Piekło tej ziemi

Maciej Piotrowski

 

Najłatwiej opisać to co widziały oczy. Krystyna Suchecka zobaczyła prawie wszystko z tego, co się tu działo, a przecież nie rozumiała tego co widzi. Zaczynało zmierzchać i zbierało się na burzę. Salwerowicz mijał jej dom, gdy szedł w kierunku S.

- Dokąd pan idzie? - spytała.

- Jakiejś babki nowej szukam, bo moja już stara - odpowiedział Salwerowicz. Zawsze tak żartował, wesoły, gadatliwy.

- Ma pan rację, panie Salwerowicz - powiedziała Suchecka - trzeba sobie zmienić.

Pośmiali się trochę, Salwerowicz poszedł dalej.

W domu Suchecka spojrzała na zegarek: była 19.30. Postanowiła przed deszczem zanieść słomę pod dach, żeby nie zamokła. Z podwórka podniosła wzrok na pole S., zielone od młodej pszenicy i zobaczyła tę scenę, której nie zapomni do końca życia. Duży krzyż z jasnego drzewa był już do połowy zagłębiony w ziemi. Na krzyżu coś białego, jakby kukła z papieru czy świątek wyciosany z drzewa. Koło krzyża krzątał się S. w ciemnej koszuli i podpierał go żerdzią, żeby się nie przewrócił. Suchecka wiedziała, że S. jest stolarzem.

- Głupota wali do łba - pomyślała i zawołała, do męża, żeby zobaczył, co też ten S. wyprawia. Mąż stanął na progu, popatrzył i bez słowa wrócił do izby. Było za daleko, żeby coś wyraźnie zobaczyć a podchodzić bliżej nie chciał. S., jakby kogoś na swoim polu ujrzał, mógł być niebezpieczny. Nie lubili się z S.

Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, Suchecka spojrzała jeszcze raz na zagon. Krzyż ustawiony już był pionowo, ostro zarysowany na tle chmur. S. wkopał go na skraju pagórka, łagodnie opadającego w stronę zagonu Sucheckiej. Ale to nie był prawdziwy krzyż, mówi Suchecka, bo miał jeszcze jedną poprzeczkę, prawie tej samej długości, co górne ramiona. Suchecka patrzyła na ten krzyż, na ten pagórek i jeszcze nic nie kojarzyła. Dziś mówią, że ten pagórek wygląda jak Golgota.

 

Stanisław Salwerowicz szedł do S. w sprawie drzwi do nowego domu, które zamówiono u niego jeszcze w kwietniu. Dom budował wraz z synem, Henrykiem, przez parę lat. Własnymi rękami wznosili mury z pustaków, wylewali cement, kładli podłogi. Zdążyli z tym na moment przed kryzysem, a kiedy dom był już pod dachem postanowił zostać z żoną w starym drewniaku stojącym po drugiej stronie drogi.

- Mieszkajcie sobie sami - mówił do syna - a nam starym lepiej na starych śmieciach.

W końcu wyszło jednak na to, że więcej przebywał w nowym domu niż w starym. Stale był w ruchu: a to w gminie trzeba coś załatwić, a to wnuków popilnować, a to z młodymi pogadać. Z Henrykiem - jedynakiem, kierowcą w SKR - rozumieli się dobrze.

W kwietniu, w nowym domu zaczęli murować piec na parterze i pojawiła się sprawa drzwi, których potrzeba było czworo. Miały być solidne, z modrzewiowych desek, które od dawna suszyły się w stodole. Ojciec i syn postanowili zamówić te drzwi u S., miejscowego stolarza, który uchodził za biegłego w swoim fachu. Salwerowicz sam do niego poszedł, przyprowadził do nowego domu, wskazał, gdzie mają być obsadzone. W "Dzienniku Polskim" napisali potem, że Stanisław Salwerowicz zamówił u S. trumnę dla siebie samego, ale to bajka dorobiona nie wiadomo dlaczego przez dziennikarza. Przecież wszyscy u Salwerowiczów widzieli jak S. - z czarną brodą, jednooki, jeszcze nie stary, ale nad wiek poważny, milczący, taki Herod prawdziwy - brał z futryn pomiary i zapisywał je w swoim notesie. Potem Henryk Salwerowicz zawiózł do niego deski i uzgodnił, że drzwi będą gotowe na 13 maja. Obaj - ojciec i syn - zaglądali co jakiś czas do S. i widzieli, że drzwi nie ma i nie wiadomo, kiedy będą. Starego szczególnie to denerwowało.

- Co ten S. sobie myśli? - mówił - jak nie zrobi do maja, trzeba zabrać deski i znaleźć kogo innego.

13 maja Stanisław Salwerowicz jeszcze raz poszedł do S. Otrzymał obietnicę, że na 19 maja wszystkie drzwi będą gotowe. I żeby najpierw przyszedł piechotą, pod wieczór, aby się upewnić, bo po co na darmo jeździć.

19 maja wszyscy Salwerowicze mieli mnóstwo roboty: kopali dół pod szambo, wywieźli trzy furmanki ziemi, pomagali murarzom przy ustawianiu kuchni. Tak szykowali dom na przyjęcie, które miało się odbyć w niedzielę 29 maja z okazji Pierwszej Komunii najstarszej wnuczki, Renatki. Stanisław Salwerowicz od rana był niespokojny, co chwila już się zbierał, żeby iść do S. O godzinie 16.00 ledwie zjadł obiad, powiedział, że idzie na Hektary. Hektarami nazywają w Starej Słupi tę część wsi, która powstała na gruntach rozparcelowanego majątku.

- A musi pan iść? - zapytał murarz.

- Muszę - odpowiedział Salwerowicz - bo się umówiłem, że na dzisiaj będą drzwi gotowe.

- Dziadziuś, nie idź - powiedział Henryk, jakby coś przeczuwał. Tak do ojca mówił, odkąd pojawiły się wnuki. Jeszcze ze dwie - trzy godziny rżnęli razem drewno na futryny. W końcu ojciec nie wytrzymał, poderwał się i powiedział:

- Idę.

- A prędko wracaj - powiedział syn.

Jeszcze poukładał przetarte drewno, zjadł kolację i wcześnie poszedł spać, bo był bardzo zmęczony.

Helena Salwerowicz, żona Stanisława, nie mogła zasnąć tego wieczora. Koło ósmej zajrzała do nowego domu, czy dziadek nie wrócił. Czasem zdarzało mu się, że zagadał się we wsi, wtedy potrafił wrócić nawet po północy. Leżała w łóżku i cierpliwie czekała. Zaraz przyszedł sen. Stoi wóz i ona wkłada do tego wozu koszyki z jajkami.

Jeden koszyk przewrócił się na drogę, popłynęła jajecznica. Przyszedł milicjant i miał pretensje, że tyle dobra się marnuje. Jeszcze w tym śnie Helena Salwerowicz usłyszała wołanie o pomoc jakby męża i zaraz obudziła się. Przypomniała sobie te rozbite jajka ze snu i pomyślała:

- Będą jakieś kłopoty.

Już nie zasnęła powtórnie. W Starej Słupi niebezpiecznie chodzić po nocy. Sołtysa Muzińskiego ktoś w nocy pobił. Za drugim razem znaleźli go martwego na lodzie koło kładki. Salwerowicze, których we wsi nazywano "Sabaskami", też mieli wrogów. Na Stanisława ktoś dwa razy zasadzał się w krzakach. A właśnie przez te krzaki nad strumykiem i przez tę kładkę prowadzi ścieżka na Hektary.

Czekała świtu. Gdy tylko zaczęło szarzeć, ubrała się i poszła w stronę strumienia. Przeszła przez kładkę, szukała jakichś śladów po obu stronach. Dalej szła przez łąkę, wysokie do kolan trawy przemoczyły całkiem jej nogi. Za plantacją malin spojrzała w górę i zobaczyła krzyż. Na krzyżu - człowiek. Po tych spodenkach go poznała. Był nagi, tylko w tych czarnych spodenkach, a nogi też miał rozłożone i przybite oddzielnie do tej poprzeczki na dole. Ręce i nogi przebite wielkimi hufnalami przez metalowe okrągłe podkładki. Pod oczami sino, na głowie rana i druga nad sercem. A na twarzy wyraz wielkiej męki.

Helena Salwerowiczowa zobaczyła to wszystko i pobiegła w stronę wsi. Biegła koło domów i krzyczała:

- Ludzie, ludzie...

Na ten krzyk wyszła z domu Suchecka i zapytała:

- Pani Salwerowiczowa, a co to tam wisi na tym krzyżu?

- Pani Suchecka, to mój mąż wisi! - krzyknęła Salwerowiczowa.

Suchecka podeszła bliżej i o mało nie zemdlała.

Kto tego nie widział, nic nie widział.

- Wstawaj, ojciec wisi na krzyżu na Hektarach.

Od tego płaczu i zamieszania pobudziły się dzieci. Trzyletni Sławek zaczął krzyczeć, że on pobiegnie dziadka ratować, że przyniesie go na plecach. Renia i Wioletka zaczęły prosić, że muszą dziadka zobaczyć.

I tak się stało, że nikt nie upilnował, dzieci pobiegły za dorosłymi pod ten krzyż i wszystko widziały. Teraz, jak tylko zasną wieczorem, zaraz zaczynają płakać i krzyczeć.

 

W czwartek pod wieczór szło na deszcz i Mieczysław S. powiedział do matki, żeby poszła ściąć trochę pszenicy na zielonkę, bo inaczej deszcz położy. Anna S. wzięła sierp, chustę i ścinała aż do zmroku. Kiedy wróciła do domu, Mieczysław siedział na łóżku i trzymał się za głowę. Łóżka są dwa, pięknie przez niego samego wyrobione z gruszkowego drzewa. Anna S. usiadła na drugim i odpoczywała przez chwilę.

- Był ten Sabasek - powiedział niespodziewanie Mieczysław - i wyśmiewał się ze mnie, że to nic nie mam, ani żony, ani dzieci. I zabić mnie chciał, a ja za to zrobiłem z nim porządek i teraz wisi na krzyżu.

- Kiedy to usłyszałam - wspomina Anna S. - aż zdrętwiałam. Chciałam biec do tego krzyża - nie puścił. Tylko przez furtkę od tyłu pozwolił popatrzeć, a później i furtkę zamknął. Przez całą noc, aż do rana nie jadł i nie pił, tylko chodził po pokoju i coś mamrotał pod nosem. Ja też nie spałam, schowałam się w kącie i trzęsłam się ze strachu, czy i na mnie się nie rzuci. Rano koło szóstej wyszedł na podwórko. I zaraz wyskoczyli skądś milicjanci, złapali go pod ramiona, założyli kajdanki. Potem szukali po obejściu. W stodole pod sianem znaleźli tę trumnę.

- Panie - załamującym się głosem woła stara kobieta - jakby on był zdrowy, to by tego nie zrobił. A ja niewinna, nic nie widziałam, nic nie słyszałam, żeby mi tak ręka uschła. A ludzie we wsi niedobrzy, w piątek od rana stali na drodze z kamieniami i czekali, aż wyjdę do studni. Krowa ryczała cały dzień bez wody. Dopiero w nocy mogłam wyjść z domu.

W czerwonych od płaczu oczach Anny S. brakuje już łez. Wypłakała je wszystkie w ciągu tej ostatniej doby i w ciągu 20 lat wdowiego życia. Mąż Władysław umarł w 1962 roku. Już trwały te kłótnie z sąsiadami o drogę. Po każdej takiej kłótni Władysław dostawał ataku chwytał się za serce, aż w końcu umarł. Po jego śmierci doszło do bójki Mieczysława z Kopaczami. Mieczysław pobił, ale i jego pobili, matce rozcięli szpadlem skórę na głowie aż zalała się krwią. Jej drugi syn był wtedy w wojsku i kiedy Mieczysław dostał za  bójkę wyrok, matka została sama na gospodarstwie. A Marian Kopacz chodził swobodnie po wsi, mimo że dostał taki sam wyrok co Mieczysław. I jeszcze się przechwalał, że gdyby go sądził sąd w Kielcach, to by i wyroku nie było, bo oni mają tam znajomych.

W 1963 roku Jan wyszedł z wojska, a pół roku później wyjechał na Wybrzeże szukać pracy. Już wtedy było umówione, że na gospodarstwie zostanie z matką Mieczysław. Gdzie mu było szukać szczęścia po świecie z tym niewidomym okiem, które mu wybili w ochronce, jak był jeszcze dzieckiem. Jan, młodszy o rok, uczył się na stolarza w terminie, a Mieczysław przyuczał się od niego w domu. Z powodu tego oka nie wzięli go do wojska. W więzieniu odsiedział za tę bójkę prawie rok, a kiedy wyszedł - całkiem odstał od ludzi. Młody był wtedy jeszcze, miał dopiero 21 lat.

Potem stale były kłopoty z sąsiadami. Niszczyli płot, że niby blokuje drogę, wybijali kamieniami szyby. Kiedyś Mieczysławowi jednocześnie wyginęły 24 roje. Podejrzewał Kopaczy, że wytruli mu pszczoły. Potem i plantacja malin zniszczała, jakby ktoś poprzecinał korzenie. Wtedy Mieczysław zaczął zamykać się w domu, tylko nocami wychodził czasem na świeże powietrze.

Jan ożenił się w 1968 roku z dziewczyną spod Gdańska, a Mieczysław w dwa lata później - z dziewczyną z sąsiedniej wsi. Z początku było dobrze, dzieci szły jedno po drugim: najstarszy Marek, za nim Bożenka, Robert, Małgosia. Kiedy Małgosia miała może rok, Mieczysław zaczął chorować. Skarżył się, że boli go w brzuchu, w piersiach, w głowie. Jeździł do lekarzy w Nowej Słupi i Starachowicach. Zażywał jakieś lekarstwa, ale na co jest chory, tego matce nigdy nie powiedział. Anna S. sama przyznaje, że jest niepiśmienna, nic z tego lekarskiego pisania by nie zrozumiała.

Jak Mieczysław zaczął chorować, przestał wychodzić w pole. Wiosną nie zasiał, jesienią nie zebrał. Matka biegała za traktorzystami z kółka, całowała po rękach, żeby tylko zaorali kawałek ziemi. Jesienią zebrali zboża i buraków tylko tyle, ile dało się na rękach znieść z pola. Następnej wiosny Mieczysław nawet traktorzystom nie dał wjechać na pole. Stał przed traktorem i strasznie krzyczał, że od tych fal głowa mu pęka, a od hałasu wszystko ginie. I to już było w tym roku, kiedy od Mieczysława uciekła żona Zofia z dziećmi.

Zanim Zofia uciekła, pojechała z Mieczysławem do szpitala w Morawicy i zostawiła go tam. Anna S. wie jedno: Mieczysław jeszcze był wtedy zdrowy. Jeśli zachorował, to od tego pobytu w szpitalu, od tych lekarstw, o których sam mówił, że mu szkodzą, że się po nich źle czuje. Jak tylko wrócił ze szpitala, nikogo do domu nie wpuszczał, nawet listonosza. Mówił, że wszyscy chcą go otruć. O żonę i dzieci nie pytał, zamknął się w sobie, nawet z matką niechętnie rozmawiał. Dla Anny S. nadszedł wtedy najtrudniejszy czas.

Kiedy Zofia odeszła, w gospodarstwie nie było nawet kury, nawet jajka, żeby położyć na patelnię. Najpierw pieliła chwasty u gospodarzy, żeby zarobić na prosiaka. Prosiak rósł, a ona wynajmowała się za zboże, żeby prosiak miał co jeść. Od tej pracy zerwała mięśnie w rękach, proszę zobaczyć, ledwo podniesie ręce. Jesienią sprzedała wieprzaka i za to kupiła krowę. Stara już była, ale dobra. Mieczysław mówił, żeby zaczekać z tą krową, a ona nie, zaraz zaniosła pieniądze do gospodarza. Bóg się zlitował, bo zaraz od następnego tygodnia bydło podwójnie zdrożało. Kury po jednej wyprosiła od ludzi, odhodowała z kurczaków. Już było mleko, były jajka i ser dla Mieczysława. Syn mięso niechętnie jadł. Mówił, że zatrute lekarstwami. Za to mleka dużo potrzebował, twarogiem tylko żył.

Wiosną Anna S. ciężko zachorowała. Już myślała, że koniec idzie. Mieczysław podchodził do łóżka i narzekał, że sam zostanie.

Dobry był syn, ale nieszczęśliwy. Jego byle co męczyło, nawet jak sąsiedzi rżnęli drzewo, łapał się za głowę, wymiotował, wybiegał na drogę i walił pięścią w ich bramę, żeby przestali. Wiosną przyjechali elektrycy i odcięli światło, bo Mieczysław podłączył się bez licznika. Przysłali potem rachunek: 31 tysięcy. I nie wiadomo kto ten rachunek zapłaci, bo ona ze swojej renty na pewno nie. Wieczorami przy świeczkach trzeba było żyć. Mieczysław, jak zobaczył, że światła nie ma, tak się tym przejął, że upadł na podłogę. W stolarni żadnej maszyny nie mógł uruchomić, ani piły, ani heblarki, nic. O mało mu serce nie stanęło, ledwie go odratowała. Na serce był chory już wcześniej, zanim zaczął się skarżyć na głowę. Nie mógł spać, więc dostał od doktora lekarstwo na sen. Doktor Skrzętek ze Słupi uprzedzał, żeby za dużo na raz tych lekarstw nie brał, bo szkodzą. A on je zaraz wszystkie wyrzucił.

Może do dzisiaj, zastanawia się Anna S., byłby zdrowy, gdyby nie żona. To ona zamknęła go w tym szpitalu, a sama zaraz następnego dnia uciekła z dziećmi do swojej matki.

- A ja, matka - płacze wyschniętymi oczyma Anna S. - czy mogłam go tam samego zostawić na zmarnowanie? Pojechaliśmy po niego z Jankiem, a on się cieszył, że wraca do domu. Na co miał być chory, tego nam też nie powiedzieli. Więc dlaczego go wypuścili, jeśli aż tak był chory, że musiał zabić?

 

- Zanim go poznałam - wspomina Zofia S. - już o nim trochę wiedziałam ze słyszenia; że poważny, solidny, że ma fach w ręku i gospodarstwo. Oprócz hektara ziemi w Słupi miał jeszcze po ojcu półtora hektara łąk w Jeleniowie, a to już całkiem blisko naszego Skoszyna. A u nas ziemi tyle, co kot napłakał, dzieci kupa, mama była rada, że wychodzimy na swoje. Kiedy za niego szłam, miałam 20 lat. Mieczysław był ode mnie 8 lat starszy. Co ja wtedy mogłam wiedzieć o życiu.

- Tak długo - zastanawia się Zofia S. - nikt nawet nie przypuszczał, że to jest choroba. Bił dzieci, bił mnie, matkę nawet tarmosił - mało to mężczyzn na wsi bije swoje rodziny? Zamykał się w domu, nam nie pozwalał z ludźmi rozmawiać - mało to po wsiach dziwaków? Na sąsiadów z przeciwka krzyczał, że chcą go otruć i zamęczyć - ale tamci też nieraz byli złośliwi. Teściowa nie jest przecież chora, a tak się zawzięła na swoją sąsiadkę Chlewicką, że chyba od 40 lat nie rozmawiają ze sobą, bo kiedyś przed wojną o coś się pokłóciły. Tak właśnie ludzie na wsi żyją. Właściwie dopiero po tym wypadku z heblarką pomyślałam, że Mieczysławowi popsuło się coś w głowie.

Odłamek drewna ż heblarki utkwił w oku, uszkodził je, aż trzeba było oko usunąć. To było to samo oko, na które Mieczysław od dzieciństwa nie widział. Po powrocie ze szpitala bardzo się zmienił. Za byle co walił dzieci po głowie, jak nie swoje. W domu pod szafą zaczął trzymać siekierę. Druga musiała zawsze być na podwórku, trzecia - w stodole.

- Dla obrony przed złymi ludźmi - mówił.

Wiosną 1977 roku nie wyszedł w pole.

- Trucizna z góry spada - tłumaczył - wszystko zepsute, zarażone.

Kiedy słyszał, że leci samolot, chował się do domu. Uważał, że wszystko co lata i jeździ wysyła promienie, które szkodzą jego zdrowiu. Tamtej wiosny Mieczysław o niczym innym nie myślał, tylko żeby jak najszczelniej odgrodzić się od świata. Studnię przykrył daszkiem z kątowników, obił blachą, w klapie dopasował trzy zamki. Bramę zbudował ogromną, całą z blachy, z boku miała małą furteczkę z okienkiem. Całkiem jak w więzieniu. Kiedy to było gotowe, zamknął studnię na trzy zamki i rozkazał, że odtąd będą pić wodę tylko z potoku. Wodę nosiła wiadrami Zofia. Rano lub wieczorem, dzień w dzień, 300 metrów tam i z powrotem. Latem w rękach, zimą w kociołku na sankach. Ludzie dziwili się, po co nosi, jeśli ma studnię koło domu. Nie odpowiadała. Mieczysław zabronił rozmawiać z obcymi.

W listopadzie 1977 roku Mieczysław odciął Kopaczowi prąd na słupie. Doszło do wielkiej awantury, w czasie której Mieczysław poszczuł sąsiada psem i uderzył go kamieniem w głowę. Sprawa poszła do sądu. W maju 1978 roku Mieczysław S. został skazany na jeden rok i 8 miesięcy ograniczenia wolności z obowiązkiem przepracowania 25 godzin na cele społeczne. Tej kary sąd w Ostrowcu nie wyegzekwował, ale w każdym razie potraktował Mieczysława jako zdrowego człowieka. Przed sądem Mieczysław zachowywał się jak normalny człowiek. Tylko domownicy wiedzieli, co się z nim naprawdę dzieje.

W sam dzień I Komunii Marka tak go pobił, że podarł na nim koszulę. Bożenka stanęła w obronie brata, puścił jej krew z nosa. Zofia ujęła się za dziećmi, wtedy rzucił się i na żonę, przewrócił na ziemię i walił jej głową o beton, prawie do utraty przytomności. Wtedy uciekła na posterunek MO i opowiedziała, co się dzieje w domu. Po paru dniach naczelnik wysłał do S. specjalną komisję, która miała ustalić okoliczność zajścia. Komisja stała pod bramą, pukała do drzwi, a S. siedział w środku i nikomu nie otworzył.

Potem jeszcze się rozzuchwalił. Bił w domu, najwyżej na podwórku, nigdy na ulicy. Tylko raz Suchecka zobaczyła, jak okładał Zofię widłami. Co go powstrzymało, że jej wtedy nie przebił, do dzisiaj nie wie. Matka Zofii z początku też o niczym nie wiedziała, Zofia wstydziła się jej opowiadać o swoich kłopotach. Mieczysław nie dawał żadnych pieniędzy. Czasem brakowało nawet na chleb. Jeździła wtedy do matki i "pożyczała", chociaż matka dobrze wiedziała, że te pieniądze nigdy nie będą oddane. Gdyby nie to, że wykonywała chałupnictwo dla spółdzielni "Nida" w Kielcach, dzieci chyba pomarłyby z głodu. Łąki w Jeleniowie S. od lat nie kosił. Żal było patrzeć, jak trawa się marnuje. Zofia umówiła się z matką, że za skoszoną trawę odda trochę kartofli. Kiedy matka przywiozła te kartofle, S. nie otworzył bramy, kazał zwalać na ulicę. I jeszcze raz powtórzyło się coś podobnego, gdy matka przywiozła gruszki, które tamtego roku pięknie obrodziły. Tez musiała je zrzucić przed bramą. Zofia była wtedy w Kielcach, a jak wróciła, połowa owoców już się zmarnowała.

Choroba narastała latami w sposób niedostrzegalny dla otoczenia.

Pobił - a mało to mężczyzn na wsi bije swoje rodziny? Zamykał się w domu - a mało to na wsi dziwaków? Zofia S. wspomina ostatni wspólnie spędzony rok z obłąkanym człowiekiem. Ten rok był piekłem.

W związku z awanturami, po tym jak Mieczysław odciął prąd Kopaczom, milicjanci z Nowej Słupi koniecznie chcieli, żeby Zofia złożyła zeznanie przeciwko mężowi. Ona jako żona miała prawo odmówić, a oprócz tego zwyczajnie się go bała. Wtedy milicjanci przyszli do domu, prowadzili ją przez wieś. Dzieci to widziały i płakały, ale najgorsze, że musiała najmłodsze zostawić bez opieki. Ile wtedy nerwów straciła, tego się nie da opowiedzieć. A i tak na nic poszło całe to poświęcenie, bo Mieczysław orzekł, że ma szpicla w domu i że nie będzie z nim żyć pod jednym dachem. Któregoś dnia znowu pokłócił się z sąsiadem. Wybiegł na niego z siekierą, całe szczęście, że tamten zdążył schować się w domu. Następnej nocy S. miał sen, który opowiadał matce. W tym śnie Mieczysław sam oddawał tę siekierę Kopaczowi, żeby go zabił, a Kopacz oddał ją Zofii, żeby zrobiła to za niego. Nazajutrz Zofia znalazła na siekierze, która stale leżała pod szafą, kartkę z napisem "wyręcz sąsiada". Tak już mu się plątał sen z rzeczywistością.

Latem 1979 roku Mieczysław trochę się zmienił. Zaczął chodzić z nożem za pazuchą, jakby spodziewał się jakiegoś napadu. Narzekał na jakieś promienie, że wkładają mu dziwne myśli do głowy. W dzień spał, przykrywając poduszką głowę, a może tylko leżał i udawał śpiącego. Za to w nocy nie mógł usiedzieć na miejscu. To popracował w stolarni, to wychodził na pole, to stawał przy płocie i czegoś nadsłuchiwał. Którejś nocy obudziło Zofię światło latarki. Stał nad nią w ciemności, świecił jej prosto w oczy i nic nie mówił. Innym razem obudziła się jak szperał ręką pod szafą. Mówił, że szuka żelaznego kółka, które kładzie się na serce, gdy boli. Ale tym razem pod szafą nie było żadnego kółka, była tylko siekiera.

Króliki bił po kolei od jesieni. Jak tylko mu się jakiś nie spodobał, wyciągał z klatki, walił po łbie i zakopywał, ponieważ miały być zatrute tymi antybiotykami, które spadają z góry. Kiedy wybił króliki, przyszła kolej na świnie. Co najmniej sześć zaszlachtował w ten sposób. Wszystkie zakopywał gdzieś w polu. W końcu została sama maciora. Kiedy ją zabił, nie mógł jej sam wyciągnąć na podwórko. O pierwszej w nocy poszedł po Zofię, żeby mu pomogła, ale we dwoje też nie dali rady. Potem chyba ją poćwiartował, albo wywiózł na wózku.

Gdy nadeszła zima, S. zabronił zapalać światła, gdyż elektryczność wysyła różne fale, które mu szkodzą. Nie pozwalał słuchać radia ani oglądać telewizji ze względu na fale. Potem zabronił nawet palić w piecu, bo ogień też jest niezdrowy. To już był grudzień. W domu zrobiło się tak zimno, że dzieci szły spać do łóżek w butach i paltach. Sam żył nie wiadomo czym, chyba chlebem i wodą, który mu podtykała matka. Gdy Zofia próbowała zagrzać coś ciepłego dzieciom, zalewał ogień wodą. W końcu już same dzieci zaczęły prosić matkę, żeby uciekła z nimi z tego domu, że tu nie da się żyć. Wtedy Zofia poszła do doktora Skrętka w Nowej Słupi, który wypisał dla Mieczysława skierowanie do Przychodni Zdrowia Psychicznego w Starachowicach. Z przychodni przysłali karetkę pogotowia, która zawiozła S. do szpitala w Morawicy. To było 18 grudnia 1979 roku.

Lekarka z Morawicy, która wypytywała Zofię o różne sprawy związane z chorobą męża, od razu powiedziała, że Zofia powinna od niego odejść, że tak będzie lepiej dla niej i dla dzieci. Po powrocie do domu Zofia wysłała najstarszego syna, Marka do matki po wóz. Matka przyjechała następnego dnia. Załadowały dzieci i kilka tobołków i odjechały. Teściowa nie pozwoliła nic większego ruszać, chociaż to był ich wspólny dorobek i okropnie krzyczała na Zofię, że własnego męża zdradziła. Tak niedobrze się pożegnały.

Gdy przyjechała z dziećmi do Skoszyna, było ich już 13 osób w jednej izbie. Spali po troje w jednym łóżku. Długo tak nie można było wytrzymać, więc Zofia z dziećmi przeprowadziła się do rozlatującej się chałupy, w której od paru lat nikt nie mieszkał. Ta buda stoi nadal, chociaż już bez dachu. Jeszcze dziś można zobaczyć dziurę w ścianie, którą zatykała szmatą, gdy w nocy zawiewało śniegiem do izby. Już wtedy znała Henryka Ćwikłę, była w ciąży.

Przyjeżdżały różne komisje z Ostrowca Świętokrzyskiego, z gminy w Bodzechowie, z Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej. Przyjeżdżali panowie z teczkami, kiwali głowami i na tym się skończyło, a dzieci dostawały wrzodów na nogach od tej wilgoci. Proponowali kwaterę w Grzegorzowicach, a to jest sąsiednia wieś za Starą Słupią. Zofia odmówiła, bo S. zaraz by się o nich dowiedział.

W tej budzie-ruderze Zofia mieszkała przez 14 miesięcy. W tym czasie starała się o pracę w Ostrowcu i mieszkanie. Z pracą były kłopoty, w końcu wiceprezydent Kasza osobiście załatwił etat w stołówce WSS. A co do mieszkania, to wiadomo, jaka jest teraz sytuacja. W sierpniu 1980 roku Zofia przeszła do stołówki PKS w Ostrowcu i tam poznała Henryka Ćwikłę. Dopiero wtedy zrozumiała, ile straciła przez te lata z S.

Po drugim pobycie S. w szpitalu wiosną 1982 roku, Zofia wniosła do sądu wniosek o ubezwłasnowolnienie go. We wrześniu decyzją Sądu Wojewódzkiego w Kielcach Mieczysław S. został ubezwłasnowolniony. Ten wyrok wcale nie przyczynił się do zakończenia sprawy rozwodowej, która ciągnęła się już od 1979 roku. Poszło o to, że nie ma dla Mieczysława opiekuna: matka - za stara, brat - za daleko. Kiedy sprawa rozwodowa znowu została odłożona na półkę, Zofia wysłała zażalenie do Kielc i do Warszawy. A pani sędzia Suma nakrzyczała tylko na nią z powodu tych zażaleń i nadal odwlekała decyzję. Dlatego Zofia wciąż jeszcze żyje z Henrykiem Ćwikłą bez sakramentu i bardzo z tego powodu cierpi. Widocznie tak już musi być, że zawsze czegoś człowiekowi brakuje.

Bieda? Bieda jak najwierniejszy pies uczepiła się jej wiele lat temu i nie daje się odpędzić. Pisała do naczelnika w Bodzechowie, żeby wydał jej zaświadczenie na zakup kołder, prześcieradeł, mebli. Odmówił: nic jej nie przysługuje, bo nie są młodym małżeństwem. Co jej dzieci zawiniły, że muszą przykrywać się szmatami? Od S. odeszła z pustymi rękoma i do dzisiaj niewiele się wzbogaciła. W tej ruderze myszy pogryzły materiał na zasłony i prześcieradła. Każdą dziurkę musiała oddzielnie cerować, a i tak nie ma bielizny na zmianę. Tylko pierze i ceruje bez przerwy, a zimą to chyba sianem będzie dzieci przykrywać. Dzieciakom wszystko sama szyje, jest przecież biegłą krawcową. I znowu ma to chałupnictwo dla spółdzielni w Ostrowcu. Przydaje się każdy grosz, Henryk, który ma złote ręce i każdą robotę potrafi wykonać, dorabia jak może. Dziś wieczorem zamiast odpoczywać zalewają cementem strop u szwagra. Rozumieją się dobrze z Henrykiem.

O człowieku, którego nazwisko wciąż jeszcze nosi, Zofia już nie myśli. Dlatego tak trudno jej o nim opowiadać, ponieważ wszystko najgorsze, co w życiu przeżyła, wiąże się właśnie z nim. Żeby opowiedzieć te wszystkie krzywdy, nie starczyłoby słów. Ostatni raz widziała go we wrześniu ubiegłego roku na sprawie rozwodowej. Brodę miał czarną i jeszcze większą niż dawniej. Chyba ją czymś maluje, bo poprzednio była już mocno siwa. Od tego czasu nie słyszała już nic o S. aż do 20 maja. To było wieczorem. Właśnie, wyszła na podwórko z Wioletką, a starsze dzieci siedziały wszystkie przed telewizorem. Zobaczyły ten krzyż ze wszystkimi szczegółami i bez trudu domyśliły się, o kim mowa. Z początku nie mogły uwierzyć, że to zrobił ich ojciec. A kiedy uwierzyły, nie mogły przełknąć kolacji ani zasnąć. Zofia myśli, że nadawanie takich audycji powinno być zakazane przez sąd.

 

Milicjanci, którzy przeszukiwali gospodarstwo Mieczysława S., znaleźli w stodole starannie wykonaną trumnę, ukrytą pod warstwą siana. W jej wnętrzu znajdowała się mała skrzynka - urna, wykonana z tych samych modrzewiowych desek, które Stanisław Salwerowicz przyniósł w kwietniu. Na wieku trumny S. przytwierdził pięć małych krzyżyków po jednym na każdym boku, wykonanych z cienkich listewek starannie zabejcowanych na czarno. Jedno nie ulega wątpliwości: te krzyżyki mają ten sam kształt co prawdziwy krzyż, na którym zawisł Stanisław Salwerowicz. Wykonanie tych przedmiotów musiało trwać wiele tygodni. Anna S. opowiada, że Mieczysław zamykał się nocami w swojej stolarni, coś dłubał przy świetle świecy, ale co, tego nikt nie widział. Zapewne nigdy nie dowiemy się, o czym myślał obłąkany, wiejski stolarz pracując nad tymi przedmiotami. Dla kogo przeznaczył trumnę, w jakim celu wykonał urnę? Zagadek jest więcej. Obok krzyża, na którym wisiał Salwerowicz, wykopano dwa, tak samo regularne i głębokie otwory. Nie wiadomo, jakim narzędziem zostały wydłubane. Nie wiadomo, do czego miały służyć. Czy miały w nich stanąć jeszcze dwa krzyże z dwiema kolejnymi ofiarami? Do czego miały służyć drewniane tabliczki z tymi dziwnymi napisami, których S. na pewno nie znalazł w Piśmie Świętym? "Góra Golan" czytam na jednej z tabliczek. "Za piekło na tej ziemi" - czytam na drugiej. Są jeszcze tabliczki z napisem "Wzgórza Golan 1400 metrów", "Ulica Betlejemska", "Betlejem". Ludzie mówią, że S. zamierzał umieścić te tabliczki przy drodze do klasztoru na Świętym Krzyżu. Myśli o Krzyżu, o różnych krzyżach, prześladowały go chyba bez przerwy. Może uznał Krzyż jako symbol końca świata? Czy znał podanie o posągu pielgrzyma, który od stuleci stoi w Nowej Słupi odwrócony twarzą w kierunku klasztoru? Co roku pielgrzym przysuwa się na odległość ziarenek piasku do klasztoru. Kiedy do niego dojdzie, nastąpi koniec świata. Dla Mieczysława S. świat rozpadł się już wcześniej.

Doktor Jerzy Skrętek z Nowej Słupi, ten sam który wystawiał S. skierowanie do Starachowic, jako pierwszy rozmawiał z nim tuż po zatrzymaniu przez milicję. Na podwórku przed stodołą, widać jeszcze było dwie duże plamy krwi przysypane piaskiem.

- Dlaczego zabiliście Salwerowicza? - zapytał doktor Skrętek.

- Bo on mi szczepionki przynosił.

- Jakie szczepionki?

- Pan doktor wie, jakie szczepionki.

Doktor Skrętek wiedział: to wtedy, gdy S. nie pozwolił szczepić swoich dzieci, doktor Skrętek wypisał mu po raz pierwszy skierowanie do Przychodni Zdrowia Psychicznego. A teraz ten sam S. stał z kajdankami na rękach naprzeciwko doktora i tłumaczył:

- Przybiłem Salwerowiczowi nogi oddzielnie, bo jako Żyd nie miał prawa wisieć ze złączonymi nogami. Po to była poprzeczka na dole.

Nie można było przekonać S., że Salwerowcz nie był Żydem, że przezwisko "Sabasek" powstało nie wiadomo kiedy, ani dlaczego. W zespole urojeniowym Mieczysława S. wszystkie te szczegóły nabrały ściśle określonego znaczenia.

Zwłoki Stanisława Salwerowicza wisiały na krzyżu przez noc i jeszcze kilka godzin porannych, zanim w piątek 20 maja na miejscu zabójstwa nie pojawiła się specjalna ekipa dochodzeniowa z Komendy Wojewódzkiej MO w Kielcach. Zwłoki zdjęto z krzyża, owinięto w prześcieradło i przeniesiono do stodoły w oczekiwaniu na ambulans sanitarny. Potem wyjęto z ziemi krzyż. Został wykonany z kantówki 10x10 centymetrów, wygładzonej ręcznym heblem. Trzon krzyża miał długość 3,80 m, górne ramię 2,40 m, dolne - 2 m. W górnej części, nad głową ofiary, ciemną farbą nakreślono cyfrę 1983. Waga krzyża wynosiła około 50 kg, wraz ze zmarłym krzyż musiał ważyć ponad 100 kg. W odległości kilku metrów od krzyża stał wózek na ogumionych kołach, na którym przywieziono krzyż z podwórka na miejsce ukrzyżowania.

Sekcję zmarłego wykonywał doktor Mądro, specjalista anatomopatolog z Akademii Medycznej w Lublinie. Z jego badań wynika, że Stanisław Salwerowicz został zabity uderzeniem noża lub bagnetu, zadanym w okolicę serca. Dwa uderzenia w głowę, zadane tępym narzędziem, mogły spowodować utratę przytomności, nie były jednak śmiertelne. Gdy Salwerowicz już leżał, otrzymał jeszcze dwa ciosy nożem w okolicę oczodołów, które uszkodziły gałki oczne. Doktor Mądro stwierdza z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że w momencie przybijania do krzyża ofiara już nie żyła.

Niewielki margines niepewności wynika stąd, że podobnego wypadku jak dotąd nie odnotowano w żadnych ze znanych podręczników medycyny sądowej.

 

Doktor Grażyna Jaworska ze szpitala w Morawicy pod Kielcami, w którym dwa razy przebywał Mieczysław S., twierdzi, że mimo swoich urojeń ten chory nie musiał zostać zabójcą. O tym, że doszło do tragedii, zadecydowały warunki rodzinne, wyjątkowo sprzyjające nie kontrolowanemu rozwojowi choroby oraz niedomagania naszego lecznictwa psychiatrycznego w ogóle, a na wsi - w szczególności. Doktor Jaworska ma pod ręką wszystkie dokumenty, karty choroby, adnotacje. Po dwukrotnym pobycie w szpitalu pacjent był wypisany w stanie wyraźnej remisji z zaleceniem dalszego leczenia ambulatoryjnego. Otóż tego typu leczenie jest na wsi w praktyce fikcją. Jeśli pacjent nie chce się leczyć, nie ma takiej siły, która mogłaby go do leczenia zmusić lub kontrolować jego przebieg. Rejony są zbyt wielkie, lekarzy psychiatrów jest zbyt mało, instytucja pielęgniarek środowiskowych, które w teorii powinny być łącznikiem między chorym psychicznie a lekarzem, od lat istnieje tylko na papierze. Jeśli pacjent wykazuje objawy pogorszenia stanu zdrowia, może być skierowany na leczenie nawet wbrew swojej woli. Ale żeby to nastąpiło, najbliższa rodzina, znajomi, sąsiedzi muszą przynajmniej poinformować o tym najbliższego lekarza rejonu. W przypadku Mieczysława S. pierwsza informacja tego typu nadeszła do rejonu przynajmniej dwa lata za późno.

Z podręczników psychiatrii wiadomo, że im dłużej trwa nie rozpoznana faza choroby, tym mniejsze są szanse na wyleczenie. I nie jest wcale tak, że świadomość dokonanego czynu wpływa na pogorszenie stanu zdrowia pacjenta. W zespole jego urojeń wszystkie szczegóły tworzą konsekwentną całość. Mieczysław S. uważa, że musiał się bronić przed szkodliwym dla niego promieniowaniem i z tego powodu musiał nawet zabić. Czy wyzdrowieje? Jeśli biegli uznają, że w chwili dokonania swego czynu miał zniesioną lub ograniczoną poczytalność, sąd nie może wydać innej decyzji, jak tylko o przymusowej internacji w zakładzie zamkniętym. Swoim czynem Mieczysław S. dowiódł, że jest niebezpieczny dla otoczenia. Przedtem nie było czynu, nie było zagrożenia. Oto paradoksy współczesnej psychiatrii.

Gdyby w odpowiednim czasie objęto Mieczysława S. chociaż drobną cząstką tych badań, jakim został poddany po dokonaniu morderstwa, ktoś nie straciłby życia, a sprawca mógłby się teraz regularnie leczyć. Czasem trzeba najpierw zabić, żeby zwrócić na siebie uwagę lekarzy. Ze statystyk wynika, że około 1 procent dorosłej populacji w naszym kraju to zarejestrowani chorzy psychicznie. Lekarze twierdzą, że ryzyko popełnienia przez chorego psychicznie zbrodni lub zabójstwa jest mniejsze niż dla przedstawicieli zdrowej reszty społeczeństwa. Zapewne to prawda, ale statystyki nie mówią wszystkiego.

Zabójstwo w Nowej Słupi, którego na osobie Stanisława Salwerowicza dokonał Mieczysław S., było trzecim w tym roku zabójstwem dokonanym na terenie jednego tylko województwa kieleckiego przez osobę chorą psychicznie.

Obserwacja psychiatryczna trwała prawie pół roku. Dopiero w październiku 1983 roku lekarze z oddziału szpitalnego aresztu śledczego MSW w Warszawie doszli do wniosku, że Mieczysław S. jest chory na schizofrenię i w chwili dokonywania czynu znajdował się w stanie pełnej niepoczytalności. Na podstawie tej opinii, postanowieniem z dnia 29 X 1983 roku prokurator rejonowy w Ostrowcu Świętokrzyskim Helena Bilik umorzyła postępowanie przeciwko Mieczysławowi S. i wystąpiła do Sądu Wojewódzkiego w Kielcach z wnioskiem o umieszczenie go w zakładzie zamkniętym, z powodu istnienia poważnego zagrożenia dla porządku prawnego. W początkach grudnia 1983 roku Mieczysław S. został przewieziony do szpitala psychiatrycznego w Morawicy koło Kielc. Tego samego, w którym poprzednio się leczył i którego, jak z całej tej historii wynika, nigdy nie powinien opuszczać. Tym razem Mieczysław S. przebywa w Morawicy bezterminowo.

 

* "Piekło tej ziemi: zapisy zbrodni i afer", 1987

 

 


 

 

Przemiany - 1983, lipiec

 

Człowiek ukrzyżowany

Zbigniew Nosal

 

Helena Salwerowiczowa nie była zadowolona.

Przedwieczerzem sadziła w polu kapustę, kiedy przyszedł jej mąż Stanisław po klucz od domu, żeby wziąć stamtąd marynarkę.

- Gdzie ty pójdziesz?

- Do S. na Hektary, zapytać o te drzwi, nie będę jutro jeździł po próżnicy.

Mieczysław S. miał zrobić czworo drzwi do piwnic w nowym domu ich syna. Stanisław spotkał Mieczysława w styczniu, tamten chętnie podjął się roboty. Dwa tygodnie zeszło od tego spotkania, przyszedł, wziął miarę, więc mąż z synem zawieźli mu potrzebny materiał - modrzewiowe, przeschnięte deski. Mąż do Mietka od tamtej pory nie zachodził. Był może raz, w marcu, wtedy S. powiedział, że drzwi do maja na pewno zrobi. Spotkali się później. S. mówił o zawiasach. Mąż kupił je i zaniósł. Padł termin. Na dwudziestego maja będą drzwi. Poszedł Stanisław przed niedzielą sprawdzić czy robi. Nic nie zrobione, ale Mieczysław obiecał terminu dotrzymać, nawet doradził: "niech pan przyjdzie w czwartek dziewiętnastego, niech się pan dowie, czy gotowe, żeby na próżno nie jeździć"

Właśnie był ten czwartek. Mąż cały dzień narzekał na ból głowy, proszki nawet brał, jak nigdy, ale wybierał się teraz na Hektary, akurat kiedy w domu robota.

- Heniu jest? - zagadnęła Salwerowiczowa o syna.

- Nie ma.

- A mularz?

Murarz w tym właśnie synowskim nowym domu, który stoi naprzeciw ich starej chałupy po drugiej stronie drogi, stawiał na dole kuchenny piec.

- Jest.

- No to jakże, samego chłopa zostawisz? Przecie może mu trzeba będzie pomóc?

- Nie trzeba, wszystko ma przygotowane - powiedział Stanisław. Zabrał klucz i poszedł.

I to była ich ostatnia rozmowa.

Hektary to pare gospodarstw w polach po parcelacji dworu, stąd nazwa. Domy rozsiadły się wzdłuż byle jakiej, wysypanej ostrym żużlem drogi, na wzgórzu z tamtej strony rzeczki Słupianki, między Starą i Nową Słupią. Tylko jedno gospodarstwo. ostatnie, jeśli iść drogą od miasteczka, pierwsze, gdy ścieżką od Starej Słupi, znalazło się na dole. Mieszkają tu ludzie, którzy proszą, żeby nie wymieniać ich nazwiska. Do protokołu tak, do publikowania nie. Wystarczy: sąsiadka. Jej nazwisko podano już parę razy w gazetach, miejscowi wiedzą o kogo idzie, ale obiecane dotrzymane.

Sąsiadka widziała wtedy Salwerowicza, nawet z nim rozmawiała. Szedł ścieżką, która przebiega przez jej pole. Powiedział "dzień dobry". Znała go, bardzo dobrze znała, przecież blisko mieszka, zapytała gdzie idzie.

- Wie pani, idę za jakąś babką. Poszukać se trzeba, bo moja już stara - żartował człowiek. Oboje się z tego śmiali. Powiedziała:

- Ma pan rację, panie Salwerowicz, trzeba sobie zmienić - a potem zapytała o godzinę. Powiedział, że będzie około dziewiętnastej Pomyślała, że trzeba iść do domu obsłużyć inwentarz. W izbie spojrzała na zegarek. Była dokładnie dziewiętnasta trzydzieści. Zaczęła obrządek.

Sąsiadka nie wie teraz ile mogło minąć minut. Może czterdzieści? Miało się na burzę. Nadchodziła chmura, błyskało się. Mieli za stodołą słomę, chciała ją znieść pod dach, żeby nie zmokła, mokra nie nada się na posłanie dla bydła. Poszła tam i przypadkiem popatrzyła w zachodnią stronę, na wzgórze za stodołą Mieczysława S.

Patrzy, a tam w zbożu zielonym, w pszenicy, S. wkopuje krzyż. Krzyż podpierany drążkami. I widzi, że na tym krzyżu coś jest, coś jest do krzyża przybite.

Stanęła na słomie, mimo że jej bardzo na czasie zależało bo burza tuż i zaczęła się zastanawiać. Pomyślała: "głupota wali do łba!". Wyrzeźbił figurkę - S. jest nieuczonym stolarzem - wyrzeźbił figurkę z drzewa, pomalował - widać z daleka głowę czarną, czarne okrycie wokół bioder - przybił do krzyża i stawia w polu. Niszczy zboże.

Tak sobie myślała, bo trudno było coś innego przypuszczać. Boże słodki! Straszliwie się przejęła tym krzyżem.

Widywała Mieczysława S. wcześniej tam w polu, pochylony dłubał coś w pszenicy. To trwało kilka dni. Myślała: "S. wziął się za robotę, wycina oset".

Niepokoił ją ten biały krzyż na górce. S. to człowiek pomylony, dwa razy był już w szpitalu dla psychicznie chorych w Morawicy. Oboje ci S., matka i syn, niemożliwi sąsiedzi. Nie pozwalają ludziom spokojnie przejść. Stara, albo pluje, albo choleruje. A ten Mieczysław?! Zona od niego odeszła jakieś trzy, cztery lata temu. Bijał ją. Ciągle się z tamtej ich zagrody słyszało krzyki. Kiedyś sąsiadka malowała płot od zachodniej strony i słyszała najpierw krzyk na ich podwórku, potem młoda S. wybiegła na wschodnia akurat stronę i krzyczała: "bije mnie, widłami bije! Zabić mnie chce!".

Sąsiadka poszła do izby. Wolała nie być świadkiem.

S. nie pozwalali tamtej kobiecie, żonie i synowej, z nikim rozmawiać, nikogo też nie wpuszczali na podwórko. Młoda kobieta stroniła od sąsiadów, ale potem, zanim odeszła z czwórką dzieci, kiedy Mieczysław siedział w Morawicy - opowiadała do ludzi, że studnię przed nią zamykał, musiała chodzić po wodę do rzeki, światła nie pozwalał zimowymi wieczorami zapalić, a ostatnio sypiał z siekierą pod poduszką. Bała się, wyprowadziła, rozwiodła. Zabrała dzieci i poszła. Żyje gdzieś pod Ostrowcem.

Tak, niepokoił sąsiadkę ten krzyż na górce. Męża nie było w domu. Gdy wrócił, zapadał już zmrok. Cośkolwiek tylko tam w polu było widać, ale zawołała go.

- Józiek, zobacz! S. wkopał krzyż i coś tam do niego przybił. Co to jest?

Szarówka była, mało widać. Mąż popatrzył i nic nie odpowiedział. Na tym się skończyło. Poszli spać.

Anna S. sterana robotą siedemdziesięcioośmioletnia wdowa, matka Mieczysława, ma zaczerwienione, zgrubiałe powieki, jakby miała początki jaglicy, ale równie dobrze może to być wynik nieprzespanych nocy i bezustannego płaczu.

Nie było jej tamtego popołudnia w domu. Poszła do Nowej Słupi po chleb, bo Mieczysław lubi czerstwy, a kiedy wróciła i miało się na ten deszcz, syn powiedział, żeby poszła zżynać pszenicę.

- Wybujała, w deszczu się położy, powali i nic z niej nie będzie - powiedział - Trzeba żynać - dodał, więc poszła w pole i wróciła stamtąd dopiero o zmroku.

Zmęczona była, ale nie chciała go drażnić. Syn chorował, tyle rzeczy mu przeszkadzało i dokuczało, nie musiała matka. To przecie jej najukochańszy syn. Dwóch ich ma. Dwaj pierwsi pomarli dziećmi. Został Piotrek, który teraz w Gdańsku i Mieciu. Chory, biedny. Wiecznie rozdrażniony. Ma właściwie tylko jego i on ma tylko ją. Gdy wiosną zachorowała, bardzo zachorowała i zdawało się, że z tego już nie wyjdzie, płakał. Płakał, że zostanie już sam samiuteńki na tym świecie, kiedy nawet ptak ma gniazdko pod strzechą. Pocieszała go, ale na wszelki wypadek radziła zrobić trumnę, dla siebie, żeby potem nie miał kłopotów. Bała się, nie wiedziała jak sobie syn radę da, gdy ona odejdzie i nie chciała umrzeć, samego go zostawić. Jego męczy byle co, nawet jak sąsiedzi spawają, albo rżną drzewo krajzegą. Głowa mu od tego z bólu pękała, wymiotował, więc biegał i walił w bramę, żeby przestali. I od tego się wszystko z nimi, co złe, zaczęło i ona też przestała ich uważać, bo dokuczali jej Mietkowi. A która matka by inaczej?

Nie wiedziała o niczym. Nie przypuszczała. W Morawicy, na co chory syn, nikt jej nie powiedział. Była tam po niego z Piotrkiem, kiedy przyjechał z Gdańska, bo sama nie umiałaby trafić - pisać nie zna, czytać nie umie - więc, gdy była to przecież mogli jej wyraźnie powiedzieć. Nic. Dali tylko lekarstwa. Wykupiła, ale syn nie chciał ich zażywać, gorzej się czuł, gdy je brał, a gdyby nawet i spróbować w jedzeniu, po kryjomu, też niełatwo, bo węch to on ma bardzo dobry, wszystko z daleka wyczuje. nawet tam u siebie w podwórku, w warsztacie wie, gdy się coś w kuchni przypali.

Ludzi się bał. Przeszkadzali mu. Zamykał żelazną bramę, nikt, mało kto przychodził i dziwne nawet, że wpuścił Salwerowicza.

Nic nie wiedziała. Wróciła z pola zachodnią stroną. Spoza zbóż, spoza wysokiego żyta nic nie widać. Weszła do domu. Był już wieczór. Usiadła na jednym, on na drugim łóżku. Wtedy powiedział, że był Sabasek, znaczy Salwerowicz ze Starej Słupi, i że wyśmiewał go, Mieczysława. Mówił, że nic nie ma, ani dzieci, ani żony i że dwa razy miał go Sabasek uderzyć kijem, więc Mieczysław zrobił z nim porządek. Wisi teraz w polu i już mu nigdy nie będzie dokuczał.

- Dziecko, coś ty narobił?! - wołała Anna i chciała biec tam za stodołę, ale syn nie wypuścił jej z domu. Siedzieli więc na tych łóżkach. Przy oknie ona, płacząca, przy drzwiach on siedział i trzęsły mu się ręce. Nie spali.

 

Burza nadchodziła. Grzmoty. Błyskawice. Helena Salwerowiczowa była niezadowolona - męża nie było, nie wrócił jeszcze z Hektarów, a przecież to nie tak znowu daleko.

Niecierpliwiła się. Ósma - męża nie ma, dziewiąta - nie ma. Czeka. Dziesiąta. Jezus Maria, co się stało?! Zagadał się gdzieś, lubił z ludźmi pogawędzić, czy jakiś wypadek? Poszła na drugą stronę drogi do syna.

- Heniu, możebyśmy poszli za ojcem? - zaproponowała, ale syn akurat rozbierał się do spania, przy budowie i w ogóle na wsi latem wczesne wstawanie, wcześnie trzeba spać chodzić, więc zrezygnowała. Wróciła do domu, do siebie.

Posiedziała trochę, była może jedenasta przed północą, kiedy się położyła. Drzemie. Słyszy nagle, jakby jej mąż wzywał pomocy. Zerwała się z łóżka. Popatrzyła na zegarek: druga. Męża nie ma.

Wyszła na dwór. Ciemno. Gdzie iść? Wieczorami, nocami to oni dalej od domu nie chodzą, nieporozumienie mają we wsi z jednymi zawistnikami. Stanisława już raz wieczorem jeden z nich zaatakował, chciał dusić, drugi znowu jej, w biały dzień, sztyletem groził, więc strach. Zresztą parę lat temu przy kładce nad Słupianką, przez którą musiałaby przechodzić, zginął człowiek. Zygmunt Muziński. Sołtys. W styczniu go znaleźli na lodzie nieżywego. Wcześniej, z tamtej strony rzeki, też na Muzińskiego ktoś napadł, sołtysowskie papiery mu porozrzucał po łące. Wtedy się jednak Muziński jakoś wywinął, drugi raz nie. Został. Z nią też tylko do dwóch razy może być sztuka.

Wróciła do izby. Przy drzwiach został tylko Murzyn, czarny kudłaty kundel, który był ze Stanisławem w Hektarach, wieczorem się nie pokazał, a teraz nareszcie przyszedł.

Salwerowiczowa poszła do łóżka. Śniła jakiś wóz, furmankę na którą wkładała koszyki z jajkami, jeden z tych koszyków przewrócił się, wywalił, drogą popłynęła jajecznica. Znalazł się w tym śnie jakiś milicjant z pretensjami do furmana dlaczego tak zrobił.

Jajka to kłopot.

Obudziła się. Patrzy w okno - jasno, widno na dworze. Zerwała się. Czwarta. Łapu ciapu, gumiary na nogi. Leci. W tamtą stronę, na Hektary. Drogą, łąkami, przez rzekę, gdzie kładka, patrzy w wodę, patrzy po łąkach, czy gdzieś śladu na rosie nie widać.

Nie ma.

Idzie dalej. Patrzy po malinach.

Nie ma.

Zatrzymała się. Spogląda, parędziesiąt metrów na górce od ścieżki, krzyż.

Człowiek wisi!

Przecież to jej mąż! Struchlała. Nie wiedziała, co ma robić.

Struchlała. Podeszła parę kroków bliżej.

Rozpięty. Ręce i nogi na dwóch ramionach białego krzyża. W kalesonkach granatowych, w kąpielówkach. Głowa na bok przechylona. Twarz zakrwawiona, spuchnięta, zbroczona krwią. Dziura w boku.

Niesamowity widok. Boi się bliżej podejść. Niedaleko stoi wózek na dwóch gumowych kołach. Domyśliła się. Wiedziała, że to on: Mieczysław to zrobił. Bała się. Może siedzi tam gdzieś ukryty, przycupnie ją i nie pozwoli uciec. A on zwinny.

Zawróciła. Szła na przełaj na dół, do ścieżki. Z podwórka zawołał na nią Sąsiadka.

- Pani Salwerowiczowa, co tam jest na tym krzyżu?

- Boże, kobieto, mąż mój wisi! Poszedł wczoraj do S. i nie wrócił. Jest na tym krzyżu.

Nie wie, jak ją doniosło do domu. Do syna. Henryk jeszcze spał. Helena krzyczała.

- Wstawajcie! Ojciec u S. na krzyżu wisi. Straszny widok. Ojciec wasz na krzyżu, jak Chrystus.

 

Pierwszą rzeczą jaką zrobił nowosłupski lekarz Jerzy Skrętek, kiedy wczesnym rankiem przyjechał z milicją na miejsce i idąc wzdłuż gęstego, pięknie zieleniejącego przy wschodzącym słońcu łanu niewysokiej pszenicy dotarł na szczyt pagórka w pobliże krzyża, było sięgnięcie do kieszeni po fiolkę z curantylem '75 i połknięcie żółtawej pastylki. Zatkało go. Nie zamierzał się w ciągu roku drugi raz wywinąć, od poprzedniego zawału minęło zaledwie jedenaście miesięcy, a widok był przerażający i szokująco niezwykły. Dziwny. Jak ze snu.

Stał oto u stóp najprawdziwszego z prawdziwych krzyża, dwuramiennego białego krzyża, na którym przybity za dłonie, nie w przegubach, wisiał człowiek z zakrwawioną, przechyloną na prawe ramię głową. Rozkraczone, ugięte w kolanach nogi przybite były, każda stopa osobno, do dolnej poprzeczki. Gwoździe do rąk i stóp oprawca wbił poprzez okrągłe, metalowe, jakby sztancą zrobione podkładki. Rany od gwoździ, widać było, nie krwawiły. Nie krwawiła też szpara w boku. Odetchnął. To świadczyło o przebiciach pośmiertnych. Na zewnątrz nie było krwi. Człowiek na krzyżu zginął od uderzenia w głowę. Lekarz widział wielkiego guza na prawej stronie czoła, wysadzone od uderzenia prawe oko.

Znał ukrzyżowanego. Spokojny, grzeczny i uczynny człowiek. Strażak Salwerowicz.

Znał tego, który Salwerowicza zabił i ukrzyżował. Znał Mieczysława S. Dwa razy odsyłał go na leczenie psychiatryczne do Morawicy. Dwa razy stamtąd Mieczysław wrócił. Drugim razem, żeby zabić.

Ta choroba, to być może rodzinna. Jerzy Skrętek z psychiatrią tyle miał do czynienia, co na studiach dwadzieścia osiem lat temu, ale jeśli pomyśli o tamtym B. Mieczysławowym kuzynie ze wsi za górką, który kiedyś, nie wiedzieć czemu, wyrąbał z futrynami wszystkie okna w nowosłupskiej restauracji i którego milicja dwukrotnie doprowadzała do psychiatrów, myśli, że to rodzinne. Albo i więcej niż rodzinne.

Nie było się czasu zastanawiać. Musiał pójść z milicjantami do tamtego domu, do po świętokrzysku ze wszystkich stron zamkniętej zabudowaniami, wysokimi szczelnymi płotami i żelazną, czerwoną bramą zagrody, żeby obejrzeć na podwórku dwie rozlegle przysypane piaskiem plamy krwi, ujrzeć drugi krzyż i nowe, dużą i małą, trumny, przelecieć, przekartkować zawarte w trzech zeszytach Mieczysławowe notatki, odczytać te wszystkie dziwne tablice i drogowskazy ("Wzgórze Golan 400 m"), a wśród nich i tę kwadratową cienką deskę z wersalikowym napisem:

 

ZA PJEKŁO

NA TEJ

ZJEMI

 

Deskę, która chyba razem z Salwerowiczem miała zawisnąć na krzyżu. Deskę, na której odwrocie Mieczysław S. napisał:

 

Za ukrzyżowanie syna Bożego

Za śmiertelność narodu

chrześciejańskiego

Za ból za krew za cierpienia

Za kataklizmy żywiołowe

i wojenne

Za piekło na tej ziemi

 

A potem trzeba było odwieźć kutego kajdankami Mieczysława pod strażą do Nowej Słupi.

Mieczysław był spokojny. Zresztą prawdziwy wyraz twarzy krył za sporą brodą.

Milczeli.

Lekarz przecież nie mógł wytrzymać.

- Dlaczegoście S. zabili Salwerowicza?

- Bo on mi przynosił szczepionkę.

- Jaką szczepionkę?

- Pan doktor wie, jakie są szczepionki.

Lekarz wyrozumiał, że S. przypomina: kiedyś nie pozwolił zaszczepić swoich dzieci. Żona Mieczysława skarżyła wtedy, że z mężem coś niedobrego się dzieje i Skrętek skierował go do Morawicy.

Wolał milczeć.

 

Samochód kołysał się na żużlowej, nierównej drodze. Za nimi, z tyłu, zostały Hektary, w Hektarach to wzgórze za stodołą i na wzgórzu człowiek ukrzyżowany, odwrócony obrzękłą, martwą już teraz twarzą do wznoszącego się coraz wyżej słońca. Tak realne, że aż nieprawdziwe.

Człowiek ukrzyżowany.

Pewien traktorzysta ze Starej Słupi, który pewnie przyszedł tam już razem z ludźmi ciągnącymi zewsząd, z bliższej i dalszej okolicy, nie będzie mógł tego zapomnieć. On mówi:

- Kto tego nie widział, nic nie widział.

 

Kto tego nie widział, niczego nie widział, mówi młody człowiek ze Starej Słupi, więc pewnie dlatego tak wielu chciało zobaczyć i wielu zobaczyło na własne oczy ów krzyż z rozpiętym na nim człowiekiem.

Od wczesnego rana aż do południa ciągnęli w stronę Hektarów ze wszystkich pobliskich miejscowości - ze Starej i Nowej Słupi, z Grzegorzowic, z Rudek i Trzcianki, z Cząstkowa i Milanowskiej Wólki. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Starzy, młodzi i najmłodsi, także i maleńki wnuczek ukrzyżowanego Sławuś, który powie mi: "Dziadek płakał. Takie miał czerwone oczy. Płakał".

Płakała Salwerowiczowa, płakał syn, płakała synowa i wnuczki, a oni szli ścieżką od żużlowej drogi i ścieżką od ukrytej między drzewami Słupianki i wydeptując wąską drożynę w zbożu zbliżali się ku szczytowi tego pagórka za stodołą Mieczysława S., gdzie na tle Łyśćca, z dobrze widocznym budynkiem świętokrzyskiego klasztoru i słupem telewizyjnej wieży stał ten niesamowity, prawdziwy krzyż. Mogli to zobaczyć.

Potem skupieni w małych grupkach podawali sobie z ust do ust znane i domniemane szczegóły dramatu, próbowali na ich podstawie odtworzyć jego przebieg.

Wiedzieli, że przed wczorajszą nadchodzącą burzą Stanisław Salwerowicz załomotał w tamtą czerwoną, blaszaną, opatrzoną szklanym okiem wizjera furtę obok domu i że Mieczysław S. wpuścił go za zamknięte ze wszystkich stron, tradycyjnym świętokrzyskim sposobem podwórze, że zamknął za mm furtę i potem kiedy widać zmęczony drogą dziadek małego Sławka przysiadł na cementowym stopniu przed drzwiami do warsztatu mieszczącego się w położonym od zachodniej strony gospodarczym budynku, Mieczysław uderzył go żelaznym, sześciokątnym prętem w kark, a potem w głowę, że rozebrał zabitego do majteczek, wyciągnął ciało niemal na środek podwórza, aby tam przybić do krzyża i uderzyć nożem w piersi. Potem Mieczysław ciągnąć zaczął ciało z krzyżem na pozastodole, ale nie poradził ciężarowi i załadował go na gospodarczy dwukołowy ogumiony wózek i zawiózł na pagórek w miejsce, gdzie przygotowane były trzy głębokie dołki Tam podniósł ten krzyż przy pomocy rozwidlonych na końcach drągów i ustawił pionowo. Dokonało się.

Opowiadali to sobie i urągali zabójcy. I chcieli go mieć w swoich rekach, i chcieli - mówią - spalić jego dom, wypędzić stąd Annę S., matkę Mieczysława. Byli wzburzeni. Oskarżali bliższą i dalszą rodzinę S., oskarżali także lekarzy, którzy dozwolili Mieczysławowi odejść ze szpitala, dopuścili że dokonał rzeczy, której gdy nie zobaczyć, znaczy nic w życiu nie widzieć, ale niewielu było oskarżających jego, Mieczysława inność, chorobę.

Dopiero potem, za dzień, dwa, za tydzień miał nadejść czas refleksji.

Mieczysław S. był chory. Miał schizofrenię. Rozszczepienie duszy, rozdwojenie jaźni, osoby. To wiemy

Grażyna Jaworska, ordynator oddziału szpitala dla nerwowo chorych w Morawicy powiedziała dziennikarzom że Mieczysław S., który wyszedł po powtórnym tutaj pobycie w maju zeszłego roku, cierpiał na urojenia. Dokuczały mu na przykład hałasy czynione przez sąsiadów, dokuczała nawet ich obecność, ale że zachowywał się spokojnie, a po leczeniu jego stan na tyle się poprawił, że można go było ze szpitala wypisać. Na jego miejsce czekali tu inni, też ich trzeba leczyć. Wypisano zatem Mieczysława S. dnia 25 maja 1882 roku. I jakby chcąc oddalić zarzuty, pani ordynator dodała: "Nikt nie jest w stanie przewidzieć, na co stać schizofreników".

Nie jest.

 

Oto trzy szkolne kratkowane zeszyty w niebieskich przybrudzonych okładkach, które przeglądał lekarz Henryk Skrętek kiedy po zażyciu curantylu '75 przeszedł z tragicznego wzgórza w obejście domu Mieczysława S. Jeden z tych zeszytów służył kiedyś do notatek z wykładów na radiowo-telewizyjnym kursie technicznym, na który Mieczysław dojeżdżał do Kielc. Są w nim na początku jakieś definicje i wzory, które zaraz ustępują miejsca wpisywanym chaotycznie notatkom na temat odczuwanych przez Mieczysława, tajemnych. emanowanych przez inne osoby sił: "Broń naturalna "N" to temperatura - a temperatura - to wirus. Inaczej to spotęgowanie naturalnej temperatury powietrza poprzez to spotęgowanie naturalnej ciepłoty ludzkiego ciała".

- Sąsiedzi - mówił Mieczysław - obciążają mnie swymi zmysłami. Dostaję wtedy bicia serca, mdłości, tracę pamięć...

"Działanie sąsiadów na mój organizm to także działanie na mój inwentarz. Świń i królików nie nadążę zakopywać. Człowiek i zwierzę z jednej materii powstały..."

W tych zeszytach, jakby do tego objaśnienie: "06.11.1982 r. sobota po południu. Osoby (tu następuje siedem nazwisk - ZN) przygotowali się na awanturę. Orali... Przyorali (część) mojej łąki zaorali granice K.Ch. obciążył mój organizm temperaturą spoconego konia (czyli koniem). Na następny dzień dość duży nagle przymrozek, powyżej 10 stopni. Kiedy ów koń był w pobliżu mnie, czyli bliżej mojego organizmu pociągało zimne powietrze, a nawet wiatr i to nawet niekiedy zimny i duży"

Mieczysław S. pisze tam też o "naturalnym telefonie", porozumiewaniu się na odległość, jakby miał na myśli telepatię, zanotował także: "majątek duchowydlaczego niebezpieczny?" i dodał: "Formy zabijania Formy wetu (idzie o odwet - ZN). Niedopuścić do wywołania u siebie zapaleń wirusowych przez osoby, które wywołują u mnie. Będzie to broń dla nich czyli to się odbija na ich organizmie... Czyli zabiją się swoimi rękami, czyli od swojej zdechnie broni".

Nikt nie jest w stanie powiedzieć, na co stać schizofreników. Mieczysław S. staje się powoli klasycznym dla swojej choroby prześladowanym prześladowcą. W jego zeszytach nagle pojawia się tytuł:

 

KSIĘGA WIECZYSTA

POGŁĘBIENIE NAUKOWEGO SOCJALIZMU CZYLI KRÓTKO - NAUKOWY SOCJALIZM ODNOWA NAUKI CHRYSTUSA CZYLI KRÓTKO - NAUKA CHRYSTUSA

 

Chaotyczny zapis, chaotyczna teoria i pod datą 13.09.82, w trzy miesiące po wyjściu z morawickiego szpitala, notatka:

"W trumnie diabła będą prochy, kości, a wraz z prochami wszystko to co wyhodował na tej ziemi, osty i chwasty, pokrzywy, stonka, żaby i karaluchy muchy, by to wszystko zabrał ze sobą z tej ziemi. W trumnę i pod jego krzyżem, a w krzyż jego będą biły pioruny na Górze Golan w Polsce. Niewielka to miejscowość, która dotychczas zwie się Słupia Stara. Diabeł zostanie zabity kiedy wybije godzina. Wybite oczy, urżnięty język, poobcinane uszy i nos i inne części ciała... Tak by reszta została głupia głuchoniema i ślepa niezdolna do niczego na tej ziemi by już nigdy nie zapładniała tej ziemi".

Miesiąc później, cztery miesiące po wyjściu ze szpitala:

"27.10.82 r. środa, data zrobienia urny na prochy diabła, śmierci ukrytej pod osobą człowieka czyli Żyda. Data zrobienia krzyża diabelskiego".

"25.01.83 r. środa. Zmiana nastąpiła żeby ciało diabła zachować w całości z uwagi na badania naukowców w razie potrzeby i jako dowód w potrzebie wykopać jego ciało. Dla oględzin zainteresowanym. Więc zachodzi potrzeba zrobić trumnę.

Potem objaśnienie i zapowiedź: "I tu na Polskiej ziemi przed niespełna dwoma tysiącami lat stanął oto krzyż święty (anielski) Chrystusa zwanego Jan Dawid. Na którym zawisł człowiek zwany Synem Bożym, odkupicielem świata zwany Jezusem Chrystusem. Góra ta nosi nazwę Golan (Golgota). A góra ta nosi nazwę Góra Świętokrzyska święty tam stanął krzyż..."

"I znów tu na Polskiej ziemi po niespełna dwóch tys. lat. A konkretnie 05.1983 r. godz. (puste miejsce na wpisanie godziny - ZN) czasu polskiego. Stanął drugi krzyż diabelski na którym również zawisł człowiek ponownie... Też stwórca (lecz) nie raju a piekła zwany według pismu świętego Judaszem. Tu w tym samym regonie polski w okolicy Gór Świętokrzyskich".

Nadchodzi godzina.

"06.05.1983 piątek godz. 13.00. Wykopano 3 doły na krzyż i flagi po skończonej pracy 13.00 na trzech palikach które były wbite wymierzone na doły usiadła kukułka i kukała, odebrała pracę przefruwając z jednego palika na drugi i trzeci, kukała".

A potem już tylko lakoniczny meldunek.

"Diabeł śmierci, zawisł na krzyżu 19.05.1983 czwartek godz. 20.00 zdjęcia".

"Nikt nie jest w stanie przewidzieć, na co stać schizofreników".

Wiceprokurator wojewódzki, doktor Szwacha, który powołując się na niepoczytalność Mieczysława S. nie chce dziennikarzom udzielić zgody na rozmowę z osadzonym w areszcie podejrzanym opowiada o chorym psychicznie człowieku, ktorj zamordował żonę, leczył się w zakładzie zamkniętym kilka lat, wyszedł stamtąd podobno wyleczony, był normalnym człowiekiem, pracował jakiś czas znalazł inną kobietę, żył z nią i pewnego dnia z nieznanych powodów udusił.

W prokuraturze usłyszę także historię o pewnym blisko osiemdziesięcioletnim dziadku, spokojnym człowieku pochodzącym z tych samych, co Mieczysław S. okolic, którego nikt nie podejrzewał o psychiczną chorobę, a który w napadzie schizofrenicznych urojeń zostawiony w domu sam z dwoma wnuczkami, zaproponował, aby przynieśli jabłko i nóż, to im to jabłko obierze, a potem zabił ich, podrzynając gardła.

 

Nie oskarżam nikogo. Nie oskarżam schizofreników.

Idę po raz trzeci już chyba ścieżką od Starej Słupi do Hektarów. Przede mną na pierwszym planie tamto pszeniczne wzgórze, Golgota Salwerowicza, w tle Święty Krzyż, telewizyjna wieża przekaźnikowa, od której działania zamilkły podobno ptaki w tym rejonie Puszczy Jodłowej, z boku, prawie za mną widać kopułę Chełmowej Góry, z lewej grzbiet Jeleniowskiej. Piękna ziemia. Ziemia legend, mnóstwa legend i podań, ziemia opowiedzianych i zapomnianych autentycznych historii, do których dołączy teraz jeszcze jedna, okrutna i dziwna, o ukrzyżowaniu człowieka.

Idę, mając w pamięci, co dziennikarzowi "Słowa Ludu" powiedział magister Stanisław Morusiewicz, morawicki psycholog analizujący na zlecenie prokuratorów i sądów zabójstwa w latach 1975-1979. Czterdzieści dwa przypadki zabójstw dokonanych przez ludzi przysłanych potem do szpitala na obserwację. Tylko dwóch spośród nich, było psychicznie chorych, z zaburzeniami. Dziennikarz więc zanotuje: "Wynika stąd wniosek - twierdzi szpitalny psycholog - że zdecydowana większość zabójstw dokonana została przez ludzi zdrowych na umyśle!".

Ten wykrzyknik.

Jestem w Hektarach, patrzę na tamto, puste już wzgórze i myślę dlaczego wśród "zdrowych na umyśle" znaleźli się Zakrzewscy (nie ma ich, właśnie najmłodszy - Adam, popełnił w więzieniu samobójstwo) z Rzepina, dlaczego tutaj gdzieś niedaleko matka i córka pobiły zięcia i męża, a kiedy przed przybyciem wezwanego na pomoc pogotowia okazało się, że jest już zimny, próbowały go ogrzać elektrycznym żelazkiem przypalając martwe ciało; dlaczego to akurat z tych stron, na wschód od głównego pasma Łysogór pochodzi okrutny dziadek, dlaczego to w Starej Słupi zamordowano sołtysa Muzińskiego, dlaczego człowiek stąd zadźgał po pijanemu sąsiada, dlaczego w Tarczku, gdzie podczas zabawowej bójki zamordowano mężczyznę, po trzykroć pokazywano na estradzie jego ciało, pytano, kto to zrobił, żeby wrzucać zwłoki do krzaków i dalej tańczyć? Dlaczego właśnie także w Tarczku i Dębnie ostatniej zimy, niemal równocześnie zmarli (jeśli zmarli) w polach, dwaj mężczyźni?

Pytam i nie umiem odpowiedzieć. Co jest w tej pięknej ziemi?

Zdrowi na umyśle zabójcami.

Może.

Tak.

Chyba na pewno.

Ale skąd wobec tego takie niezdrowe skłonności? Tylko z winy złego wychowania, tradycji świętokrzyskich zbójów - a i oni skąd, ci zbójcy?

(...)

Oni tu mówią:

- Śmierć za śmierć. I tę matkę powinni zabrać. Wiedźma. Ona widziała, krew zasypywali i ona nikomu nie powiedziała...

- Tam nie powinien istnieć ten dom, bo takiej śmierci się nie spotyka...

Dni już rozebrali do cna inny dom, śladu nie ma po siedzibie Zakrzewskich.

Oni boją się:

- Strach nielitościwy mnie obejmuje, że ona przyjdzie, krzywdę mi jakąś wyrządzi...

- Jak pan sądzi, czy go kiedyś wypuszczą, tego Mietka? I co wtedy?

Oni mówią:

- Gdyby Mieczysława później zabrali, to by ludzie na miejscu wykonali wyrok, jak ze wściekłym psem by postąpili.

Tak. Cierpią, boją się, nienawidzą. Oni tu - zanotował reporter - szli uzbrojeni w drągi, kamienie i widły.

A Anna S., kiedy w kilka dni po tragedii trafiłem na jej podwórze razem z kapitanem milicji Gabrielem Szemrajem, który akurat przyjechał zabrać zapomniany dowód osobisty Mieczysława i przy okazji poprosił matkę o świeżą koszulą dla syna i o buty, bo zabrano go z domu w gumowcach, pytała:

- To wy go już tam zabijecie? Pochowacie?

Tyle była w stanie zrozumieć. Widziałem łzy, bezradne łzy w matczynych oczach.

 


 

wykop.pl

 

Stara Słupia to wieś dość rozległa, leżąca obecnie w powiecie kieleckim, blisko granicy z powiatem ostrowieckim przy drodze wojewódzkiej 751 z Ostrowca Świętokrzyskiego do Kielc. Wśród lokalnych mieszkańców poszczególne jej obszary mają swoje nazwy: Winnica, Góry, Zamoście, Stara Wieś, Podchełmie (z racji położenia pod lasem "Góra Chełmowa"), Korczok (obecnie przebiega tamtędy obwodnica Nowej Słupi) oraz Hektary (które kiedyś podobno były jakimś jednym dużym majątkiem ziemskim). Położona jest dość malowniczo, w pobliżu pasma "Łysogóry" w Górach Świętokrzyskich. Najbardziej charakterystycznym punktem owego pasma jest wieża RTCN na szczycie Łysicy (612 m. n.p.m.).

Kilka lat temu moja babcia przeprowadziła się do miasta właśnie ze Słupi. Podczas jednej z moich wizyt wspomniała o pewnej historii, która stała się lokalną sensacją ponad 30 lat temu. Historia ta początek i koniec miała w Starej Słupi. Początkowo nie chciało mi się wierzyć w to, co mówiła ale gdy zadzwoniłem do mamy i spytałem o to - potwierdziła, że coś takiego rzeczywiście miało miejsce.

Ofiarą był Stanisław Salwerowicz wśród mieszkańców nazywany "Sabaskiem". W chwili popełnienia zbrodni miał 75 lub 76 lat. Z opowiadań mojej babci oraz mamy wynika, że był osobą dość konfliktową. Mieszkał w pobliżu lasu i często donosił do leśniczego na ludzi, którzy zbierali w lesie gałęzie itd. W zimę gdy ktoś pojechał do lasu wózkiem potrafił śledzić ślady opon tego wózka pod same drzwi czyjegoś domu, po czym szedł składać donos na tę osobę do leśniczego. Niewykluczone, że jeden z donosów złożył na swojego przyszłego mordercę... Podobnie jak mój dziadek, "Sabasek" należał do miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Remiza OSP położona jest w głębi wsi przy skrzyżowaniu dróg niedaleko Góry Chełmowej a Salwerowicz był tam bardzo ważną osobistością. Sam uczestniczył w budowie w/w remizy.

Zabójcą był Mieczysław S. Dwaj jego bracia zmarli a trzeci ułożył sobie życie na wybrzeżu gdańskim. Mieczysław mieszkał na Hektarach i we wsi był znany z tego, że był stolarzem. Z racji wykonywanej profesji był bardzo silny fizycznie, niestety z psychiką było już nieco gorzej. W czasie swojego życia dwukrotnie przebywał w szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych w Morawicy (tam też zwożą po dziś dzień niedoszłych samobójców z okolicznych miast, w tym z mojego). Tam właśnie zdiagnozowano u niego schizofrenię paranoidalną, lecz z racji zbyt wielu "chętnych" na leczenie, wypuszczali go przedwcześnie przepisując leki. S. mieszkał z żoną, dziećmi oraz matką, która podobnie jak on nie była do końca normalna. Często zaczepiała i wyzywała przechodzących drogą ludzi. Na trzy lata przed zbrodnią żona od niego odeszła i zamieszkała z dziećmi gdzieś pod Ostrowcem Świętokrzyskim. S. bił żonę, starał się izolować ją od innych, kobieta w końcu tego nie wytrzymała. Było to podczas jednego z pobytów S. w Morawicy. Odejście żony jeszcze bardziej pogłębiło jego problemy z głową. Miewał potworne bóle głowy, które doprowadzały do wymiotów, był wiecznie rozdrażniony, pił.

Za swój czyn S. został skazany na dożywotnie więzienie. Nie spędził jednak w celi dużo czasu.

Wkrótce powiesił się.