nasza wielka omyłka. Obudziliśmy się w nowym społeczeństwie. Bez względu na to, jak potoczą się wypadki, a mogą potoczyć się różnie, ten czas wejdzie na zawsze do skarbnicy duchowej narodu". Wygłasza pean na cześć KOR-u ("Powinniśmy się zastanowić, co oni zrobili dla nas, dla kultury, dla obrony naszych praw") i NOWej, która "przywróciła egzystencję publiczną pisarzom wyrzuconym za burtę, ocaliła jedność i niepodzielność literatury polskiej". O ludziach KOR-u i NOWej - kończy - "pisze się jako o ludziach podejrzanych. Może nadejść moment, że nasz głos w ich obronie stanie się konieczny".

Nasi bohaterowie wracają na oficjalne łamy i w literackich pismach rozpoczyna się prawdziwy festiwal ich twórczości. Swój powrót na literacką scenę często łączą ze swoistym testem dla cenzury: proponują do publikacji utwory wcześniej drukowane w podziemiu bądź na emigracji. I przechodzi. "Polityka" drukuje fragment "Nierzeczywistości" Brandysa oraz "Literatury" Woroszylskiego, a miesięcznik "Odra" - "Miazgi" Andrzejewskiego. W "Tygodniku Solidarność" udaje się zamieścić fragmenty "Kompleksu polskiego" Konwickiego.

"Solidarność" przynosi naszym bohaterom nie tylko wieczory autorskie (Brandys zanotuje w kolejnych "Miesiącach", że podpisywał swoją książkę "dla NSZZ »Solidarność« w Białymstoku ze słowami otuchy" albo "Annie Walentynowicz z Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni") czy telefony z propozycjami z redakcji i wydawnictw (Woroszylski zanotuje, że od dawna nie podpisał w tak krótkim czasie tylu umów wydawniczych: na nowy tomik wierszy, wybór wierszy, na powieść "Kto zabił Puszkina?" oraz zatrzymaną adaptację "Don Kichota" dla dzieci), ale też możliwość wyjazdów za granice. Kazimierz Brandys spędzi wiele miesięcy 1981 roku na stypendium w Berlinie Zachodnim, a potem w Paryżu. Podobnie Woroszylski. Stryjkowski jedzie z wizytą do Izraela, Konwicki odwiedzi córkę w Ameryce.

9 października 1980 roku telewizja polska zmuszona była podać wiadomość, że w tym roku Nagrodę Nobla otrzymał polski poeta i pisarz, żyjący na emigracji Czesław Miłosz. Wiadomo, że od lat brany był też pod uwagę przez sztokholmskie jury Jerzy Andrzejewski, a poprzedniego roku plotka o jego nagrodzie była tak uporczywa, że tuż przed ogłoszeniem werdyktu zadzwonili do niego korespondenci, czyniąc mu złudne nadzieje. Być może to właśnie tak rozgoryczyło pisarza, dość, że dał dziennikarce "Życia Warszawy" niezręczną wypowiedź: "Uważam, że ta nagroda powinna być podzielona między Miłosza a mnie, bo obaj jesteśmy wybitni w dwóch różnych dziedzinach". Miłosz będzie później wielokrotnie wspaniałomyślnie tłumaczył przyjaciela.

Choć nie najstarszy z szóstki naszych bohaterów i dotychczas zaangażowany najbardziej - przynajmniej formalnie - w działalność opozycyjną, Andrzejewski zdaje się być najodleglejszy od "Solidarności". Komentując euforyczną radość Polaków po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, zapisze, że nie potrafi już dzielić podobnych uniesień, że solidaryzuje się z ogółem, ale jest obok. Po ponad roku istnienia "Solidarności", w listopadzie 1981 roku, notował w dzienniku: "Z dostatecznie wielu względów nie mogę się zorientować w realiach naszej rzeczywistości". Te "względy" to zapewne pogarszający się wzrok, nasilający się alkoholizm i połączona z tym depresja.

Kiedy "Sztandar Młodych" przeprowadza z pisarzem wielki wywiad, na pytanie, czy do opozycji przystąpił z powodu moralnego kaca po stalinizmie, Andrzejewski odpowiada: "To tak, jak po zoperowaniu katarakty. Człowiek, który przeżył to powolne zanikanie widzialnego świata aż do zupełnej ślepoty, nagle ogląda świat na nowo, ostrzej".

Woroszylski obserwuje nowo powstający ruch oczyma swego syna lekarza, rocznik 1949. Niemal dzień po dniu zapisuje w dzienniku perypetie Komitetu Zakładowego "Solidarności" w szpitalu, w którym pracuje Feliks Woroszylski. Kilka miesięcy później spyta go zachodnioniemiecka dziennikarka:

"Powiedział pan, że to, co dzieje się teraz w Polsce, jest już przygodą innego pokolenia, w której pańskie, owszem, bierze udział, ale z pewną powściągliwością, nieufnością i zmęczeniem".

"Chcę się kontrolować - odpowiada Woroszylski. - Nie chcę zbyt łatwo ulegać nastrojowi chwili i muszę oczywiście uwzględniać doświadczenia innych, wcześniejszych sytuacji. Ale wzrusza mnie i wprawia w podziw ruch »Solidarności«, któremu przewodzi młodsze pokolenie, jestem szczęśliwy, że go doczekałem, mimo różnych niebezpieczeństw wierzę w jego szansę. Proszę nam pomóc, wierząc razem z nami".

W listopadzie 1981 roku notuje w dzienniku, że od dawna nie żył tak pięknie i intensywnie. I że po latach bycia free-lancerem poważnie zastanawia się nad przyjęciem propozycji Tadeusza Mazowieckiego, by objąć dział kultury w "Tygodniku Solidarność".

Tadeusz Konwicki, spytany przez nas o stosunek do "Solidarności", mówi, że po doświadczeniach młodości już go nie kusiły żadne inne wiary, również wiara w "Solidarność". Nie odmawia jednak przystąpienia do Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, który ukonstytuuje się dla obrony aresztowanego przywódcy KPN-u Leszka Moczulskiego.

Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca" przygląda się tym dziwnym czasom, jak zawsze po swojemu, dystansując się wobec obowiązującego patosu.

"Czy zwyciężyliśmy, czy przegraliśmy? Nikt nie wie. Ani Breżniew, ani Papież. Wymyśliłem z rozpaczy kilka marnych grepsów i moi rodacy z posępnym uporem je realizują. Przed rokiem moje filmy szły na przeglądzie w warszawskim kinie Zdrowie pod tytułem »Lenin w Polsce«. Dzisiaj film dokumentalny z sierpnia ubiegłego roku »Robotnicy '80« idzie w kilku kinach pod tytułem »seanse zarezerwowane«. A to przecież ja zażartowałem w »Małej apokalipsie«, że w kinie Wołga, dawniej Skarpa, pod szyldem radzieckiej komedii muzycznej "Świetlana przyszłość«, idzie polski film niepokoju moralnego »Transfuzja«".

To, co kiedyś wymyślił w "Małej apokalipsie", teraz ma przed oczyma, te puste półki - "sklepy z octem i sfermentowanymi kompotami, sklepy z butami bez butów, sklepy z artykułami technicznymi oblepione komunikatami, odezwami i apelami społecznych, obywatelskich komitetów ogonkowych dla zakupu odkurzacza czy lodówki w systemie przedpłaty i loterii".

"Kilo kurczaka kosztuje 400 zł. Indyk - 2000 zł. Moje proroctwa z »Małej apokalipsy« dawno się zrealizowały - pisze. - Teraz rzeczywistość spiesznie mnie prześciga. Złapano gwałciciela na podstawie kartki na cukier, którą po spełnionym gwałcie zabrał swej ofierze".

W warszawskim Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu ma miejsce 3 grudnia 1980 roku uroczysty wieczór upamiętniający ćwierćwiecze publikacji "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Wprowadzenie wygłasza Tomasz Burek - pełne patosu, ale to nuta, która w 1980 r. nie brzmi wcale fałszywie: "Wydarzenia społeczne obecnego roku pokazały, że nie wszystko zostało stracone. Demokratyczne dziedzictwo polskiego Października znalazło swoje przedłużenie, wpisało się w teraźniejszość i przyszłość. Z gniewem obywatelskim »Poematu dla dorosłych« zrymowały się nowe strofy zgryzoty i sprzeciwu, nie wygładzone strofy anonimowej poezji walczących bronią strajku robotników": I cytuje: "Wolność słowa, wyznania, publikacji,/ Środki masowego przekazu dla wszystkich/ Bezpartyjni i partyjni - to Polacy/ Którzy mają prawo czuć, działać, myśleć".

"Oto odpowiedź na »Poemat dla dorosłych« - kończy Burek. - Po dwudziestu pięciu latach: dopowiedzenie i domknięcie epoki".

Andrzejewski zanotował w dzienniku, że żałuje, ale nie mógł przyjść, bo nie czuje się dobrze. Świadkami triumfu Ważyka są Woroszylski i Stryjkowski.

Na fasadzie i na tyłach

Choć nowa ustawa o cenzurze (która daje możliwość odwołania się od decyzji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) jest jednym z pierwszych spełnionych postulatów gdańskich, choć cenzura poluzowuje swój ucisk, i tak trzyma się nieźle. Książki i pisma wychodzą więc nadal w drugim obiegu, a ich produkcja nawet się zdziesięciokrotnia. Szczególnie dużo wydaje się publicystyki historycznej, odkłamującej "białe plamy" - wojnę 1920 roku, 17 września 1939, Katyń, zaś niezależna produkcja zyskuje świetną dystrybucję przez komisje zakładowe "S". Przeszkadza to władzy, że ona przecież tak łaskawa, a tu spotyka się z niewdzięcznością.

Dyskusję na temat drugiego obiegu inicjuje "Polityka" już jesienią 1980 roku, publikując artykuł Adama Krzemińskiego "Między fasadą a tyłami" - o chorej sytuacji literatury podzielonej na pierwszo- i drugoobiegową. "Zbyt wiele kosztuje kulturę narodową nieobecność dla przykładu braci Brandysów" - pisze Krzemiński, apelując o "politykę kulturalną, która by takich pisarzy nie eliminowała". Ale ostrze ataku skierował przeciwko drugoobiegowym twórcom. Smagał ich, posługując się Maksem Weberem, czyniącym rozróżnienie między "etyką przekonań" a "etyką odpowiedzialności". Twórcy zamykający się w swoim getcie, żyjący z syndromem oblężonej twierdzy, wyznający zasady skrajnego moralizmu, poprzez polaryzację na dwa obozy doprowadzili do tego, że została zagrożona substancja polskiej kultury - pisał publicysta "Polityki", jakby nie zauważając, że PRL już przed drugim obiegiem podzieliła literaturę, wyrzucając z niej Miłosza, Gombrowicza, Vincenza i dziesiątki innych emigracyjnych pisarzy.

Odpowiadał mu w "Tygodniku Powszechnym" Piotr Wierzbicki: "Dziennik Gombrowicza wciąż znany jest tylko elicie. To dla naszej kultury strata ewidentna. Ale kultura polska jakoś tę stratę odrobi. Byłaby natomiast to strata nie do nadrobienia, gdyby Gombrowicz - pod wpływem jakichś mediatorów - zdecydował się drukować ów »Dziennik«, powiedzmy, w »Twórczości«, przystrzygając go tak, aby pod żadnym pozorem nie osłabiać pozycji Jarosława Iwaszkiewicza, bo inaczej przyjdzie gorszy".

Na przystrzyżenie swego tekstu przez redaktora naczelnego "Literatury" Jerzego Putramenta nie godzi się Kazimierz Brandys. Dostał od niego list z propozycjami cenzuralnych skrótów "z przyczyn od redakcji niezależnych": "Nienawidzą rzeczy, wobec których są bezsilni, których nie mogą wyaresztować i unieszkodliwić. Staś twierdził, że kota otruł profesor uniwersytetu mieszkający w sąsiedztwie. Kompletnie zaprzedany Rosji - mówił, patrząc na mnie z badawczą uwagą. Mam przed sobą 11. numer "Zapisu" ze stenogramem dyskusji. Nie mogłem przypuszczać, że spotkamy się ostatni raz w "Zapisie". W tym samym numerze ukazała się pierwsza część moich "Miesięcy" (kursywą zaznaczyłyśmy propozycje Putramenta).

Brandys nie odczuwa żadnej pokusy, żeby wyrazić zgodę. "Nie mogę - pisze do Putramenta - przyjąć sugerowanych przez Pana poprawek, czyli innymi słowy wyrazić zgodę na prewencyjne cenzurowanie literatury. Jestem pewien, że znacznie więcej od redakcji zależy i że w Pana słowach już kryje się autocenzura". Brandys uświadomi sobie zresztą później, że Putrament, pisząc: "Przygotowaliśmy do druku udostępnione nam przez Pana maszynopisy", łże, bo on niczego nie udostępniał, a redakcja musiała wziąć tekst z "Zapisu". Jednak wymienienie nazwy kwartalnika nawet w liście stanowiło już dla Putramenta nieprzekraczalne tabu. "Literatura" wydrukuje w końcu dwa odcinki "Miesięcy" bez zmian.

Nasi bohaterowie żyją więc w przestrzeni "między fasadą a tyłami", współpracując, kiedy to możliwe, z oficjalną prasą i wydawnictwami, ale też publikując w drugim obiegu to, czego oficjalnie opublikować się nie da.

Na pytanie niemieckiego dziennikarza: "Co Pan uważa za największe niebezpieczeństwo dla pisarzy w zmienionej sytuacji?", Wiktor Woroszylski odpowiada: "W okresie największego ucisku i zniewolenia staliśmy się w jakiś sposób bardziej wolni. Nasz powrót do oficjalnego obiegu grozi utraceniem tej wewnętrznej wolności, ponowną pokusą autocenzury".

Inaczej Konwicki - nie wiadomo: serio, żartem, pół żartem, pół serio - ma w sprawie cenzury oryginalny pogląd. Już przed Sierpniem przy słynnym stoliku w kawiarni Czytelnika biadał, że idą straszne czasy - przyjdzie wolność, zniosą cenzurę i "nie będzie pod co pisać".

Wszyscy oni uczestniczą w wielkich bankietach drugoobiegowych, które mają miejsce na Żoliborzu, w mieszkaniu współpracownika KOR-u i NOWej Pawła Bąkowskiego: w październiku 1980 roku z okazji wydania setnej pozycji Niezależnej Oficyny Wydawniczej - są nią "Miesiące" Kazimierza Brandysa - i w czerwcu 1981 roku z okazji przyjazdu Czesława Miłosza, którego wydawcą była przed Noblem NOWa. Na spotkaniach tych panuje nastrój, który każe właśnie tamten czas wspominać jako czas karnawału. W nie tak znów wielkim mieszkaniu tłoczy się blisko dwieście osób, znane postacie ze świata kultury i podziemni drukarze, którzy pierwszy raz tak w komplecie się ujawniają. Na gitarze gra i śpiewa Jacek Kaczmarski. Można kupić koszulki z napisem "NOWa" czy znaczki "I love Biuletyn Informacyjny".

Kazimierz Brandys, będąc w Paryżu, prosi Jerzego Giedroycia, by ten fragment "Miesięcy", który dotyczy stosunków polsko-rosyjskich, wydrukował w "Kulturze" dopiero po jego powrocie do kraju, bo "będąc na miejscu, gotów jestem przyjąć wszystkie złe konsekwencje, załamałbym się jednak, gdyby mi odebrano możliwość powrotu". I zastanawia się: "Brzuchomówcy o dudniących głosach, czy zaliczą mnie jedynie do wrogów socjalizmu, czy też do gorszych monstrów, do rewizjonistycznych agentów CIA?".

Wracając do kraju, rękopis pisanych za granicą kolejnych "Miesięcy" przewozi "na własnym grzbiecie, między koszulą a spodniami". Rozbebeszają mu bagaże, ale nie robią rewizji osobistej. A kiedy 10 listopada 1981 roku Woroszylski też wraca do Polski, na granicy - jak dawniej - skrupulatnie przetrząsają mu bagaże i rekwirują wszystkie książki, w tym Brandysa "Miesiące" (które co prawda publikuje paryska "Kultura" i czyta Wolna Europa, ale zaraz będą też czytane w III Programie Polskiego Radia) oraz dwie jego autorstwa: "Powrót do kraju" i "Literaturę", której fragment dopiero co publikowała oficjalna "Polityka".

Od dołu Październik, od góry Marzec

Pod koniec grudnia 1980 roku Stryjkowski, Ważyk i Woroszylski (Andrzejewski w ogóle nie uczestniczył już w życiu ZLP, Konwicki nie chciał kandydować, a Brandys akurat wyjechał za granicę) wzięli udział w walnym zjeździe ZLP, odbywającym się w atmosferze pełnej wolności. Władze reprezentowane były skromnie, jedynie przez ministra kultury Józefa Tejchmę, który wygłosił przemówienie o potrzebie... dobrosąsiedzkich stosunków z ZSRR. Widać było, co było w tym czasie główną troską rządzących. Towarzyszył jej niepokój, że na zjeździe dokona się "pogrom" partyjnych pisarzy.

Niepokojący musiał się wydać partii fakt, że od przemówienia szefa POP w Oddziale Warszawskim ZLP Andrzeja Wasilewskiego, który lansował tezę, że inicjatorką odnowy w kulturze jest partia właśnie, a za konflikty polityczne w ZLP odpowiadają "nieformalne opozycyjne grupki", odcięli się partyjni koledzy, mówiąc, że występuje we własnym imieniu. Podobnie jak proponowane przez zjazd uchwały, jak choćby te w sprawie odwołania Marca '68, rehabilitacji Pawła Jasienicy czy szerzej - represjonowania pisarzy ("Zjazd zaleca Zarządowi powołanie komisji do zbadania faktów dyskryminacji, wyrządzonych krzywd i zniesławienia pisarzy z powodu ich przekonań politycznych, rodzaju uprawianej twórczości, pochodzenia lub wyznania religijnego, jakie miały miejsce w różnych okresach historii PRL"). Rzeczywiście, organizacja partyjna poniosła totalną klęskę - jej reprezentanci nie weszli do Zarządu. Partii nie mógł się też podobać ani nowy prezes Jan Józef Szczepański, ani fakt, że wśród wybranych był spory procent autorów "Zapisu", podczas gdy skreślano serwilistów i faworytów PZPR.

Szybko więc zaczęły się ataki w prasie. Wybory odbyły się "w warunkach psychicznego terroru, wywieranego przez dobrze zorganizowaną reakcyjną mafię" - pisał "Sztandar Młodych". Wtórował mu w "Życiu Literackim" Władysław Machejek.

W prasie partyjnej przez cały zresztą czas toczy się kampania przeciwko "siłom antysocjalistycznym", do których chętnie zaliczano naszych bohaterów. Kazimierz Brandys tak zdiagnozuje ten czas: "Od dołu październik '56, od góry marzec '68". W prasie i w telewizji odżywają marcowe upiory.

W tygodniku "Za wolność i lud" produkuje się Mieczysław Moczar, przywrócony po Sierpniu '80 do Biura Politycznego KC PZPR, czołowa postać nacjonalistycznego nurtu w partii: "Niech sobie Michnicy, Modzelewscy, Kuronie, Woroszylscy wybiją z głowy, że mogą mieć coś wspólnego z wielką odnową życia społecznego i politycznego, która staje przed nami jako dziejowe zadanie. Podkreślam to z całą mocą, że ci ludzie i im podobni nie mają tu nic do roboty".

Tygodnik "Płomienie" twórczo łączy nurt partyjny z narodowym. Kalendarium Powstania Warszawskiego sąsiaduje z przemówieniami I sekretarza KW PZPR Kociołka, a wywiad z ks. Małkowskim o obronie życia poczętego z tekstem "Kto sprzedaje Polskę" (odpowiedź: Jan Józef Lipski) i z dyskusją o kodeksie moralnym komunisty. W miesięczniku "Barwy" z kolei króluje kuriozalna publicystyka naczelnego Henryka Gaworskiego, dla którego największym zagrożeniem Polski jest KOR i pisarze z nim związani. Oto garść podręcznych epitetów: "Szermierze walki ze sloganowością", "trubadurzy tolerancji", "samozwańczy odnowiciele naszego życia", "kunktatorzy", "neokarierowicze", ludzie z wypróbowanym stalinowskim rodowodem... Gaworski personalnie atakuje Woroszylskiego. "Nie przypadkiem jeden z poetów pisał: »I pod skórą legitymacji/ Trzeba umieć wymacać wrogów«. Nie przypadkiem także ów piewca i agitator satrapowskich rządów imigrantów polskich jest dziś zaprzałym zwolennikiem i działaczem KOR-u".

W kwietniu 1981 roku władza powołuje nowy tygodnik "Rzeczywistość", "pismo polskiej lewicy patriotycznej" (rozwinie skrzydła w stanie wojennym). Ulubionym obiektem insynuacji jest też tam KOR, który powstał dzięki "zacieśnianiu więzi z zachodnimi służbami wywiadowczymi", a "jego trzon stanowią inspiratorzy antysocjalistycznych wystąpień z Marca '68, którzy dla stworzenia pozorów dodali sobie prestiżową atrapę w postaci Jerzego Andrzejewskiego czy księdza Ziei".

Nie tylko w partyjnej prasie, ale też w "Solidarności" pojawiają się tzw. prawdziwi Polacy, czasem narzucając swój styl całej komisji zakładowej "S". Niebezpieczeństwa dla Polski upatrują tam, gdzie widzi je i "Rzeczywistość" - w KOR-ze i lewicy laickiej. Popis swej obecności w NSZZ "S" dadzą na zjeździe. Zaproponowana tam uchwała o podziękowaniu dla KOR-u wywoła taki ich atak, że delegat "Solidarności" i członek KOR-u Jan Józef Lipski zasłabnie na sali.

Już się rychtuje lufy odwetu

Córka Adama Ważyka, Katarzyna, pokazała nam nigdzie dotąd nie drukowany, napisany ręcznie na odwrocie zadrukowanych maszynopisów, wiersz, który jej ojciec wysłał do "Tygodnika Powszechnego" w styczniu 1981 roku:

 

Oni nie pili

tego samego mleka co my

oni wysyłali dzieci za granicę

gdzie nie zatrute powietrze

Oni będą zawsze pili inne mleko

i wysyłali dzieci za granicę

Wszystko się zmieni

tylko nie oni

Nic się nie zmieni

póki oni są

Chwalą się, że nie kazali strzelać

chwalą się, że nie są mordercami

wielka to bardzo wielka

zasługa

kule przeznaczone dla robotników

musiałyby przebić czoło Papieża

musiałyby przebić Marię

musiałyby przebić Krzyż

Kul porzuconych przez diabła nie brakło

ale w tym kraju nie było na to rąk

A kiedy ślepi od zachwytu

intelektualiści

biorą się za rączki i śpiewają

- Robotnicy nam wszystko załatwią

ta codzienna odmowa

ta odmowa kłamstwa

to tylko przykrywka

Już się rychtuje lufy odwetu

przy każdej baterii kawaler marcowy

czeka na rozkaz

 

Jerzy Turowicz odpowiada Ważykowi w liście z 1 lutego 1981 roku: "Kochany, drogi panie Adamie, Pański wiersz jest wspaniały, ale i straszliwy! Istnieje - niestety - duże prawdopodobieństwo, że Pańska wizja obecnej rzeczywistości i przyszłości jest słuszna. Niemniej nie zdecydowałem się na opublikowanie Pańskiego wiersza. Po pierwsze, nie ulega według naszych doświadczeń najmniejszej wątpliwości, że cenzura by tego wiersza nie puściła. Po wtóre, gdyby nawet druk był możliwy (w co absolutnie nie wierzę), to nie śmiałbym tego uczynić, by nie odbierać ludziom resztek nadziei, że może przecież z tego, co robotnicy uzyskali, choć część uda się zachować".

Dwa tygodnie po tym jak 19 marca siły porządkowe wkroczyły na salę obrad Rady Narodowej w Bydgoszczy i pobiły obecnych tam w charakterze gości przewodniczącego regionu Jana Rulewskiego i innych działaczy, robotnicy wnosili śpiwory do zakładów pracy, a żony przygotowywały im wałówkę - Związek zapowiedział strajk generalny - nasi bohaterowie niewątpliwie podzielali w tej sprawie zdanie większości doradców "Solidarności": że tego już władza - ani ta, ani ościenna - nie zniesie.

- Ojciec miał katastroficzne przeczucia - opowiada nam Katarzyna Ważyk. - W czasie wydarzeń w Bydgoszczy był przekonany, że Rosjanie wejdą, bo to już dla nich za wiele, i wszystko skończy się potworną jatką. Pod koniec życia był już zmęczony, dużo chorował, wyciszył się, ale temperamencik mu pozostał. Bał się też wariantu "optymistycznego", tego, że w atmosferze wolności powróci endecja.

We "Wschodach i zachodach księżyca" Tadeusz Konwicki tak podsumowuje czas pierwszej "Solidarności": "Matko Boska, który to raz? Ileż razy w życiu oglądałem ten króliczo krótki czas pyszności i potem lata łez, niedoli, upadku? Moment pawiej wspaniałości mężczyzn powstających do boju i dziesięciolecia katorgi kobiet biegających do więzień, noszących paczki i ciepłą bieliznę, kurujących chorych zbiegów i prowadzących ku granicom uciekinierów. Piękny tęczowy rozbłysk i lata lodowatej arktycznej nocy".

Również Kazimierza Brandysa prześladują, jak pisze w "Miesiącach", złe duchy. Myśli o rozlewie krwi, aresztowaniach. I o tym, że on osobiście będzie za to odpowiedzialny, doprowadzi bowiem do tego ustrój polityczny, który kiedyś zaakceptował. Przez cały kryzys bydgoski nie odchodzi od radioodbiornika. Później zanotuje, że zaczyna się bać wybuchu, bowiem "sprawy nabrały cech ostatecznie groźnych i z daleka pachnie dynamitem". Stawia sobie pytanie: "Czy nastąpi kolejne powtórzenie narodowej tragedii?".

Te niepokoje nie odstępują go w czasie wrześniowego zjazdu "Solidarności", którego obradom przysłuchuje się przez chwilę. Tuż przed drugą turą zjazdu podpisuje apel 35 uczonych, pisarzy i publicystów. Apel wzywał obie strony, władzę i społeczeństwo, do osłabienia napięcia w kraju, "do poszukiwania tego, co nas jednoczy, co nas zbliża". Niektórzy uznali go za zbyt kompromisowy i wycofali podpisy, "ja nie - pisał Brandys - bo uważałem, że przyda się kilka chłodnych kropel na wrzątek. Niedawno jeszcze apele i protesty były znacznie ostrzejsze, ale podpisywało się je na własne ryzyko, narażając tylko siebie".

Tymczasem sytuacja ekonomiczna pogarsza się z dnia na dzień. Już w lipcu 1981 roku w marszu głodowym przechodzi przez ulicę Piotrkowską w Łodzi kilkadziesiąt tysięcy kobiet (większość produktów jest już na kartki, ale w Łodzi nawet stanie w wielogodzinnych kolejkach nie gwarantuje wykupienia kartkowych przydziałów), a manifestacja "Solidarności" przez dwa dni blokuje główne skrzyżowanie w Warszawie - Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej; w miejscu blokady zawisa transparent: "Głodny naród może zjeść swoje władze". Wciąż wybuchają lokalne konflikty i wszystko wskazuje na to, że są celowo podkręcane przez władze. We wrześniu powstaje Komitet Ocalenia Narodowego z Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele, co już brzmi jak uwertura do wojny domowej albo obcej interwencji.

Partyjna prasa donosi co chwila o kolejnych przypadkach profanacji czy to pomnika, czy to cmentarza żołnierzy radzieckich. Odwołując się do tego właśnie, "Rzeczywistość" z 1 listopada drukuje wstępniak "Ocalić państwo": "Kto przerwie ten zaklęty krąg? Bandytyzmowi, bezprawiu, przemocy, terroryzmowi psychicznemu i fizycznemu należy wreszcie położyć kres. Tego wymaga interes i państwa i narodu".

Kiedy w grudniu 1981 roku sześciu pisarzy, w tym Wiktor Woroszylski, podpisuje kolejny (po oświadczeniu prezydium ZG ZLP) list apel do władz w sprawie porozumienia narodowego, właściwie nie ma już wątpliwości, że władza prze do konfrontacji.

W jednym z tych patriotyczno-partyjnych pism spod znaku Moczara, "Płomieniach", z datą 13 grudnia ukazuje się tekst "Kontrrewolucja czy głupota" - o tym, że Kuroń zaproponował regionowi Mazowsze "S", by przygotować się do wyborów do Sejmu. "Nic dodać, nic ująć - komentują "Płomienie". - W wyniku tych wyborów Zarząd Regionu Mazowsze wszedłby w całości do Sejmu, stanowisko premiera objąłby Kuroń, ministra spraw wewnętrznych - Bujak, ministra sprawiedliwości - Michnik. Mówi się, że doświadczenie w terrorze psychicznym już zdobyli. Od tego do terroru fizycznego blisko...".

Noc długich łomów

W Teatrze Dramatycznym w Warszawie 11 grudnia rozpoczęły się obrady Kongresu Kultury Polskiej, gali, w której biorą udział przedstawiciele 40 stowarzyszeń - od Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego po Polskie Towarzystwo Gerontologiczne. Przemawiają wielkie nazwiska polskiej kultury i nauki: Jan Białostocki, otwierający obrady, Bohdan Korzeniewski, Witold Lutosławski, Andrzej Wajda, Tadeusz Kantor, przebywający w Polsce Jan Kott. Czesław Miłosz przesyła taśmę z nagraną wypowiedzią.

W Komitecie Organizacyjnym Kongresu figuruje Jerzy Andrzejewski, ale nie zabiera tam głosu. Po raz ostatni wystąpił publicznie w listopadzie 1981 roku na wieczorze autorskim w Domu Literatury, gdzie odczytano fragmenty "Miazgi" poświęcone Pawłowi Jasienicy.

Ostatni dzień obrad, w niedzielę 13 grudnia, ma otwierać Gustaw Holoubek.

W nocy z 12 na 13 grudnia Andrzej Celiński, wówczas sekretarz Lecha Wałęsy, kiedy zaczynają wyłamywać drzwi w jego mieszkaniu w bloku na warszawskich Stegnach, wybiega na balkon alarmować sąsiadów. Jego krzyki słyszy kilka osób z silnie reprezentowanego na Stegnach środowiska współpracowników KOR-u. Ruszają w miasto ostrzegać dalej. Zdążą zawiadomić mieszkającego po sąsiedzku poetę i szefa kulturalnego informatora Regionu Mazowsze Tomasza Jastruna. Ten mija się niemal w drzwiach z czterema panami z łomami, którzy przyszli go internować (wróci do domu po roku ukrywania) i wsiada do swego "malucha" nieść dalej złą nowinę. Kiedy zajeżdża na Żoliborz do Wiktora Woroszylskiego, tego nie ma już w domu, bo - jak mówi żona - został już ostrzeżony i biega po mieście, ostrzegając innych. Dlaczego nie przyszli po niego tego wieczoru i internowali go dopiero nazajutrz - nie wiadomo. Ta noc, kiedy milicyjne ekipy wyważały drzwi u jego przyjaciół i znajomych, wróci u niego w wierszu:

 

zdałeś ten łom

no zdałem

ja nie zdałem

trzeba było zdać

co będę zdawał i brał

zdawał i brał

 

W niedzielę rano wielu uczestników Kongresu, w tym spora część niczego nieświadoma, spotyka się pod Teatrem Dramatycznym. Zastają wypisany niebieskim mazakiem na kawałku bristolu napis: "Na mocy decyzji prezydenta m.st. Warszawy Kongres Kultury Polskiej został rozwiązany". Wkrótce pojawia się profesor Białostocki z zapewnieniem od ministra kultury Tejchmy, że Kongres został tylko zawieszony. Reżyser Andrzej Jarecki przekreśla słowo "rozwiązany" i wstawia "zawieszony".

- Rankiem 13 grudnia - opowiada nam Katarzyna Ważyk, która mieszkała piętro wyżej nad rodzicami i dzieliła z nimi wspólną linię telefoniczną - tata przyszedł do mnie, żeby sprawdzić, czy dobrze odłożyłam słuchawkę, bo telefon nie działał, a on chciał zamówić taksówkę na Kongres Kultury. U sąsiadów też nie działał, ale to jeszcze nie dało nam do myślenia. Dopiero kiedy wyszliśmy z domu, zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.

- Koledzy dowiadywali się o stanie wojennym pod Pałacem Kultury, ale ja na Kongres nie chodziłem, choć aprobowałem go i kibicowałem mu, tyle że z daleka - opowiada Konwicki. I wzdycha, że będzie żył długo, bo zaraz po 13 grudnia odbyła się w którymś z londyńskich kościołów msza św. za niego, rzekomo zastrzelonego w pierwszych dniach stanu wojennego.

Wspominając tamten czas, Konwicki opowiadał później Stanisławowi Beresiowi o Krajowej Komisji "Solidarności", która skończyła swoje obrady tuż przed 12 w nocy, po czym większość jej działaczy została internowana: "Przecież oni na wszystko mieli odpowiedź! Przychodzono do nich i mówiono: »Łączność zerwana«. Mówiono: »Teleksy odłączone! Otaczają nas!«. A oni nic. Dopiero jak wyłączyli telefony, to się zainteresowali. A przecież zapowiadali, że to już koniec, że już nie ma władzy. No, dajcie spokój!".

Nam opowiada, że on sam, choć chytry Litwin, też nie wykazał się specjalną czujnością: - Moje życie to jedno wielkie pasmo rozczarowań. To jest związane z miejscem i historią. W 1939 roku też myślałem że jest świetnie, mieliśmy nie oddać ani jednego guzika. A akurat 13 grudnia w prasie szwedzkiej ukazał się wywiad, który dałem dziennikarzowi szwedzkiemu. Zapewniałem tam, że tego wspaniałego ruchu masowego, gdzie wszystkie wspaniałe talenty tego narodu się złączyły, nie da się stłumić. Dałem słowo honoru, że to, co dzieje się w Polsce, jest potężne i nieusuwalne.

Z naszych bohaterów to on jedynie pokusi się o epicki opis tej nocy z 12 na 13 grudnia, kiedy to wyważano drzwi i zabierano ludzi, a "dookoła była naprawdę prawdziwa zima". Drukarz, bohater jego "Rzeki podziemnej, ptaków podziemnych", ucieka dobijającym się do drzwi zomowcom przez balkon i jak wielu, wielu przed nim bohaterów prozy Konwickiego widzi przed sobą wylot ulicy "ze spiczastym masywem Pałacu Kultury na tle zimowego nieba".

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Timothy Garton Ash, "Polska rewolucja. Solidarność 1980-82", Res Publica, Warszawa, 1990; Stanisław Nowicki (pseudonim Stanisława Beresia), "Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim", Aneks, Londyn 1986; Leszek Prorok, "Dziennik 1949-84", Wydawnictwo Baran i Suszczyński, Kraków 1998; Jan Józef Szczepański, "Kadencja", Oficyna Literacka, Kraków 1986; "Almanach stanu wojennego nr 1. Kongres Kultury Polskiej", Krąg, Warszawa 1982









Gazeta Wyborcza - 17/06/2000

 

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (16)

Nie czujcie się, panowie, więźniami

 

 

 

13 grudnia 1981. Wiktor Woroszylski, zatrzymany przez SB, odmawia podpisania deklaracji lojalności.

Trafia do więzienia na Białołęce. A tam - sami znajomi: Jacek Bocheński, Andrzej Kijowski, Andrzej Szczypiorski...

 

Kiedy w pierwszych dniach stanu wojennego Tadeusz Konwicki, wezwany na przesłuchanie, wkracza do Komendy Stołecznej MO w Pałacu Mostowskich, doznaje szoku. Na spotkanie wychodzi mu funkcjonariusz o jasnych włosach i nieśmiałym uśmiechu, twarz nietknięta zarostem, poczciwość patrzy mu z oczu - wypisz, wymaluj Tadzio Skórka. I to ten właśnie przypochlebny ubeczek, jakby żywcem wyjęty z kart "Małej apokalipsy", gdzie snuł się za bohaterem, recytował z pamięci kawałki jego prozy i dźwigał za nim kanister z benzyną, narzędzie planowanego samospalenia, teraz próbuje go nakłonić do podpisania deklaracji lojalności.

"Ten oficer służby bezpieczeństwa jest mojej roboty - napisze Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca", które wydano w 1982 r. w podziemiu. - Ulepiłem jego ciało wątłe i tchnąłem w nie skomplikowaną duszę, potem dodawałem mu różnych rysów fizycznych i psychicznych, przyprawiałem go dwuznacznością, ostrożną metafizyką i moją własną sympatią. Ja go wypieściłem, a on teraz pracuje w Komendzie Stołecznej kraju, co też wyszedł spod sztancy mojej wyobraźni".

Tej zimy 1981-82 władza nie ma szczególnych względów dla pisarzy. Wzywa ich na przesłuchania, robi rewizje w mieszkaniach, internuje. Jak inne stowarzyszenia, zawieszono Związek Literatów Polskich. Nim jednak do Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wprowadził się komisarz, gmach ten przez pierwsze dni stanu wojennego był jednym z tych spontanicznie tworzonych centrów informacyjnych, gdzie schodzili się ludzie, powstawały pierwsze listy internowanych, pakowano paczki; to tu powstał pierwszy, podpisany przez kilkadziesiąt osób z Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, protest przeciw wprowadzeniu stanu wojennego.

Tymczasem rusza machina propagandowa uzasadniająca stan wojenny, wymierzona w ekstremistów z "Solidarności", ze szczególnym uwzględnieniem pisarzy. "Żołnierz Wolności" oskarża środowisko pisarskie o współpracę z "wrogimi ośrodkami" kierowanymi przez CIA, a "Trybuna Ludu" w tekście "Pisarze, pisarstwo i polityka" zarzuca wybranym na zjeździe w 1980 r. władzom ZLP... podpisanie umowy z NSZZ "S" i ubolewa, że partyjni pisarze nie posłuchali "głosu trzeźwości" prezentowanego w POP przez Kazimierza Koźniewskiego i Andrzeja Wasilewskiego. Obaj będą zresztą głównymi dyspozycyjnymi piórami stanu wojennego.

Błyskotliwą polemikę z argumentami o "polskiej racji stanu" podjął Leszek Kołakowski w często przedrukowywanym przez prasę podziemną tekście "Ja będę łagodniejszym katem".

"Po pierwsze - junta musiała narzucić dyktaturę militarną po to, żeby czegoś gorszego uniknąć. Oczywiście, musiała to zrobić. Musiała posłać do obozów tysiące robotników i intelektualistów i kazać swoim żandarmom wyciągać rannych górników z ambulansów i wykańczać na ulicy. Musiała, jeżeli chciała uniknąć społeczeństwa, w którym komunistyczna władza nie cieszyłaby się niepodzielną władzą we wszystkich dziedzinach życia. W tym sensie oswobodziciele kambodżańscy musieli wytępić jedną trzecią ludzkości, jeśli chcieli zbudować szczęśliwe społeczeństwo komunistyczne.

Po wtóre - »Solidarność« posunęła się za daleko. Oczywiście, że to czyniła. Czyniła to od pierwszego momentu swego istnienia, żądając niezależnych od państwa związków robotniczych, protestując przeciw policyjnemu bezprawiu i zinstytucjonalizowanemu kłamstwu. W tym samym sensie ludzie w Argentynie, którzy dopytują się o los tych, co zginęli, posuwają się za daleko.

Po trzecie - bezpośrednia inwazja i okupacja sowiecka byłaby dla Polaków gorsza aniżeli okupacja przez polskie siły. Oto właśnie sławny argument »ja będę łagodniejszym katem«. Ktokolwiek śledził losy strażników w nazistowskich obozach koncentracyjnych, słyszał bez przerwy te zapewnienia: »Inni esesmani byliby na moim miejscu znacznie gorsi«".

Coś z Grottgera

Rankiem 13 grudnia do kościoła Wszystkich Świętych na pl. Grzybowskim na mszę dla uczestników Kongresu Kultury Polskiej przychodzą żony internowanych nocą intelektualistów: Zofia Bartoszewska, Hanna Jedlicka, Hanna Szaniawska, Ewa Szczypiorska. A także Artur Międzyrzecki, prezes PEN Clubu, który przed chwilą znalazł na drzwiach Teatru Dramatycznego karteczkę o zawieszeniu kongresu. Kieruje się do zakrystii, skąd widzi ołtarz i bp. Miziołka, a także koncelebrujących mszę ks. Zenona Modzelewskiego i ks. Janusza Pasierba.

"Ta niema scena w zimowym świetle ma w sobie coś z atmosfery Grottgera. Nieruchomy dwuszereg kleryków w głębi, na prawo żony aresztowanych obrócone ku widocznemu przez drzwi ołtarzowi, pośrodku zamyślony Andrzej Łapicki, na lewo nad pulpitem kościelnej ławki siedzący na niej profesor Aleksander Gieysztor pisze komunikat o zawieszeniu kongresu i zatrzymaniu pisarzy" - zanotuje później w dzienniku Międzyrzecki.

Stamtąd udaje się do Związku Literatów na Krakowskie Przedmieście, gdzie zastaje już ekipę - są w niej tłumaczki Krystyna Tarnowska, Ewa Krasińska i Hanna Trzeciakowska - przygotowującą paczki dla aresztowanych w środku nocy bez ciepłych rzeczy kolegów. W gmachu kłębi się tłum ludzi, są też studenci pobliskiej PWST, którzy przybiegli zgłosić swe usługi jako pakowacze i łącznicy.

Nastrój tych dni odnaleźć można w tomiku Międzyrzeckiego "Wojna nerwów", wydanym, o dziwo, już w 1983 r. Otwiera go wiersz "Ani czas ani miejsce":

 

Skończyły się poranne telefony

Wielu rzeczy nie ma i nie będzie

Nie doczekamy się Danieli w tym roku

Czesław nigdy już chyba nie przyjedzie

Krysia i Hania robią paczki

Coraz więcej jest nerwic i przedwczesnych rent

Często się słyszy o nowej diasporze (...)

 

"Atmosfera w siedzibie Związku - napisze później Jan Józef Szczepański w "Kadencji", relacjonującej ostatnie trzy lata istnienia ZLP, kiedy pełnił funkcję jego prezesa - przypominała okupację. Ludzie garnęli się do siebie, szukając otuchy. Powszechna była gotowość niesienia pomocy. Niektórzy przychodzący z ulicy dokładali ściągnięte z grzbietu swetry do paczek dla internowanych".

Tadeusz Konwicki z tych pierwszych dni, jak zwykle, niewiele pamięta. W każdym razie do Związku na Krakowskim nie zaglądał, po kościołach nie biegał. Chyba dość szybko zaczął pisać "Rzekę podziemną, podziemne ptaki", powieść, której akcja rozgrywa się właśnie owej mitycznej nocy z 12 na 13 grudnia, a której bohater, podziemny drukarz o symbolicznym imieniu Siódmy (może stąd, że bierze on udział w siódmym już - po 1944, 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980 roku - zrywie) ucieka z domu przez balkon, bo wydaje mu się, że policja dobija się do drzwi. Nawet jednak stan wojenny nie jest w stanie skłonić pisarza, by popatrzył na to, co się dzieje wokół niego, jako na patetyczne i wzniosłe "sceny z Grottgera". Powieść jest epopeją antyheroiczną - jej bohater ucieka, by ocalić matryce grafomańskich wierszy, ukrywa się, choć prawdę mówiąc, nikt go nie szuka, kiedy zostaje przypadkowo ranny - to w tyłek (zresztą niegroźnie, bo kula odbiła się od matrycy), a kiedy w końcu umiera - to na zawał, w trakcie szarży na telewizor z generałem na ekranie.

Kiedy po ukazaniu się "Rzeki podziemnej..." dziennikarz "Le Monde" Jan Krauze spytał pisarza, czy myśli o wydaniu czegoś w obiegu oficjalnym, ten odpowiedział, że nie, w Polsce bowiem "rozwinął się syndrom okupacyjny, choć jest to okupacja raczej łagodna". I dalej, opisując nastroje społeczne: "Jestem w kiepskiej formie, wszyscy jesteśmy teraz w kiepskiej formie. Jak się przegrywa wojnę, następuje coś w rodzaju duchowego przygnębienia. Po powstaniu 1863 roku pozostało przynajmniej jakieś pole działania - ekonomiczne - dziś nie ma nawet tej możliwości". Pytany o własną sytuację odpowiada w swoim stylu: "Miałem kilka drobnych przykrości. Ale byłbym ostatnim, który by się na to skarżył. Dokonałem wyboru. Wiem, co to okupacja, gotów jestem ponieść konsekwencje".

Słowa o okupacji stały się przedmiotem felietonu Jana Rema - Jerzego Urbana. Próbował on ośmieszyć pisarza w tygodniku "Tu i teraz": "Konwicki ma jeden jedyny obstalunek u władz swego kraju. Jest to zamówienie na ułatwienie mu męczeństwa, aby politycznie kibicując zachodnim przygotowaniom wojennym, został uzbrojony w lepszy status moralno-polityczny niż ten, który dają drobne przykrości i wznawianie książek".

Zupełnie inny poziom dyskursu przedstawiała zamieszczona w podziemnej "Arce" analiza krytyka Włodzimierza Boleckiego (piszącego pod pseudonimem Jerzy Malewski) - choć wnioski przez niego sformułowane miały pewne cechy wspólne z kierunkiem partyjnych ataków. Bolecki zarzucał Konwickiemu, że "W rzece podziemnej..." Siódmy dźwiga grafomańskie płody, podczas gdy mógłby, a nawet powinien, nosić matryce "Kompleksu polskiego", "Małej apokalipsy", utworów Miłosza, Gombrowicza, Herlinga-Grudzińskiego, Mackiewicza, i że w swoich drukowanych w podziemiu książkach pisarz przedstawia nieprawdziwy obraz całkowicie zsowietyzowanego narodu. W jaki sposób - pytał, odwołując się do "Małej apokalipsy" - społeczeństwo czołgające się po rosyjskie złoto w Wigilię 1975 roku stworzyło Sierpień 1980 i "Solidarność"? I wysuwał tezę, że to unikanie przez Konwickiego tematu jego własnego stalinowskiego epizodu każe mu tak ten naród postrzegać.

- To punkt widzenia prawicowego Polaka - kwituje propozycje, aby został zupełnie innym pisarzem Konwicki. - Ja pełnię u Boleckiego rolę negatywu Józefa Mackiewicza. I dobrze. A gdybym nie znieważył w "Małej apokalipsie" narodu, to dziś nadawałaby się ona na makulaturę.

Ostatnia podróż Odyseusza

Już "Solidarność" nie była przygodą życia naszych bohaterów, choć jej kibicowali. Tym bardziej nie był ich czasem czas "solidarnościowej" konspiracji. Jak pisał przedwcześnie zmarły poeta Witold Dąbrowski w poemacie "Portret trumienny":

 

Zbyt krótko żyje każdy z nas,

zbyt krótko wolno żyć mu serio -

zdąży wystrzelić jeden raz,

jedną jedyną zamieść serią,

a kiedy nowe pokolenie

wybiera okop albo las,

pomiędzy nimi nie ma nas,

jużeśmy weszli między cienie

 

Z naszych bohaterów pierwsi weszli między cienie Adam Ważyk i Jerzy Andrzejewski.

76-letni Ważyk zdążył jeszcze skomentować stan wojenny: "pomysł sowiecki, ale wykonanie polskie". Zaraz potem powalił go rak.

- Miał przerzuty do mózgu - opowiada jego córka Katarzyna - ale zdarzały mu się przebłyski świadomości. Kiedyś spytał panią doktor: "I co dalej?". Ta zaczęła coś mówić o jego stanie, a on: "Ależ ja się pytam, co będzie z Polską".

Zmarł 13 sierpnia 1982. Tego dnia - jak zwykle 13. każdego miesiąca - w Warszawie, Gdańsku, Nowej Hucie, Wrocławiu doszło do manifestacji i starć z milicją. Ale wszystko to działo się już poza jego świadomością. Jego żona Maria przekazała "Tygodnikowi Powszechnemu" znaleziony po śmierci męża wiersz:

 

To będzie jak przejście z pokoju do pokoju

jak przeprowadzka do innego mieszkania

jak przeniesienie do innego miasta

jak podróż przez ocean

jak lot na inną planetę

Nieprawda nie będzie żadnego porównania

Nie dany był mi los Odyseusza ani los wielkiego banity

 

72-letni Andrzejewski w stanie wojennym nie bardzo już może pracować. Ale przerwanie dziesięcioletniej współpracy z "Literaturą" jest decyzją polityczną, aktem solidarności z uwięzionymi przyjaciółmi. Wedle relacji jego przyjaciółki Ireny Szymańskiej, z którą aż do śmierci prowadził niemal codzienne rozmowy telefoniczne, wciąż układał sobie w głowie różne warianty opowieści o Heliogabalu, cesarzu rzymskim, który wdał się w romans z niewolnikiem, a związek ten przemienił ich obu - tyran złagodnieje, a dobrotliwy sługa przerodzi się w okrutnika. Jednak pisać ze względu na pogarszający się wzrok już nie potrafił, za dyktowaniem zaś nie przepadał.

Złożona wcześniej w PIW "Miazga" nie zdążyła skorzystać z wolności, ukazała się jednak wkrótce po 13 grudnia. Mimo że była okaleczona i spóźniona o kilkanaście lat, 20-tysięczny nakład zniknął natychmiast z księgarń; stała się też, w jałowym literacko czasie stanu wojennego, bodaj najczęściej recenzowaną książką. Włodzimierz Maciąg pisał, że "Miazga" jest "powieścią wybitną, utworem najdonioślejszym w dorobku pisarza". Wśród atakujących ją dyspozycyjnych recenzentów znalazł się Zygmunt Kałużyński, zarzucający pisarzowi "absolutny brak sympatii dla władzy" oraz "kompletną nieobecność życzliwości dla systemu". I stały pogromca tamtego czasu Michał Misiorny, który wspierał swoim piórem "Trybunę Ludu": "»Miazga« jest wykwitem środowiska warszawskiego. W tym światku jednakowej wagi jest proces »komandosa«, bo komandos jest krewnym czyjegoś kuzyna, i tragedia erotyczna pewnego młodego filozofa, który nie może się doczekać przyjścia »narzeczonego«".

Już po śmierci pisarza ukazała się ukończona latem 1981 opowieść "Nikt" - o ostatniej podróży Odyseusza, bardzo już zmęczonego i zmagającego się z nadchodzącą starością. Nie polityka, ale właśnie zbliżająca się śmierć zdominuje u schyłku życia twórczość Andrzejewskiego. "Starość rusza ku człowiekowi jak niegdyś, zgodnie z przepowiednią wiedźm, las birnamski ruszył był ku Makbetowi, i gdy już się zbliży nie dalej aniżeli na wyciągnięcie ręki, można mieć dłonie jeszcze dość krzepkie, aby natarcie gąszczu od siebie odpychać - pisał jeszcze w lipcu 1981 w Oborach w eseju drukowanym później w "Tygodniku Powszechnym". - Przychodzi jednak moment, gdy dłonie słabną, ramiona sztywnieją i wówczas las swym ogromnym ciężarem zwala człowieka z nóg i przygniata. Jeszcze nie umiem myśleć o umieraniu i śmierci rozważnie, ze spokojem zgody i przyzwolenia".

19 kwietnia 1983 r., w 40. rocznicę wybuchu powstania w getcie, odbyła się w Warszawie niezależna manifestacja. Nie dotarł na nią pozostający w areszcie domowym w Łodzi ostatni dowódca powstania Marek Edelman. Wkrótce potem aresztowano odczytującego tam oświadczenie Edelmana Janusza Onyszkiewicza. Ale do Andrzejewskiego, pisarza, który niemal na gorąco próbował utrwalić doświadczenie bezsilnego świadka zagłady warszawskiego getta, już od dawna nie docierały wydarzenia z zewnątrz. Czy myślał o tym dniu sprzed 40 lat, kiedy przyglądał się z rozpaczą gorejącej nad gettem łunie pożaru i pisał "Wielki Tydzień"?

Tej nocy doznał udaru, był w domu sam. Jeszcze dotarł z łóżka do fotela, ale już nie dał rady do nikogo zadzwonić. Tam znalazła go następnego dnia gosposia.

Rankiem 20 kwietnia Wiktora Woroszylskiego obudził telefon, a w nim szloch Ireny Szymańskiej. Odnotował w dzienniku, że swojego przyjaciela od czasów młodości nie zdążył już spotkać po powrocie z internowania.

Pogrzeb Andrzejewskiego, nie pierwszy zresztą w historii PRL-u, stał się przedmiotem zainteresowania SB. W archiwach MSW przechowała się notatka sporządzona dla ówczesnego ministra kultury Kazimierza Żygulskiego: "Sprawę przygotowań do pogrzebu omawiali członkowie zawieszonego prezydium ZG ZLP 21.04, spotykając się w mniejszych grupach. Ustalono treść nekrologu (»20 kwietnia 1983 zmarł w Warszawie Jerzy Andrzejewski, pisarz, wielki autorytet moralny, sumienie polskiej literatury współczesnej. Cześć Jego pamięci, koledzy literaci«), na którą nie wyraził zgody pełnomocnik Ministerstwa Kultury i Sztuki ds. ZLP".

Z ubecką skrupulatnością odnotowano czasy trwania mów pogrzebowych: "Pierwszy przemówił Juliusz Żuławski, prezes PEN Clubu (5-6 minut). Mówił, że pisarz stał po stronie tych, którzy walczą z brutalną przemocą państwa. Następne przemówienie (4-5 minut) wygłosił Jan Józef Szczepański. Mówił o nieugiętej postawie zmarłego. Przemówienie Jacka Bocheńskiego, członka zawieszonego ZG ZLP (16 minut), miało charakter polityczny. Przedstawiał sylwetkę wielkiego moralisty, przewidującego polityka i obrońcy uciemiężonych. W uroczystościach uczestniczyło ok. 600-700 osób".

Kiedy Bocheński przytacza długą listę obywatelskich czynów Jerzego Andrzejewskiego - List 34, protest przeciw okupowaniu Czechosłowacji, walka z antysemityzmem, list do prześladowanych w 1976 r. robotników, KOR - Woroszylski podnosi na niego wzrok i - zanotuje później w dzienniku - uświadamia sobie, że Bocheński "wygłasza te antypaństwowe herezje, stojąc na tle WRON-io-ubeckich komisarzy ZLP Kolińskiego i Czai, dzierżących wieniec od Związku". I komentuje: "Scena jak z »Miazgi«".

Kazimierz Brandys na wieść o śmierci Andrzejewskiego notuje: "Wypominano mu, że nie złożył rachunku za swoją postawę w okresie stalinizmu. Gdyby nawet zechciał, nie umiałby. »Stan błędu« najbliższy był stanu wiary. Kiedy mija, przestaje się go rozumieć".

Rozpocząć życie na nowo

Brandys na początku grudnia 1981 wyjechał do Nowego Jorku i to tam dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego: "Późnym wieczorem zadzwonił telefon - relacjonował w "Miesiącach" - przyjęła go M. Byłem w sąsiednim pokoju, po chwili usłyszałem: »O Boże!«... Nieprawdopodobne, że tamtej nocy, kiedy zasypiałem w Queensie, w Warszawie rozbijano łomami drzwi, by wywlekać z mieszkań moich najbliższych przyjaciół. Tych samych, którzy telefonowali na dzień przed naszym wyjazdem".

Dekret o stanie wojennym przeczytał w nowojorskim biurze LOT-u. Kiedy korespondent "New York Timesa" podał wiadomość o aresztowaniu jego brata Mariana, Kazimierz Brandys zaczął rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół w Europie, by szukać jakichś dróg interwencji. Upłynęło trochę czasu, nim okazało się, że wiadomość była nieprawdziwa, internowano natomiast jego szwagierkę, aktorkę Halinę Mikołajską.

Opisywał w "Miesiącach": "Budziłem się w nocy, mając po prawej ręce tabletki barbituratu, a po lewej okno (6. piętro). Budziłem się z matematyczną pewnością, że pozostało mi jedno z tych dwóch wyjść. Po chwili dochodziłem do wniosku, że nawet gdybym zdobył się na taki krok, popełniłbym nieprzyzwoitość co najmniej wobec dwóch osób. Drugą była nasza przyjaciółka, z której gościnności korzystałem. Głowiłem się więc, leżąc po ciemku, jakie czynniki mogłyby wydobyć mnie z depresji spowodowanej odcięciem od własnego bytu".

Tęsknił za przyjaciółmi, za swoim warszawskim mieszkaniem, za rutyną dnia codziennego. "W naszym wieku nie można rozpocząć życia na nowo" - myślał, widząc w wyobraźni materac, który rozłoży pod wiaduktem w Queens Bridge. Ale nie spieszył się z powrotem: "Kraj straszył mnie tak samo jak odcięcie od kraju. Wiedziałem, że nawet mój rękopis nie byłby pewny tam, gdzie o każdej porze mogą wyważyć drzwi bez nakazu albo z nakazem rewizji. Mimo to panicznie odrzucałem myśl, że mógłbym nie wrócić: wracając do domu i widząc naszego dozorcę pana Pawlaka siedzącego na ławeczce w podwórzu, miałem pewność, że nic mi nie grozi, byłem u siebie".

W maju 1982 r. przenosi się do Paryża. Współpracuje z Wolną Europą i Radio France Internationale. Prasa krajowa pisze o jego intelektualnym bankructwie i szeroko rozpisuje się na temat jego stalinowskiej przeszłości. Powstałe w 1981 r. jako inicjatywa twardogłowych towarzyszy ze szczytów władzy - Stefana Olszowskiego, Tadeusza Grabskiego i Stanisława Kociołka - pismo "Rzeczywistość" w kilku kolejnych numerach drukuje ataki na Brandysa, pisarza "nieprzychylnego polskiej racji stanu", któremu jako rewizjoniście "zdaje się, że »polski patriotyzm« to chwilowa moda. Tymczasem patriotyzm to ta postawa, która - co podkreśla każdy światły i mądry Polak, także generał Jaruzelski - sprawia, iż Polacy nie zatracili się jako naród". Zdaniem autora "serialu" ukrywającego się pod pseudonimem Barut "Miesiące", podobnie jak książki Gombrowicza, "uczą nas wzgardy do Polski". "Wolno mi domniemywać, że Brandys odejdzie, przepadnie, szczeźnie jak i inni szydercy" - konkludował autor.

Wśród pogromców "Miesięcy" jest też wieloletni dyrektor PIW, szef POP przy warszawskim oddziale ZLP, Andrzej Wasilewski, który pisarzowi "krążącemu między Nowym Jorkiem a Paryżem" (takie sformułowania były wtedy niemal równoważne z oskarżeniem o zdradę) w artykule "Opozycyjność jako dyspozycyjność" zarzuca "pisanie donosów na rzeczywistość krajową". "Niepomny przestróg płynących z własnej biografii puszcza się w odmęty czarnej propagandy, tak jakby jego niezmienną potrzebą było posiadanie jakiejś zewnętrznej gwarancji, jakiegoś potężnego wsparcia dla tego, co pisze. Kiedy zaś zdarzy się, że autorytatywne wsparcie udzielane jest głupocie, gotów jest zdegradować się do najniższego stopnia stumanienia".

Będziemy was obserwować

W niedzielę 13 grudnia koło godziny 16 w drodze do MSW na Rakowieckiej pojawił się na Krakowskim Przedmieściu Wiktor Woroszylski. Wezwano go na przesłuchanie i chce, by koledzy o tym wiedzieli. W MSW co prawda odsyłają go z poleceniem, by przyszedł nazajutrz, jednak jeszcze tego samego dnia przychodzą po niego do domu. Odmawia podpisania deklaracji lojalności. Wieczorem znajdzie się w więzieniu na Białołęce, gdzie spotka kolegów pisarzy - Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Kijowskiego, Andrzeja Szczypiorskiego.

Woroszylski przewieziony zostaje do obozu internowania w Jaworzu, później w Darłówku. W dzienniku zanotuje, że początkowo bał się deportowania na Wschód, ale też i na Zachód. Opublikuje potem poetycki "Dziennik internowania", którego fragmenty przemycone z obozu jako grypsy znajdą się w podziemnym piśmie literackim "Wezwanie" (otrzyma za niego nagrodę kulturalną "Solidarności" za rok 1982).

 

Z całym szacunkiem

Nie jesteście więźniami mówi komendant

to zupełnie co innego

nie czujcie się panowie więźniami

Wychodzimy woła dyżurny

szybko równo razem panowie

Długorzęsa w mundurze

poprawiając rewolwer na kształtnym pośladku

uprzedza że próba ucieczki to

chyba zdajecie sobie sprawę panowie

 

Jako gryps do obozu przychodzi zadedykowana jemu i Andrzejowi Drawiczowi "Kolęda stanu wojennego" Josifa Brodskiego: "Topnieją Świąt biele,/ wilgoć flagi plami./ Polscy przyjaciele/ wszyscy za kratami (...)/ Narody jak dzieci/ moresu się uczą:/ znów władców podnieci/ brzęk kajdan i kluczy."

Dostaje korekty tomiku wierszy, zatrzymanej przed laty przeróbki "Don Kichota" na książkę dla dzieci, i kolejnej książki z cyklu biografii poetów rosyjskich: "Kto zabił Puszkina?".

- Pierwotnie jej tytuł brzmiał "Ten łajdak Puszkin", to był cytat z tego, jak o Puszkinie mówiono - opowiadał nam - ale wydawnictwo go odrzuciło, bo "Puszkin to dla nas świętość". Więc zaproponowałem "Kto zabił Puszkina?", ale i to nie przeszło. Aż mnie olśniło i napisałem list do wydawcy: "Zawiadamiam uprzejmie, że Puszkina nie zabiło KGB".

Wyrażono zgodę, ale w roku 1976 pisarz znalazł się na czarnej liście, pozrywano z nim wszystkie umowy i rozsypano skład książki o Puszkinie.

- Dopiero za "Solidarności" podpisano ze mną nową umowę na Puszkina, bo zaczęto podlizywać się pisarzom do niedawna źle widzianym. W stanie wojennym wydawnictwa miały pełno książek przygotowanych w 1980-81 r. i ktoś musiał zdecydować, co z tym zrobić. Może jednak wydać na dowód liberalizmu? Wtedy zrozumiałem, czym się różni Jaruzelski od Gierka. Otóż za Gierka nie ruszano pisarzy, ale zatrzymywano ich książki, a za Jaruzelskiego aresztuje się pisarzy, ale książki są na wolności. Wolę ten drugi wariant.

Woroszylski opuścił obóz internowania 18 października 1982 r. Zaraz potem spotkał się z Bocheńskim, którego zwolniono wcześniej, a ten opowiadał mu o nowościach ruchu wydawniczego, o tym, że powstał "Nowy Zapis". "Ale Wiktor - pisał w pośmiertnym wspomnieniu Bocheński - nie miał już serca do redagowania pism. Rozumiałem go. Minął »nasz« pionierski czas, kiedy używało się określeń »publikacja niezależna« albo »pismo nie cenzurowane«. Teraz, mimo stanu wojennego, mógł ruszyć szerokim frontem »drugi obieg«. Odniosłem wrażenie, że zmęczony internowaniem Wiktor wolałby popisać wiersze".

Kilka dni później Woroszylski przeczytał w "Życiu Warszawy" przemówienie nowego ministra kultury Kazimierza Żygulskiego: "Obejmując urząd, zwróciłem się do ministra spraw wewnętrznych o zwolnienie z internowania wszystkich, których działalność związana jest z obszarem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Gdy mówię te słowa, on są już w domu...", i komentuje, że wbrew temu, co sądził, jego zwolnienie nie było spowodowane ani stanem zdrowia, ani interwencjami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. "Chodziło o wywianowanie nowego ministra, by wzmóc jego wiarygodność i pomóc złamać bojkot aktorski".

W telewizji ogląda transmisję ze wspólnego posiedzenia PRON i prezydium rządu, na którym Jan Dobraczyński potępia wyświetlanie "Doliny Issy" w reżyserii Tadeusza Konwickiego jako dzieła "pornograficznego, niepolskiego, niekatolickiego, nakręconego na podstawie książki wroga ludu".

Dostaje też wezwanie do MSW, gdzie posługujący się nazwiskiem Kowalewski kapitan SB, który uczestniczył w jego internowaniu, ostrzega go, że "jest i będzie obserwowany". Nastrój przygnębienia i beznadziei potęguje wiadomość o śmierci Gajki, żony Jacka Kuronia, którą przed śmiercią opiekował się doktor Marek Edelman. Woroszylski pisze wiersz "Doktor i Bóg":

 

Kiedy chorzy umierają Doktór przyciska czoło

do pór roku do chrapiącego miasta

i mówi Bóg tak chciał

Ale tego ranka

Doktór płacze i buntuje się Obiecałeś krzyczy

ona miała żyć przynajmniej do jego powrotu

i jeszcze trochę w odzyskanym domu jego miłości

dlaczego poskąpiłeś jałmużny cudu

odrobiny powietrza jej biednym płucom

Tam w górze Bóg

nie gniewa się na zbuntowanego

Doktora

Tylko poprzez ciebie tłumaczy

poprzez twoje dotknięcie i noc

bezsenną

mogę czynić cuda

i przecież staraliśmy się obydwaj

te dwa ostatnie miesiące to chyba my

I obaj

Doktór i Bóg

płaczą nad młodą kobietą

dla której wyczerpali możliwość cudu

 

Kazimierz Brandys też, choć z daleka, uczestniczy w pogrzebie: "Widziałem Kuronia u trumny wśród płaczących i śpiewających ludzi. W czterech kanałach amerykańskiej telewizji nadano zdjęcia z cmentarza. Jacek wychudły, z obnażoną głową i gołą szyją, miał na sobie tę samą wiatrówkę, w której przyjeżdżał do nas na Nowomiejską i do Obór". I zaraz wysyła kartki do Kuronia i Michnika do więzienia.

Jak z "Dziadów"

Brandys nigdy nie wrócił już do literackiej fikcji. W publikowanych w paryskiej "Kulturze" i "Zeszytach Literackich" kolejnych tomach "Miesięcy" tak naprawdę - jak wielu emigrantów - nie opuścił Polski. "Miesiące" są zapisem z oddali tego wszystkiego, co dzieje się w kraju, a w czym Brandys uczestniczy poprzez zachodnią prasę, telewizję, listy od przyjaciół, polskie gazety i spotkania z rodakami. Przyjazd Papieża do Polski, bojkot telewizji przez aktorów, ugodowe tendencje Prymasa - rozmowy w jego domu wciąż obracały się wokół spraw kraju.

"Podczas obiadu u przyjaciół zjawił się ksiądz ze Śląska. Szanowna pani, zwrócił się do M., w Polsce słychać krzyk bitych ludzi. Cud tylko - mówi Prymas - może ocalić ten naród. Jego monologu słuchaliśmy jak opowieści z »Dziadów«. Uświadomiłem sobie, że Polska zaczyna dla mnie tracić kształt rzeczywistości, staje się literackim przekazem".

14 maja 1983 umiera w szpitalu zakatowany przez milicję w komisariacie przy Jezuickiej 19-letni maturzysta Grzegorz Przemyk, syn współpracowniczki KOR-u Barbary Sadowskiej.

"Pamiętam, jak na obiady do stołówki w Związku Barbara Sadowska przyprowadzała małego chłopczyka - wspomina Brandys Grzesia w "Miesiącach". - W trzydzieści lat od »Popiołu i diamentu« uzupełniona wersja śmierci bohatera".

Zaprzyjaźniony z poetką Woroszylski pisze - opatrując go mottem z "Dziadów", ze słów innej matki zakatowanego syna, Rollinsonowej - list otwarty do wicepremiera Mieczysława Rakowskiego (opublikuje go "Tygodnik Mazowsze"). "W tym samym dniu, w którym ukazała się kolejna Twoja wypowiedź o »polityce otwarcia« władz stanu wojennego i »świecie wyimaginowanym«, w którym żyją niewdzięczni twórcy kultury polskiej - pisał do dawnego kolegi - w szpitalu na Solcu umarł, nie odzyskując przytomności, skatowany przez »siły porządku« Grześ Przemyk. Piszę ten list, nie żeby szydzić z Twojego »świata realnego«, który przeciwstawiasz naszemu »światu wyimaginowanemu«, ale żeby z całą powagą zapytać, co Ty i Twoi współrządzący zamierzacie uczynić dla położenia kresu bestialstwu? Chociaż nic naturalnie nie wskrzesi Zamordowanego i nie ukoi cierpienia Matki, chcę wiedzieć, czy Ty osobiście użyjesz wszystkich swoich wpływów, żeby - inaczej niż tylekroć przedtem - przynajmniej tym razem stało się zadość elementarnej sprawiedliwości".

Pisze też wiersz "Kondukt":

 

Za trumną martwego Grzesia

idzie żywy Grześ

podtrzymuje matkę ramieniem

nie martw się mówi

już nie będą bili

w brzuch ani w głowę

już nie przyjdą po mnie

Idzie matka Grzesia

ma siedemnaście lat

tyle śmiechu do śmiania się

tyle płaczu do płakania

Idzie narzeczona

ma dwieście lat

tyle śniegu pod stopami

skwaru z wysokości

Idzie Grześ

na wargach ma

pierwszą kroplę mleka

pierwsze słowo

pierwszy pocałunek

pierwszą kroplę krwi

Idzie miasto Grzesia

jego ulice i obłoki

matki i bracia

wszystkie wróble i dzwony

Idzie Grześ

w gipsowym mundurze

nie nadąża za sobą

zostaje

w pojedynczej męce i śmierci

Idzie naród Grzesia

ze swoimi księżmi i poetami

z ciężkim swoim milczeniem

 

Na list do Rakowskiego nigdy nie dostał odpowiedzi, zaczęto go natomiast wzywać do MSW i prokuratury, przesłuchiwać na okoliczność, jakie ma dowody, że za śmierć chłopca odpowiada SB, i atakować w prasie. Misiorny w "Trybunie Ludu" określi go jako "współorganizatora scenariusza propagandowego wykorzystania tragicznego wypadku".

W czerwcu 1983 r. przyjeżdża z drugą pielgrzymką do Polski Jan Paweł II.

Władza liczyła, że jego wizyta będzie legitymizacją jej rządów, podziemna "Solidarność" i wielka część społeczeństwa - na potępienie nieprawości i moralne wsparcie. Choć przed wizytą wiele było niepokojów, czy aby władza nie zdyskontuje jej całkowicie na swoją korzyść, już pierwszego dnia okazało się, że te obawy były bezpodstawne. We wszystkim, co mówił Papież - choćby w słowach wypowiedzianych w warszawskiej katedrze, że "Opatrzność Boża oszczędziła prymasowi Wyszyńskiemu bolesnych wydarzeń, które wiążą się z datą 13 grudnia 1981" - wierni odnajdywali znaki, że Papież jest z nimi, że świadczy przeciw przemocy. Choć Jan Paweł II - co zauważył w "Więzi" Andrzej Romanowski (piszący pod pseudonimem Grzegorz Bytnar) - był w czasie tej pielgrzymki inny niż przed czterema laty, "mniej radosny, rzadko uśmiechnięty, nie szukający, przynajmniej na początku, kontaktu z tłumem" - miejsca spotkań z nim i tak stawały się enklawami wolności. Wszędzie tam w okrzykach, pieśniach, transparentach obecna była "Solidarność".

W tych enklawach, na lotnisku podczas powitania Jana Pawła II i na mszy św. na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, był obecny Wiktor Woroszylski. W dzienniku odnotował obecność kolegów pisarzy: Jacka Bocheńskiego, Julii Hartwig, Zbigniewa Herberta, Andrzeja Kijowskiego, Juliana Stryjkowskiego. A później, w felietonie w "Więzi", przypomniał, że Papież w kościele oo. Kapucynów przytulił matkę zamordowanego Grzesia i w ten sposób "przytulił ból wszystkich matek i ojców, nasz cały ból przytulił i pocieszył, i pobłogosławił".

Kiedy w dwu numerach specjalnych miesięcznika "Poezja" z roku 1986 zajęto się stalinowską przeszłością naszych bohaterów, Bogdan Drozdowski pisał tam: "Wolno się zdumiewać nad przedzierzganiem się dewotów towarzyszy Bermana i Zambrowskiego w dewotów Matki Bożej i Jana Pawła II. Sądzę, że hierarchia kościelna zdaje sobie sprawę z tego, czym są podszyte te nagłe nawrócenia. Jakby nie można było wyrażać swego rozczarowania do realizacji doktryny gdzie indziej niż w kruchcie".

"Podła, nikczemna nagonka" - skomentował w dzienniku Woroszylski.

Nie do każdego wyciągnięta ręka

Na nowy, 1983 rok minister kultury zorganizował "lampkę wina", na którą - oprócz wiernych partii literatów, takich jak Halina Auderska, Roman Bratny, Kazimierz Koźniewski, Wojciech Żukrowski czy Andrzej Wasilewski - zaprosił związkową opozycję, członków zawieszonego Zarządu ZLP: Jana Józefa Szczepańskiego, Andrzeja Brauna, Pawła Hertza, Leszka Proroka, Tadeusza Drewnowskiego. Telefon z zaproszeniem otrzymał też nie pełniący żadnych funkcji związkowych Tadeusz Konwicki, mógł go więc ze spokojnym sumieniem, bez poczucia, że zaszkodzi toczącym się cały czas negocjacjom w sprawie odwieszenia Związku, zlekceważyć.

Po roku rozmów i przepychanek widać było zresztą, że władza zmierza raczej do rozwiązania ZLP i powołania nowej, ubezwłasnowolnionej organizacji pisarzy. Zaostrzenie kursu objawiało się w serii rewizji i zatrzymań pisarzy: Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia, Wiktora Woroszylskiego.

W "Polityce" Zygmunt Kałużyński szydził wtedy z intelektualistów, którzy przyjęli w stanie wojennym "postawę bohatera przewróconego", obnoszenie się z przegraną i popadanie w "bierny komfort moralny".

W lutym 1983 r. odbyła się ogólnokrajowa narada pisarzy członków PZPR w KC, gdzie dyskutowano, na jakich warunkach można odwiesić ZLP. "Warunki są twarde - mówili tam zgodnym chórem minister Żygulski oraz sekretarze KC Świrgoń i Barcikowski. - Abolicja może dotyczyć wyłącznie tych, którzy odżegnają się od błędów. Wyciągnięta ręka jest nie do tych, którzy wybrali, aby być wrogami socjalizmu".

Zastępca kierownika Wydziału Kultury KC Kazimierz Molek wygłosił tam referat, który nie pozostawił żadnych złudzeń co do kierunków polityki kulturalnej władz i przyszłości ZLP. Potępił Jana Józefa Szczepańskiego za "działalność polityczną o zdecydowanie KOR-owskim i "solidarnościowym" charakterze, zorganizowaną penetrację środowisk robotniczych w ramach odczytów i spotkań przez pisarzy związanych z »NOW-ą«, »Zapisem« i zagranicznymi ośrodkami antysocjalistycznymi". Powtórzy te zarzuty Wasilewski w artykule "Brudna piana tolerancji" w "Trybunie Ludu" , dokładając "dyskryminację partyjnych pisarzy".

Partyjni pisarze uznali za stosowne złożyć oświadczenie: "Stanowczo przeciwstawiamy się zjawisku nielegalnego obiegu literackiego tworzonego przy politycznym wsparciu opozycji antysocjalistycznej i zachodnich ośrodków dywersji. Obowiązujące normy są nie do pogodzenia z podziemną działalnością wydawniczą. Członkiem ZLP nie może być pisarz współpracujący z ośrodkami antypolskiej dywersji".

Pomysł władzy, by jednocześnie atakować i przyciągać, skrupulatnie realizował Władysław Machejek w "Życiu Literackim", gdzie drukował w odcinkach "Polskę Piastów" Jasienicy, a jednocześnie we wstępniaku pisał: "Nic nie wskazuje na to, że zawieszony Zarząd ZLP byłby skłonny do wyrzeczenia się błędów popełnionych w okresie szarogęszenia się »Solidarności«. Nie mogli tego uczynić spętani pępowiną łączącą poniektórych członków Zarządu z propagandowymi i finansowymi ośrodkami zachodnimi. Nie ma mowy o odwieszeniu działalności ZLP bez gwarancji personalnych".

Preludium do decyzji o rozwiązaniu ZLP (podjęto ją 19 sierpnia 1983 r.) stał się cykl artykułów "Literaci i literatura w antysocjalistycznej opozycji" w "Trybunie Ludu" . Wkrótce potem rzecznik rządu Jerzy Urban na konferencji prasowej zapowiedział, że nie będzie się wydawać i wznawiać książek autorów wydających w drugim obiegu i że domaga się tego... samo ZLP. Miał oczywiście na myśli nową organizację pisarską, zbojkotowaną przez zdecydowaną większość liczących się w literaturze polskiej nazwisk. Znany już nam Molek w sprawozdaniu z "narady kierownictw literackich i aktywu partyjnego" przytoczył dyrektywy dla wydawców, by nie publikowali wznowień 28 pisarzy, wśród których znaleźli się wszyscy nasi żyjący bohaterowie: Kazimierz Brandys, Konwicki, Stryjkowski i Woroszylski. Nie wszyscy jednak wydawcy zastosowali się do tej dyrektywy, a nawet w oficjalnej prasie ukazały się krytyczne opinie o tym pomyśle.

Tymczasem w prasie trwa cały czas nagonka na środowisko. Wszystko obraca się w kręgu tych samych, absurdalnych zarzutów. Pewnym novum jest natomiast cykl artykułów "Zmierzch Bogów" w "Życiu Literackim" , którego autorem jest już nie dyspozycyjny publicysta, ale po prostu etatowy wysoki urzędnik MSW Krzysztof Majchrowski. Jego wypracowanie nosi zresztą wyraźny ślad korzystania z materiałów operacyjnych oraz sposobu myślenia służb specjalnych - literatura emigracyjna i podziemna, Adam Zagajewski, Woroszylski, Kazimierz Brandys, Nowakowski, Kołakowski, "Zeszyty Literackie", paryska "Kultura", "Aneks", Zbigniew Brzeziński - wszystko to ogniwa jednego wielkiego spisku. Oczywiście, Majchrowski nie odmawia sobie wypomnienia naszym bohaterom ich przeszłości. "Polityczny sygnał metamorfozie dawnych stalinowców - oświadcza - dał w 1977 roku Adam Michnik, pisząc »Kościół, lewicę, dialog«".

Ani ze strachu, ani dla ochłapu

Kiedy na początku 1984 r. SB aresztuje Marka Nowakowskiego, Woroszylski pisze protest i - wraz z Katarzyną Herbert, Kazimierzem Orłosiem i Andrzejem Kijowskim - organizuje kolegów do zbierania podpisów. W pewnym momencie notuje w dzienniku: "Dzwonił Orłoś, że na 106. stronie książki Jana Józefa Szczepańskiego jest opis, o który mi chodzi". I komentuje: "A więc mamy już 106 sygnatariuszy". On sam stara się raczej nie rzucać w oczy, więc prosi Stryjkowskiego, by to on opatrzył protest listem przewodnim i zaniósł do Rady Ministrów.

Jednak, kiedy przychodzi dziennikarz BBC z prośbą o wywiad w sprawie Marka Nowakowskiego, nie odmawia.

- Czy chodzi o zastraszenie środowiska literackiego?

- Taka interpretacja nasuwa się sama.

- A czy istnieje związek pomiędzy działaniem policyjnym, które najboleśniej dotknęło Nowakowskiego, ale dotyczy wielu pisarzy w całym kraju, a nowymi dyrektywami wydawniczymi, tzn. nakazem usunięcia z planów wydawniczych książek niemile widzianych twórców?

- To się także nasuwa, choćby ze względu na zbieżność w czasie. Można sądzić, że chodzi o to, by wydawanie książek tych autorów uniemożliwiał z jednej strony strach oficjalnych wydawców, z drugiej - strach własny przed losem takim jak Marka Nowakowskiego.

- A pan się boi?

- Boję się różnych rzeczy. Między innymi tego, żebym nie zaczął się bać tego, co moje - myśli, uczuć poglądów, tego, co mam do powiedzenia i napisania, książek w swojej bibliotece, spotkań z ludźmi, publicznego występowania w obronie przyjaciół, których spotkało nieszczęście. Inne strachy, choć może realne, mimo wszystko mniej mi dokuczają.

Woroszylski nie boi się służyć swoim piórem podziemiu. To on jest m.in. autorem podpisanej przez Zbigniewa Bujaka, przewodniczącego podziemnego RKW "S" Mazowsza, ulotki wzywającej do bojkotu wyborów w 1984 roku: "Myśmy już wybrali. Wybraliśmy Polskę - Ojczyznę ludzi wolnych, solidarnych, nie zastraszonych. Wybraliśmy naszą odwagę i siłę, przed którą nieraz już musieli ustępować - oni chcą, żebyśmy wybrali naszą słabość, która stanie się ich siłą. Nie pozwólmy się skłonić - ani ze strachu, ani dla ochłapu, którym będą nas karmić, ani dla świętego spokoju - do dania fałszywego świadectwa".

Sprzeczne relacje w sprawie kurczaków

18 lipca 1984 r. żona Woroszylskiego Janka wstaje nawet jak na siebie wyjątkowo wcześnie, musi bowiem zrobić nadzienie, upiec kurczaki, przygotować sałatę i sos. Jej mąż, wraz z Konwickim i Zbigniewem Herbertem, jest mężem zaufania czterech KOR-owców (Kuronia, Michnika, Zbigniewa Romaszewskiego i Henryka Wujca), których proces zaczyna się dzisiaj, i Janka liczy na to, że aresztowanych uda się nakarmić. Ciepłe kurczaki owija w folię, żeby nie wystygły, i razem z sałatą pakuje do wielkiego koszyka. Woroszylski będzie się z nim przebijał przez kordony milicji otaczające sąd wojskowy na Nowowiejskiej.

"Dziś na rozprawę KOR-u dopuszczono Herberta, Konwickiego i Woroszylskiego - notuje w dzienniku Andrzej Kijowski. - Oskarżonych wprowadzono bez kajdan, pozwolono im się przywitać z przyjaciółmi. Następnie przewodniczący sądu oświadczył, że w związku z przygotowaniem ustawy amnestyjnej rozprawę »zawiesza się bezterminowo«. To znaczy, że amnestia obejmie wszystkie sprawy polityczne i będzie całkowita". (Rzeczywiście, trzy dni później, 21 lipca, ogłoszono amnestię).

Konwicki opowiada z właściwą sobie przewrotnością, że był z powodu odroczenia procesu w rozpaczy. - Taki byłem dumny z mojej funkcji męża zaufania Michnika. Wystroiłem się, uczesałem i pomaszerowałem do sądu, a tam nastrój jak za okupacji: milicja, kordony, bariery. Zasiadłem patetycznie na ławie, po czym wszystko się skończyło i jak niepyszny musiałem z najwyższego moralnego diapazonu zstąpić na ziemię.

Woroszylski po powrocie do domu zapisuje: "Sprzeczne relacje od wracających z widzenia rodzin w sprawie kurczaków. Według Maćka [Kuronia] ojciec nie jada tego, »co drobne i się rusza«, według innych - tym razem jadł. Według Marka [Edelmana] wszyscy byli tak zszokowani, że długo trwało, nim w ogóle zabrali się do jedzenia, według Ludki [Wujec] - natychmiast pałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Sałata też miała powodzenie".

Ta wzruszająca duma z powodzenia przygotowanego przez żonę posiłku dla aresztowanych przyjaciół jest absolutnie uzasadniona. Dzienniki Woroszylskiego z tamtego czasu dają obraz domu otwartego, w którym on i jego żona stanowią dla byłych internowanych i ludzi ze środowiska literackiego z całej Polski stały punkt oparcia w Warszawie, z noclegiem, świeżą pościelą, wiktem. A także bibułą. Woroszylski zajmował się kolportażem gazetek i książek przez całe lata 80.

Podobnie jak "Miesiące" Brandysa, również wiersze Woroszylskiego stały się kroniką wydarzeń lat 80. oddającą społeczne nastroje czasu. Pod koniec 1984 r. przeżywał boleśnie męczeńską śmierć ks. Popiełuszki z jego żoliborskiej parafii. On sam, który słyszał w młodości białoruski, przypomni w wierszu, że ksiądz Jerzy jako dziecko mówił "po prostemu", czyli po białorusku, i dopiero później "polszczyzna ogarnęła go silnym ramieniem". A może teraz: "kiedy stanął przed tronem/ znów odezwał się w zmieszaniu mową dzieciństwa:/ Baćka przebacz im kali łaska".

Publikować i kompromitować

W MSW zachowały się materiały o sytuacji w środowisku literatów z marca 1986, przygotowane na Biuro Polityczne KC, m.in. analizy literatury drugoobiegowej (Konwickiego, Brandysa i Woroszylskiego literaturoznawca z SB zakwalifikował do kategorii "literaci z pewnym nazwiskiem i autorytetem"), oceny działania stowarzyszeń twórczych (funkcjonują w duchu pożądanym przez władze, poza PEN Clubem, gdzie skupili się opozycyjni intelektualiści).

Szef MSW Czesław Kiszczak mówił wtedy: "Obserwujemy odchodzenie od jednorazowych, spektakularnych akcji ulotkowych na rzecz publikacji zwartych. Przeciwnik zdaje sobie sprawę, że jego potencjał i społeczny wpływ się kurczą. Nie stać go zatem na rozpraszanie sił i środków. A też produkcja książek przynosi autorom i drukarzom znaczne dochody. W obiegu pozostaje niewielka liczba egzemplarzy, biorąc pod uwagę nasze przejęcia i konfiskaty. Skutecznym narzędziem zaniechania współpracy z podziemnymi wydawnictwami byłaby jak najszersza możliwość konfiskaty mieszkań, willi, w których się nielegalnie drukuje, i bardzo wysokie grzywny. Dobre wyniki przynosi konfiskata samochodów. Proponuję nowelizację przepisów, by można było to łatwiej robić. Celowe byłoby kompromitowanie opozycyjnych twórców. I publikowanie ich oficjalnie, by zniechęcić do drugiego obiegu".

Ten ostatni pomysł generała Kiszczaka, jak to często w PRL-u, zrealizowany został w 50 procentach. To znaczy zaczęto w II połowie lat 80. znów opozycyjnych pisarzy wydawać.

 

Korzystałyśmy między innymi z materiałów: Artur Międzyrzecki, "Z dzienników i wspomnień", wydawnictwo Sic!, Warszawa 1999; "Gwałt i perswazja. Antologia publicystyki z lat 1981-1983", PIW, Warszawa 1983, Jan Józef Szczepański, "Kadencja", Znak, Kraków 1989; Andrzej Wasilewski, "Wschód, Zachód i Polska", PIW, Warszawa 1985









Gazeta Wyborcza - 15/07/2000

 

 

 

ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA

TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (17)

Musi mieć nas dość

 

 

 

Czy mogli przeczuwać, że w III RP zabraknie dla nich słów wdzięczności za wieloletnią walkę z systemem?

I że - przeciwnie - coraz częściej i coraz bardziej uporczywie będzie się im wyciągać dawne zaangażowanie w komunizm? Wydawało się, że powinni być na to uodpornieni - w końcu wypominanie przeciwnikom stalinowskiej przeszłości było stałym chwytem partyjnej propagandy. A jednak nie byli.

 

Czwartek, 16 listopada 1989 roku, plac Dzierżyńskiego w Warszawie. Pracownicy Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich, w obecności dziennikarzy, fotoreporterów, a także licznie zgromadzonych warszawiaków, przy użyciu łomów, a później również ciężkiego sprzętu, rozkuwają podstawę pomnika Feliksa Dzierżyńskiego. Następnego dnia jego postać rozpada się na głowę, tułów i nogi i w kawałkach wędruje na ciężarówki. Publiczność własnymi siłami zrywa napis "Feliks Dzierżyński to duma polskiego ruchu robotniczego - Bolesław Bierut". Wśród oklasków, gwizdów i krzyków gapiów szef sowieckiej Czeka odjeżdża na śmietnik historii.

Scenę tę szeroko opisywano w prasie jako symboliczne zerwanie z komunistyczną niewolą, z której zresztą zaczynają się za przykładem Polski wyzwalać kolejne kraje tzw. obozu socjalistycznego. 62-letni Wiktor Woroszylski akurat niedawno wrócił z Budapesztu, gdzie w rocznicę węgierskiego powstania 1956 roku - szoku, który pchnął go na drogę odchodzenia od partii - przemawiał do tłumu, stojąc na cokole pomnika generała Bema. Teraz wrócił, czyta reportaż z "egzekucji" pomnika Dzierżyńskiego w "Przeglądzie Tygodniowym", a w nim przypomnienie swego poświęconego krwawemu Feliksowi wiersza "Imię", i odnotowuje z przykrością w dzienniku: "Spodziewałem się, że ktoś mi to wypomni".

"Skończyła się teraźniejszość, zaczęła się przyszłość" - optymistycznie komentował 73-letni Kazimierz Brandys zwycięstwo "Solidarności" w wyborach 4 czerwca 1989. Teraźniejszość, choć nieraz dramatyczna, często bez nadziei i perspektyw, była przynajmniej oswojona i znana, w odróżnieniu od pociągającej co prawda, ale nieznanej i przynoszącej całkiem nowe reguły gry przyszłości. Czy gdy to pisał, przeczuwał, że dla niego i jego zaangażowanych ongiś w komunizm przyjaciół pisarzy w III Rzeczypospolitej nie znajdzie się słów wdzięczności i uznania za wieloletnią walkę o poluzowanie okowów systemu, przeciwnie, że coraz częściej i coraz bardziej uporczywie będzie się im wszystkim wypominać partyjną przeszłość?

Powinni byli być już na to uodpornieni, wypominanie stalinizmu przeciwnikom systemu było wszak od lat stałym chwytem komunistycznej propagandy. A jednak nie byli. Może dlatego, że łatwiej im było znosić ataki w wykonaniu i na zlecenie komunistycznego reżimu? A może dlatego, że w latach 90. wszyscy mieli już za sobą swoje najlepsze, najintensywniejsze lata? Bo choć w tej ostatniej dekadzie żaden z nich nie złamał pióra, to przecież każdego z nich, wolniej lub szybciej, mniej lub bardziej, ale jednak dopadała starość. I jej forpoczty - rak, zawał, depresja.

Spytać samego siebie

Mieli też już za sobą gorzkie doświadczenie związane z wydaną w paryskiej "Kulturze" i w podziemnej NOW-ej w 1986 r. książką Jacka Trznadla "Hańba domowa". Ale dopiero w latach 90. stała się ona prawdziwym bestsellerem i weszła do lektur szkolnych jako materiał pomocniczy.

Pomysł książki, złożonej z rozmów z pisarzami uwikłanymi niegdyś w komunizm, narodził się jeszcze w roku 1981. Wtedy to Jacek Trznadel, który sam był członkiem partii z dłuższym stażem niż nasi bohaterowie, szef katedry literatury słowiańskiej na paryskiej Sorbonie, człowiek z wieloletnim treningiem kompromisów zawieranych z komunistyczną władzą dla "ratowania substancji", przekonywał swych przyszłych rozmówców, że chodzi mu o rzetelne zorientowanie się w motywach, które pchnęły ich w objęcia komunizmu i polityki, o zdokumentowanie wydarzeń i sytuacji, które objaśnią zjawiska opisane w "Zniewolonym umyśle" Miłosza. Gdy Wiktor Woroszylski wahał się, Trznadel nalegał, przekonywał: "Myślę, że należałoby wyjść poza kategorie winy i oczyszczania się, zobaczyć pewien fenomen kulturowy". Z naszych bohaterów odmówili: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Adam Ważyk. Wyrazili zgodę: Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Trznadel rozmawiał z nimi z atencją, w białych rękawiczkach, Andrzejewskiemu wręcz w rozmowie sam podsuwał tłumaczenia: "Przecież Pan był zawsze uczulony na rozdarcie człowieka, na straszliwe zwątpienie".

Pięć lat później opatrzył książkę brzmiącym jak wyrok tytułem "Hańba domowa" i wstępem w zdecydowanie innej tonacji niż zadawane przez niego pytania. Dołączył też wywiad ze Zbigniewem Herbertem, wielkim poetą i subtelnym eseistą, który w czasach stalinowskich biedował, a zadebiutował dopiero w czasie odwilży. Ten wziął na siebie rolę sędziego dawnych kolegów i przyjaciół, z którymi łączyło go wiele lat opozycyjnych działań w latach 70.

"Gdyby toczył się proces - mówił Herbert Trznadlowi - zarzuciłbym oskarżonym rzeczy następujące. Więc: a) że działali ze strachu i w złej wierze, b) że powodowali się pychą, która, o dziwo, wynikała ze strachu, c) działali z niskich pobudek materialnych".

I choć sam Herbert w innym miejscu rozmowy dystansował się wobec swoich ostrych sądów ("To, co zostało powiedziane, mówiła gorsza część mojej istoty, którą wyrzucam za drzwi, kiedy próbuję pisać"), to właśnie jego styl wypowiedzi stał się w wolnej Polsce językiem obowiązującym lustratorów, mówiących o komunistycznym zaangażowaniu części polskiej inteligencji.

"Uzasadniali własne świństwo - dowodził Herbert - że my to robimy, ale z myślą o przyszłości, my z narodem. Guzik prawda, nikt i nigdy nie był z narodem. Łysemu prozaikowi odrastała lwia grzywa, zalękniony mieszczański esteta mówił, nie swoim wprawdzie, ale mocnym dźwięcznym głosem, wokół zapoznanego poety awangardowego gromadziły się obiecujące debiutantki. Jaka szkoda, że tę bajkę reżyserował stary czekista".

W maju 1986, jeszcze przed ukazaniem się książki, Jacek Trznadel odwiedził Wiktora Woroszylskiego, który - po zapoznaniu się z tytułem całości i przeczytaniu wstępu - chciał wycofać swój wywiad. Trznadel jednak twierdził, że książka jest już w druku. Odbyła się wtedy taka rozmowa:

- Kiedy godziłem się na wywiad, koncepcja Pańskiej książki była inna. Z czasem jednak najwidoczniej swoista koniunktura zniosła Pana zamierzenia w inną stronę.

- Jaka koniunktura? - żachnął się Trznadel.

- Koniunktura na demaskowanie ludzi z opozycji jako niegdysiejszych stalinowców.

"Niestety - zanotował później w dzienniku Woroszylski - wywiad ze Zbyszkiem Herbertem współbrzmi z tekstami na przykład Passenta czy specjalnymi »rozrachunkowymi« numerami miesięcznika »Poezja«. Książka ta będzie w ten sposób wykorzystywana, ale mniejsza o manipulatorów z tamtej strony, gorzej, że w jakimś takim zafałszowanym widzeniu umocni się wielu młodych »radykałów«, że może to odebrać im zaufanie do starszych opozycjonistów".

Zaś w wywiadzie dla "Nowego Życia", pisma wrocławskiej kurii metropolitalnej, dodawał: "Kiedy spotykam się z opinią mego przyjaciela Herberta, człowieka o zupełnie innym życiorysie niż mój, że chodziło nam o pieniądze, władzę, karierę, wszystko się we mnie buntuje. Jeśli tak było, dlaczego stosunkowo szybko odwróciliśmy się od tych perspektyw i nie zrobiliśmy w końcu tych karier, które leżały w zasięgu naszych możliwości?".

Również Kazimierza Brandysa zabolał ton rozmowy Herberta z Trznadlem. Tak komentował ją w "Miesiącach": "Czy z ewangelicznych słów robi się dziś tylko slogany? Chrześcijański poeta i naukowy badacz literacki rozmawiają o pisarzach, którzy przygotowali Październik '56 w literaturze, a dwadzieścia lat później założyli pierwsze nielegalne miesięczniki. I właśnie ich, »nawróconych«, piętnuje się w tej rozmowie najmściwiej, przede wszystkim im się nie chce zapomnieć. Dobrze, milczy się o innych, którzy byli lub są nadal funkcjonariuszami komunistycznego systemu w literaturze; zgoda, nie wspomina się tych, co przez wszystkie lata dyskretnie służyli reżimowi, zachowując ostrożność i stroniąc od wszelkich protestów. Poniża się natomiast tych, którzy udowodnili swą późniejszą twórczością i życiem, że są ludźmi dobrej woli i wiary. Wątpię, czy to sprawiedliwe. Podejrzewam, że istnieje typ człowieka, który chce nienawidzić".

Tadeusz Konwicki odmówił Trznadlowi rozmowy, od początku podejrzewał bowiem, iż może zostać wepchnięty do tej samej przegródki, co komunistyczni działacze odpytywani przez Teresę Torańską w "Onych". Pisał: "Może ambitny badacz mógłby zadać sobie fatygę sprawdzenia, co w tym było tak niezwykłego, tak interesującego, że w końcu wielu ludzi, którzy po latach okazali się przyzwoici i nie pozbawieni talentu, brało w tym udział".

Nam powiedział, że nie rozumie, po co się Trznadel tak namęczył, pytając tyle osób o to, dlaczego zostali stalinistami. Przecież dużo prościej byłoby zapytać samego siebie. I dodał, że utwierdził się w swojej odmowie, kiedy zobaczył Trznadla we własnej osobie: - Nie lubię mężczyzn z grzywką.

W dyskusji, która rozpętała się po "Hańbie domowej" wychwalano Trznadla i atakowano naszych bohaterów zarówno w prasie krajowej, jak i emigracyjnej, oficjalnej, jak i podziemnej. Jedynie pojedyncze głosy brały ich w obronę. "W wypadku rozmówców Trznadla, którzy splamili się współudziałem w tworzeniu stalinowskiej Polski, była to - jak się okazało po latach - felix culpa, szczęśliwa wina, zdarzenie w duchowej biografii, które wiele pomogło zrozumieć, dopingowało do rozmaitych odważnych i pożytecznych dla wszystkich przedsięwzięć. Od wielu lat rozmówcy Trznadla bronią praw polskiej literatury i współobywateli, niewielu współobrońców mając za plecami" - pisał Marek Zaleski w "Res Publice".

Tymczasem Jacek Trznadel eskalował w swoim wojującym antykomunizmie i w latach 90. kolejne wydania książki ukazywały się z jeszcze bardziej krwiożerczym wstępem. Pisał o swoich rozmówcach, że kiedy po wojnie nastał czas sowieckiej okupacji, oni poszli na lep władzy, nie bacząc na to, że "w powietrzu był zapach świeżo przelanej ludzkiej krwi i słychać było jęki ofiar". Dla swego własnego zaangażowania znajdował za to łatwe usprawiedliwienia: chciał zbawić świat, był niedojrzały, pchnęli go w tę otchłań jego przyszli rozmówcy, starsi i bardziej doświadczeni, którym on zawierzył.

Kibicowanie rzeczywistości

Kiedy w maju 1988 zaczęła się pierwsza fala strajków, które z czasem miały doprowadzić do rozmów Okrągłego Stołu, panował nastrój apatii i niewiary. Pewnie dlatego gustujący w wygłaszaniu zdań pod prąd Tadeusz Konwicki miał proroczą wizję:

"Zobaczycie - mówił przy stoliku w Czytelniku, gdzie siadywał przez lata z przyjaciółmi. - Któregoś dnia obudzimy się i już ich nie będzie".

A kiedy po wyborach 4 czerwca 1989 rzeczywiście zniknęli, Konwicki poczuł się wreszcie prawdziwie wolny. Jednak inaczej niż reszta społeczeństwa.

- Bo ja przez cały czas - tłumaczy nam - czułem się odpowiedzialny za PRL, jako że się kiedyś do niego przyczyniłem. I tu wreszcie zostałem uwolniony od samego siebie.

A choć nieskłonny do zachwytów i politycznych uniesień, w rozmowie z Adamem Michnikiem dla "Gazety Wyborczej" nie szczędził słów uznania dwóm postaciom nowej sceny politycznej - wprowadzającemu reformę gospodarczą Leszkowi Balcerowiczowi ("Dlaczego on, zamiast wybrać wygodne życie, być doradcą jakiegoś rządu, profesorem najlepszych uniwersytetów, mieć pełno pieniędzy, dlaczego on się tutaj tak zabija? Przecież tak łatwo odejść na bok, zejść na aut, co ja sam często robię. Skąd się biorą tacy ludzie?") i próbującemu zminimalizować społeczne skutki twardej polityki ministra finansów Jackowi Kuroniowi ("Mój stosunek do niego był kiedyś opalizujący, powiedzmy delikatnie. W którymś momencie padłem przed nim na kolana, dlatego że ten człowiek, który mógł - co jest u nas najbardziej pokupne - rzucić się w politykierstwo, w kombinacje, powiedział: biorę najgorszy odcinek pracy, i stara się go wzorowo wykonywać").

W pierwszych miesiącach nowej rzeczywistości miał miejsce prawdziwy festiwal twórczości Konwickiego. W grudniu 1989 odbyła się w Teatrze Ateneum w Warszawie prapremiera "Małej apokalipsy" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego i w doborowej obsadzie aktorskiej. Jan Walc, publicysta znany z bezlitosnego pióra, tym razem wystąpił w roli apologety i napisał, że Konwicki z "Małą apokalipsą" jest tym dla pokolenia "Solidarności", czym dla pokolenia 11 listopada 1918 roku był Wyspiański z "Wyzwoleniem" i "Weselem". Wkrótce potem "Mała apokalipsa", która doczekała się 17 przekładów na obce języki, stała się kanwą filmu Costy-Gavrasa.

W 1990 r. ukazała się w wydawnictwie Alfa w 50 tysiącach egzemplarzy (choć czasy już nowe, nakłady jeszcze stare) "Rzeka podziemna, podziemne ptaki", Czytelnik wznowił "Nowy Świat i okolice", zaś na Festiwalu Filmów Fabularnych Konwicki dostał Złote Lwy Gdańskie za twórczą interpretację "Dziadów" w reżyserowanej przez niego "Lawie". Kiedy pisarz w MPiK-u podpisuje "Wschody i zachody księżyca" - po autograf ustawia się gigantyczna kolejka. Nie godzi się tylko na wznowienie "Rojstów", książki napisanej zaraz po wyjściu z wileńskich lasów, w której pokazywał degenerację swojego rozbitego oddziału AK-owskiego. Dlaczego? Tłumaczy, że zawsze był przeciwko głównemu nurtowi i wreszcie ma dosyć. A teraz przyszedł czas apologii AK.

Zaproszony przez tygodnik "Le Nouvel Observateur" - jako jeden z 240 pisarzy z całego świata (jest wśród nich także Kazimierz Brandys) - do opisu "jednego dnia z życia świata, który wyznaczono na 29 kwietnia 1994 roku", nie potrafi nie powrócić do przeszłości: "Dokładnie 29 kwietnia, ale 50 lat temu - pisze - zakopaliśmy broń w Puszczy Rudnickiej i ruszyliśmy towarowym pociągiem do Polski". I dodaje, że dzień wcześniej, 28 kwietnia, tym razem już 1994 roku, był w Wilnie w ekipie prezydenta Polski, który podpisywał traktat o przyjaźni polsko-litewskiej.

Temat Kresów jest wciąż obecny w tym, co pisze i mówi. Badaczce literatury polsko-białoruskiego pogranicza Teresie Zaniewskiej, autorce książki wywiadów z polskimi i białoruskimi pisarzami, powiedział: "Białoruś we mnie żyje. Jestem częścią żywej Białorusi. Jestem też Litwinem, oczywiście". I jeszcze: "Powinniśmy się pochylić nad Białorusią jak nad kimś, kto ze względów zdrowotnych wymaga opieki, czułości i natychmiastowej pomocy. Ponieważ my jako społeczność polska, będąca w nieco lepszej sytuacji i historycznej, i cywilizacyjnej, i politycznej jesteśmy coś winni Białorusi".

Konwicki szybko uświadomił sobie, że ten nowy świat jest mu jednak trochę obcy. Kiedy dziennikarz "Wprost" Wiesław Kot zapytał go w 1995 roku, czy zawalił się jego świat, odpowiedział:

"Może nie tyle się zawalił, ile został na drugim brzegu. Towarzyszy mi przy tym bardzo miłe uczucie wolności od niepokojów i wyrzutów sumienia. Poczułem się do tego stopnia zwolniony z poprzednich obowiązków, że kiedy zaczynam się irytować na jakieś zjawisko w życiu publicznym, powiadam sobie: zaraz złożę podanie z prośbą o zrzeczenie się obywatelstwa". Dodawał: "Jestem starszym panem i należę do świata, który właśnie jest wymijany przez pociąg ewolucji".

W innym wywiadzie mówił: "Nie chcę mieć dobrego samochodu, nie chcę dominować nad innymi, być posłem, senatorem, sprawować rządu dusz. W związku z tym mam straszną ilość czasu na eschatologiczne pytania - co to wszystko znaczy, czym jest nasza egzystencja - pytania, które mnie dręczą, ale nie tak znowu bardzo". Opowiadał, że poczuwa się do lewicowości, w sensie XIX-wiecznym. "Patrzę na urynkowienie i zastanawiam się, co będzie miał z tego człowiek o niezbyt dużych apetytach".

On sam, człowiek o niewielkich apetytach, w czerwcu 1996 na spotkaniu z czytelnikami w Lublinie mówił: "Bez euforii kibicuję rzeczywistości. Wolność i demokrację zrozumiano, niestety, jako możliwość korupcji i chamstwa. W ubiegłym stuleciu mieliśmy Mochnackiego, Mickiewicza i Traugutta, a teraz mamy Sekułę i Oleksego".

W kolejnym wywiadzie na pytanie, co czyta, odpowiadał: "Czytam jedyną opozycyjną gazetę »Trybunę«, bo mam słabość do opozycji".

Oczywiście, w wywiadach padały też pytania o jego stalinowską przeszłość, ale on akurat zdaje się niespecjalnie nimi przejmować. Kiedy swego czasu felietonista "Tygodnika Powszechnego" Jerzy Pilch zarzucił mu, że jego socrealistyczne powieści to gnioty, zripostował: "Ja uczyłem się dopiero pisać. Jakie byłoby nieszczęście, gdybym pisał wspaniałe, socrealistyczne książki, którymi bym może przekonał społeczeństwo i do dziś by jeszcze rządził Gierek".

Już na początku dekady, zaraz po ukazaniu się w 1992 r. "Zórz wieczornych" - ostatniego ogniwa tetralogii, rozpoczętej brawurowo "Kalendarzem i klepsydrą" i kontynuowanej we "Wschodach i zachodach księżyca" oraz "Nowym Świecie i okolicach" - Konwicki skarży się, że ma dosyć pisania, że się znudził, stracił ambicje relacjonowania nowych czasów. Po czym pisze obdarzone prowokacyjnym tytułem "Czytadło" - skrzyżowanie kryminału i romansidła.

Odnajdujemy tam świat znany z jego poprzednich powieści (z nieśmiertelnym Pałacem Kultury w tle, pod którym tym razem biwakują handlarze), tyle że w stanie ostrej, postkomunistycznej degradacji. Rzeczywistość gwałtownych ekonomicznych, politycznych i obyczajowych przemian jest tu, jak to u Konwickiego, mocno skarykaturowana. Nie na tyle jednak, byśmy nie rozpoznawali znanych epizodów z życia wziętych. Jeśli zatem czytamy o zjeździe Soboru Słowiańskiego, na którym planuje się zjednoczenie "słowiańskiego żywiołu", a na razie urządza wyprzedaż narodowych pamiątek - np. biustonosza Emilii Plater czy szczoteczki do zębów księdza Skorupki - zaraz przychodzi na myśli aukcja generała Kiszczaka, na którą Zbigniew Bujak oddał swoją legitymację "Solidarności". Ten gest byłego przewodniczącego "S" Mazowsza stał się oczywiście przedmiotem ataków, ale Konwicki bronił reprezentującego bliską mu postawę antypatetyczną Bujaka, tłumacząc: "On w ten sposób zabija w sobie kombatanta". Co odnotował w swoim dzienniku Woroszylski.

Bohater "Czytadła" jest mężczyzną w wieku autora, wciąż powracającym w swoich monologach do wątku zmęczenia, braku motywacji i pary do życia. Nie pierwszy raz Konwicki kokietował czytelnika zbliżającą się starością. Już w 1981 r. do "Wschodów i zachodów księżyca" włożył kawałek nieukończonej, a właściwie ledwo napoczętej, powieści o staruszku, który - ku rozpaczy zawstydzonych dzieci i wnuków - zakochał się bez pamięci w swojej rówieśnicy. "Chciałem ambitnie wydobyć całe piękno starości, całą urodę zgrzybiałego ciała, całą erotykę z resztki biologicznych odruchów życia. Zamierzałem całe akapity poświęcić opisowi piękna starej więdnącej skóry z cętkami brązowych plam. Chciałem, żeby od tego kochania, od tego wysiłku erotycznego mój dziadek, który mógłby być mną za pięć, dziesięć lat, żeby ten dziadek dostał od miłosnej wariacji zapalenia płuc, udaru mózgu, zawału serca. Żeby ku zgorszeniu bliźnich umarł bezwstydnie z miłości jak młodzik". W ostatniej - a Konwicki zarzeka się, że naprawdę ostatniej - książce, "Pamflecie na samego siebie", napisał: "Wielu zdarzeń, incydentów, nowości już nie zobaczę. Ale przecież z natury nie jestem ciekawski. Bardziej ekscytująca jest przygoda, która na mnie czeka po tamtej stronie".

Przerwane milczenie

Prawdziwym entuzjastą nowych czasów okazał się Julian Stryjkowski. W 1990 r. ukończył 85 lat, a kiedy dziennikarz "Gazety" Tadeusz Sobolewski zaczął: "Chciałbym z Panem rozmawiać o Pańskim jubileuszu...", przerwał mu: "Plan Balcerowicza jest na pewno ważniejszy". Z kolei dziennikarce "Tygodnika Powszechnego" oświadczył, że gdyby był pobożny, modliłby się za Balcerowicza i powodzenie jego reform.

Choć rozliczał się ze swoją komunistyczną przeszłością po 1956 r. w powieści "Czarna róża", w drukowanej u schyłku lat 70. w drugim obiegu powieści z kluczem "Wielki strach" i później w autobiografii "Raz jeszcze inaczej", na początku lat 90. udzielił Piotrowi Szewcowi obszernego wywiadu, opublikowanego pod tytułem "Ocalony na Wschodzie", w którym raz jeszcze wrócił do politycznych rozrachunków z wiarą młodości. Sam napisał opowiadanie "Sarna albo rozmowa z chłopcem, aniołem i Lucyferem", w którym mocuje się z odwiecznymi pytaniami i problemami ludzkiej egzystencji, próbuje zgłębić tajemnicę i sens ludzkiego życia, dać świadectwo, że naszym losem na ziemi rządzi Tajemnica. I rozpoczął inne rozrachunki.

Podobnie jak tysiące innych osób, które w czasach PRL-owskiej urawniłowki i glajchszaltowania odmienności czuły się zagrożone, Stryjkowski powitał nową Polskę z radością, przyniosła mu wszak wolność bycia sobą. Po bez mała 80 latach od czasu, kiedy, chcąc się wyzwolić z zamkniętego świata żydowskiej religijności, obciął pejsy i porzucił jarmułkę - zaczął ją znów od czasu do czasu nakładać. Kiedyś, przed laty, porzucił syjonizm dla komunizmu, a kiedy z kolei porzucił komunizm, syjonizm był, nie tylko dla partyjnych ideologów, synonimem zdrady polskiej ojczyzny. Teraz doczekał czasu, kiedy mógł mówić głośno, że tak, czuje się syjonistą, choć Polska też jest jego ojczyzną. Poczuł też, że może ujawnić swój homoseksualizm, który od lat przeżywał w sposób dramatyczny, trudny do wyobrażenia dziś, w czasach "dumy gejów" i Love Parade.

"Milczenie", cieniutka książeczka z dwoma opowiadaniami (jedno publikowane wcześniej), których tematem są miłosno-nienawistne związki mężczyzny z mężczyzną, jest - jak powie sam Stryjkowski - opowieścią o fatum, o tym, że "człowiek się rodzi naznaczony, jakby przez Boga przeklęty".

"Temat ten - mówił w wywiadzie dla "Gazety" Romanowi Kurkiewiczowi i Adamowi Michnikowi - atakowałem nie po raz pierwszy. Ale nigdy wcześniej nie robiłem tego frontalnie. Przyłbicę zdarłem z siebie dopiero w »Milczeniu«. Pomyślałem sobie: masz osiemdziesiąt osiem lat, napisz to, niech to będzie twoja ostatnia książka, zatrzaśnij drzwi, niech nie będzie więcej twoich słów, nie pisz więcej o niczym".

Swoim rozmówcom mówił, że nietolerancję wobec homoseksualistów odczuł dużo boleśniej niż antysemityzm. Odważnie wyznawał, że to z powodu swej odmienności przez lata nie angażował się w sprzeciwy, tulił uszy, bał się narazić, choć przecież, gdy tylko pisarze zaczęli angażować się w opozycyjne działania, Stryjkowski był jednym z nich.

Wiele razy powracał do historii sprzed lat, która go naznaczyła piętnem inności. Było to w roku 1936, po manifestacji z okazji pogrzebu zastrzelonego przez policję bezrobotnego. Zaczęły się wtedy masowe aresztowania i do więziennej celi, w której siedział już Stryjkowski i późniejszy PRL-owski minister Marian Naszkowski, dołożono tylu więźniów, że musieli spać na pryczach po dwu. Stryjkowski dzielił posłanie z pięknym młodym mężczyzną. "On wyczuł, że ja coś przeżywam - opowiadał pisarz. - Że ja się wstrzymuję od czegoś. Że staram się opanować. Ale nie dotknąłem go. A on powiedział Naszkowskiemu coś, co było kłamstwem". Naszkowski podzielił się tą wiedzą z władzami Komunistycznej Partii Polski. I odtąd już Stryjkowski aż do wystąpienia z partii w 1966 r. czuł nad sobą ten bicz. Później już partia nie miała nad nim władzy, a jednak dopiero dzięki napisaniu "Milczenia" poczuł, że wyzwolił się naprawdę.

Ale - niczym w brazylijskiej telenoweli - na tym, co Amerykanie nazywają coming out, czyli publiczne ujawnienie swoich preferencji seksualnych, nie kończą się niespodzianki w biografii Stryjkowskiego. Opowiadała nam Anka Grupińska, która zaprzyjaźniła się ze Stryjkowskim w latach 80., że kiedyś oglądała fotografie, które trzymał pod szkłem biurka. Były tam zdjęcia zaprzyjaźnionych mężczyzn, najczęściej osób znanych ze środowiska literackiego z opozycji. Iwaszkiewicz, Andrzejewski, zdjęcie z Papieżem. Jej uwagę zwróciła twarz młodego, nieznanego jej mężczyzny.

- A to kto? - spytała.

- To mój syn.

- ???

- Ale on nie wie, że jest moim synem. Uważa mnie za przyjaciela rodziny. Wyemigrował w 1981 r. do Kanady.

Przed śmiercią zdążył mu to jednak powiedzieć.

Zmarł 8 sierpnia 1996 roku. Pochowano go na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie, a nad jego grobem odmówiono kadisz.

Obejść się bez szczęścia

Pytany, czym stał się dla niego Paryż, Kazimierz Brandys odpowiadał słowami słynnej francuskiej damy z przełomu XVIII i XIX wieku, pani Recamier: "Miejscem, gdzie najłatwiej obejść się bez szczęścia". Mieszkał tam ostatnie 20 lat swego życia. Tyle tylko że od 1990 r. zaczął spędzać w Polsce wakacje.

Brandys zakończył pisanie "Miesięcy" w momencie pierwszych pogłosek o możliwości rozmów między opozycją a władzą. Uznał, że zamyka to pewien etap nie tylko w historii Polski, ale i w jego biografii, w jego pisaniu. Gdy nadchodził czas wolności, jego bohaterami stali się: Oskar Wilde, Andre Gide i Paul Leautaud. Te czułe portrety dwóch homoseksualistów oraz jednego obłędnego erotomana i ekshibicjonisty, wydane w 1991 r. w książeczce "Charaktery i pisma", to jakby przewrotny prezent Brandysa na nową drogę życia demokracji, u której podstaw leży wszak założenie, że ludzie są niejednakowi i mają do tego prawo.

Gdy przyjeżdżał do kraju, czuł się przyjezdnym, nie tubylcem. Opisywał, jak poszedł, po kilkunastoletniej przerwie, do stołówki w warszawskim Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu: "Jadły obiad te same osoby na tych samych miejscach.Wstaję, podchodzę do uśmiechniętych pań, które pochłonęła niepamięć, całuję je po polsku w rękę. Tyle lat, nic się państwo nie zmienili. Lecz wznosi się między nami zbyt długa nieobecność. Uśmiechamy się do siebie i wiemy, że te lata nas dzielą; mamy ze sobą mniej wspólnego i mniej się nawzajem obchodzimy".

W będącym swoistą kontynuacją "Miesięcy" dzienniku-eseju "Zapamiętane" pisał, że choć czyta regularnie "Gazetę Wyborczą", nie jest w stanie przedrzeć się przez gąszcz inicjałów: KLD, UD, UP, UPR, PC, PL itd. Ten dystans pozwalał mu co prawda patrzeć na doraźne spory z bezpiecznej perspektywy: "Słyszę często głosy pełne ubolewania, że rozpadł się etos »Solidarności«. To było do przewidzenia. Etos Armii Krajowej również by się rozpadł, gdyby Polska w 1945 roku znalazła się w sferze zachodnich aliantów. Skakano by do gardeł londyńczykom i sobie nawzajem. Po roku 1920 rozpadł się etos polskiej lewicy niepodległościowej. Po śmierci Piłsudskiego pękł etos legionowy".

Z oddalenia komentował życie w kraju pod prezydenturą Lecha Wałęsy: "Pośrodku kraj wydarty komunistom, zwany ironicznie »republiką proboszczów«, ze swoją stolicą pełną straganów, w niej zaś pałacyk o białych kolumnach, gdzie modli się i urzęduje szef państwa, któremu nocą piszą na pałacowym murze »poszłem na nieszpór«".

W czasie wakacji spędzanych w podwarszawskich Oborach zobaczył film, nakręcony przez Janusza Zaorskiego na podstawie jego rozrachunkowej powieści "Matka Królów".

- Napisałem ją w 1957 roku - opowiadał nam. - Pamiętam, przyniosłem do "Twórczości" maszynopis, a Iwaszkiewicz skrzywiony mówił: Napisałeś paszkwil na partię, a nie używasz "który, które". Od razu chciał to reżyserować Andrzej Munk.

Późniejsze perypetie tego nienakręconego filmu dobrze obrazują meandry PRL-owskiej polityki kulturalnej. Janusz Zaorski napisał scenariusz już na początku lat 70. i składał kolejnym szefom kinematografii. Zaakceptowano go dopiero w czasie "Solidarności", ale zdjęcia ukończono w styczniu 1982. Władza nie wyraziła zgody na rozpowszechnianie, reżyserowi oświadczono, że to nie czas na taki film. Gdy zapytał, kiedy ten czas przyjdzie, usłyszał: "Jak partia się umocni". Pomyślał, że film dostał dożywocie, ale w końcu lat 80. jednak wszedł na ekrany, najpierw do kin studyjnych. Wcześniej jeszcze pokazywano go na tajnych projekcjach w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych przy Chełmskiej. Wiktor Woroszylski, po obejrzeniu tam "Matki Królów", zapisał: "Nie dziwota, że nie puszczono go na ekrany: poziom oskarżenia systemu znacznie wyższy niż w książce Brandysa sprzed ćwierć wieku. Po prostu ci młodzi ludzie - reżyser ma 35 lat - są mądrzejsi, niż myśmy wtedy byli". "Film jest wyraźnie lepszy od książki" - pisał z kolei Brandys Zaorskiemu. "To bardzo rzadki ukłon literata w stronę filmu" - komentował reżyser.

W ostatniej książce Brandysa - "Przygodach Robinsona" - widać, że z horyzontu jego obserwacji znika współczesne życie polityczne, zaś żywiołem jego rozmyślań staje się starość, zniedołężnienie, choroba. I tak jak kiedyś bycie w opozycji zapewniło mu dogodny punkt obserwacyjny do refleksji nad Polską czy rolą inteligencji, tak teraz ciężka choroba, długotrwały pobyt w szpitalu, sztucznie wywołana za pomocą morfiny i kurary śpiączka dały mu niezwykły wgląd w proces starzenia. Cudem uratowany, opisał to pełne majaków, halucynacji, przerażających koszmarów i pięknych wizji doświadczenie przechodzenia na drugą stronę.

"Przygody Robinsona" to kolejny etap podsumowania własnego życia i żegnania się z czytelnikami. Pisał: "W Polsce nie lubi się obcych, a swoich się oczernia, ja byłem swój i obcy". Tam też opisuje, jak nieoczekiwanie odnalazła go w Paryżu młoda, piękna Amerykanka -wnuczka, o której istnieniu nie wiedział. Nigdy nie poznał jej matki, poczętej w czasie Powstania Warszawskiego. Nigdy nie próbował nawiązać kontaktu ani z jej matką, ani z babką. Ta ostatnia była jeszcze w ciąży, kiedy mężczyzna, który ją kochał, powiedział Brandysowi, że chce spędzić z nią życie i uznać dziecko, o którym wie, że nie jest jego. Dopiero po jego śmierci wnuczka postanowiła odnaleźć znanego z opowieści babki Kazimierza Brandysa. Przeżywszy całe życie jako człowiek bezdzietny, nieoczekiwanie u schyłku życia zaznał radości bycia dziadkiem.

"Była olśniewająca - napisał po pierwszym spotkaniu. - Czułem nie tyle wzruszenie, co zachwyt. Te wąskie skronie. Ten nieskazitelny owal twarzy. »Bereniko - przemówiłem - powtórz swojej matce, że ma zachwycającą córkę«. »Wow! - odpowiedziała - ty masz także zachwycającą córkę«".

Kiedy na wieczorze autorskim w warszawskim Klubie Księgarza jakiś zaintrygowany czytelnik spytał, czy ten fragment nie jest aby mistyfikacją, Brandys odpowiedział, że jego proza zawsze karmiła się wątkami autobiograficznymi.

W ostatnim roku życia zaczął pisać "Notatki z lektur i życia". Polska współczesna, przez lata naturalne tworzywo jego twórczości, zaczyna tam coraz bardziej blednąć. Coraz intensywniejszy jest Paryż, wspomnienia z przeszłości. Zaś postać generała Archambeaud, sąsiada z piętra wyżej, dumy francuskiej armii, który okazał się transwestytą (co ukrywał przez całe życie ,,dla ratowania honoru Francji"), jest dużo wyrazistsza niż jakakolwiek postać ze współczesnej Polski. Pod datą 23 lutego 1999 odnotował: "Kraj nie budzi tęsknoty i nie stanowi duchowego oparcia. Tyle zajadłości, stada hien i szakali grasują. Strajk chłopów, który może doprowadzić do bankructwa polskiej gospodarki. Lży się bezkarnie prezydenta. Występy księdza Jankowskiego, żydożercze broszury w przedsionku kościelnym. Strajk anestezjologów urągający zasadom etyki lekarskiej".

Zmarł 11 marca 2000 roku.

Pozwólcie nam się cieszyć

Kiedy po zwycięstwie 4 czerwca 1989 strona solidarnościowa jakby przeraziła się własnego triumfu, Wiktor Woroszylski między pierwszą a drugą turą wyborów pisał w "Gazecie Wyborczej" w artykule "Pozwólcie nam się cieszyć": "Kochani przywódcy »Solidarności«, dlaczego nie cieszycie się z nami i nam nie pozwalacie się cieszyć, kiedy mamy powody? Dlaczego w publicznych wypowiedziach niektórych z Was pobrzmiewa jakby wyrzut, że zachowując się jak ludzie wolni, jak normalni wyborcy w normalnym świecie, wybierając, kogo chcieliśmy wybrać, i skreślając, kogo chcieliśmy skreślić, postąpiliśmy nierozważnie? Rozpogódźcie się, proszę, uwierzcie, że zwycięstwo to zwycięstwo, i świętujcie z nami. Święto i tak nie będzie trwało długo, za progiem przestępuje z nogi na nogę nasza powszedniość ze wszystkimi odziedziczonymi troskami, ale może i z nią łatwiej będzie nam się borykać, jeśli nie stłamsimy w sobie tej radości, tego wspaniałego poczucia, że zdołaliśmy, że wyszło, że nie mamy się czego wstydzić".

Woroszylski od początku przeczuwał, że cudownej przemianie komunizmu w demokracji powinna towarzyszyć terapeutyczna radość. On sam potrafił się cieszyć odzyskaną wolnością, nie zważając na towarzyszące transformacji niedogodności. Uczestniczył w posiedzeniach Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, komentował nową rzeczywistość w felietonach w "Więzi", pisywał również do "Gazety". Odmówił co prawda przyjęcia stanowiska szefa Instytutu Kultury Polskiej w Moskwie, ale na prośbę ministra kultury Izabeli Cywińskiej w marcu 1990 pojechał tam, by zorganizować w ramach tygodnia kultury radzieckiej w Warszawie (wciąż funkcjonowały zobowiązania wynikające z umów między PRL i ZSRR) spotkanie pisarzy polskich i rosyjskich. Był to jego pierwszy od 20 lat wyjazd do ZSRR.

Wcześniej, jesienią 1989, gdy przyjechał do Polski poeta Wołodia Sokołow, Woroszylski z radością konstatował, że mimo iż nie widzieli się 33 lata, na wszystko mają jednakowe poglądy. Zadał wtedy sprawdzające pytanie: "Jak ty byś się zapatrywał na to, żeby to imperium się rozpadło?". I z ulgą usłyszał: "Oczywiście, że jestem za". Mówił jednak po kilku latach, że i Sokołow, i wielu innych jego przyjaciół stamtąd pogubiło się w nowej Rosji. Nie dziwiło go to zresztą. Wszak tam podobnie jak u nas - tłumaczył - wraz z wolnością pojawiło się mnóstwo paskudnych nurtów, i po prostu bredni, a wszystko to na o wiele większą skalę niż w Polsce.

Przez całe lata 90. Woroszylski prowadził swoją prywatną wojnę publicystyczną z tymi, którzy za główny cel ataków wzięli sobie garstkę dawnych wyznawców komunistycznej doktryny, prostował nieścisłości i przekłamania, odpowiadał na prasowe ataki. Te z prawa i te z lewa.

Kiedy Ludwik Hass, recenzując "Marcową kulturę" Marty Fik, pozwolił sobie na ubecki zarzut, że represjonowani wtedy pisarze jakoś nie umierali z głodu ani się nie zapożyczali, musieli więc być finansowani przez "wrogie siły", odpowiadał: "No cóż, obywatelu śledczy, po latach mogę z całą szczerością zeznać, że w okresie, kiedy miałem zakaz druku, a żonę wyrzucono z Uniwersytetu Warszawskiego, kilku kolegów użyczyło mi nazwisk dla publikacji moich przekładów, a pewien znakomity pisarz, którego książki cieszyły się powodzeniem za granicą, po prostu podarował mi pewnego dnia znaczną sumę pieniędzy... czy wystarczy, żeby pan się wyzbył podejrzeń, że to CIA nie dała umrzeć z głodu pozbawionym środków do życia przez Polskę Ludową?".

Kiedy profesor Ryszard Przybylski, recenzując książkę Jana Walca o Mickiewiczu, zarzucił mu, że cała "jego działalność jest przykładem ostatecznej degrengolady kultury czy raczej subkultury wytworzonej w ostatnich kilkunastu latach przez kombatantów zawodowej opozycji antykomunistycznej", Woroszylski wziął w obronę dawnego publicystę "Biuletynu Informacyjnego" KOR-u i podziemnego drukarza. Atak Przybylskiego nazwał "manifestem pogardy i nienawiści" do środowiska, które w latach 70. i 80. uczestniczyło w działalności opozycyjnej. "Podobne ujęcia - pisał - spotykało się swego czasu na łamach »Trybuny Ludu«, specjalizował się w nich na przykład, używając różnych pseudonimów, Witold Nawrocki (notabene też profesor, a nawet przez kilka lat dyrektor Instytutu Badań Literackich). To on dowodził nędzy kulturotwórczej opozycji, całkowitego braku walorów literackich w powieściach Konwickiego i Stryjkowskiego, grafomanii Barańczaka, zgubnego politykierstwa uprawianego przez pisarzy bez talentu".

Nie wahał się nazwać, kogo - świadomie czy nie - reprezentuje wybitny profesor. A mianowicie "zbiorowość ludzi nie uczestniczących w oporze, stroniących od porywania się z motyką na słońce, nie dających się wciągnąć w jałowe, ich zdaniem, bunty, konspiracje, protest i mających je »kombatantom« za złe". Bowiem - konkludował, rozszyfrowując mechanizmy, na mocy których on i jego przyjaciele z opozycji padali ofiarą ataków - "jakąkolwiek niechęcią otaczano w Polsce rządy PZPR i WRON, nie oznaczało to bynajmniej sympatii dla pomyleńców, którzy coś tam knuli, coś tam pisali, manifestowali, tworzyli godzące w aktualny porządek programy i struktury. Wśród zachowujących rezerwę, zamykających się w swoim świecie, ostrożnych - było wielu zacnych ludzi, robiących swoje w rozmaitych dziedzinach, zasłużonych dla powszedniego biegu życia, a czasem też dla nauki i kultury. Absurdem byłoby wysuwanie wobec nich pretensji o taką czy inną postawę. Ale w tych samych środowiskach narastały też niekiedy pretensje pod adresem żyjących inaczej, decydujących się na coś innego - o tę zuchwałą inność, o pychę zatem, o niejasne i podejrzane - skoro nie powszechne - motywy postępowania, narastała potrzeba gloryfikacji własnego wariantu życia kosztem obranego przez tamtych".

Cztery lata po artykule "Pozwólcie nam się cieszyć", w listopadzie 1993, po zwycięstwie wyborczym SLD i PSL, Woroszylski opublikował w "Gazecie" tekst "Pozwólcie nam się martwić". Z goryczą pisał tam o wojnie na górze, przypominał pamiętne zebranie Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", na którym Wałęsa zbeształ sędziwego redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego" Jerzego Turowicza, i dokonywał smutnego podsumowania pierwszych lat wolności:

"Pod hasłem dekomunizacji wczorajszy propagandysta partyjny (czy - jeśli Państwo pamiętacie, co to za okaz - »koncesjonowany katolik«) może na łamach chrześcijańskiego pisma gromić »różowych« i tropić ich »sojusz z czerwonymi«. Ktoś rozumny i przyzwoity może zostać wyparty przez, dajmy na to, niedawnego sygnatariusza petycji »grunwaldzkiego« betonu do Biura Politycznego o nałożenie kagańca rozbrykanej inteligencji. Ktoś niepomny własnej młodości może z kaznodziejskim patosem piętnować z trybuny »pachołków« i »płatnych zdrajców«. Mędrek literat odreagowujący dawny konformizm może odkryć w sobie złoża »ideologii narodowej« i obwieścić, że ci, którzy go wciągali do antykomunistycznej opozycji, a teraz mówią o Europie i państwie prawa, to w istocie »mutanci komunizmu«, obca narośl na ciele narodu".

Kiedy to pisał, już wiedział, że ma raka. Zdiagnozowano go wiosną 1993 roku i wtedy napisał wiersz "On jest w porządku":

 

A jeżeli nawet -

nie zgłaszam do Niego pretensji

On jest w porządku

Tyle razy nie skorzystał z okazji żeby mi to zrobić

Miał do dyspozycji

przeciągi zarazki bomby

zaryglowane wagony na wschód i zachód

Miał żołnierza na moście

nad Niemnem zbielałym

i nieznanych sprawców na żoliborskim skwerze

Podróże morskie przechodzenie przez jezdnię

Głęboką narkozę i zwyczajny sen

Rozpacz nieostrożność przypadek

Nie spieszył się dał mi szansę:

tyle czasu żeby kochać i nie dość kochać

ruszać się oddychać stawać bez tchu

strugać deski pisać do rymu

myśleć o niepojętym i

zobaczyć Neapol

Tyle czasu i jeszcze nadwyżkę do

przepuszczenia przez palce

przez oczy przez serce

Nie był dla mnie jak ojciec surowy lecz

jak hojny i pobłażliwy wujek

Ale wreszcie musi

mieć mnie dość

któregoś dnia którejś chwili

 

Ten wiersz wszedł do wydanego w 1995 r. i wypełnionego poruszającymi wierszami o sprawach ostatecznych tomiku "Ostatni raz". Tam też znalazł się przekład z niemieckiego poety Reinera Kunzego: Umrzyj wcześniej ode mnie, odrobinę/ wcześniej/ Żebyś nie musiała/ wracać do domu/ sama", do którego Woroszylski dopisał: "Przypis tłumacza-egoisty": "Nie umieraj wcześniej/ jeżeli to zrobisz/ kto będzie mnie trzymał za rękę/ no wiesz, kiedy".

Rok przed śmiercią zdążył jeszcze przygotować dla "złotej serii" PIW-u wybór poezji Władysława Broniewskiego, poprzedzony esejem o zmarłym poecie. 1 lutego 1996 udał się na wieczór promocyjny do Klubu Księgarza na Starym Mieście, gdzie rozpętała się prawdziwa burza. Potępiono komunistycznego poetę Broniewskiego, Woroszylskiemu zaś dostało się za "fałszowanie historii", "odnawianie cenzury", ukrywanie "hańby poety", a wszystko dlatego, że nie uwzględnił w wyborze "Słowa o Stalinie", które - jak tłumaczył - uznał za wiersz bez wartości.

Po powrocie do domu żałował, że zdenerwowanie nie pozwoliło mu powiedzieć wszystkiego, co zamierzał. Postanowił więc odpowiedzieć w felietonie w "Więzi".

"Łaskawy panie - odnosił się do głównego adwersarza - jeśli znajduje pan przyjemność (mniejsza o jej charakter) w ponawianej lekturze »Słowa o Stalinie«, to chyba chroni pan w biblioteczce jedno z licznych wydań, w których utwór ten zamieszczono. Jeżeli nie, proszę sobie gdzieś wypożyczyć i wykonać xerokopię. Co do mnie, to żałuję, ale nic dla pana nie mogę zrobić. I proszę się nie gniewać: interesują mnie czytelnicy, którzy z innych niż pan powodów od czasu do czasu sięgają po tom poezji".

To był jego ostatni publiczny występ i ostatni opublikowany za życia tekst. Zmarł 3 września 1996 roku. W domu, pod troskliwą opieką żony Janiny. Do końca nie pogodził się z tym, że nie chciano uznać jego przemiany, choć tak się zmienił od czasu swej rewolucyjnej młodości.

Chociaż czy naprawdę się zmienił? W opowiadaniu z czasów rewolucji francuskiej "Spór o rzeźnika Legendre'a" Woroszylski opisuje losy żarliwego jakobina, zwolennika "Wielkiej Destrukcji, z której miał się wyłonić świat szczęśliwych i równych obywateli"; "zgnębiony krwawym doświadczeniem historii", postanawia on odpokutować swoje winy i czynić dobro. I tak z tą samą namiętnością, z jaką niegdyś żądał głów i krwi arystokratów, zaczął peregrynować od więzienia do więzienia, by - jako członek Komitetu Bezpieczeństwa - kasować wyroki ludzi skazanych przez rewolucję.

Rzeźnik Legendre w swoim drugim żywocie - pisze Woroszylski o bohaterze, z którym niewątpliwie się utożsamił - stał się kimś zupełnie innym. I dodaje: "To nieścisłe - był niezmiennie tym samym co w poprzednim wcieleniu i dlatego tylko mógł zostać całkiem nowym człowiekiem"