Życie
z dnia 2002-06-01
Robert
Krasowski
Realizm
polityczny, czyli jak nauczyć Polaków, że warto się kierować
rozumem
Od 150 lat Polacy spierają się o to, jak najlepiej służyć
ojczyźnie. Czy kierując się rozumem czy uczuciem? Czy składając ofiarę z
własnego życia, czy też zimno kalkulując narodowe
korzyści
Od kilku miesięcy ukazują się w księgarniach kolejne
tomy Biblioteki Klasyki Polskiej Myśli Politycznej. Redaktorzy serii -
szacowne grono intelektualistów z Ośrodka Myśli Politycznej - postanowili
rozpocząć od najciekawszej, ale zarazem najbardziej kontrowersyjnej
formacji. Od szkoły krakowskiej, od grupki konserwatystów, którzy
urządzili prawdziwą jatkę na polskiej historii. Od Michała Bobrzyńskiego,
Stanisława Koźmiana, Waleriana Kalinki, Stanisława Tarnowskiego i Pawła
Popiela. Dziś te nazwiska mało mówią, ale w drugiej połowie XIX wieku
były one głośne. Tzw. ugodowcy rzucili się na wszystko, co dla Polaków
najświętsze. Na polityczny romantyzm, na patriotyczny maksymalizm, na
heroizm spisków i konspiracji. Tych których miano za patriotów, oni
nazwali głupcami, tych których czczono jako bohaterów, oni uznali za
szkodników przynoszących śmierć, zniszczenie i represje. Ich zdaniem,
machanie szablą zmarnowało mnóstwo energii społecznej, którą można było
wykorzystać na te liczne sposoby, które narody czynią silniejszymi - na
pomnażanie własności, na szerzenie oświaty, na rozwój kultury. Na to
wszystko, co nazwali pracą organiczną. Krakowscy konserwatyści
uważali, że więcej można ugrać zręczną polityką niż powstaniami. Ich
głównym wrogiem była zdominowana przez polityczny romantyzm opinia
publiczna. Opinia urobiona przez heroiczne wyobrażenia i wymuszającą
heroiczne postawy. Opinia, którą tworzyła rozemocjonowana młodzież i
rozhisteryzowane kobiety. I której nie potrzebnie ulegali ludzie
roztropni, dając się szantażować patriotyczną retoryką. "Czy dlatego, że
kto młody, niewytrawny a hardy - pytał się Paweł Popiel - ma prawo
podnosić sztandar narodowy?" Perspektywa czasu złagodziła ostrość
tamtych tez. Ale by zrozumieć szok, jaki budziły, wystarczy cofnąć się
nieco wstecz i wyobrazić sobie prelekcje o głupocie politycznej urządzane
na świeżych jeszcze grobach ofiar Grudnia.
Od winy do ugody
Nurt
myślenia ugodowego nie zrodził się nagle. Wyłonił się z fascynacji
historią, charakterystyczną dla polskiej myśli po upadku Powstania
Listopadowego. Większość Polaków w ślad za Mickiewiczem i Lelewelem
zanurzyła się w dzieje po to, by wydobyć z nich narodową mitologię,
opowieść o szlachetnych ludziach kochających wolność z tak zaraźliwą
namiętnością, że okoliczni despoci nie mogli tego wytrzymać. Przyszli więc
i ukrzyżowali - bo w takiej poetyce opisywano historię - Chrystusa
narodów. Z takich ustaleń wynikały dwa morały - po pierwsze Polacy byli
niewinną ofiarą zaborców. Po drugie, Polacy nie uczestniczą w polityce,
ale w historii zbawienia. Nie ma w niej miejsca na rozsądek, taktykę i
interes, a jedynie na ofiarę i krew płynącą spod cierniowej korony.
Naturalnym morałem z tak rozumianej historii był nakaz buntu, nieustannej
walki aż miną wreszcie trzy dni - liczone, niestety, wedle boskiej rachuby
- i wtedy Polacy, a dzięki nim również inne ludy, zmartwychwstaną.
Krakowscy intelektualiści ze zgroza dostrzegli, że polityka zamienia
się w nakaz stadnego samobójstwa. Zaatakowali więc uzasadniającą ten nakaz
sentymentalną wizję przeszłości. "Upadku swego Polacy sami są sprawcami"
pisał ksiądz Kalinka. Głębsze wejrzenie w dzieje pokazało morze błędów i
zbrodni, które były dziełem samych Polaków. Zaczęto o nich pisać - o
prywacie, przekupstwie, zdradzie, o demoralizacja magnaterii, o zidioceniu
szlachty, o upadku miast. Co ciekawe nie było to stanowisko pesymistyczne.
Zwolennicy tezy o własnej winie tłumaczyli, że skoro sami sobie
zaszkodziliśmy, to również sami możemy sobie pomóc. Te rozpoznania
przekuto w polityczny program po następnej klęsce. Wielka i daremna ofiara
Powstania Styczniowego sprawiła, że krakowscy historycy z całą siłą
uderzyli w polityczny romantyzm. Popiel pisał o przywódcach powstania z
nieskrywaną wściekłością: "Stojąc dziś nad tą kałużą krwi, łez i błota,
zacierając ręce, mówią: a co, czy nam się nie udało?" Wkrótce takie
myślenie przybiera instytucjonalne formy. Od 1869 roku zaczęła się
ukazywać "Teka Stańczyka", zbiór tekstów autorstwa Koźmiana, Tarnowskiego,
Szujskiego i Wodzickiego. Kąśliwe, polemiczne teksty Stańczyków wyraźnie
zarysowały podział między obozem emocji i rozwagi. Tym razem historia
jawnie posłużyła jako klucz do teraźniejszości, jako podstawa nowej metody
myślenia - politycznego realizmu. Rozsądek w niedawnych wydarzeniach
uosabiał Aleksander Wielopolski, który rozumiał geopolityczną konieczność
ugody z Rosją a zarazem potrafiłby tę ugodę sprzedać w zamian za
odzyskanie autonomii. Wiedząc, że niepodległość jest na razie niemożliwa,
forsował działania na rzecz utrzymania narodowego bytu. Natomiast strona
powstaniowa - wedle większości Stańczyków - nie miała za sobą żadnych
racji. Powstanie wybuchło z jednego tylko powodu - Polakom zabrakło odwagi
cywilnej, by pogonić jego bezmyślnych prowodyrów. Dali się zaszantażować
powstaniowej retoryce, bo innej nie znali. Stąd też Stańczycy podjęli
pracę nad stworzeniem alternatywnego opisu polityki. I alternatywnego
patriotyzmu. W ten sposób zrodził się polityczny realizm, którego
najwybitniejszym przedstawicielem był Michał Bobrzyński.
Rozwiązana
zagadka upadku
Bobrzyński wkroczył na scenę w latach 70., momencie,
gdy pewne rzeczy stały się oczywiste. Na przykład korzyści z pracy
organicznej. W Galicji świetnie wykorzystano samorząd, dźwigając dzielnicę
materialnie, rozwijając naukę, szerząc oświatę. W zaborze rosyjskim
gwałtownie zaczął się rozwijać przemysł i handel, mieszczaństwo zaczęło
się bogacić, a nauka i kultura rozwijać. Bobrzyński poszedł więc o krok
dalej - nie tylko polemizował z romantyzmem, ale także spróbował opisać
normy realistycznej polityki. Zadebiutował "Historią Polski w
zarysie", najsławniejszym i najbardziej kontrowersyjnym opisem naszych
dziejów. Książka - generalnie trzymająca się linii Stańczyków - w kilku
istotnych momentach poszła dalej. Akceptując tezy o wewnętrznych źródłach
upadku - sprzedajności elit, ich ciemnocie, upadku miast, ucisku wsi -
Bobrzyński postanowił odpowiedzieć na pytanie zasadnicze: dlaczego te
słabości zwyciężyły? Przecież w innych krajach obywatele też nie byli
święci. Co sprawiło, że tylko w Polsce wady te doprowadziły do upadku?
Odpowiedź Bobrzyńskiego brzmiała: zabrakło silnego rządu. Z pozoru
wygląda skromnie, ale w tej odpowiedzi był olbrzymi intelektualny rozmach.
Bobrzyński odważył się wskazać praprzyczynę, uznał, że historię narodu
można pojąć bez odwoływania się do Opatrzności (wbrew pozorom robili to
także mistrzowie szkoły krakowskiej) oraz bez brodzenia w morzu odpowiedzi
cząstkowych. Po drugie, wskazał przyczynę właściwą. "Historia nasza z
czterech ostatnich stuleci jest jednym wielkim, tragicznym dowodem, do
czego doszedł naród, który na państwo nowożytne nie umiał się zdobyć i
jego dobrodziejstw się wyrzekł." Czym jest owo "nowożytne państwo"? To
szczególny twór polityczno-prawny, który począwszy od XVI wieku zaczął
wypychać z polityki jej dawne podmioty. Ich miejsce zajęło państwo,
którego pierwszym celem było wzmocnienie siebie samego. Większość narodów
europejskich zbudowała wtedy silną władzę - skupioną w centrum, ze sprawną
administracją i potężną armią. W tym samym okresie Polska - głównie za
sprawą zbytniej ekspansji na wschód - poszła pod prąd dziejów. I
zderzywszy się potem z silnymi państwami, musiała przegrać. Gdyby miała
silny ośrodek władzy uporałaby się ze wszystkimi słabościami.
Pod
urokiem Bismarcka
Uporządkowawszy przyczyny polskich kłopotów,
Bobrzyński konsekwentnie się tego trzymał. Skoro w nowożytnej polityce
centralne miejsce zajmuje państwo, skoro jego słabość wyznaczyła nasz los,
to historię sprowadzić trzeba do rachunku zysków dla państwa. "Dzieje
Polski w zarysie" wzburzyły nawet Stańczyków, gdy okazało się, że
Bobrzyński instrumentalnie potraktował religię i snuł dywagacje na temat
możliwości politycznych, jakie dawała reformacja, aż po scenariusze
schizmy. Kalinka celnie podsumował poglądy Bobrzyńskiego: "jedną tylko
religię wyznaje, religię państwa, jednej zasady trzyma się w polityce,
siły i zwycięstwa, i pomimo nienawiści do Prus, jeden głosi kult - kult
bismarkowski." Ale żelaznym kanclerzem zafascynowany był nie tylko
Bobrzyński. Z podziwem podpatrywał go także Stanisław Koźmian i jego
właśnie wskazywał jako wzór politycznej mądrości. Bezwzględny egoizm
(którego podmiotem jest oczywiście państwo), chłodna kalkulacja zysków,
potężny aparat, którym w każdej chwili można zniszczyć każdego wroga
wewnętrznego i zewnętrznego - oto nowe polityczne standardy. Jednak z całą
konsekwencją głosił je jedynie Bobrzyński. Z czasem stało się jasne, że
jego realizm stanowi zupełnie nową jakość. Na przykład, gdy Kalinka
krytykował go, że nie uwzględnia on w historii moralności, ten odpowiadał
złośliwie: "Kto z moralnego stanowiska będzie oceniał historię, ten
zapełni ją szeregiem pięknych wykrzykników, ale niczego nie wyjaśni, nie
wytłumaczy. Zygmunt I miał niewątpliwie wysokie poczucie moralne,
współcześni mu monarchowie europejscy zupełnym brakiem moralności
grzeszyli, do czegóż oni, a do czego Zygmunt doprowadził? Takich
przykładów daje historia tysiące."
Ucieczka od moralistyki
Skoro
historii nie oceniamy z moralistycznej perspektywy, to także i
teraźniejszości. Bobrzyński wprowadził do polskiej polityki realizm pełny.
Nie tylko sprzeciw wobec z góry przegranym buntom, ale także chłodny
rachunek korzyści i strat, a nie moralnych intencji. "Są ludzie, którzy
życie publiczne przedstawiają sobie jedynie jako bezwzględną walkę
stronnictw, broniących swoich zasad. Na stanowisku tym może stać profesor
na katedrze i ksiądz na ambonie, ale nie polityk czynny." Te cechy
jego realizmu stały się wyraźniejsze wraz z rozwojem jego politycznej
kariery (zaszedł aż na szczyt - został namiestnikiem Galicji). Otóż
Bobrzyński - z przekonań zagorzały konserwatysta - w polityce okazał się
elastyczny. Dystansował się od sporów ideologicznych, od wyrazistych
etykiet, od precyzyjnie zarysowanych idei. Jest cel - wzmocnienie narodu,
jest metoda - środki legalne, i to w pełni wystarcza. "Kto się nie
zadowoli wspólnotą taktyki i działania, lecz w polityce będzie pytał tylko
o zasady i przekonania, ten we własne stronnictwo wniesie zaród rozterki i
dobrych sprzymierzeńców się pozbawi". Postawienie w centrum państwa
było ucieczką przed sprowadzeniem historii do kolejnej formuły
moralistycznej - tym razem polemicznej nie wobec zła zaborców, ale wobec
zła tkwiącego w samych Polakach. Ucieczką przed jałowym samobiczowaniem.
Patriotyzm nabrał wyraźnego kształtu - zamiast mglistego postulatu
moralnej odnowy narodu, Polacy uzyskali łatwy do precyzyjnego opisu
program odbudowy państwa i prawa. O jednym tylko trzeba pamiętać. Pisząc o
państwie Bobrzyński lekceważył spory o jego zakres, krytykował zarówno
liberałów jak i etatystów. Dowodził, że silne państwo nie jest żadnym
ideałem, ale - po prostu - warunkiem bytu narodowego. Otoczeni przez silne
państwa sami musimy mieć równie silne. I tylko tyle. A póki nie mamy
własnego państwa? Obowiązuje narodowy rachunek - jesteśmy przeciw
wszechwładzy państwa, gdy straci na tym Kościół lub polska własność, a za,
gdy przymus edukacyjny podniesie nasz poziom wykształcenia. Jednak
póki nie mamy własnego państwa, szanujemy cudze. Legalność,
podporządkowanie się państwu - nawet obcemu - jest jedynym racjonalny
zachowaniem.
Stańczycy sto lat później
Realizm polityczny od
chwili swych narodzin stał się środkiem ciężkości polskiej myśli
politycznej. Nie każdy musiał być realistą, ale z jego argumentami trzeba
się było zmierzyć. Bo stare problemy pozostały - zabory, potem niemiecka i
sowiecka okupacja, a na koniec pół wieku moskiewskiego protektoratu.
Legiony, kampania wrześniowa, Powstanie Warszawskie, non posumus
Wyszyńskiego, KOR, "Solidarność", stan wojenny, okrągły stół - przez cały
XX wiek nieustannie stawał przed Polakami problem buntu i ugody, godności
i ostrożności, emocji i rozsądku. Językiem realizmu posługiwali się
najwybitniejsi polscy intelektualiści - Cat-Mackiewicz, Dzielski,
Łagowski, Walicki, Kołakowski, Kisielewski, Hertz, Michnik. Inni na walce z realizmem zbudowali swą
tożsamość - Herbert czy Herling Grudziński. Realistami byli tak odmienni
politycy jak Dmowski i Jaruzelski, Piasecki i Mazowiecki, Mikołajczyk i
Wałęsa. Również hierarchowie Kościoła - Wyszyński, Wojtyła i Glemp.
Każdy z nich realizm rozumiał inaczej i te różnice składają się na
prawdziwą historię polskiej myśli politycznej. Podręczniki zanudzają nas
sporami endecji z piłsudczykami, kolejnymi premierami międzywojnia,
zamachem majowym i Berezą, przebiegiem kampanii wrześniowej, Narwikiem i
Tobrukiem, pałowaniem studentów i antysemickimi czystkami, literaturą socu
i 21 punktami Porozumień Gdańskich. Tymczasem prawdziwa polityka była
gdzie indziej - była nieustannie ponawianą próbą ustalenia interesu
narodowego oraz działań jemu służących. Po 1989 roku aktualność
realizmu nie zmalała. Nadal jest on najlepszym językiem opisu polskiej
polityki. Jedynie on jest w stanie zdiagnozować serię genetycznych
upośledzeń w obywatelskim kodzie Polaków, jedynie on potrafi
zhierarchizować nasze problemy, oraz jedynie on jest w stanie naszkicować
plan dochodzenie do politycznej normalności. Jest tylko jeden problem.
Żyjąc od trzystu lat w nienormalnym świecie, nawet ci normalni, nie są
zupełnie normalni. Realizm polityczny był bowiem intelektualną próbą
zrekonstruowania tego, co u normalnie rozwijających się narodów jest
zwykłym odruchem. Angielski deputowany, niemiecki urzędnik czy francuski
dyplomata mają instynkt państwowy tak jak zwierzę ma instynkt
samozachowawczy. Nasi realiści przypominają natomiast leminga, który
wrócił z dalekich podróży i tłumaczy teraz innym lemingom, dlaczego nie
powinni rzucać się ze skały. Problem w tym, że również u niego odruch
obronny jest tylko podpatrzony. On go naśladuje, nie czuje od wewnątrz
jego parcia, nie podlega jego mechanice. To sprawia, że nasi realiści
popełniają liczne błędy. A my jesteśmy skazani na ich żmudne wyłapywanie,
aby dotrzeć do bardziej doskonałych formuł. Ale ten wysiłek się opłaca.
Choćby dlatego, że nawet najbardziej kontrowersyjne propozycje
dzisiejszych realistów i tak o niebo przewyższają wszystkie pozostałe.
Liberalno-konserwatywny członek PZPR
Prezentację współczesnych
realistów rozpoczniemy od najbardziej konsekwentnego spadkobiercy
Bobrzyńskiego - Bronisława Łagowskiego. Filozofa, ugodowca, wolnorynkowca,
prawicowca i... członka PZPR aż do jej końca, a dziś sympatyzującego z SLD
publicystę lewicowego "Przeglądu". Nie ma tu miejsca, by wyjaśnić mocą
jakich więzi, udało się Łagowskiemu scalić te wszystkie tożsamości.
Ograniczmy się do sposobu wykorzystania przez niego haseł ugody i
realizmu. Aby odtworzyć kontekst myśli Łagowskiego musimy pamiętać, że
widział on siebie jako kontynuatora tradycji ugody. W przeciwieństwie do
ideowych komunistów - przy których logikę ugody zakłóca niepewność, czy
ważniejszy był dla nich interes Polski czy komunizmu - postawa Łagowskiego
była klarowna. Mimo że w partii był od młodości, idee socjalistyczne
śmieszyły go i brzydziły. Bronił partii z jednego powodu - ponieważ ani
Jałta ani doktryna Breżniewa nie były wymysłem propagandy. Był jednym z
tych, dzięki którym Norman Davies mógł napisać, że "podstawowa strategia
partii, polegająca na wiązaniu sojuszu obronnego z jednym z silniejszych
sąsiadów Polski z autonomią społeczną i kulturalną kraju, ściśle odpowiada
długotrwałej tendencji do "ugodowości" i "realizmu" istniejącej w polityce
polskiej od początku XVIII wieku."
Oblicza politycznego zła
Jako
realista i piewca silnej władzy Łagowski patrzył na komunistyczną przemoc
bez emocji. W końcu trzymanie obywateli pod butem, a nawet mord
polityczny, to w historii zjawiska nagminne. Zamiast się oburzać Łagowski
wdał się w analizę niuansów zła. Zastanawiał się, które zło jest
politycznie głupie, które zbędne, które naturalne, a które bierze się z
politycznej mądrości i służy dobru. Tłumaczył, że trzeba odróżniać zło
konieczne od zła niepotrzebnego. Irytował się słysząc potępianie władzy z
tego tylko powodu, że zastosowała przemoc. Sentymentalnych przeciwników
stanu wojennego krytykował nawet nie za to są głupi, ale że są nudni.
Brak "świętego oburzenia" sprawiał, że Łagowski dużo trafniej
postrzegał PZPR. Widział jak "Jaruzelskiemu wszystko leciało z rąk",
widział papierowość i słabość tyrana, który w istocie był wyznawcą
"antypolityki". Porównywał go do Franco i konstatował jego nicość. Moralny
chłód w patrzeniu na władzę pozwolił mu dostrzec, że od pewnego momentu
uciekanie się do policyjnych metod było przejawem politycznej słabości.
Twierdził, że Jaruzelski jest słabym i nieudolnym dyktatorem, bo... bez
tajnej policji niczego nie potrafi dokonać. "Władza ta była tak wielka, że
ustalała ceny na wszystkie istniejące towary, jednocześnie tak słaba, że
podnosząc ceny, musiała stawiać siły zbrojne w stan pogotowia."
Mit
wywalczonej władzy
Drugi nurt rozpoznań Łagowskiego dotyczył
"Solidarności" - w jego oczach kolejnego ogniwa bezmyślnej tradycji
powstaniowej. Irytowało go zwłaszcza to, że im władza stawała się słabsza,
tym bardziej "Solidarność" ją demonizowała. Im łatwiej było ją namówić do
ustępstw, tym bardziej się od niej odwracano w poczuciu autentycznej
odrazy. "Solidarność" uznał więc Łagowski za jeden wielki przesąd, który
przesłania realia - władzę coraz słabszą, z której wraz z ideologią
wyparowała cała pewność siebie, która nawet gdy popełnia zbrodnie, to z
głupoty i słabości, a nie z hardego poczucia pewności siebie. Nie
widząc słabości przeciwnika "Solidarność" przeoczyła fundamentalny fakt -
że nie wywalczyła sobie władzy. Dostała ją walkowerem, gdy zdemoralizowany
i nieudolny reżim sam się rozsypał. Pomniejszanie przez Łagowskiego zasług
"Solidarności" jest próbą urealnienia oceny politycznej siły zwycięzców.
Pokazaniem, że mit "wywalczenia władzy" pozwolił im uwierzyć, że posiedli
zdolności, których nigdy nie mieli. Jeśli przyjmiemy tę diagnozę
Łagowskiego, w zupełnie nowym świetle staną wydarzenia z lat 90. Zobaczymy
jak nierealne były marzenia płynące z wiary we własne siły - sny o
jedności politycznej, o kontrolowaniu transformacji, o przyspieszeniu, o
dekomunizacji czy walce z korupcją. Te wszystkie pomysły wymagają
polityków wyjątkowo silnych i doświadczonych. Tylko "pogromcy komunizmu"
mogli uwierzyć, że temu podołają. "Solidarność" nie tylko była
słabsza, niż myślała. Doszły też problemy nowe. "Upadająca władza zdążyła
przed swoją śmiercią zarazić licznymi chorobami zwyciężającą opozycję.
Przekazane jej zostało w szczególności lekceważenie dla prawnych form
polityki, dla państwa i prawa w ogóle". Wskazanych przez Łagowskiego
chorób opozycja nawet nie potrafiła dostrzec, tak samo jak chorób
przejmowanego państwa. Ona myślała, że jest to nadal wszechmocne państwo
policyjne. Tymczasem śmierć Lewiatana nastąpiła tak dawno, że państwo
przestało pełnić elementarne funkcje. Władza ze struktur państwa
wyparowała tak dalece, że zabrakło narzędzia, które pozwala rządowi
realizować jego wolę. Urzędnicy nie byli armią premiera, prokuratorzy nie
byli stróżami prawa, dyplomaci nie wiedzieli, jak się nazywa stolica
kraju, do którego się udają. Demoralizacja, do której zazwyczaj redukujemy
problem - czyli korupcja elit - jest tylko jednym z objawów dezorganizacji
państwa. A zatem stara diagnoza Bobrzyńskiego. Łagowski dostrzegł to
wszystko w 1989 roku i było to chyba najważniejsza diagnoza polityczna na
temat III RP. A dwa lata później pozwoliła mu postawić proroczą prognozę:
"Gdyby siła władzy państwowej pozostała taka sama, jak w ostatnim stadium
realnego socjalizmu, państwo byłoby w Polsce instytucją niezdolną do
sprawiania skutków. Stałoby się pośmiewiskiem sił potężniejszych od
niego."
Wola ludu?
Spoglądając ze swej ekscentrycznej perspektywy
Łagowski dowiedział się też wielu rzeczy na temat Polaków. Dostrzegł ich
demoralizację oraz rosnące szeregi plebsu - spauperyzowanej grupy, w
której usposobieniu przeważała zawiść i chciwość. Stąd też jego dystans
wobec romantycznie, a zatem dosłownie pojmowanej demokracji. Wola ludu?
Owszem, ale "lud sam musi być moralny i rozumny, by jego wola zasługiwała
na urzeczywistnienie". Sceptyczny wobec mas, rozumiejący znaczenie państwa
i wolności gospodarczej, szydził Łagowski z "samorządnej Rzeczpospolitej",
z bajek o społecznej podmiotowości, z tęsknot za podtrzymaniem gorącej
wspólnoty - jednym słowem: z całej solidarnościowej liryki politycznej,
którą tak żywo przyjmowało społeczeństwo. I pisał: "Nie jest zadaniem
państwa działać po linii urojeń zbiorowych, choćby najbardziej
intensywnych, lecz zapewnić ludziom bezpieczeństwo i wolność".
Łagowski nie szczędził komunistom gorzkich słów. Ale pokazywał, że
moralistyczne nastawienie opozycji staje się głównym problemem. Ono
sprawia, że jest niezdolna do analizy przeciwnika, państwa i samej siebie.
Bo prosta dychotomia dobra i zła przydaje się do mobilizacji przed walką.
Jednak za pomocą tak ubogiego aparatu pojęciowego niczego zrozumieć się
nie da. Nie mówiąc już o rządzeniu. Łagowski pisał zatem ciąg dalszy
historii Bobrzyńskiego. I chyba za jego zgodą. Bobrzyński bowiem po
odzyskaniu niepodległości - żył do 1935 roku - sprzeciwił się przesuwaniu
epoki przedrozbiorowej do prehistorii. Stwierdził, że "historia naszego
narodu tworzy jedną polityczną całość" i że - uwaga! - ta całość "drga
życiem tym samym". Zgoda, to twierdzenie niemal metafizyczne. Można by je
zignorować, gdyby nie to... że nadal tłumaczy nasze dzieje.
Pod
urokiem władzy
Łagowski zrozumiał bardzo dużo. Problem w tym, że dużo
też przeoczył. Bo uległ typowej dla realistów słabości - fascynacji siłą.
Fascynacji, która sprawia, że kompromis z władzą przestaje być elementem
racjonalnego wyboru, stając się odruchem, nad którym intelekt już nie
panuje. "Nie jest rzeczą tylko czystego przypadku - pisał w latach 50.
endecki publicysta Wojciech Wasiutyński - że większość intelektualistów
młodszego pokolenia, uważających się za uczniów Bobrzyńskiego... znalazła
się obecnie przy obozie kierowanym przez komunistów w Polsce. Bobrzyński
postawił postulat silnej władzy tak bardzo na czele ideałów politycznych,
że dla jego uczniów i naśladowców znajdowanie się po stronie władzy stało
się wręcz nakazem ideowym i racją istnienia". Ugoda przechodzi w
uzależnienie od silniejszego. Sam Bobrzyński przegapił moment, w którym
wyczerpał się - zimno i racjonalnie rachując - czas ugody i krytycznie
oceniał przedsięwzięcia Dmowskiego i Piłsudskiego. A przecież historia
dowiodła, że racja była po ich stronie. Ten sam syndrom uzależnienia
od władzy dotknął Łagowskiego. Wszystko zaczęło się od stanu wojennego.
Ci, którzy znają tylko jego ostatnią publicystykę, mogą w nim widzieć
jednego z wielu obrońców generała. Jednak dawniej było inaczej. Łągowski
wcale nie miał jednoznacznego stosunku do tego wydarzenia. Z jednej strony
był nim zafascynowany. Wspominał pewnego polskiego generała, który w
trakcie Powstania Listopadowego powiedział: "Przelecieć by po tym
powstaniu dwoma szwadronami kawalerii i ojczyzna byłaby uratowana".
Patrząc na Jaruzelskiego, Łagowski cieszył się, że wreszcie ktoś się
odważył dać po tyłku romantykom i anarchistom, ocalając naród przed ich
durnym entuzjazmem,"Generał Jaruzelski, chcąc nie chcąc, postąpił wobec
"Solidarności" zgodnie z wnioskami, jakie najwybitniejsi polscy historycy
wyciągali z przegranych powstań. Gdyby na czele wojska stał generał
Anders, prawdopodobnie nie postąpiłby inaczej."
Rozczarowanie carem
Z czasem okazało się, że poza groźbą inwazji sowieckiej do modelu
racjonalnej ugody nic nie pasuje. Mąż opatrznościowy, który spoza dobra i
zła niósł Polakom wybawienie, okazał się słabym politykiem, w którym
zamiast wielkości Łagowski odkrywał kolejne banalne poglądy
komunistycznych aparatczyków. A przecież stan wojenny miał dokonać tego,
czego nie udało się Wielopolskiemu, a zatem zdusić niepotrzebny bunt w
celu narodowego odrodzenia. Tymczasem Jaruzelski zmarnował zarówno wielką
władzę, jaką zyskał, jak i zaufanie Moskwy, na które zasłużył. Reformę
gospodarki sprowadził do komicznych spektakli walki ze spekulacją, cenami,
nadmiernym bogaceniem się i wkrótce doprowadził kraj do ruiny. Łagowski
nigdy nie powiedział tego wprost, ale Jaruzelskiemu zabrakło politycznego
formatu, który teoriom ugodowym nadaje sens. Z czasem pogarda do
Jaruzelskiego zaczęła rosnąć. Powodem była miękkość, jaką się wykazał pod
koniec lat 80. oraz bierność w znoszeniu upokorzeń ze strony opozycji.
Podobną niechęć zbudził w Łagowskim Gorbaczow. Te rozczarowania nie
były przypadkowe. Czytając Łagowskiego, natrafiamy na ciekawą obserwację,
że ludzie entuzjazmują się własnym entuzjazmem. Że wielkie patriotyczne
przeżycia często mają niewiele wspólnego z patriotyzmem; rodzą się z
banalnej skłonności do egzaltacji. Wertując jednak Łagowskiego, dostrzec
można elitarny odpowiednik tej postawy. Chłodny podziw dla własnego
chłodnego nonkonformizmu. Satysfakcję z aseptycznej racjonalności własnych
tez, z umiejętności spojrzenia na wspólnotę, w której się żyje, całkowicie
z zewnątrz, bez śladu emocji. W tej postawie kryje się jednak
intelektualna pułapka. Patrząc na władzę z Księżyca, Łagowski popełnił
błąd znamienny dla realistów (a także historyków odległych epok) -
przecenił jej mądrość. Zliczywszy czołgi i armie Łagowski uznał za
oczywistość, że skoro komuniści są silni, to zarazem chłodno patrzą na
świat. Że Kreml zimno analizuje sytuację. Marzył mu się więc wariant
chiński - władza komunistyczna plus wolny rynek. Skoro nawet polska
opozycja widzi bankructwo komunizmu, tym bardziej musi to widzieć car z
Kremla. Tymczasem wszystko poszło inną drogą, co zresztą Łagowski miał
odwagę przyznać. Okazało się, że Gorbaczow jest sentymentalnym komunistą,
a imperium moskiewskie padło nie według planu mądrej władzy, ale wskutek
słabości cara, który chcąc wrócić do leninowskich korzeni, poluzował
nacisk władzy tak bardzo, że ją stracił. Gorbaczow zachował się więc jak
zwykły romantyczny idiota. Podobny scenariusz miał miejsce w Polsce. I
dlatego w latach 80. Łagowski dziwił się, że szukający porozumienia z
opozycją Jaruzelski nie chce stukać do drzwi ugodowców. Z czasem
dostrzegł, że władza do szpiku nasiąkła poglądami solidarnościowej
opozycji. Mirosław Dzielski powiedział kiedyś Łagowskiemu, że z ekipą
Jaruzelskiego nie ma sensu się dogadywać, bo ci ludzie "sami uważają się
za świnie, a racje przyznają tamtym". Łagowski sam w końcu stwierdza, że
"z tą ekipą, jak się okazało, można było wygrać tylko stawiając sprawę
radykalnie: wszystko albo nic". Trudno o większy zawód dla ugodowca, gdy
sama władza woli Traugutta od Bobrzyńskiego.
Co daje siła?
Kiedy
władza nie potrafi dostrzec własnych interesów, wali się cały system
pojęciowy realistów. Ugoda z władzą miała być przecież ukłonem nie tylko
przed realiami, ale także przed rozumem. Co jednak począć, gdy władca
znalazł się na tronie z przypadku? Tego realiści nie przewidzieli.
Stawiając na racjonalność władzy, okazali się bardziej racjonalni niż
otaczający ich świat. Ich rozum okazał się defektem, i to intelektualnej
natury. Żeby było jasne - podziw i szacunek dla władzy są racjonalne.
To władza, a nie tłumy jej zarozumiałych recenzentów, porządkuje
społeczeństwa i nadaje historii kierunek. Dzieje pełne są nierozsądnych
kontestatorów, którzy w imię lepszych lub gorszych celów zrywali się do
buntu, by chwilę później gryźć ziemię. I dobrze. Bo choć władza, na którą
się rzucali, miała wiele na sumieniu, to przecież pilnowała porządku. A
oponenci nie mieli zielonego pojęcia, jak zapewnić tę usługę na nie
gorszym poziomie. Problem w tym, że historia nie trwa w bezruchu. Rodzą
się kontestatorzy, którzy potrafią budować nowe imperia, a kolosom kruszą
się ich gliniane nogi. Na takie sytuacje realiści są nieprzygotowani.
Jeśli nawet coś im zaświta w głowie, zduszą tę myśl, widząc w niej
idealistyczny atawizm. Jednak potem okazuje się, że próby kruszenia
komunistycznego imperium miały jednak sens. A może były przejawem postawy
realistycznej?
Ugoda po 1989 roku
Po co czytać klasyków ugody w
czasach niepodległości, gdy nie ma przed kim zginać kolana, a zatem
wszystko wraca do normy? Z prostego powodu - po kilku wiekach przygód nie
mamy normy i nie wiemy nawet, jak ma ona wyglądać. Dominujący u nas nurt
romantyczny całą swą uwagę skupił na taktyce oporu. Więc w warunkach
wolności - poza moralistyką - niewiele ma do powiedzenia. Politykę
sprowadził do likwidacji symbolów niewoli: wypraszał Armię Czerwoną,
zmieniał nazwę państwa, chciał dekomunizacyjnych czystek. Nawet
"solidarnościowi realiści" z Unii Wolności sprowadzili politykę do
dekomunizacji, tyle że struktur a nie ludzi. Z pozoru brzmi to lepiej, ale
"nie" stawiane dawnym czasom okazało się lekceważeniem roli policji,
armii, kodeksu karnego, polityki zagranicznej - czyli rajem z
anarchistycznych czytanek. Tymczasem kolaboracyjne scenariusze
ugodowców zmuszały do wniknięcia w mechanizmy polityczne. Dzięki temu
zrozumieli oni, czym ma być władza i co ma robić. Zapewne ta wiedza ma
swoje ograniczenia. To, że Łagowski, piewca silnego prawa i wolności
gospodarczej, popiera akurat SLD, jest tego dobrym przykładem. Nie zmienia
to faktu, że od Łągowskiego więcej się dowiemy, niż od większości uznanych
publicystów. Bo realiści oferują najbardziej deficytowy towar - myśl
polityczną. Nie moralistykę, nie ideologię, ale czystą politykę. Michał
Bobrzyński bity ze wszystkich stron za przepolityzowanie "Historii Polski
w zarysie" pisał: "Choćby jednostronnością grzeszyła, to i tak byłaby
korzystnym uzupełnieniem historii polskich, napisanych przez księży,
filozofów, poetów". Ten argument pozostał ważny. Póki polska myśl
polityczna znajduje się w stadium niepolitycznym - w fazie
sentymentalno-patriotyczno-moralistycznych rojeń - uczyć się musimy od
realistów.
|