Focus Historia -
03/08/2010
Jakub Kryst
Twardogłowy awanturnik
W wieku stu lat zmarł
Kazimierz Mijal, nazywany ostatnim prawdziwym polskim komunistą. W czasach Gomułki
zszedł do podziemia, nie mogąc znieść rządzących burżujów. Kiedy Polacy
słuchali Wolnej Europy, on nadawał z Tirany. Gdy w sierpniu '80 stanęła
stocznia, on doradzał Chińczykom, jak nie zaprzepaścić zdobyczy rewolucji
kulturalnej. Do końca wierzył, że widmo komunizmu krąży po Europie
Urodził się 15 września
1910 roku we wsi Wilków koło Grójca. Był osiemnastym dzieckiem ubogich
rodziców. Tylko matka nauczyła się liter z książeczki do nabożeństwa,
ojciec nie umiał czytać i pisać w ogóle. Kazimierz Mijal z komunistami zetknął
się jednak dopiero w czasie okupacji, dzięki małżeństwu z lewicująca
malarką Jadwigą Gniewkowską. W domu jej matki, gdzie odbywały się
konspiracyjne zebrania PPR-owców, poznał wszystkich członków pierwszej grupy
inicjatywnej zrzuconej na spadochronach, by tworzyć komunistyczne podziemie -
Marcelego Nowotkę, Pawła Findera, Bolesława Mołojca. A także swego przyszłego
szefa Bolesława Bieruta i Władysława Gomułkę. 30 listopada 1942 r. miał
miejsce słynny napad na warszawską Komunalną Kasę Oszczędności - łupem
Gwardii Ludowej padł ponad milion złotych. Mijal wprawdzie nie brał udziału
w tej akcji, ale był jednym z jej "mózgów". Zdobyta suma zasiliła kasę
PPR. Jednak wcześniej nic nie zapowiadało zwrotu w lewo. Był przykładnym
obywatelem II RP. W czasie służby wojskowej w maju 1932 r. uległ wypadkowi.
Wojsko zagwarantowało mu jako zadośćuczynienie pracę - właśnie w
Komunalnej Kasie Oszczędności. Mijal szybko piął się po szczeblach urzędniczej
kariery i rozpoczął zaoczne studia. Do ukończenia Szkoły Nauk Politycznych
zabrakło mu kilku egzaminów, które miał zdawać we wrześniu 1939 r. Na początku
lat 40. zdecydowanie zwrócił się w stronę lewicy. Najpierw, w roku 1941, wstąpił
do kanapowej tajnej organizacji "Proletariusz", a potem do PPR.
ZE SZCZYTU DO PODZIEMIA
Po wojnie należał już do
komunistycznej czołówki - został pierwszym prezydentem Łodzi. Miasto
zawdzięcza mu anegdotę. Kiedy KC rozesłało po Polsce dyrektywę, by głównym
ulicom nadać imię Stalina, prezydent Łodzi spełnił to polecenie. Jednak nie
uczynił generalissimusa patronem faktycznie pryncypalnej łódzkiej ulicy -
Piotrkowskiej, ale... niewielkiej uliczki Głównej. Od tej pory co odważniejsi
łódzcy tramwajarze wołali: "Gówna Stalina, proszę wysiadać! Trudno
powiedzieć, co powodowało Mijalem. Stalina zawsze bardzo cenił. Jeśli go
krytykował, to nie za terror i ludobójstwo, ale za odejście od leninizmu, za
zmarginalizowanie Rad i... zaprzestanie czystek w partii, co spowodowało, że w
miarę upływu lat z "proletariackiej pięści" zamieniła się ona w - to
słowa Mijala - "rewizjonistyczny klub uprzywilejowanych urzędników". Na
łamach "Nowego Państwa", któremu sześć lat temu udzielił wywiadu, tak
wspominał Stalina: "Mówili, że był despotą w stosunku do ludzi, na przykład
do Bieruta. Ale to bzdury. Mnie sam Bierut opowiadał, że jak kiedyś pojechał
do Moskwy, to Stalin zaprosił go do swojej willi. Bardzo długo rozmawiali, była
późna noc i Stalin mówi: »To będziecie tutaj spać«. A Bierut: »Aż mnie
krępowało, jak ścielił mi łóżko, przygotowywał kąpiel, osobiście
patrzył, czy woda nie będzie za gorąca«". Od grudnia 1945 r. Mijal był
zastępcą członka, a od 1948 r. członkiem KC PPR. W latach 1947-1950
kierował Kancelarią Prezydenta PRL, będąc jednym z najbliższych współpracowników
Bieruta. W latach 1952-1956 pełnił funkcję szefa Urzędu Rady Ministrów.
To był szczyt jego oficjalnej kariery. Kiedy w 1956 r. do władzy powrócił
Gomułka, skonfiktowany z nim i postrzegany jako stalinowiec Mijal - jedyny,
który na VIII plenum KC PZPR w październiku 1956 r. głosował przeciwko
wybraniu Wiesława na I sekretarza - został pozbawiony wyższych stanowisk, a
rok później usunięty z KC.
Konflikt Mijala z Gomułką
zaognił się podczas majowego plenum partii w 1957 r., Mijal otwarcie
skrytykował wówczas liberalny kurs PZPR. Nawoływał: "Towarzysze! Najwyższy
czas dać zdecydowany odpór wrogim elementom rewizjonistycznym. Tylko jedność
partii na gruncie marksizmu-leninizmu zdoła pohamować rozprzężenie
gospodarcze, umocnić władzę ludową i dyktaturę proletariatu".
Przeciwnikiem i krytykiem Gomułki pozostał do końca życia. We wspomnianym
wywiadzie dla "Nowego Państwa" mówił: "Nieszczęściem Gomułki było
to, że nie znał teorii marksistowskiej. Mówił o polskiej drodze do
socjalizmu, tylko co to była za droga: bez dyktatury proletariatu, bez
rewolucji, bez kolektywizacji. Przecież to kompromitacja!". Jesienią 1963
r., gdy znalazł się daleko poza głównym nurtem partii, w odpowiedzi na ogłoszone
przez PZPR tezy na IV zjazd, Mijal wydał broszurę "W walce zwycięstwo,
bierność i milczenie to zguba". W krytyce Gomułki poszedł znacznie dalej
niż na plenum w 1957 r. - zarzucił mu bowiem już otwarcie zdradę ideałów
marksizmu-leninizmu oraz próby restytucji kapitalizmu. Pisał: "Reakcja
uzyskała wsparcie zdrajców w łonie partii. Rewizjoniści nie zawiedli. W imię
burżuazyjnych mocodawców przystąpili do natarcia na zasady
marksizmu-leninizmu, na komunistów, na socjalistyczne porządki w państwie.(...)
Burżuazja nie odpoczywa. Pluje na partię i kompromituje ją systematycznie.
Robi wszystko, aby lud pracy zaczął lekceważyć partię, a nawet żeby występował
przeciw partii jako organizacji niepotrzebnej". Broszura została wydana w
niewiarygodnym jak na nieoficjalny druk nakładzie 10 tys. egzemplarzy. To wówczas,
przygotowując do druku "W walce zwycięstwo...", Mijal nawiązał za pośrednictwem
ambasady kontakty z komunistami albańskimi - według niego jedynymi na
kontynencie wiernymi jeszcze prawdziwemu marksizmowi, i zdecydował się zejść
ze swoją działalnością do podziemia.
Walery Namiotkiewicz,
osobisty sekretarz Władysława Gomułki, wspomina: "Obserwowaliśmy te
kontakty. Na początku lat 60. sfotografowaliśmy na ul. Podskarbińskiej w
Warszawie przekazanie dwóch walizek z pieniędzmi. Wyglądało to tak: podjechał
do krawężnika samochód ambasady albańskiej, wystawiono z niego walizki na
chodnik i momentalnie ktoś je zabrał". Właśnie dzięki takiemu wsparciu
pozyskał Mijal środki na nielegalny druk swoich materiałów w tak wielkim nakładzie,
dzięki zaś narastającemu w kraju rozczarowaniu polityką Gomułki -
zwolenników i współpracowników. Jego grupa zaczęła się krystalizować wokół
redaktorów miesięcznika "Chiny": Lecha Opielińskiego i Stanisława
Sienkiewicza. Później dołączyli m.in. dziennikarz Józef Śnieciński i
ekonomista Kazimierz Jarzębowski. Znali się z lat 50. z uniwersytetu, ze
Stowarzyszenia Dziennikarzy, z harcerstwa. Jarzębowski pracował w "Chłopskiej
Drodze" i "Walce Młodych", Śnieciński w "Sztandarze Młodych" i
"Trybunie Mazowieckiej". Mijal miał także kontakty ze środowiskiem
robotniczym - zorganizował np. silną grupę zwolenników w "Hucie
Warszawa", gdzie pracowało wielu komunistów reemigrantów z Francji, a także
wielu ludzi wyrzuconych po 1956 r. z partii, milicji i UB. Na terenie zakładu
kolportowano odezwę mijalowców, krytykującą władzę "kacyków
zdeprawowanej partii do spółki z kułakami, Żydami, kombinatorami,
biurokratami i księżmi".
Partia nie wiedziała, jak
postąpić z grupą Mijala. Kiedy SB zastawiała sieci na kolporterów ich
broszur i ulotek, okazywało się, że są wśród nich zasłużeni towarzysze,
ba, bohaterowie i legendy komunizmu, na przykład Bolesław Maślankiewicz,
wielokrotnie odznaczany budowniczy Polski Ludowej, były żołnierz
komunistycznych Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii, który wciąż nosił pamiątkę
po walce z "frankistowskimi faszystami", a mianowicie kulę w głowie. Widząc,
jakich figurantów rozpracowują, do grupy Mijala zaczęli lgnąć sami ubecy.
Jarzębowski wspominał: "Współpracując z nimi, mieliśmy świadomość
ryzyka. Nie dociekaliśmy, czy pomagają nam, czy wykonują zadanie służbowe.
Podczas śledztwa na Rakowieckiej zobaczyłem naszego współpracownika wśród
oficerów grających w ping-ponga na korytarzu. Nie dałem po sobie poznać, że
go znam, ale on zgłupiał i ukłonił mi się. Po wyjściu z więzienia
dowiedziałem się, że kilka tygodni po tym zdarzeniu ten człowiek wypadł z
okna. Podobno był to wypadek...".
ALBAŃSKI RAJ
Jednak w niedzielny poranek
5 kwietnia 1964 r. zaczęły się w końcu aresztowania. W ciągu kilku godzin
zatrzymano najważniejszych członków grupy. Jarzębowski był przesłuchiwany
prawie 25 godzin bez przerwy. Skala represji pokazuje, że zapomniani dziś
mijalowcy stanowili w czasach Gomułki najliczniejszą zorganizowaną grupę
opozycyjną w Polsce. W sumie Służba Bezpieczeństwa aresztowała ponad sto osób,
a tysiąc wyrzucono z partii. Proces rozpoczął się 30 listopada 1964 r. przy
drzwiach zamkniętych. Oskarżenie stwierdzało: "Sporządzili, przechowywali
i rozpowszechniali elaborat pt. »W walce zwycięstwo«, zawierający fałszywe
wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego i
obniżyć powagę jego naczelnych organów". Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego.
Zapadły surowe wyroki: Józef Śnieciński został skazany na trzy i pół
roku, pozostali - Kazimierz Jarzębowski, Ryszard Konarski, Stanisław
Sienkiewicz i Mieczysław Felczak, ślusarz z fabryki obrabiarek "Avia" -
na trzy lata. Mijal wyroku uniknął. Po pierwsze wyparł się wszystkiego, po
drugie miał niewątpliwie "zbyt mocny" życiorys. Stracił jednak posadę
dyrektora Banku Inwestycyjnego - dostał dwie godziny na spakowanie rzeczy i
opuszczenie gabinetu. Mijal szybko przygotował odwet - założył
konspiracyjną Komunistyczną Partię Polski. Spotkanie założycielskie odbyło
się 4 grudnia 1965 r. w Warszawie w mieszkaniu Czesława Blicharskiego na
Krakowskim Przedmieściu 21. Wśród członków założycieli znaleźli się znów
znani działacze partyjni odsunięci przez Gomułkę i niechętni jego polityce:
Hilary Chełchowski, były członek KC i zastępca członka Biura Politycznego,
oraz Władysław Dworakowski, zdegradowany do poziomu zwykłego ślusarza były
członek Biura Politycznego KC PZPR i przewodniczący Komitetu do spraw
Bezpieczeństwa Publicznego.
W odezwie "Pod sztandarem
marksizmu do walki o socjalizm" KPP zaatakowała władzę: "Dzisiaj z
perspektywy dziesięciu lat każdy człowiek pracy widzi i czuje, że polityka
prawicowej grupy Gomułki i jego sojuszniczej grupy syjonistycznej nie służy
interesom klasy robotniczej i mas pracujących miast i wsi, lecz elementom burżuazyjnym,
drobnomieszczańskim, kułakom, karierowiczom, biurokratycznym dziennikarzom i złodziejom".
Mijal przeczuwał zagrożenie i uprzedził o krok swoje nieuchronne tym razem
aresztowanie. Wspominał: "Przez pół roku byłem bezrobotny. Pensję przysyłali
mi do domu, a mieszkałem wtedy przy Nowym Świecie 25. Wchodziło się od podwórka,
a na tym podwórku przez pół roku stał samochód i kilka osób zawsze siedziało
w tym samochodzie. Kiedy ktoś ode mnie wychodził, to tego człowieka
legitymowano; chodzili też za mną". 16 lutego 1966 r. zniknął. Jego żona
znalazła pożegnalny list, w którym zawiadamiał, że wyjeżdża z kraju, by
kontynuować walkę o socjalizm. Wyjechał z Polski pociągiem do Berlina,
zaopatrzony w albański paszport dyplomatyczny. Janusz Szpotański kpił w
"Balladzie o cudzie na Woli":
W niełasce dziś Berman, w
niełasce dziś Minc,
a Mijal podstępnie
wygnany.
Reakcja się śmieje
cynicznie: he, he
i dźwięczą Śniecińskich
kajdany.
W Albanii Mijal utrzymywał
kontakt korespondencyjny z Polską. Sterował konspiracyjną KPP, wydawał organ
prasowy partii "Czerwony Sztandar" i kierował nadającym audycje do Polski
Radiem Tirana. Zorganizowane grupki jego zwolenników działały m.in. w
Warszawie, Wrocławiu, Łodzi, Katowicach, Pabianicach i Żyrardowie. Po latach
swój pobyt w Albanii Mijal wspominał z nieskrywaną nostalgią: "Miałem
willę w Tiranie, sam tam mieszkałem. Rano przychodził kucharz. W ogrodzie był
domek dla pracownika bezpieczeństwa, a po ogrodzie chodził jeszcze jeden żołnierz.
Chodziłem na spacery, jeździłem po kraju. Pieniędzy nie dostawałem, ale za
wszystko płacił albański pracownik partyjny. Spotykałem się często z
Enverem Hodżą" [wieloletnim przywódcą Albanii - przyp. red.]. W Polsce
jednak SB udało się wprowadzić do KPP agenturę. Kilkunastu członków aktywu
aresztowano i skazano na kilkuletnie więzienie. W ciągu niespełna czterech
lat, w rezultacie działań operacyjnych SB pod kryptonimem "Znak", KPP
została rozbita, a jej działacze zmuszeni do zaprzestania działalności. W połowie
lat 70. stosunki Mijala z towarzyszami albańskimi zaczęły się psuć. Polski
rezydent pozwalał sobie bowiem na coraz częstszą i otwartą krytykę
tamtejszych władz - z pozycji ortodoksyjnie marksistowskich, rzecz jasna.
Kiedy w końcu zaatakował samego Hodżę, zarządzono areszt domowy. "Wiedziałem,
że do kraju nie mogę wracać, ale w Albanii też nie mogę zostać" -
wspominał na łamach "Nowego Państwa". - "Złożyłem wniosek o azyl w
chińskiej ambasadzie. Miałem ogromne kłopoty z wyjazdem, bo Albańczycy przez
miesiąc odkładali zgodę na mój wyjazd. Nawet sam przelot miałem z
przygodami, ale w końcu szczęśliwie, przez Bukareszt, wylądowałem 1 lipca
1978 roku w Pekinie". Kraj ten jawił mu się jako ostatni bastion idei
Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, od których odwrócił się już cały obóz
socjalistyczny. Ale po okresie idylli, rychło też w Chinach, po śmierci Mao,
partia - zdaniem Mijala - zaczęła błądzić. W jej kierownictwie pojawili
się pragmatycy i zaczęli mówić o "otwarciu na świat" i
"socjalistycznej gospodarce rynkowej".
W 1983 r. rozczarowany
Mijal potajemnie wrócił do Polski. Przemiany, które zaszły w kraju, ocenił
bezlitośnie. Jego stanowisko można streścić mniej więcej tak: "Kontrolę
nad słusznym protestem robotniczym w Gdańsku pod hasłem »socjalizm tak -
wypaczenia nie« przejęli różnej maści oszuści i syjoniści, zakładając
NSZZ Solidarność. A najbardziej haniebną rolę odegrała, dążąca wprost do
obalenia socjalizmu, grupa zdrajców klasy robotniczej: Kania, Jaruzelski i
Rakowski. To oni bowiem zachęcali członków PZPR do wstępowania w szeregi
NSZZ Solidarność - związku powołanego przez KOR-owskich trockistowskich
wichrzycieli, kierowanych przez czołowych syjonistów - Kuronia, Michnika i
Modzelewskiego". Kiedy partia zdecydowała się w końcu uderzyć, wprowadzając
stan wojenny, zrobiła to zdaniem Mijala nieudolnie: "Kierownictwa PZPR, jak i
Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego były wyjątkowo tolerancyjne, przesadnie
humanitarne i nadgorliwie katolickie. Działaczy i przywódców burżuazyjnej
rebelii nie aresztowano jako krwawych przestępców politycznych, lecz tylko
internowano". Po powrocie do kraju Mijal znów działa. Tym razem kulisy jego
aktywności są owiane tajemnicą Nie wiadomo, kto mu sprzyjał i skąd miał
pieniądze. A miał ich sporo w twardej walucie i dodatkowo francuski paszport w
kieszeni. Drukował ulotki pod hasłem "Wojsko do koszar! Władza w ręce
ludu!". O władzy pisał per "wojskowa junta z łapami splamionymi
robotnicza krwią".
LUMP I ZRAJCY
16 listopada 1984 r. został
aresztowany pod zarzutem rozpowszechniania druków godzących w ustrój PRL.
Przesiedział pół roku na Rakowieckiej. Podczas jednego z przesłuchań śledczy
zanotował: "Poinformowany o konsekwencjach prawnych, które może spowodować
przejawiana przez niego działalność, stwierdził, że zdaje sobie z nich
sprawę, lecz jako rewolucyjny komunista musi walczyć o prawa klasy robotniczej
bez względu na konsekwencje". Miał 74 lata. Władza, po raz kolejny nie
wiedząc, co dalej z nim zrobić, puściła go wolno. W jednej z ulotek wzywał:
"Grupę generałów na czele z Jaruzelskim i Rakowskim należy aresztować i
postawić przed Trybunałem Stanu za zdradę rewolucji i socjalizmu oraz próbę
oddania władzy w ręce burżuazji w drodze pokojowej przy Okrągłym Stole".
Po kilku latach milczenia Mijal doszedł do wniosków, budzących w nim nowe
nadzieje. W 2000 r. napisał pracę: "Główna przyczyna klęski rewolucyjnego
socjalizmu", w której przekonywał, że nie wszystko stracone i rewolucja
proletariacka znów się zbliża. Pisał: "Burżuazja usiłuje rozpowszechnić
kłamliwą tezę, iż komunizm przegrał, nie zdał egzaminu, a marksizm jest
nieaktualną utopią. To świadoma kampania - odpowiedź na nasilającą się
z dnia na dzień podskórną walkę rewolucyjną. Reakcja czuje, że wybuch jest
nieunikniony, że kapitalizm upada, a komunizm już wkrótce odniesie ogólnoświatowe
zwycięstwo".
Kilkanaście egzemplarzy złożonej
w chałupniczy sposób pracy osobiście rozsyłał do bibliotek. Nie znalazł
bowiem wydawcy. W wywiadzie dla "Nowego Państwa" tak puentował obecną
sytuację polskiego robotnika: "Bo tak to już jest, że jak się ktoś odrywa
od proletariatu, to znajduje się w bagnie sprzedajnego lumpenproletariatu. Tacy
są i Miller, i Manicki, i Krzaklewski.
- A robotnik Wałęsa?
- pytał dziennikarz.
- To lump! Oni wszyscy to
wrogowie postępu!
- To kto jest w Polsce
przyjacielem postępu?
- Ci, którzy walczą o
obalenie kapitalizmu. Ja na przykład".
Postęp właśnie stracił
przyjaciela...