John Douglas
Mark Olshaker
Motywy zbrodni: metody działania agenta specjalnego FBI
2002
(...)
Ponad dziesięć lat jeden z najgorliwiej poszukiwanych seryjnych morderców w Stanach Zjednoczonych nigdy nie ukazał się swym ofiarom, ani tym, które zmarły, ani tym, które przeżyły.
Była to postać tak tajemnicza i nieuchwytna, że znano go tylko pod imieniem nadanym mu przez FBI - Unabomber, gdyż swe pierwsze bomby podkładał pod uniwersytety i w liniach lotniczych (UNiversity/uniwersytet + Airlines/linie lotnicze + bomber/ bombiarz). Nie ograniczył się do jednego potężnego wybuchu, jak Tim McVeigh, ani do wielu odległych od siebie, lecz następujących niemal równocześnie, jak Moody. Jego eksplozje następowały w odstępach czasu, mógł sobie pozwolić na czekanie. Miał swoje preferencje, był bystry, diaboliczny, a jego motywy osłaniał woal tajemniczości.
Wiosną 1980 roku wezwano mnie do uczestnictwa w dochodzeniu po czwartym z kolei podłożeniu bomby. Tom Barrett, który zaczynał wraz ze mną w Detroit, a teraz był agentem w Chicago, zadzwonił do Quantico:
- Podłożono bombę w Lake Forest - oznajmił. - Dziesiątego czerwca. Percy Wood, prezes United Airlines został ranny, kiedy otwierał paczkę zaadresowaną do niego do domu.
Tom nie bez podstaw przypuszczał, że nie był to pierwszy, lecz czwarty z kolei zamach. Spytałem, czy linie lotnicze dostały jakieś pogróżki.
- Nie - odparł. - Ani żądań okupu, ani innych komunikatów w tym rodzaju. Wiem, że przeprowadziłeś wiele badań w dziedzinie zabójstw na tle seksualnym i próbujesz stworzyć profil psychologiczny przestępców. Czy mógłbyś spróbować określić, kto podkłada bomby?
Na tym etapie badań zajmowałem się podpalaczami i zamachowcami, wkrótce też zaangażowany zostałem w dochodzenie w sprawie fałszowania produktów. Ponieważ podkładanie bomb także wiązało się z brakiem bezpośredniego kontaktu z ofiarami, pomyślałem, że i tu moglibyśmy przetrzeć szlaki.
Podświadomie chciałem wziąć udział także w tym dochodzeniu, gdyż - jak się okazało - skromne skądinąd badania w sprawie seryjnego podkładania bomb pośrednio doprowadziły do stworzenia nowej dyscypliny w obrębie FBI, właśnie profilowania psychologicznego. Od końca lat czterdziestych do połowy pięćdziesiątych w Nowym Jorku podłożono ponad trzydzieści bomb pod budynki publiczne, w tym w Grand Central, Pennsylvania Station i Radio City Music Hall. Jako dziecko wychowane na Brooklynie doskonale pamiętałem przestępcę, którego gazety nazwały "Szalonym Bombiarzem".
Nie wiedząc, co dalej robić, policja w 1957 roku zwróciła się do psychiatry z Greenwich Village, dra Jamesa A. Brussela. Oglądał on zdjęcia miejsc przestępstwa, analizował sarkastyczne listy bombiarza do gazet i wysnuł kilka wniosków, które dziś mogą wydać się skromne i i uproszczone, lecz w owym czasie stanowiły przełom w psychologii behawioralnej. Brussel stwierdził, że NS jest paranoikiem nienawidzącym ojca, mającym obsesję na punkcie matki, wyrzuconym z pracy lub byłym pracownikiem zakładu użyteczności publicznej Consolidated Edison, na który najczęściej wylewa żółć w listach. Stwierdził też, że Szalony Bombiarz mieszka w Connecticut i poważnie choruje na serce. Swoje uwagi dla policji kończy słynnym już wnioskiem: "Szukajcie potężnie zbudowanego mężczyzny w średnim wieku, urodzonego poza granicami Stanów Zjednoczonych, rzymskiego katolika, kawalera, mieszkającego z bratem lub siostrą. Jeśli go złapiecie, będzie miał na sobie zapinaną na guziki, dwurzędową marynarkę".
Howard Teten, jeden z pionierów psychologii behawioralnej w Akademii FBI, odnalazł dra Brussela i nieformalnie zaczął stosować jego metody w dochodzeniach kryminalnych. W ten sposób ów seryjny morderca i ja pojawiliśmy się na scenie. Dlatego też zapewne powiedziałem mojemu staremu druhowi Tomowi Barrettowi, że mogę pomóc mu w sprawie podkładania bomb.
Historię Unabombera można opowiadać na wiele sposobów, a szczegóły śledztwa zajęłyby wiele tomów. Możemy ją przedstawić z punktu widzenia grupy dochodzeniowej lub sprawcy, ale uważam, że ze względu na temat przewodni mojej książki najlepiej będzie ją ukazać od strony naszej pracy w Quantico. W miarę jak następowały kolejne incydenty, wiedza członków grupy operacyjnej, zdolność rozumienia i interpretacji rosły. Z biegiem czasu włączyły się do śledztwa inne jednostki, dostarczając świeższych, uaktualnionych analiz. Uczestniczyłem aktywnie w dochodzeniu aż do chwili, gdy odszedłem z biura, a Unabomber wciąż pozostawał nieznanym sprawcą.
Z akt, jakie przekazał mi Barrett, dowiedziałem się, że Percy A. Wood, prezes United Airlines, otwierając paczkę w domu, doznał urazu rąk, twarzy i ud. Oprócz ładunku wybuchowego, zawierała ona powieść Ice Brothers. Próbowałem znaleźć związek między tym zamachem a poprzednimi trzema. Pierwszy miał miejsce 26 maja 1978 roku na Uniwersytecie Northwestern na północnym przedmieściu Chicago Evanston i wzbudził moje zainteresowanie. Przesyłkę zaadresowaną do profesora uczelni politechnicznej Rensselaer w Troy w stanie Nowy Jork znaleziono na parkingu przed wydziałem politechnicznym Uniwersytetu Illinois w Chicago. Zaniesiono ją do nadawcy widniejącego pod zwrotnym adresem, a okazał się nim profesor Buckley Crist z instytutu technologii Uniwersytetu Northwestern. Crist powiedział, że jej nie wysyłał, przekazano ją więc policji na uniwersytecie. Eksplodowała, kiedy zaczęto ją otwierać, raniąc lekko policjanta z kampusu Terry'ego Markera. W środku znajdowała się bomba rurowa, wypełniona łebkami zapałek, ukryta w rzeźbionej, drewnianej kasetce. Przyjęliśmy, że celem był profesor Crist, co od razu kazało nam z respektem podchodzić do inteligencji nieznanego sprawcy, który podłożył bombę ze swego rodzaju podwójnym zabezpieczeniem, zastanawialiśmy się też, co takiego zrobił ów wybitny naukowiec (nie mający wrogów), że ktoś pragnął wysadzić go w powietrze.
Drugą bombę podłożono bardziej bezpośrednio: znajdowała się w pudełku po cygarach, dokładnie owiniętym taśmą, na stoliku między stanowiskami badawczymi na drugiej kondygnacji instytutu technologicznego Uniwersytetu Northwestern. Otworzył je absolwent wydziału inżynierii budowlanej John G. Harris. Wybuchło, on zaś odniósł niewielkie obrażenia. Szczątki wskazywały, że bombę zrobiono z łebków zapałek, drutu i baterii do latarki - kolejna prosta, prymitywnie wykonana bomba. Jednak tym razem nie było dowodu, że bombiarz miał na myśli konkretną osobę.
Za trzecim razem cel był konkretny. Piętnastego listopada 1979 roku samolot American Airlines z Chicago do Waszyngtonu, lot 444, musiał awaryjnie lądować na międzynarodowym lotnisku Dulles w Wirginii, gdyż kabinę pasażerską wypełnił dym. Dwanaście osób z pokładu Boeinga 727 trzeba było hospitalizować. Bombę ukryto w paczce wysłanej z Chicago, a miała eksplodować pod wpływem określonego ciśnienia. Wybuch był zbyt słaby, aby wyrwać dziurę w samolocie, lecz wywołał pożar w lukach bagażowych. Ogień strawił adres na paczce, agenci nie mogli się więc dowiedzieć, kto był celem zamachu. Lecz podobnie jak przy pierwszej bombie mogła to być zmyłka, ponieważ urządzenie skonstruowano w taki sposób, aby wybuchło w powietrzu.
Mieliśmy zatem do czynienia z osobnikiem, który nie tylko tworzył coraz bardziej wymyślne bomby, ale także poszerzał krąg ofiar. Bomba miała nie tylko okaleczać czy urwać dłonie i ręce jakiemuś pechowemu profesorowi czy studentowi. NS próbował teraz zbrodni na szerszą skalę. Podobnie jak Jack Graham dwadzieścia cztery lata temu, ten zamachowiec chciał zlikwidować cały samolot pasażerski, tyle że jeszcze nie dysponował dość dobrą techniką.
Stworzyliśmy profil cierpiącego na natręctwa myślowe białego odludka liczącego od dwudziestu kilku do trzydziestu kilku lat, obdarzonego ponadprzeciętną inteligencją. Coraz lepsza konstrukcja bomb i szerszy zakres jej działania sugerowały także kogoś o dużej wiedzy technicznej i kryminalnej osobowości. Nie było powodu przypuszczać, że jego działania ograniczą się do tego etapu, przeciwnie, oczekiwaliśmy, iż zyskując doświadczenie, będzie coraz skuteczniejszy. Znając schemat eskalacji w innych seryjnych zbrodniach, uważałem, że najwięcej możemy się dowiedzieć z pierwszej, zanim przestępca osiągnął wyższy poziom. Byłem pewien, że NS aranżował swe pierwsze zamachy w miejscach, w których czuł się swojsko i bezpiecznie. Oznaczało to, że pochodził z rejonu Chicago, był naukowcem lub miał inny związek z uniwersytetem. Nie musiał to być Uniwersytet Northwestern, po prostu był to stosowny symbol, ale moim zdaniem kontakt ze środowiskiem akademickim i Chicago wydawał się oczywisty.
Eskalacja działań i coraz wymyślniejsza konstrukcja bomb sprawiły, że niektórzy agenci uważali, iż chodzi tu jednak o linie lotnicze. Być może sprawcą był zwolniony pracownik tych linii - prawdopodobnie mechanik - dla którego pierwsze bomby były "wprawką". Mógł nie wiedzieć, że jego przesyłka znajdzie się na pokładzie samolotu American Airlines, tak więc bomba została skierowana przeciwko przemysłowi jako takiemu, podczas gdy czwarta, wysłana bezpośrednio do człowieka sprawującego władzę w United Airlines, jest już znacznie wymowniejsza. Osobiście nie byłem pewien, czy chodziło właśnie o Percy'ego Wooda, ale obstawałem przy środowisku akademickim.
Po czwartym zamachu stworzono specjalną grupę dochodzeniową, a FBI nadało tej sprawie kryptonim UNABOM.
Ponad rok nie było żadnych zamachów bombowych. Paczka z bombą umieszczona w sali wykładowej Uniwersytetu Utah w Salt Lake City została rozbrojona, nie spowodowawszy ofiar. Przez pewien czas straciłem kontakt z tym dochodzeniem, ponieważ miałem mnóstwo pracy przy innych sprawach. Kiedy jednak doniesiono mi o ostatnim incydencie i zapoznałem się z faktami, utwierdziłem się w przekonaniu, iż nieznany sprawca miał kontakt ze środowiskiem akademickim i że to ono było przedmiotem jego zainteresowania. Ta próba zamachu dowodziła ponadto, że jej autor przemieszczał się swobodnie po kraju i nie czuł się już obco poza pierwotną strefą działania, czyli rejonem Chicago. Ta mobilność dowodziła, że musiał być starszy, niż to zakładała nasza pierwotna wersja psychologicznego profilu, ponieważ poza materialnymi środkami NS dysponował większym doświadczeniem w sferze kryminalnej i czuł się coraz bezpieczniej.
Jąłem więc szukać motywu. Tym razem cel zamachu też nie był jednoznaczny, lecz najwyraźniej skierowany przeciwko środowisku uniwersyteckiemu, a przede wszystkim władzom uczelnianym, instytucjom szkolnictwa wyższego w ogóle, a profesorom, studentom i szefom linii lotniczych w szczególności. Rzecz jednak w tym, że choć bombiarz najwyraźniej opuścił rejon Chicago, to jednak nadal obracał się w strefie bezpieczeństwa, czyli w środowisku akademickim. Czuł się pewny siebie, wędrując po salach wykładowych i podkładając w nich bomby. Wtapiał się w otoczenie i choć z pewnością miał osobowość silnie paranoidalną, nie obawiał się, że go tam szybko znajdziemy. W moim przekonaniu nie był niezadowolonym mechanikiem na lotnisku. Dla inteligentnego człowieka tego rodzaju poznanie metody konstruowania bomb było o wiele łatwiejszym zadaniem niż dla robotnika, choćby i z technicznym przygotowaniem, swobodne poruszanie się w środowisku akademickim.
Nasi pirotechnicy powiedzieli, że konstrukcja bomb była stosunkowo prymitywna, lecz zamachowiec najwyraźniej tworzył je bez pośpiechu. Nikt z dnia na dzień nie decyduje się, że zostanie bombiarzem. Trzeba przeprowadzać eksperymenty, wypróbowywać swoje dzieła. Byłem pewien, że jeśli uświadomimy mieszkańcom Chicago, jaki rodzaj zachowań cechuje takiego człowieka jeszcze przed popełnieniem przestępstwa, że mógł przeprowadzać wcześniej eksperymenty z bombami, to uzyskamy jakieś konkretne informacje. Uważałem też, że ten typ przestępcy będzie zachowywał się jak inni seryjni kryminaliści i że teraz zacznie odreagowywać napięcie, w jakim od pewnego czasu żyje.
Następnej wiosny, 5 maja 1982 roku, przyszła kolejna przesyłka, tym razem do profesora Patricka Fischera z Uniwersytetu Stanu Pensylwania, adresowana do jego biura na Uniwersytecie Vanderbilta w Nashville w stanie Tennessee. Eksplodowała, gdy otworzyła ją sekretarka profesora Janet Smith. Odniosła dość poważne urazy i trzeba ją było przewieźć do szpitala Vanderbilta. Jak kilka innych z tej serii, była to bomba rurowa w drewnianej kasetce. Wypełniał ją bezdymny proch i główki zapałek. Fischer przeniósł się na Uniwersytet Vanderbilta dwa lata wcześniej, lecz niewykluczone, że jego nazwisko i adres były zmyłką i że nadawca spodziewał się, iż przesyłka zostanie wysłana pod adres zwrotny, gdyż znaczki zostały skasowane, gdy paczkę umieszczono na poczcie w Provo w stanie Utah, 23 kwietnia. Adres zwrotny opiewał na LeRoya Bearnsona, profesora inżynierii elektrycznej w Brigham Young.
Jednak teraz mieliśmy inną koncepcję. Brzmiała dość nieprawdopodobnie, ale trudno ją było zignorować. Drugie imię profesora brzmiało Wood, tak samo jak nazwisko prezesa United Airlines. Kasetki z bombami były wykonane z drewna *["Wood" po angielsku znaczy właśnie "drewno" - przyp. tłum.]. Zastanawialiśmy się, czy należy pójść tym tropem.
Zorientowaliśmy się, że NS był na tyle elastyczny, by zmieniać MO, sposób przesyłania - powrót do nadawcy. Być może ostatnim razem sam uniknął nieszczęścia, podkładając bombę osobiście. Czuliśmy też respekt przed jego technicznym przygotowaniem - bomby musiały być stabilne, żeby wytrzymać długotrwałą podróż i nie ulec przypadkowej detonacji.
Były też, jak sądzę, możliwości prowadzenia taktyki proaktywnej. Ponieważ wysyłał swoje paczki pocztą, prawdopodobnie nie mieszkał w rejonie eksplozji. Jednak z pewnością chciał się nacieszyć efektami, musiał więc śledzić relacje w mediach. Niegroźny wybuch na uniwersytecie mógł być relacjonowany jedynie w lokalnej prasie, szukał zatem gazet wychodzących poza jego miejscem zamieszkania. Uznałem, że powinniśmy zacząć przyglądać się czytelniom w rejonie Chicago, w których udostępniano taką prasę. Podobnie postępowaliśmy w śledztwie w sprawie tylenolu.
Drugiego lipca, niecałe dwa miesiące od ostatniego incydentu, znowu dał o sobie znać. Diogenes Angelakos, profesor inżynierii elektrycznej i elektroniki, zauważył jakąś puszkę, pozostawioną prawdopodobnie przez studenta lub robotnika budowlanego w holu wydziału na czwartej kondygnacji Cory Hall na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Kiedy ją podniósł, wybuchła. Profesor Angelakos został poważnie ranny.
Była to kolejna mała bomba rurowa, tym razem podłożona osobiście. Oznaczało to, że NS znowu się przeniósł i najwyraźniej
czuł się w tej okolicy bezpieczny. Znów mieliśmy do czynienia z przypadkowym celem, lecz tym razem także w uczelni technicznej. Bomba była groźniejsza niż poprzednie i nie należało się spodziewać, że NS powróci do mniej niebezpiecznych urządzeń.
Potem nastąpiła prawie trzyletnia przerwa, nic się nie działo. Sądziliśmy, że sprawca popełnił samobójstwo, przypadkowo wysadził sam siebie w powietrze, albo przyczaił się, popełniając inne przestępstwa. Ale 15 maja 1985 roku nastąpiła kolejna eksplozja w Cory Hall w Berkeley. Bombę pozostawiono w sali komputerowej. Podniósł ją John E. Hauser, absolwent uczelni i pilot. Uszkodziła mu dwie tętnice w prawej ręce i kilka palców, a także upośledziła widzenie w jednym oku. Była silniejsza niż poprzednie, bo zawierała mieszankę saletry amonowej i aluminiowego proszku.
Niecały miesiąc później, 13 czerwca, bomba wysłana z Oakland w Kalifornii znalazła się w zakładach produkcyjnych samolotów Boeing w Auburn w stanie Waszyngton. Została w istocie wysłana wcześniej niż ostatnia bomba w Berkeley, lecz zawieruszyła się w wewnętrznej poczcie zakładów. Tę bezpiecznie rozbroił oddział saperów. Ponieważ została wysłana mniej więcej w tym samym czasie, co ta, którą pozostawiono w Berkeley, zastanawialiśmy się, czy to nie jest celowa polityka Unabombera, mająca nas zmylić, spodziewał się bowiem, że skoncentrujemy się na uczelni. Ale ponieważ to także były okolice zatoki San Francisco, wiedzieliśmy już, gdzie czuje się swobodnie.
Piętnastego listopada została wysłana bomba do domu profesora psychologii Uniwersytetu Michigan Jamesa V. McConnella na przedmieściu Ann Arbor. Na zewnątrz był przyklejony jednostronicowy list, wysłany w Salt Lake City, w którym czytamy: "Chciałbym, żeby pan przeczytał tę książkę... Każdy z pańską pozycją powinien ją przeczytać". Kiedy młody asystent McConnella Nicklaus Suino otworzył przesyłkę w kuchni, obaj doznali urazów. Suino miał rany szarpane i oparzenia prochem na rękach i nogach, McConnell upośledzony słuch.
Mamy więc ponownie do czynienia z określonym celem, człowiekiem szeroko znanym w środowisku akademickim dzięki nowatorskim poglądom w dziedzinie kształtowania zachowań. NS rozszerzał więc pole działania w środowisku uniwersyteckim. Przesyłka skierowana do domu wskazuje, że umiał się przystosować, eskalować swoje działania i wyprzedzać dochodzenie o krok.
Niecały miesiąc później jego aktywność nasiliła się. Jedenastego grudnia 1985 roku Hugh Campbell Scrutton, właściciel sklepu z komputerami w Sacramento w Kalifornii, podniósł z parkingu na tyłach sklepu papierową torbę, bo sądził, że znajduje się w niej elektroniczny złom. Była wypełniona gwoździami, a kiedy Scrutton jej dotknął, przebiły mu pierś w okolicy serca, zabijając na miejscu. Unabomber powrócił zatem do przesyłek pod konkretnym adresem, tym razem jednak jego bomba była znacznie groźniejsza, stał się mordercą. Krążył bez przeszkód po okolicy, czując się bezpiecznie nawet w biały dzień. Sądzę, iż sklep komputerowy także miał jakiś związek ze środowiskiem akademickim, gdyż komputery służą do nauki i wiele ich znajdowało się na wyższych uczelniach.
Następnym, dwunastym z kolei celem stał się inny sklep komputerowy, a morderstwo popełniono w podobny sposób, choć dopiero 20 lutego 1987 roku, znowu w Salt Lake City Gary Wright, właściciel Caamas Computer Store, został ranny na parkingu swego sklepu, kiedy próbował ominąć stertę połamanych drewnianych desek z wbitymi w nie gwoździami. Tym razem świadek widział osobę kładącą drewno na parkingu jakąś godzinę przed eksplozją. Policja opracowała portret pamięciowy słynnego Unabombera.
Nadal obracał się w znanym mu terenie, jednak noga mogła mu się powinąć. Gdyby sobie to uświadomił, gdyby wiedział, że ktoś go tam widział, to będąc tchórzem, przyczaiłby się - tym razem na długo. Lecz w owym czasie wypróbowywał o wiele silniejsze i bardziej skomplikowane urządzenie. Zabił już człowieka i miał z pewnością ochotę na kolejną ofiarę. Nie przedstawiał żadnych żądań i nie pozostawiał wiadomości. Jeśli się go szybko nie znajdzie, to wcześniej czy później znowu da osobie znać. Bo z pewnością nie zamierzał na tym zakończyć.
Jak przewidzieliśmy, ukrył się na dłuższy czas. Istniała nadzieja, że z przyczyn, o których wcześniej pisałem z okazji poprzedniej przerwy, zaprzestanie aktów terroru. Ale 22 czerwca 1993 roku bomba w pocztowej przesyłce, wysłanej z Sacramento w Kalifornii, przyszła do Tiburon, do domu dra Charlesa Epsteina, genetyka z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Otwierając przesyłkę, dr Epstein doznał poważnych obrażeń.
Analizując eskalację przestępstwa, stwierdziliśmy, że Unabomber powtarza wcześniejsze schematy, rezygnując z tych bardziej ryzykownych. Powrócił do anonimowości pocztowych przesyłek, jego ofiarami znów byli pracownicy naukowi w rejonie, w którym czuł się swobodnie.
Niektórzy koledzy sądzili, że są inne powody, dla których Unabomber powrócił do swego procederu. Najwyraźniej był z siebie zadowolony, przez te wszystkie lata potrafił wywieść w pole organa ścigania na szczeblu lokalnym i krajowym i musiało mu to zrekompensować własne ułomności i zawody życiowe. Choć znany był tylko samemu sobie, to jednak był kimś, największym bombiarzem w dziejach. Aż tu nagle ktoś skradł mu pierwszeństwo. Dwudziestego szóstego lutego 1993 roku terroryści muzułmańscy próbowali wysadzić bliźniacze wieżowce ogromnego World Trade Center na Manhattanie, zabijając sześć i raniąc ponad tysiąc osób. Unabomber przestał już być największym zbrodniarzem.
Tak czy owak, dwa dni po ostatnim zamachu Unabombera, 24 czerwca informatyk David J. Gelernter otrzymał przesyłkę z bombą w swoim biurze w New Haven w stanie Connecticut. Wybuch poważnie zranił go w klatkę piersiową i brzuch, rozerwał prawą dłoń i pozbawił wzroku w jednym oku oraz słuchu w jednym uchu.
Nasi pirotechnicy powiedzieli, że urządzenia są tak złożone i fachowo skonstruowane, że każde wymagało około stu godzin uważnego składania. Człowiek ten musiał być bardzo inteligentny i pełen poświęcenia, miał z pewnością dużo czasu i przed nikim nie musiał się kryć.
Mniej więcej w tym samym czasie rząd Stanów Zjednoczonych wyznaczył milion dolarów nagrody za dostarczenie informacji umożliwiających aresztowanie i postawienie Unabombera przed sądem. Udostępniono całodobową gorącą linię, 1-800-701-BOMB, która odebrała ponad dwa tysiące telefonów.
Dziesiątego grudnia 1994 roku Thomas Mosser, wiceprezes i dyrektor generalny agencji reklamowej Young & Rubicam, zginął na miejscu, gdy paczka z bombą eksplodowała w jego rezydencji w North Caldwell w stanie New Jersey. Miała rozmiar kasety wideo i została wysłana z okolic zatoki San Francisco. Nadawcą była osoba fikcyjna. Jak w przypadku profesora Patricka Fischera, Unabomber miał nieaktualne informacje, gdyż zaadresował przesyłkę do poprzedniego miejsca pracy Mossera w agencji prasowej Burson-Marsteller, z której Thomas odszedł rok wcześniej. Przeniesienie zamachów do New Jersey było kolejną próbą zmylenia śledztwa, które koncentrowało się na Chicago i San Francisco.
Trudno było w tym przypadku wyczuć motyw, aż do 24 kwietnia tegoż roku, gdy dziennik "New York Times" otrzymał list wyjaśniający, że agencja Mossera stała się celem dlatego, iż "manipulowała ludzkimi zachowaniami". Bombiarz roztoczył wymyślną ideologię, lecz ja uznałem to za zasłonę dymną dla jego gniewu i frustracji. Odkąd nawiązał kontakt, wiedziałem, że jego schwytanie jest kwestią czasu.
To, co okazało się ostatnią zbrodnią, nastąpiło tego samego dnia, gdy listy dotarły do dziennika "New York Times" i profesora Davida Gelerntera, który doznał poważnych obrażeń w 1993 roku. Było to odrażające, ale oznaczało, iż Unabomber utrzymuje pisemną łączność, a to była dobra wiadomość dla dochodzenia.
W listach tych NS kieruje mnóstwo pretensji pod adresem komputerów, od ingerencji w prywatność po "degradację środowiska z powodu nadmiernego rozwoju gospodarczego", a potem rozprawia się z inżynierią genetyczną.
W najbardziej obraźliwym i najwymowniejszym fragmencie listu do Gelerntera czytamy:
Ludzie z dyplomami nie są tak mądrzy, jak im się wydaje. Gdybyście mieli rozum, wiedzielibyście, że jest wielu ludzi, którzy żywią urazę do technokratów takich jak pan za to, że zmieniają świat, i nie bylibyście na tyle tępi, aby otwierać nieoczekiwane przesyłki z nieznanego źródła.
List do "New York Times" liczył wiele stron, a tłumacząc zabicie Mossera wskrzesza starą śpiewkę, że zabójca jakoby jest członkiem politycznego ugrupowania, lecz "ze względów bezpieczeństwa nie ujawni liczby jego członków". Podobnie jak w przypadku Moody'ego wiedzieliśmy, że "my" to bzdura.
Ale tego samego dnia piekło zaczęło się od nowa. Gilbert P. Murray, prezes Kalifornijskiego Towarzystwa Leśnictwa, zginął otworzywszy w siedzibie tego towarzystwa w Sacramento przesyłkę z bombą. Tym razem też natrafiliśmy na skojarzenie z "drewnem". Murray stał się przypadkową ofiarą, gdyż paczka była zaadresowana do jego poprzednika Williama Dennisona.
Byliśmy przekonani, że zbieżność w czasie to nie pojedynczy incydent. Zaledwie pięć dni wcześniej podłożono bombę pod budynek władz federalnych w Oklahomie, co spowodowało mnóstwo ofiar. Ładunek był prymitywny, ale jego skutki znacznie przewyższały to, co zdziałał Unabomber. A przecież on sam siebie uważał za artystę, znacznie bardziej oddanego swej sztuce i skuteczniejszego. W końcu zajmował się tym od ponad dziesięciu lat i nigdy go nie złapano. Byliśmy pewni, że utrata głównej roli będzie dlań nie do zniesienia, musi odzyskać sławę w jedyny znany sobie sposób - pisząc wstrętne listy i zabijając ludzi. Mieliśmy teraz realne powody sądzić, że jego własne ego go zdradzi.
Następny list został wysłany 27 czerwca, tym razem do Jerry'ego Robertsa, redaktora pierwszej kolumny "San Francisco Chronicie". Ostrzega w nim, że jego grupa terrorystyczna, którą poprzednio nazwał FC, w ciągu sześciu dni wysadzi w powietrze samolot pasażerski na międzynarodowym lotnisku Los Angeles. Nigdy tego nie uczynił, my zaś wiedzieliśmy, że się na to nie odważy, lecz wiadomość wywołała zamęt w amerykańskim lotnictwie cywilnym, gdyż trzeba było zwiększyć ochronę w świąteczny dzień przypadający na 4 lipca. I o to mu właśnie szło. Potem w liście do "Timesa" przyznał, że chciał wywołać panikę. Nawiasem mówiąc, adres zwrotny na kopercie brzmiał: Frederick Benjamin Isaac Wood, 549 Wood Street, Woodlake, California. (Rozumiecie, o co chodzi? F.B.I. Wood).
Od tego momentu Unabomber dość regularnie kontaktował się z dziennikami "New York Times", "Washington Post" i z innym profesorem Berkeley. Wreszcie wyjawił swoje żądania. Zaprzestanie zamachów, jeśli duże dzienniki, szczególnie "New York Times" i "Washington Post" opublikują jego "Manifest" zawierający trzydzieści pięć tysięcy słów. Pomstuje w nim na współczesne, technokratyczne społeczeństwo. Wielkodusznie zrzekł się praw autorskich do swej pracy, pozwalając ją publikować każdemu, kto tylko zechce.
Manifest potwierdził moje wcześniejsze podejrzenia, że jest on zagubionym, bardzo inteligentnym, lecz sfrustrowanym akademikiem, który wylewa swój gniew na środowisko uniwersyteckie. Chociaż niektórzy członkowie specjalnej grupy dochodzeniowej utrzymywali, że aby skonstruować taką bombę, trzeba mieć techniczne przygotowanie (ich zdaniem musiał być to mechanik samolotowy), dokument ten wyraźnie mówił nam, kim może być przestępca.
W wielu miejscach dokumentu ujawnia cechy charakterystyczne swej osobowości. Bezustannie depersonalizuje wszystkich - swoich rzekomych wrogów, całe społeczeństwo, z wyjątkiem rzecz jasna siebie - usprawiedliwiając w ten sposób terroryzm i zniszczenia, jakie sieje. Był tak nieprzystosowany, żywił tyle uraz do wszystkich, którzy nie byli nieprzystosowani, że gdyby nic odmówił rzeczywistego istnienia wszystkim wkoło, sam poczułby się w porównaniu z nimi kompletnym zerem.
Pisze w swoim manifeście o bezsilności człowieka w stechnicyzowanym świecie. Ale przemawia przez niego tylko jego własna bezsilność. Od pierwszej bomby dawał wyraz swej złości i wrogości. Reszta, z całą tą antytechnologiczną retoryką i pogardą dla współczesnych wartości, była późniejszą, narastającą z czasem warstwą, mającą usprawiedliwić jego działania.
Rozpętał się spór, czy prasa powinna ulec pogróżkom i opublikować ten bełkot. Niełatwo było cokolwiek doradzać, lecz większość mojej dawnej jednostki (odszedłem z FBI na emeryturę i nie brałem udziału w tych dyskusjach) uważała, że im szybciej pokaże się jego prawdziwą naturę, tym większa jest szansa, że ktoś go rozpozna.
I tak właśnie się stało. Po tym jak dzienniki "Washington Post" i "New York Times" zamieściły w połowie września wybrany fragment "Manifestu", David Kaczynski, pracownik socjalny w Nowym Jorku ze zdziwieniem zauważył niezwykłe podobieństwo przedstawionych tam koncepcji do niektórych poglądów swego dziwacznie zachowującego się brata Theodore'a, w owym czasie liczącego prawie pięćdziesiąt pięć lat pracownika naukowego, któremu się nie powiodło i który wiódł teraz pustelnicze życie w malutkiej chatce bez elektryczności na peryferiach Lincoln w stanie Montana. Davida uderzyły nie tylko koncepcje zawarte w "Manifeście", lecz także pewne zwroty i wyrażenia charakterystyczne dla Teda, jak na przykład "Nie można zjeść ciastka i je mieć". Porównał wydrukowany tekst "Manifestu" z listami, jakie zachował, gdy ich matka Wanda sprzedała swój dom w Chicago i przeniosła się bliżej Davida i jego żony Lindy. To, co ujrzał, wprawiało go w coraz bardziej nerwowy stan.
Skontaktował się z Tedem, zawiadamiając, że chce go odwiedzić. Ted odparł, że nie życzy sobie żadnych wizyt. David i Linda poradzili się swojej starej znajomej i prywatnego detektywa zarazem, Susan Swanson. Przyjrzała się tekstom i podzielała niepokój Davida, lecz wolała zasięgnąć opinii jeszcze jednej kompetentnej osoby. Zadzwoniła do Clinta Van Zandta, emerytowanego agenta FBI specjalizującego się w negocjacjach z porywaczami, który obecnie przyłączył się do naszej jednostki w Quantico. Porównał listy z manifestem, stwierdzając, iż istnieje sześćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że oba teksty zostały napisane przez tę samą osobę. Poradził się jeszcze jednego eksperta, żeby potwierdził lub zaprzeczył jego opinii, a gdy ten okazał jeszcze większą pewność, Clint powiedział Swanson, że jeśli ona i jej klienci chcą się zwrócić do FBI, on może pośredniczyć.
David musiał podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu, która mogła ocalić wiele niedoszłych ofiar. Nie umiem wyrazić podziwu dla małżonków Davida i Lindy Kaczynski. Przeżywając konflikt lojalności, podjęli dramatyczną i heroiczną decyzję, stając się w ten sposób wzorem obywatelskiej postawy dla nas wszystkich.
Uważam, że należy tu kilka słów poświęcić procedurze, w wyniku której Theodore Kaczynski został zidentyfikowany jako Unabomber i postawiony przed obliczem sprawiedliwości. Zarówno FBI, jak i inne organa ścigania narażone były na ostrą krytykę za to, że przez te wszystkie lata nie zrobiły w sprawie nic "godnego uwagi" i że Kaczynski został schwytany "przez przypadek". Całkowicie nie zgadzam się z tym poglądem i powiem, że właśnie w taki sposób spodziewamy się chwytać przestępców. Jeśli miałbym jakieś zastrzeżenia - a mam - pod adresem prowadzących dochodzenie, to dotyczą one braku spójnej proaktywnej taktyki, podjętej odpowiednio wcześnie. Sprawa mogła zakończyć się przed wielu laty.
Bombiarza bardzo trudno zidentyfikować tylko na podstawie dowodów z dochodzenia, chyba że ma się do czynienia z wcześniejszymi urządzeniami tego samego zamachowca (przykład Roya Moody'ego). O ostatecznym rozstrzygnięciu decyduje tylko świadek podłożenia bomby lub odciski palców na miejscu zamachu. Dlatego najpewniejszym sposobem schwytania jest odwołanie się do pomocy społeczeństwa. Większość innych typów brutalnych przestępców pozostawia ślady pozwalające określić ich zachowania. Zawsze nalegałem na Biuro, żeby nagłośniło sprawę bombiarza, opisując zachowania, jakie może przejawiać, jego przypuszczalne powiązania ze środowiskiem akademickim, i żeby czekało licząc, że ktoś go rozpozna.
Czy mogliśmy przewidzieć, że Unabomber mieszka w maleńkiej chatce gdzieś w odległym zakątku Montany? W żadnym ra zie. A czy mogliśmy przewidzieć, że pochodzi z rejonu Chicago, jest błyskotliwym pracownikiem naukowym lub technokratą, pozbawionym przyjaciół i kobiet, który w pewnym momencie porzucił uczelnię i uciekł od obiecującej kariery? Z pewnością. Teda Kaczynskiego znało wielu ludzi przed i w trakcie jego działalności bombiarza. Gdybyśmy któregoś z nich spotkali, moglibyśmy ująć go znacznie wcześniej.
Agenci FBI i członkowie elitarnej jednostki ratowania zakładników zaczęli penetrować wiejskie środowisko Lincoln w Montanie, gdzie mieszkał Kaczynski. Cały teren wokół chatki został poddany potajemnej obserwacji. W środę 3 kwietnia 1996 roku agent specjalny Donald Sachtelben i prawnik Departamentu Sprawiedliwości udali się do sędziego federalnego w Helenie z pisemną prośbą o nakaz rewizji. Uzyskawszy go, pojechali z powrotem do oddalonego o prawie czterdzieści kilometrów Lincoln. Sachtelben z grupą agentów podszedł do chatki i zapukał w drzwi. Gdy Kaczynski otworzył, szybko go obezwładnili. Zespół pirotechników przeszukał małe, potwornie zagracone wnętrze domu, żeby sprawdzić, czy na nieproszonych gości nie czyha jakaś pułapka.
Kilka dni zajęło przejrzenie zawartości domku i zinwentaryzowanie jej. Agenci znaleźli między innymi notatniki z dokładnymi rysunkami bomb, spisy związków chemicznych do ładunków wybuchowych, rejestry poprzednich eksperymentów, rury do produkcji bomb rurowych, pojemniki z chemikaliami do wytwarzania ładunków wybuchowych, baterie i kable, zestaw narzędzi, brudnopis "Manifestu", maszynę do pisania i inne przedmioty, wskazujące na związek Kaczynskiego z Unabomberem. Miał też bombę rurową gotową do wysyłki oraz spis adresatów. Tyle o jego obietnicy zaprzestania zamachów po opublikowaniu "Manifestu".
Przewieziono go do więzienia w Sacramento w Kalifornii, tam, gdzie zamordował Scruttona i Murraya. Trzymano go w pojedynczej celi. Dochodzenie wykazało jego powiązania z wieloma zbrodniami, dysponowano bowiem spisem miejscowości, w których przebywał. Było coraz więcej dowodów jego winy. Doszukano się związków między zamachami a wyzwalającymi je emocjonalnymi przeżyciami. Cały czas Ted uparcie twierdził, że nie ma nic wspólnego z bratem i matką.
Theodore Kaczynski okazał się dokładnie takim człowiekiem, jakiego spodziewaliśmy się ujrzeć, tylko inteligentniejszym. Był dzieckiem zamkniętym w sobie i unikającym ludzi. Nigdy nie nawiązał normalnych stosunków z kobietą. Studiował na Harvardzie i miał przed sobą obiecującą karierę profesora matematyki w Berkeley. W pewnym jednak momencie, niezdolny poradzić sobie z napięciami normalnego życia, po prostu uciekł.
Porównując Theodore'a Kaczynskiego z kimś takim jak Timothy McVeigh czy Joseph Paul Franklin, zwracamy przede wszystkim uwagę na odmienne życiorysy i intelektualne zdolności, połączone z podobnymi problemami emocjonalnymi. Wyjaśnia to, dlaczego każdy z nich zwrócił się ku brutalnym, terrorystycznym z natury zbrodniom, lecz w odmienny sposób. Wszyscy trzej byli zamknięci w sobie i w okresie dojrzewania nie umieli zaadaptować się w społeczeństwie. Ani Ted, ani Tim nie mieli nigdy dziewczyny. Obaj niczym nie wyróżniali się w szkole. O Tedzie zapomniano nawet na Harwardzie. Po jego aresztowaniu wielu dawnych kolegów łamało sobie głowę, kto to właściwie był.
Franklin i McVeigh czerpali pocieszenie i siłę z broni; Kaczynski, podobnie jak Moody, z bomb. Z pozoru Moody miał wszelkie powody do zadowolenia z życia - młodą, atrakcyjną żonę, samochody, samoloty, piękny dom, prosperującą firmę. Jednak to wszystko niewiele znaczyło dla przestępcy, jeśli nie mógł kontrolować wszystkich aspektów swego życia, a sąd, podobnie jak właściciel salonu samochodowego, który stał się jego pierwszym celem, nie chciał uznać jego dominacji, intelektualnej wyższości, prawa do kierowania zdarzeniami według własnego modelu, bez oglądania się na normy, którym inni są podporządkowani. W porównaniu ze swoimi poprzednikami Kaczynski był zbyt rozumny, aby kierować się pobudkami rasistowskimi czy religijnymi.
Jego urazy zwróciły się przeciwko społeczeństwu stechnicyzowanemu, którego obawiał się tak samo jak McVeigh "nowego porządku świata". McVeigh i Moody byli pedantami. Kaczynski natomiast na co dzień żył jak lump, lecz był pedantem w sferze intelektualnej (w której McVeigh i Franklin na pewno nie mieliby się czym popisać), podobnie jak Moody, którego umysł nieustannie krążył wokół własnej prawniczej retoryki, która tylko czasem trzymała się kupy. Jedno znamienne zdarzenie, to prośba Teda do brata, żeby przysłał mu na urodziny książkę, ale jej grubość nie powinna przekroczyć 17 centymetrów, bo wówczas musiałby sam ją odebrać na poczcie. Ponadto chce mieć prawo wymienić ją na inną.
Wprowadził specjalny system znakowania przesyłek od rodziny w razie konieczności niezwłocznego kontaktu. Innych nie otwierał przez całe tygodnie, a nawet miesiące. Kiedy David użył tego kodu do powiadomienia brata, że ich ojciec zmarł, Ted miał pretensje, iż niepotrzebnie użył systemu w sprawie, która go zupełnie nie interesuje.
Kaczynski prowadził dziennik, w którym odnotowywał wszystkie szczegóły działania bomb. W 1985 roku na przykład pisał o urządzeniu, które pozostawił w sklepie komputerowym w Sacramento: "Bomba wyglądała jak kawałek drewna, właściciela rozerwało na kawałki" - stwierdza rzeczowo. W żadnym miejscu jego zapisków nie ma śladu skruchy czy poczucia winy, wszystko koncentruje się na nim samym. We fragmencie z 1980 roku czytamy: "Sporo zachodu kosztowało zranienie prez. United A.L., ale on był tylko jednym z ogromnej armii ludzi, którzy bezpośrednio lub pośrednio są odpowiedzialni za odrzutowce".
Jeśli chodzi o motywy, to Ted Kaczynski miał tylko jedno pragnienie: zabijać i okaleczać, sprawiając, że inni czuliby się tak samo nieszczęśliwi, jak on. W 1971 roku pisał: "Celem tego, co robię, jest odwet". Był jednak na tyle świadomy, że przyznał: "Jeśli moje zbrodnie zyskają rozgłos, to może zwrócą uwagę opinii publicznej na kwestię technologii... [lecz] z pewnością nie zamierzam tego robić z pobudek altruistycznych czy dla dobra (cokolwiek by pod tym rozumieć) ludzkości. Działam wyłącznie z zemsty".
Myślał już o tym, kiedy w 1966 roku był studentem na Uniwersytecie Michigan. W dzienniku pisał: "Moją pierwszą myślą było zabić kogoś, kogo nienawidzę, i zanim przyjdzie policja, popełnić samobójstwo". Potem jednak uznał: "Nie jestem gotów zrezygnować tak łatwo z życia. Pomyślałem więc, że zabiję, lecz postaram się, aby mnie nie wykryto, abym mógł powtórnie zabić".
To, iż tak rzadko kontaktował się z rodziną, również wiele mówiło. Latem 1991 roku pisał do matki:
Załóżmy, że przez ileś tam lat doznajesz elektrycznego wstrząsu za każdym razem, gdy dotkniesz banana. Odtąd zawsze będziesz unikała tych owoców, choć wiesz, że nie są podłączone do prądu. W ten sam sposób liczne odrzucenia, upokorzenia i inne bolesne incydenty, przez jakie przeszedłem w okresie dorastania w domu, w szkole średniej i na Harwardzie sprawiły, że boję się ludzi.
Jak u wszystkich ludzi tego rodzaju, głęboko ukryte poczucie nieprzystosowania współzawodniczy w nim z równie silnym poczuciem własnej wielkości i wyższości, z przekonaniem, że jest lepszy i zasługuje na więcej niż ktokolwiek inny. Sam przed sobą przyznaje, że jest "wspanialszy niż reszta ludzi. (...) Poczucie, ze jestem kimś szczególnym, jest dla mnie tak samo naturalne jak oddychanie".
Potem ciągnie: "Odczuwam silny żal, że nie miałem okazji doświadczyć miłości kobiety". Dalej oskarża matkę, że nie nauczyła go, jak należy współżyć z ludźmi. Pisze, że nienawidzi jej, "gdyż zła, jakie mu wyrządziła, nigdy nie da się naprawie"
Atak na marginesie - nie ma żadnych dowodu w, że był krzywdzony czy zaniedbywany przez rodziców Wandę i Thoodore a R. Kaczynski. Wychowali dwóch synów, jeden z nich stał się słynnym kryminalistą, drugi - pracownikiem socjalnym, pomagającym ludziom. W 1970 roku, zanim wszedł na drogę zbrodni, Ted pisał, że byli najlepszymi z rodziców.
W przeciwieństwie do McVeigha, który pod pewnymi względami był wzorowym żołnierzem, znajdując w wojsku rodzinę zastępczą, Unabomber nigdy nie był w naszych portretach psychologicznych określany jako ktoś, kto służył w armii, choć mógł być to logiczny wniosek, zważywszy jego znajomość materiałów wybuchowych. Człowiek jego pokroju z pewnością bardzo źle znosiłby wojskową dyscyplinę. Nie umiałby się przystosować do panujących w armii reguł, i albo narażałby się na krytycyzm, albo zostałby z hukiem wyrzucony. Ponadto jego zainteresowanie drewnem nie mogło wskazywać na wojskowego, bo ten użyłby raczej czegoś praktyczniejszego, na przykład plastiku.
Dwudziestego drugiego grudnia 1997 roku w Sacramento zakończyło się pięciotygodniowe kompletowanie składu sędziowskiego. Kaczynski był oskarżony o dziesięć przestępstw. Piątego stycznia 1998 roku zgodził się nie zwalniać adwokatów i zrezygnował z samodzielnej obrony. Niedługo potem próbował się powiesić w celi. Wzięto go pod nieustanną obserwację.
W drugim tygodniu stycznia był badany przez wyznaczonego przez sąd psychiatrę dr Sally C. Johnson, która uznała, że Unabomber może stanąć przed sądem mimo rozlicznych umysłowych zaburzeń. Kaczynski ponownie zażądał, aby pozwolono mu bronić się samemu, bo nie chciał pogodzić się z taktyką adwokatów, którzy chcieli oprzeć obronę na chorobie psychicznej. Po wielokrotnych przepychankach z sędzią sądu okręgowego Garlandem E. Burrellem Jr. uzyskał w końcu prawo do reprezentowania siebie samego na dzień przed wstępnymi przemowami.
Próba samobójstwa, prawne przepychanki, odmowa, a następnie zgoda na testy psychologiczne były moim zdaniem zwyczajną próbą manipulacji, dominacji i przejęcia kontroli nad rozwojem wypadków.
Dwudziestego drugiego stycznia 1998 roku, kiedy ława przysięgłych była gotowa do rozpoczęcia przesłuchań, Theodore Kaczynski przyznał się do dziesięciu zarzucanych mu przestępstw w Sacramento i trzech w New Jersey w zamian za zgodę Departamentu Sprawiedliwości na zamianę wyroku śmierci na dożywotnie więzienie bez prawa do warunkowego zwolnienia.
Sala sądowa była miejscem, w którym Ted i David Kaczynski mogli spotkać się po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat. Ted od szesnastu lat nie widział też matki. Przywodzi mi to na myśl list Teda do rodziców, o którym David wspomniał agentom FBI. Czytamy w nim między innymi: "Nie mogę się doczekać waszej śmierci, żeby splunąć na wasze ciała".