Rzeczpospolita - 04-01-2008

 

Agnieszka Rybak

Trzy kule na pożegnanie

 

Należał do najbarwniejszych postaci lewicy. Ale Ireneusz Sekuła, bywalec salonów, wicepremier, a później biznesmen z ostentacyjnym cygarem, naprawdę intrygujący stał się dopiero po śmierci. Choć prokuraturze nie udało się ustalić, dlaczego zginął, w tle śledztwa pojawia się świat długów, pieniędzy "znikąd" i stojący za nimi ludzie.

W tej sprawie wszystko może się ze sobą wiązać, jednak nie sposób tego udowodnić. Na pewno wiadomo tyle, ile można wyczytać w notatce sporządzonej przez policję na miejscu zdarzenia. 23 marca 2000 r. o godzinie 4.50 pod bramą na ulicy Brackiej w Warszawie na radiowóz czekała córka Ireneusza Sekuły. Razem z policjantami udała się na trzecie piętro. Tam mieściła się firma, polska filia spółki założonej w Chicago. Na podłodze klatki schodowej, ścianach i przy windzie widoczne były ślady krwi. W ostatnim pokoju leżał Ireneusz Sekuła. Policjanci odnotowali, że rany, które miał w okolicy klatki piersiowej i w pobliżu serca, wyglądały na postrzałowe. W pokoju na stoliku został rewolwer i kilka pożegnalnych listów. Leżącego reanimowali sanitariusze. Lekarz określił stan jako bardzo ciężki. Pogotowie szybko zawiozło Sekułę do szpitala MON na Szaserów.

Pod koniec ubiegłego roku wznowione po kilku latach śledztwo w tej sprawie, dotyczącej "doprowadzenia do targnięcia się na własne życie Ireneusza Sekuły przez nieustalone osoby w nieustalony sposób", zakończyło się umorzeniem. Jak poprzednio, także i tym razem brak było "danych dostatecznie uzasadniających popełnienie czynu".

Miłośnik cygar

Kariera Ireneusza Sekuły dla wielu stanowiła modelowy przykład nomenklaturowego awansu. Psycholog po Uniwersytecie Warszawskim, do PZPR wstąpił w 1966 r. Pracował w Ministerstwie Przemysłu, piął się po szczeblach partyjnej kariery. W rządzie Zbigniewa Messnera objął tekę ministra pracy. U schyłku komuny w 1988 r. został wicepremierem w gabinecie Mieczysława Rakowskiego. Dopiero po śmierci Sekuły historyk Piotr Gontarczyk ujawnił teczkę z zasobów IPN. Wynikało z niej, że Sekuła jeszcze na studiach został pozyskany przez Agenturalny Wywiad Operacyjny - komórkę szkolącą ludzi, którzy mieli być przerzuceni na terytorium wroga tuż przed atakiem armii Układu Warszawskiego.

Po 1989 r. polityczna kariera Sekuły nieco przystopowała. Chociaż był posłem - nieprzerwanie do 1997 r. - a w czasach pierwszego powrotu lewicy do władzy od 1993 r. do 1995 r. kierował Głównym Urzędem Ceł. Wykorzystał jednak nowe możliwości w inny sposób - realizował się w biznesie. Wypracował sobie wtedy wizerunek prawdziwego kapitalisty: przechadzał się z dużym, masywnym, jednym z pierwszych w Polsce telefonów komórkowych, słynął z zamiłowania do cygar. Już wówczas jednak wrocławska prokuratura przyglądała się nieufnie jego talentom biznesowym. Prowadziła kilka śledztw, w tym m.in. w sprawie spółki Polnippon (miał w niej przywłaszczyć pieniądze) oraz zakupu przez GUC, któremu szefował, budynku po fabryce im. Róży Luksemburg od Dariusza Przywieczerskiego, prezesa Universalu. Po transakcji specjaliści odkryli, że budynek jest przesycony rtęcią. Jednak Sekułę chronił immunitet.

Ireneuszowi Sekule, poza prokuraturą, dokuczały choroby. W 1994 r. przeszedł wylew. Choć koledzy systematycznie wozili go na wizyty do Anina - był pod stałą opieką neurologa i neurochirurga - jego stan się pogarszał. Miał problemy z mową. Chód stał się dziwnie niemęski - drobił kroczki. Proste czynności manualne sprawiały mu kłopot. Zawodziła koordynacja ruchów - dlatego pisał prawie wyłącznie na komputerze. Gdy choroba się nasilała, popadał w silną depresję. "Ostatnio mąż chodził bardzo zestresowany, a powodem między innym była nagonka prasowa i powrót do poprzednich lat" - opowiadała potem żona.

Od dawna już silnych napięć nie rozładowywał za pomocą alkoholu. Kiedyś dusza towarzystwa, teraz z trudem mógł się w nim odnaleźć. Część dawnych kolegów unikała go, bo kojarzył się z kłopotami. Inni - bo nie byli w stanie go zrozumieć. - Gdy opowiadał dowcip, rozmówca już od początku się uśmiechał, bo nie wiedział, czy opowiadający jest w połowie, czy może już skończył - mówi jego znajomy. Frustrowało go to.

Nie rehabilitujcie mnie pośmiertnie

Coraz dotkliwiej odczuwał samotność, choć - jak wykaże później śledztwo - nazwanie jego życia monotonnym byłoby nadużyciem.

Tamtego dnia, 23 marca 2000 r., wyszedł rano do pracy - opowiadała żona Bogumiła. Jak każdego dnia, kilkakrotnie do niej dzwonił. Około 18.30 wrócił do domu, jednak po półgodzinie znów pojechał do biura na Bracką. Około 23 żona zadzwoniła zaniepokojona, że nie wraca, uspokoił ją jednak, iż popracuje jeszcze dwie godziny. Już wtedy wyczuła, że jest przygnębiony. "Ze sposobu mówienia nie wynikało, iż w pokoju ktoś jeszcze przebywa" - zeznawała potem.

Po dwóch godzinach znów chwyciła za słuchawkę, ale on telefonów nie odbierał. Podniósł słuchawkę dopiero ok. trzeciej, nadal jednak twierdził, że jeszcze przez chwilę musi pozostać w biurze. Pół godziny później sam zatelefonował do domu. Wówczas powiedział żonie "coś w rodzaju" tego, że nie układa mu się życie, nie widzi jego sensu i prosi o wybaczenie. Potem się rozłączył. Zadzwonił do córki. Z nocnej rozmowy zapamiętała tylko, że ojciec się żegnał. Mówił, iż bardzo ją kocha. Po krótkiej naradzie postanowiły pojechać do biura. Przez 10 - 15 minut stały pod bramą, dzwoniąc domofonem. Nikt nie odbierał. W końcu otworzył im kratę. Gdy utknęły pod drzwiami budynku, zobaczyły, że zjeżdża winda. Otworzył im drzwi prawą ręką. Lewą stronę ciała miał we krwi. Córka wezwała pogotowie. Opierając się o ścianę, Sekuła wjechał z żoną windą do biura. Stojąc w progu, powiedział niewyraźnie: "dobij mnie". Wówczas odsunęła od niego broń, która leżała na stoliku. Siedział w fotelu, podtrzymywany przez żonę. Tak zastało ich pogotowie.

Przesłuchiwani przez policję sąsiedzi zeznali, że tej nocy nie słyszeli żadnych hałasów, podejrzanych krzyków czy strzałów. Wyjątkiem były dwie sąsiadki. Jedna, mając problemy z zaśnięciem, wstała, by zrobić sobie herbatę. W pierwszym zeznaniu twierdziła, że wyraźnie słyszała szmery i jakieś rozmowy, a potem dwa strzały. Gdy po jakimś czasie o zdarzeniu opowiadała ponownie, znając w tej sprawie relacje z gazet, mówiła już o trzech strzałach. Prokurator wyłapał ten brak konsekwencji. Druga sąsiadka słyszała odgłosy na klatce, ale było to ok. 5 rano, prawdopodobnie więc chodziło o policję i pogotowie.

Ireneusz Sekuła zostawił kilka pożegnalnych listów, pisanych na komputerze, z niewyraźnymi podpisami, których autentyczność potwierdził grafolog. Pierwszy, bez wątpienia przeznaczony dla opinii publicznej, zaczynał się od słów: "Od kilku lat jestem przedmiotem bezprzykładnej nagonki". Sekuła twierdził w nim, że mimo wysiłków prokuratury, niektórych polityków i większości mediów, wreszcie wychodzi na jaw banalna prawda: w Polnipponie niczego nie zawłaszczył, wziął jedynie pieniądze, które mu się należały, zaś gmach fabryki przeznaczony na siedzibę GUC okazał się wolny od "rzekomego skażenia", a GUC na nim zarobił.

Skoro tak oceniał swoją sytuację, skąd decyzja o samobójstwie? Sekuła wyjaśniał, że jego sprawę może umorzyć tylko sąd w składzie trzyosobowym, który zbierze się może za 4 lata. "Nie jestem w stanie tak długo czekać. Stan mojego zdrowia gwałtownie się pogarsza, a od wszystkich lekarzy słyszę: warunkiem leczenia musi być ustanie stresu". Pisał, że nie chce być ciężarem dla rodziny. Ostatnie zdanie brzmiało: "I proszę nie rehabilitować mnie pośmiertnie". Jego woli stało się zadość - nikt nie miał takiego zamiaru. List osobisty do żony był włożony w skrzynkę na listy w ich domu. Do niego dołączona lista dłużników i zobowiązań finansowych.

Jeśli nie oddam, to mnie zastrzelą

Dwa inne listy, adresowane do najbliższych współpracowników - Mirosława W. i Jerzego K. - nieznacznie tylko różniące się treścią, leżały w gabinecie Sekuły na Brackiej. Jerzy K. był biznesowym wspólnikiem Sekuły. Razem zakładali firmy, w których potem pracowali. Mirosław W. to przyjaciel, emerytowany oficer BOR, dawny ochroniarz Sekuły. Nie był przez Sekułę formalnie zatrudniany, choć panowie planowali wspólny biznes - firmę, w której W. miał zostać wiceprezesem. Na razie pełnił funkcję pomocnika i "tłumacza" Sekuły - jako jeden z nielicznych rozumiał jego niewyraźną artykulację.

Treść listów do dziś pozostaje zagadką. "Jurku, wybacz, brakowało mi kilku dni lub może godzin. Wiem, że nie możesz czekać - mam tylko jedno honorowe wyjście, którym odchodzę. Dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś i przepraszam za kłopoty. Ściskam Cię, stary przyjacielu, mimo wszystko nie wspominaj mnie źle". List do Mirosława W. - tej samej treści - wzbogacony jest o zdanie: "Proszę, przekaż Miłej (tak nazywał żonę) mój czarny neseser i zaopiekuj się nią w miarę możliwości".

Problem w tym, iż Jerzy K. zapewnia, że Sekuła nie miał wobec niego żadnego długu. Mirosław W. przekonywał zaś prokuraturę, iż nie żądał natychmiastowej spłaty długu, jaki zaciągnął u niego Sekuła. Historia tego długu owiana jest zresztą tajemnicą. 26 lutego 2000 r. właśnie do Mirosława W. udał się potrzebujący 100 tys. dolarów Sekuła, którego odsyłali z kwitkiem kolejni przyjaciele. Byłemu ochroniarzowi BOR udało się znaleźć 93 tys. 500 USD. Biznesmen stawił się po pieniądze osobiście. Następnego dnia Mirosław W. zastał na swoim biurku wystawione przez Sekułę pokwitowanie. Twierdził, że bardzo go to zdziwiło, bo wcześniej - choć pożyczał mu pieniądze - o żadnych dokumentach między przyjaciółmi nie było mowy.

Przyjaciele Sekuły wspominali jednak o długach i rozpaczliwej sytuacji finansowej, która zmuszała go do coraz gwałtowniejszego szukania pieniędzy. Bronisław K., doradca Sekuły w GUC, zeznał, że 1 lutego Sekuła "wezwał go w trybie alarmistycznym" na spotkanie w warszawskiej restauracji Baszta. Na kartce podał mu wypisany wcześniej tekst: "Pomóż mi zdobyć 50 tys. USD do 8 lutego. Jeśli nie oddam, to mnie zastrzelą". Kartkę natychmiast podarł. K. najpierw kpił z tego, potem poradził, by S. udał się na policję. Zasugerował również pożyczkę pod hipotekę. Na żadne z tych rozwiązań Sekuła nie przystał. Spotkanie się zakończyło.

Z zebranych relacji wynika, że Sekuła zwracał się kolejno do wielu zaprzyjaźnionych biznesmenów. - Obiecywali, kazali mu się stawiać o określonej godzinie, a gdy on stawał pod głównymi drzwiami, oni wychodzili bocznymi. To było upokarzające - opowiada znajomy. Na co były potrzebne pieniądze? Nikt o to nie pytał. Zresztą z zeznań złożonych w prokuraturze wynikało, że przyjaźnie w tej grupie polegały na pełnym zrozumienia dyskretnym milczeniu. Ireneusz S. - jako prawdziwy człowiek biznesu - często zaciągał pożyczki. Choćby u Jana P., który w 1999 r. przekazał mu 80 tys. zł. a Sekuła oddał z niewielkim opóźnieniem. - Więcej na ten temat nie mówił, ja natomiast nie pytałem, bo nasza przyjaźń polegała między innymi na tym, że nikt z nas nie dociekał głębszych przyczyn - mówił prokuraturze Jan P.

W samobójstwo Sekuły mało kto wierzył. - Gdyby chciał się zabić, to skutecznie, bo wszystkie jego działania były obliczone na skuteczność - mówił jeden z przyjaciół. Spekulacje mnożyły się, bo Sekułę od lat otaczała aura podejrzanych interesów. A poza tym, czy człowiek o zdrowych zmysłach, który naprawdę chce odebrać sobie życie, celuje w brzuch? Do tego niezrażony pierwszym niepowodzeniem, robi to trzy razy z rzędu? Wszyscy zadawali sobie pytanie: jak to możliwe?

Dwie ekspertyzy zrobione na zlecenie prokuratury są zbieżne: strzały w kierunku lewej części klatki piersiowej mogły zostać oddane przez samego Sekułę. Przynajmniej jeden padł z pozycji siedzącej, gdy był on odchylony w fotelu. Strzał padł z bliska. Biegli nie byli w stanie ocenić kolejności oddawania strzałów, co rozwiałoby wątpliwości, czy Sekuła mógł strzelać do siebie sam. - Wszystkie trzy strzały mogły być zarówno strzałami samobójczymi, jak i mogły być oddane przez inną osobę - ocenił biegły.

Po przewiezieniu do szpitala, Sekuła kilka razy odzyskiwał przytomność i konsekwentnie twierdził, że postrzelił się sam. Mówił o tym lekarzowi tuż po przywiezieniu do szpitala i żonie. Rozmowa z Bogumiłą S. była jedną z ostatnich. Zmarł po przeszło miesiącu, 29 kwietnia.

Śledczy czekali z przesłuchaniem na poprawę jego stanu zdrowia, w czasie pobytu w szpitalu prokurator był u niego raz. Sekuła jednak zeznawać nie chciał. Jego stan zdrowia od początku kogoś bardzo interesował. Już następnego dnia po zdarzeniu do pokoju lekarskiego na intensywnej terapii zadzwonił o świcie mężczyzna. Nie przedstawiając się, próbował dowiedzieć się o stan zdrowia Sekuły. Lekarka, która podniosła słuchawkę, odmówiła udzielania informacji. Wtedy ją nawyzywał. Pół godziny później podobny telefon odebrał przełożony lekarki.

Tkwił w tym błocie po uszy

To zresztą niejedyna zagadka związana z telefonami. Kiedy prokuratura ustaliła listę abonentów, którzy według wydruków mieli się łączyć z Sekułą lub jego biurem, okazało się, że aż 13 osób spośród nich Sekuły nie zna i zaprzecza, by do niego dzwoniło. Billingi wykazały, iż łączył się z nim m.in. kierowca z Kalisza czy ponad 90-letni emeryt, który według zeznań jego córki nie przebywał wtedy w mieszkaniu. Tych zagadek nie udało się rozwiązać, a śledztwo zakończyło się niczym.

Prokuratura wznowiła jednak śledztwo w grudniu 2005 r., ponieważ pojawiły się nowe okoliczności. Pierwsza: w innej sprawie prowadzonej przez śledczych z Katowic w stenogramie podsłuchiwanej rozmowy handlarzy narkotykami, która miała miejsce 23 marca 2000 r., padło nazwisko Sekuły. P. pytał: "Co się stało Sekule?". Jego rozmówca, L., nie wiedział, więc P. dodał: "Jakaś strzelanina, trzy kule dostał". L. podsumowuje: "On przyjmował gości bez rachunku, rzekomo miał wysokie długi, on tkwił w tym błocie po uszy. On nie załatwił dla niego zleconych spraw."

Drugim impulsem były zeznania świadka koronnego Piotra W. Zeznał, że wie o innych, niż oficjalnie przyjęte, okolicznościach śmierci Ireneusza S. Przez pewien czas siedział w areszcie śledczym w Katowicach, gdzie przebywał również Ryszard Bogucki, podejrzewany o płatne zabójstwa, w tym szefa mafii pruszkowskiej Andrzeja Kolikowskiego "Pershinga". To Bogucki, w przypływie więziennej nudy, miał w grypsach podawanych przez dziurę w ścianie (siedzieli w sąsiednich celach) opowiedzieć mu historię zasłyszaną od Mirosława D. "Malizny". "Malizna", po śmierci "Pershinga" jeden z liderów Pruszkowa, miał chwalić się Boguckiemu, że to on wraz z synem Arturem D. złożyli Sekule wizytę feralnej nocy. Próbowali odzyskać zaciągnięty u "Pershinga" dług - 2 mln dolarów. Wywiązała się szamotanina, a Sekuła postrzelił się przypadkiem.

Po tym wypadku Mirosław D. lub jego syn kontaktowali się z prof. Kabacińskim lub Karasińskim, który miał pracować w szpitalu na Szaserów, by dowiedzieć się, czy Sekuła przeżyje. Piotr W. znał jednak tę historię tylko ze słyszenia, a Bogucki odmówił składania zeznań.

Inny świadek koronny Jarosław Sokołowski "Masa" zeznał, że to Bogusław Bagsik pożyczył Sekule milion dolarów, a ponieważ pożyczka nie została spłacona, poprosił "Pershinga" o jej wyegzekwowanie. "Pershing" i Sekuła mieli prowadzić wspólne interesy. Po zabójstwie "Pershinga" w sprawie długu miał naciskać Andrzej Zieliński "Słowik". Inny świadek opowiadał, że dług wobec Bagsika miał wynosić 2 mln dolarów, co Sekuła miał potwierdzić podpisanym wekslem. Przesłuchiwany Bagsik twierdził, że Sekuła pożyczał od niego pieniądze, ale dużo mniejszą sumę, wiele lat temu i oddał w całości. Prokuratura uznała te zeznania za niewiarygodne. Trudno sobie wyobrazić, by w trakcie tak opisanego zdarzenia sprawcy działający bez wcześniejszego planu pozostawili na miejscu zdarzenia listy pożegnalne do rodziny. Co więcej, list do żony został włożony i to nie przez pocztę do domowej skrzynki Sekułów jeszcze przed strzałami na Brackiej - Bogusława S. przeczytała go, zanim jeszcze znalazła postrzelonego męża.

Trudno też sobie wyobrazić, by spontanicznie działający sprawcy nie pozostawili żadnych śladów. A w pomieszczeniach biura nie natrafiono na odciski linii papilarnych "Malizny" ani jego syna. Nie było ich również na broni. Artur D., który miał nocą z ojcem odwiedzić Sekułę, zeznał, że nie znał osobiście Sekuły, a jedyne, co o nim wie, to, że był osobą "z wyższych sfer", politykiem. Jeden raz przeczytał o nim w gazecie, a właściwie o tym, że wraz z ojcem go zabił. - My nie znamy ludzi z tych sfer - twierdził D.

Prokuratura nie znalazła także lekarza o zbliżonym do podanego przez świadka koronnego nazwisku, który pracowałby w szpitalu na Szaserów.

Na pomoc bohaterów podsłuchanej rozmowy także nie ma co liczyć. P już nie żyje. Zmarł w 2005 r. w Austrii, wkrótce po opuszczeniu tamtejszego więzienia. L., który obecnie siedzi w areszcie w Kielcach, obstaje przy wersji, że o postrzeleniu Sekuły dowiedział się z mediów i po prostu relacjonował ją koledze.

Pewne jest jedno - Mirosław W. nie opiekuje się Bogumiłą S., o co prosił go Sekuła w testamencie. Dług w wysokości 93 500 dolarów, który nigdy nie został spłacony, podzielił dawnych znajomych tak bardzo, że Bogumiła S. poprosiła o ochronę, argumentując, że boi się właśnie W. On sam nie chce dziś o sprawie opowiadać: - Od śmierci Irka nikt z jego rodziny i bliskich się ze mną nie kontaktował - mówi tylko.

Bogumiła S. i jej córka zrzekły się spadku po ojcu. Podobnie uczyniła dalsza rodzina, bojąc się tajemniczych wierzycieli i roszczeń. Bogumiła S. zachowała jedynie dom (miała z mężem rozdzielność majątkową). Mirosław W. przeprowadził sprawę spadkową, podczas której okazało się, że do Sekuły nie należy nic.