KAMIL JANICKI

UPADŁE DAMY II RZECZPOSPOLITEJ

 

2013

 

(...)

 

ZYTA WORONIECKA

KSIĘŻNICZKA Z REWOLWEREM

 

Na ulicy Senatorskiej w samym centrum Warszawy jest tłoczno niczym w ulu i głośno jak na budowie. Tramwaje przetaczają się z hukiem po torach, gazeciarze wykrzykują najświeższe wiadomości, a przechodnie spieszą się w sobie tylko znanym kierunku. Słychać dzwonki tramwajów, gwizdki policjantów i klaksony samochodów, bezskutecznie próbujących wyminąć powoli sunące przed siebie dorożki. Właśnie minęła godzina dziewiąta. Sklepy w Śródmieściu otwierają swoje podwoje, zapraszając pierwszych klientów w ten piątkowy poranek. Tabliczka z napisem "Otwarte" pojawia się także na drzwiach składu materiałów gumowych firmy Boy i Spółka przy ulicy Senatorskiej 31. Wewnątrz krząta się personel, porządkując towar i sprawdzając buchalterie. Jest już kilku klientów, sami mężczyźni. Obsługa natomiast to, nie licząc księgowego, wyłącznie kobiety - młode, bardzo ładne dziewczyny w eleganckich, choć chyba nieco zbyt odważnych strojach. Praca wre, nikt więc nie przysłuchuje się, gdy z piętra dochodzi stłumione echo nerwowej rozmowy. Nad składem znajduje się czteropokojowe, ekskluzywnie urządzone mieszkanie pana dyrektora, Jana Brunona Boya. Pracownice wiedzą, że kłótnie to w jego domu codzienność. I że najlepiej w ogóle nie zwracać na nie uwagi.

Tylko służąca, sprzątająca akurat sąsiednie pokoje, stwierdzi później, że słyszała urywki burzliwej dyskusji. Boy tłumaczy się - Nie mogę, nie potrafię...

Przerywa mu podniesiony kobiecy głos. Szorstki i nieznoszący sprzeciwu:

- Ożenisz się czy nie?!

Mija dłuższa chwila, nie wiadomo, czy pada jakakolwiek odpowiedź ze strony Boya. Wreszcie rozlega się niespodziewany hałas. Siedem wystrzałów rewolwerowych przeszywa powietrze jeden po drugim. Nikną równie szybko jak się rozległy, zagłuszone przez przejeżdżający za oknem tramwaj. Na dole nikt nic nie słyszał. Nawet służąca nie jest pewna, czy nie był to tylko odgłos dochodzący od strony ulicy. Wtem w sklepie rozlega się dzwonek telefonu. Brzęczy raz po raz, uporczywie. Sekretarka pana dyrektora, Eugenia Sztandarówna, przerywa w końcu rozmowę z klientem, przeprasza go i podbiega do aparatu.

W słuchawce słychać w pierwszej chwili tylko ciszę. Do uszu sekretarki dobiega charakterystyczny trzask, ma więc pewność, że połączenie wykonano z telefonu na piętrze. Wreszcie rozlega się beznamiętny, wręcz mechaniczny głos Zosi - narzeczonej pana dyrektora, a do niedawna kasjerki w składzie.

- Panno Geniu, zabiłam go. Teraz niech przyjdzie pan Dudziński. Słuchawka wypada Sztandarównie z dłoni, jest blada niczym ściana. Natychmiast zauważa to pochylony nad księgami rachunkowymi buchalter, pan Dudziński. Podchodzi do niej, ta ściszonym, drżącym głosem wyjaśnia, co właśnie usłyszała. Pospiesznie wypraszają wszystkich klientów, zamykają skład na cztery spusty. Wciąż mają nadzieję, że to jakieś koszmarne nieporozumienie albo że Sztandarówna najzwyczajniej w świecie się przesłyszała.

Dudziński zbiera się na odwagę i wbiega na górę. Sztandarówna niechętnie idzie za nim. Drzwi do sypialni dyrektora są otwarte. Brunon Boy jest w środku. Leży bez ruchu w kałuży krwi tuż przed lustrem. Ma rozpiętą koszulę i twarz wykręconą w przerażającym grymasie. Rzęzi jeszcze cicho, ale nie ma wątpliwości, że zaraz wyda ostatnie tchnienie. Wszystkie siedem pocisków trafiło w plecy, przynajmniej jeden przeszył serce, inny kręgosłup.

Nigdzie w pobliżu nie widać domniemanej morderczyni. Tylko z przylegającej do pokoju łazienki rozlega się plusk wody nalewanej do wanny. Dudziński naciska klamkę, ale drzwi są zamknięte na klucz. Ze środka nikt nie odpowiada na wołanie.

Mija kwadrans. Wreszcie od strony schodów słychać tupot ciężkich butów. To policjanci zawiadomieni telefonicznie przez Sztandarównę pędzą na miejsce zdarzenia. Komisarz wita się zdawkowo z Dudzińskim, rzuca okiem na ciało leżące pośrodku pokoju oraz na szlochającą w kącie sekretarkę, po czym bez zbędnej zwłoki podchodzi do drzwi łazienki. Nadal są zamknięte. Z wnętrza słychać wyłącznie chlupot wody. Oficer obawia się, że zabójczym będzie próbować popełnić samobójstwo. Może nawet już podcięła sobie żyły.

Podniesionym głosem wzywa ją do otwarcia drzwi. Bez odzewu. Uderza pięścią w futrynę i grozi, że jeśli natychmiast nie dostanie odpowiedzi, wejdzie do środka siłą. Dopiero ten argument sprawia, że z łazienki dobiega jakiś wyraźniejszy dźwięk. Ktoś chyba wyszedł z wanny i zaczął się wycierać. Mijają kolejne dwie, trzy minuty. W końcu słychać szczęk przekręcanego klucza i drzwi otwierają się. Stoi w nich wysoka, mocno zbudowana szatynka o piwnych oczach. Ma na sobie elegancki szlafrok, a jej twarz wykrzywia grymas dezaprobaty. Tak jakby było coś wysoce niestosownego w przerywaniu jej kąpieli przez nadgorliwego policjanta. Odzywa się tonem równie spokojnym, jak poprzednio:

- Ja zrobiłam swoje, teraz zróbcie, panowie, swoje. Komisarz jest zupełnie zbity z tropu. Wreszcie wydusza z siebie:

- A pani to?

- Księżniczka Zofia Zyta Woroniecka herbu Korybut proszę szanownego pana.

W objęciach wampirzycy

W ślad za policjantami na miejsce zbrodni dotarli także reporterzy "Tajnego Detektywa". Pierwszy w niepodległej Polsce i niesamowicie popularny tygodnik kryminalistyczny stawiał sobie za punkt honoru zdobycie fotografii ofiar i sprawców w każdej głośnej sprawie. Czas był tu na wagę złota, bo tylko natychmiastowa reakcja pozwalała umieścić na okładce zdjęcie jeszcze ciepłego trupa lub przerażonej twarzy mordercy. Ludzie ustawiali się w kolejkach do kiosków, by zapoznać się z brutalnymi fotoreportażami, a poważna prasa grzmiała, że tygodnik deprawuje młodzież, zachęca ludzi do popełniania przestępstw i pozbawia społeczeństwo resztek moralności. Pisano, że celem wydawcy "Tajnego Detektywa", Mariana Dąbrowskiego, jest wychowanie nowego pokolenia zbrodniarzy oraz wylewanie na całą Polskę cuchnącej cieczy kryminału i smrodu domu publicznego. Prawda była o wiele bardziej prozaiczna. Dąbrowskiemu zależało na zarabianiu pieniędzy, a do tego zbrodnia nadawała się lepiej niż cokolwiek innego. Dlatego materiały w "Tajnym Detektywie" miały być brutalne, moralizatorskie i pisane pod z góry ustaloną tezę.

Z takimi właśnie założeniami reporterzy "Tajnego Detektywa" zajechali przed południem 20 listopada 1931 roku pod kamienicę przy Senatorskiej 31. Policjanci nie pozwolili im wejść do środka, więc brak wstrząsających fotografii należało zastąpić odpowiednio poruszającym tekstem. Sprawa wydawała się wprost idealna. Zabójczynią była młoda dziewczyna z arystokratycznej rodziny, ofiarą bogaty i szanowany przemysłowiec oraz kupiec. Wystarczyło odpowiednio przedstawić wszystkie fakty i podać społeczeństwu na tacy dokładnie taką wizję zbrodni, jakiej oczekiwało.

Dramat Zofii Woronieckiej według "Tajnego Detektywa" rozpoczyna się rok wcześniej, w pociągu pospiesznym relacji Lwów - Warszawa. W jednym z wagonów drugiej klasy wciśnięta w kąt przedziału siedzi młoda dziewczyna w bardzo konserwatywnym stroju. Z wyglądu przypomina raczej zakonnicę niż obywatelkę kraju, który przed ledwie dekadą zachłysnął się wolnością i wciąż daje jej wyraz zarówno w obyczajach, zachowaniu, jak i w ubiorze. Kobieta ma 24 lata i wodzi zagubionym wzrokiem po współpasażerach. W pewnym momencie odzywa się do niej siedzący naprzeciwko przystojny szatyn w średnim wieku. Podobno jego uwagę zwrócił charakterystyczny wyraz twarzy dziewczyny. Przedstawia się jako Dudziński, buchalter z Warszawy.

Towarzyszka podróży szybko nabiera do niego zaufania i zaczyna opowiadać o sobie, swojej trudnej przeszłości i marnych nadziejach na przyszłość. Zdradza Dudzińskiemu każdy najdrobniejszy szczegół, nie skrywając niczego.

Z pozoru zwyczajna pasażerka okazuje się potomkinią jednego z najdostojniejszych rodów arystokratycznych dawnej Rzeczypospolitej: litewskich książąt Woronieckich herbu Korybut. Jej odległą prababką była metresa króla Zygmunta Augusta, Barbara Giżanka. Wśród męskich przodków ma starostów, wojewodów, dworzan i uczestników Sejmu Wielkiego. Sama dziedziczy tytuł książęcy, choć jest to tylko pozostałość po czasach największej świetności. Ród Woronieckich poniósł wiele dotkliwych strat podczas niedawnej wojny i teraz z trudem szuka dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Jednak to nie spalone majątki i zaprzepaszczone inwestycje w Rosji leżą na sercu młodej dziewczynie. Jest załamana, ponieważ zabrakło jej szczęścia w miłości.

Przed rokiem zawarła małżeństwo wbrew woli ojca, dumnego arystokraty Władysława Korybut-Woronieckiego. Stanęła na ślubnym kobiercu, kierując się tylko i wyłącznie uczuciem. Tym samym złamała uświęcone wielowiekową tradycją normy. Jej wybrankiem nie był żaden magnat, nawet nie zagrodowy szlachetka, ale człowiek z pospólstwa. Jan Karol Toepfer, nadleśniczy w lasach hrabiego Zamoyskiego w powiecie jarosławskim. Co gorsza, miłość wcale nie wystarczyła, by pokonać przeciwności losu. Związek okazał się zupełnym nieporozumieniem. Po miesiącu księżniczka odeszła od męża i złożyła wniosek rozwodowy. Dudzińskiego zapewnia, że Toepfer źle ją traktował, ale nie chce wchodzić w szczegóły. Wróciła do panieńskiego nazwiska i prosi, by nazywać ją Zytą Woroniecką. W żadnym razie panią Toepferową.

Pociąg mija stacje za stacją. Nastrój między nowymi znajomymi staje się coraz serdeczniejszy - napisze "Tajny Detektyw". Dudziński nie pozostaje dłużny księżniczce i zapoznaje ją z własną sytuacją. Opowiada, że jest pracownikiem poważnej i bogatej firmy. Nie ma - rzekomo - własnych trosk, mówi zatem o troskach swego szefa, Jana Brunona Boya. To młody przemysłowiec, ambitny kupiec na skalę międzynarodową i współwłaściciel magazynu wyrobów gumowych i technicznych Boy i Spółka. Dudziński zapewnia, że w interesach szefowi powodzi się świetnie, natomiast w życiu prywatnym napotkał przeszkody wcale nie tak bardzo inne od tych, z którymi boryka się sama Woroniecką.

W 1918 roku Boy opuścił Legiony, w których dosłużył się rangi porucznika. Postanowił wrócić do rodzinnego miasta, Łodzi, i założyć własny biznes, o czym marzył już jako młody chłopak. Przed wojną ukończył studia handlowe i miał głowę pełną pomysłów. Zrealizowałby je wszystkie bez wyjątku, co do tego Dudziński nie ma wątpliwości. Niestety, historia na to nie pozwoliła. Zamach na arcyksięcia Ferdynanda i wymarsz Kadrówki zmusiły go do odłożenia planów zawodowych na spokojniejsze czasy. Nie żałował lat poświęconych ojczyźnie, chociaż za patriotyzm przyszło mu zapłacić biedą i brakiem perspektyw. Aby wyrwać się z proletariackiego świata i zyskać nieco pieniędzy na rozkręcenie interesu, Boy związał się z córką bogatego łódzkiego przemysłowca, Eugenią Bokslajtner.

Wzięli ślub i zamieszkali wspólnie w Warszawie. Oczywiście pomysły biznesowe Boya natychmiast okazały się strzałem w dziesiątkę. Gorzej układało mu się w życiu prywatnym. Małżeństwo zawarte dla posagu nie przyniosło przedsiębiorcy szczęścia. Przez wiele miesięcy żył pozorami i okłamywał samego siebie. Ze związku urodziły się nawet dwie córki. Stopniowo jednak pożycie zamieniało się w piekło niezgody i kłótni.

Wreszcie Boy zdecydował, że musi zmienić swoje życie, nadać mu nowy sens. Równo przed rokiem rozstał się z Eugenią. Ona wyjechała do Łodzi, on złożył wniosek o rozwód. I nie dbał o to, jak wiele za uczciwość wobec samego siebie będzie musiał zapłacić na płaszczyźnie biznesowej lub towarzyskiej. Zresztą, znów okazało się, że akurat do interesów ma tęgą głowę. Bo przecież - jak zapewnia pan Dudziński - nawet bez pomocy Bokslajtnerów firma radzi sobie wyśmienicie.

Pociąg powoli zbliża się do stacji końcowej. Najwyższy czas się pożegnać. Pan Dudziński zbyt wielką jednak zapałał sympatią do współpasażerki, by na zwyczajowym "do widzenia" zakończyć dopiero co nawiązaną znajomość. Z jego strony pada nagle oryginalny projekt. I to projekt, który nie dotyczy jego samego, ale Woronieckiej i pana Boya. Ni mniej, ni więcej, tylko chce zapoznać ze sobą i zbliżyć tych dwoje przez los dotkniętych ludzi. Tych dwoje, którzy w małżeństwie nie znaleźli szczęścia - zrelacjonuje "Tajny Detektyw".

Księżniczka Woroniecka natychmiast wyraża zgodę na tę zaskakującą propozycję. Dudziński nie marnuje czasu i już po kilku tygodniach zaprasza pannę Zytę do ponownej wizyty w Warszawie. Brunon Boy czeka na nią w modnej Kawiarni Europejskiej. Okazuje się, że wcale nie jest tak młody, jak twierdził buchalter. Ma niemal czterdzieści lat, a widoczne zakola dodają mu jeszcze powagi. Nie można natomiast zaprzeczyć, że jest przystojny. Nawet bardzo.

Jego naturalny urok i niewyszukana elegancja kontrastują z aparycją szarej myszki z prowincji. Nic w wyglądzie Woronieckiej nie zdradza arystokratycznego pochodzenia. Jest ubrana bez smaku i najmniejszego względu dla współczesnej mody. Ma ostre rysy twarzy, zdaniem dziennikarzy wręcz wulgarne. Długie łukowate brwi, szeroki nos, pulchna sylwetka, a do tego krótka fryzura nieelegancko odsłaniająca sterczące uszy i wysokie czoło. Wszystko to skłania "Tajnego Detektywa" do stwierdzenia, że: Robi raczej wrażenie kobiety z pospólstwa i trudno jest pojąć, czym ujęła wprawdzie starszego od siebie o 16 lat, jednak przystojnego i będącego w sile wieku Boya. Pojawiają się różne wytłumaczenia. Dziennikarze zdają się wierzyć, że to wspólne niepowodzenia życiowe pomogły zawiązać pierwszą nić sympatii. Intencje Boya są zdaniem większości komentatorów czyste niczym łza. Inaczej przedstawia się stanowisko Woronieckiej. Według "Tajnego Detektywa" księżniczka miała plany polepszenia swojego położenia materialnego, w istocie rzeczy bowiem mimo wspaniałego tytułu była uboga i gwałtownie dążyła do zamążpójścia. Flirt rozwija się w niesamowitym tempie. Boy i Woroniecka spotykają się niemal codziennie. Mijają zaledwie dwa tygodnie, a księżniczka już odwiedza przemysłowca w jego mieszkaniu, które ten zajmuje wspólnie z matką i jedną z córek. Rodzina i znajomi przemysłowca są oburzeni. Nawet ludzie na ulicy spoglądają na tę parkę z niesmakiem! Oficjalna przedwojenna moralność nie dopuszczała takiej swobody obyczajów, przynajmniej u kobiet. Mężczyznom, oczywiście, pozwalano na znacznie więcej. Dziennikarze są jednak przekonani, że w przypadku Boya i Woronieckiej to ona deprawowała jego, a nie na odwrót. Na tym zresztą nie koniec. Mija parę kolejnych dni i Woroniecka nie krępując się wcale (...) sprowadza swoje walizki i zamieszkuje u Boya na stale. W sklepie jego od razu zajmuje miejsce kasjerki.

Para rozmawia o ślubie, dochodzi nawet do oficjalnych zaręczyn. Media nie mają jednak wątpliwości, że to nie żadna miłość, ale związek tragiczny. Woroniecka omotuje uczciwego ojca rodziny, miesza mu w głowie, czyha na jego majątek. Co gorsza, księżniczka jest też ciężko chora. I to na najstraszliwszą przypadłość możliwą u kobiety: nimfomanię. Woroniecka okazuje się dotknięta chorobliwym popędem seksualnym - napisze "Tajny Detektyw" z absolutną powagą. - Miody przemysłowiec marnieje fizycznie, a domownicy są zgorszeni prowadzeniem się księżniczki. Ślub wyznaczono na grudzień, między narzeczeństwem powstają jednak zgrzyty. Młoda księżniczka skłonnościami swymi przypomina carową rosyjską Katarzynę "Wielką". Namiętność jej gwałtownie wzrasta. Jest wiecznie nienasycona i niezaspokojona.

Boy jest zupełnie wyczerpany, zaczyna odchodzić od zmysłów, a na samą myśl o narzeczonej ogarnia go wstręt. Jedynym dla niego ratunkiem - nie mają wątpliwości dziennikarze kryminalnego tygodnika - jest wydostanie się z rąk wampirzycy.

Na noc zamyka drzwi sypialni, zastawia je ciężkimi meblami. Natarczywa nimfomanka nie daje za wygraną. Na próżno się dobija, bez skutku drapie długimi pazurami drzwi i próbuje zbałamucić swoją ofiarę czułymi słowami. Boy wie, że jest bezpieczny tylko przez moment, że tak naprawdę znajduje się w potrzasku. Pomiędzy kochankami powstaje przepaść. Ona podejrzewa, że niechęć narzeczonego to pewny znak, iż ten chce ją porzucić dla innej. On pragnie tylko spokoju i powrotu do normalności. Ona żąda przyspieszenia ślubu. On chciałby zupełnie zerwać zaręczyny, ale honor nie pozwala mu zostawić narzeczonej. Próbuje przynajmniej, wszelkimi sposobami, odwlec ożenek. Nawet nie podejrzewa, że Woroniecka toczy zwierzęca zazdrość, że nieuzasadnione podejrzenia zbierają się w jej sercu niczym jad.

O poranku 20 listopada, po kolejnej nocy spędzonej pod zamkniętymi drzwiami sypialni, czara goryczy przelewa się. Woroniecka podstępem wysyła matkę Boya do sklepu. Jego córka, Genia, też już wyszła do szkoły. Wampirzyca jest ze swoją ofiarą sam na sam. Czeka, aż Boy nieopatrznie przekręci klucz w drzwiach, i wślizguje się do sypialni. W dłoni trzyma rewolwer. Zaraz sprzątaczka usłyszy urywki ich burzliwej dyskusji.

Według "Tajnego Detektywa" sama Woroniecka zezna później policjantom: Poprzedniego dnia wyjęłam z szuflady jego własny, nabity rewolwer, którym postanowiłam zgładzić go, gdybym się upewniła o słuszności swoich podejrzeń. Weszłam rano do pokoju i zapytałam go, czy się ze mną ożeni, czy też nie! Pytanie to pięć razy powtórzyłam, a kiedy nie dał na nie odpowiedzi, zrobiłam swoje. Strzeliłam raz, drugi, do samego końca.

Wreszcie przyzna, że nie męczyła jej myśl o rozstaniu z ukochanym, ale przede wszystkim świadomość, że on pójdzie do innej. Ta bezpodstawna zazdrość skłoniła ją do mordu. Żadnego żalu z powodu popełnionego czynu, żadnego objawu skruchy, nawet po dokonaniu okropnej zemsty. (...) Z całą obojętnością mówi o swojej zbrodni, którą osierociła dwoje drobnych dzieci i starą, zgrzybiałą matkę człowieka, o którym wciąż jeszcze mówi, że go kochała, że pragnęła zostać jego żoną - tak relację z sensacyjnego zabójstwa kończy "Tajny Detektyw".

Sensacyjny reportaż, a także okładka ze zdjęciem Woronieckiej na tle miejsca zbrodni zelektryzowały Polskę. Nie był to jednak jedyny materiał poświęcony wampirzycy z książęcego rodu. W okamgnieniu Zofia Zyta Korybut-Woroniecka stała się tematem numer jeden. Cała warszawska i łódzka prasa przyjęła bezkrytycznie wizję mordu zaproponowaną przez kryminalny tygodnik. Aby jednak nie rozczarować czytelników (i nie oddać pola konkurencji), każdy starał się dodać coś od siebie.

"Ilustrowana Republika" zarzekała się, że Woroniecka wcale nie poznała Boya za sprawą Dudzińskiego, ale sama uwiodła go, kiedy wspólnie bawili na odpoczynku w jednym z uzdrowisk. To detal nie bez znaczenia. Dzięki niemu Boy stawał się już zupełnie bezbronną ofiarą nimfomanki. Nie można mu było nawet zarzucić, że sam umówił się z nią na randkę za pośrednictwem kolegi. Według innej łódzkiej gazety nie było mowy także o odwzajemnianiu przez niego płomiennych uczuć księżniczki. Jak wyjaśniał "Głos Poranny": Woroniecka zapałała gorącą miłością, a chociaż druga strona zachowywała się dość biernie, zakochana kobieta poza nim świata nie widziała''.

Prasa rzuciła też światło na ostatnią, decydującą scysję pomiędzy narzeczonymi. Aby ostatecznie oddalić od Boya podejrzenia o zdradę, gazety prezentowały historię jego pruderyjnego brata. Na przykład ten sam "Głos Poranny" pisał:

 

Niedawno Boy otrzymał zawiadomienie, że do Warszawy przyjeżdża z Brazylji brat jego Hugo, człowiek niezwykle wrażliwy na punkcie moralności. Nie chcąc zrażać brata osobą ks. Woronieckiej, Boy zwrócił się do niej, prosząc, aby przynajmniej na czas pobytu brata w Warszawie, wyprowadziła się do hotelu. (...) Młoda kobieta przypuszczała, że ze strony narzeczonego jest to zwykły wykręt, za pomocą którego chce się jej pozbyć.

 

Podejrzenia narzeczonej stawały się tym silniejsze, im bardziej Boy wymigiwał się od spełniania narzuconych mu przez nią obowiązków. W innym numerze "Głosu Porannego" dziennikarze zasugerowali, że Woroniecka żądała od Boya, by ten zaspokajał ją seksualnie przynajmniej dwa razy w tygodniu. On natomiast na tak częste wizyty w sypialni nie wyrażał zgody.

Wstręt do rozpusty nie był jedyną zaletą tragicznie zmarłego przemysłowca. Dziennikarze wskazywali także wiele innych. Wiadomo, o zmarłych nie pisze się źle, ale akurat dla Boya komponowali istne laurki. "Dziennik Łódzki" zapewniał 22 listopada, że: S.p. Boy cieszył się dużą sympatją wśród kolegów i znajomych. Jako kupiec miał nieskazitelną opinię. Dzień wcześniej ta sama gazeta podkreśliła, że Boy był znany w szerokich kołach handlowych i przemysłowych stolicy. Znany, oczywiście, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Gazety grzebały również we wcześniejszym życiu morderczyni. Stanisław Milewski, autor książki Ciemne sprawy międzywojnia podał za jednym ze stołecznych tytułów, że to pierwszy mąż Woronieckiej, Jan Toepfer, wnioskował o rozwód, a nie Zyta. Rzekomo w skardze skierowanej do kościelnego sądu konsystorskiego domagał się unieważnienia małżeństwa, ponieważ jego żona. jest anormalna i zboczona seksualnie.

Milewski, nota bene jeden z najlepszych specjalistów od spraw kryminalnych tego okresu, uwierzył we wszystkie prasowe sensacje i sam zawyrokował: narzeczona musiała rzeczywiście zdradzać pewne oznaki zboczenia. Problem polega na tym, że swój wniosek oparł właśnie na ustaleniach przedwojennych gazet. A gazety, z "Tajnym Detektywem" na czele, w sprawie Woronieckiej zmyślały na potęgę.

Brunon Boy nie miał wcale nieskazitelnej opinii, nie powodziło mu się w interesach i nie był przykładnym mężem ani ojcem. Zyta natomiast nie była żadną wampirzycą ani nowym wcieleniem Katarzyny Wielkiej. Postacie i fakty przytaczane przez prasę żyły tylko w wyobraźni dziennikarzy. Prawdopodobnie nie istniała żadna sprzątaczka słysząca przedśmiertną kłótnię Boya ani jego pruderyjny brat z Brazylii. Woroniecka nie powiedziała policjantom, żeby robili swoje, bo ona swoje już zrobiła. Nie żądała seksu dwa razy w tygodniu ani nie czyhała na majątek przyszłego męża. Nie poszła też wcale do pokoju Boya z rewolwerem w dłoni.

Przede wszystkim zaś, w całą tę historię była zamieszana pewna osoba, o której gazety nie wspomniały ani słowem. Kochanka Boya.

Pakt z diabłem

W historycznych sprawach kryminalnych droga do prawdy jest zwykle prosta. Jeśli nie chodzi o proces polityczny lub prowadzony w okresie, gdy sądy nie słynęły z uczciwości, wystarczy skonfrontować doniesienia prasy z aktami sprawy. Niestety, w przypadku przestępstw popełnionych w przedwojennej Warszawie prawie nigdy nie jest to możliwie. Akta stołecznego Sądu Okręgowego spłonęły podczas powstania w 1944 roku. Zachowały się dokumenty dotyczące dwudziestu, może trzydziestu spraw kryminalnych, i to niemal wyłącznie z drugiej połowy lat trzydziestych. Jak na ironię, przetrwała także cała ewidencja spraw komorniczych. Nawet takich, w których chodziło o egzekucję kilku złotych. Ale po głośnym procesie księżniczki Woronieckiej w archiwum nie pozostał nawet ślad.

Na szczęście zabójczyni Boya nie była zdana tylko na sąd. W obronie jej dobrego imienia - a zarazem honoru całej rodziny - wystąpili rodzice: książę Władysław Franciszek Woroniecki i księżna Zofia z domu Gostomska.

Gdyby kryminalna epopeja ich córki toczyła się w XXI wieku, pierwsze kroki Woronieccy skierowaliby zapewne do prawnika i z jego pomocą pozwali "Tajnego Detektywa" o zniesławienie. W II Rzeczypospolitej sytuacja była jednak inna. Procesy o zniesławienie toczyły się bez przerwy, ale tylko w sprawach politycznych lub przeciwko małym, efemerycznym tytułom. "Tajny Detektyw" nie spełniał żadnego z tych warunków. Należał do najpotężniejszego magnata prasowego w kraju i do koncernu, który w pojedynkę zastępował Polakom całą londyńską Fleet Street. Walka z nim byłaby jak bój Dawida z Goliatem, tyle że bez procy i z opaską na oczach. Mogłaby Zycie wyłącznie zaszkodzić.

Woronieccy mieli do wyboru: zignorować tygodnik, który przedstawił ich niemal jako rodzinę Włada Drakuli, lub wejść w pakt z diabłem. Wybrali to drugie. Sami poszli do dziennikarzy "Tajnego Detektywa" i przedstawili im ze szczegółami całą historię życia Zyty. Przekazali zdjęcia, odpowiedzieli na najbardziej krępujące pytania. I modlili się, by tygodnik nie wykorzystał tego wszystkiego przeciwko nim.

Redakcja "Tajnego Detektywa" nie dała im oczywiście żadnych gwarancji. Jednak to w jej własnym interesie leżało pokazanie nowej twarzy Zyty Woronieckiej. Zdjęcie z zaręczyn z Boyem trafiło na okładkę kolejnego numeru. W środku na czytelników czekał sensacyjny tytuł: Broniłam swojej czci! "Tajny Detektyw" nie zrobił wprawdzie z Woronieckiej pozytywnej bohaterki, ale uczynił z niej kryminalną celebrytkę. Dawkował czytelnikom drobiny faktów, by wyciągnąć ze sprawy głośnego zabójstwa jeszcze więcej pieniędzy.

W ślad za nim poszły także inne gazety. Obraz zbrodni stawał się coraz mniej oczywisty, szczególnie gdy zaczęto drukować relacje z rozprawy i fragmenty zeznań świadków. Po latach do księgarń trafiły także książki autorstwa niektórych uczestników procesu. Oczywiście nikt nie przeprosił Woronieckiej za to, że w pierwszych dniach przedstawiono ją jako wampirzycę i nową Katarzynę Wielką. Ale przynajmniej wszystkie te materiały pozwalają dzisiaj zrekonstruować możliwie bliską prawdy historię zabójstwa Boya.

Historia ta nie zaczyna się w pociągu do Warszawy, ale przeszło dwadzieścia lat wcześniej, w majątku Wężowiec pod Mogielnicą. To tam w 1906 roku na świat przychodzi mała Zosia Zyta. Jest czwartym dzieckiem z piątki rodzeństwa. Nie odznacza się ani szczególną urodą, ani inteligencją. Tym bardziej nie jest ulubienicą swojego ojca. Odwrotnie rzecz ma się z matką. Zosia to oczko w głowie pani Woronieckiej. Trzyma ją pod kloszem, nie dopuszcza żadnej krytyki i jest zdecydowana zapewnić jej wszystko najlepsze, na co tylko pozwala arystokratyczne życie na przełomie XIX i XX wieku.

Nikogo nie dziwi decyzja o wysłaniu dziewczynki do najlepszych szkół zakonnych z internatem. Początkowo nauki pobiera w szkole gospodarczej dla dziewcząt przy klasztorze w Zbylitowskiej Górze pod Tarnowem. To elitarna placówka, do której w przyszłości będą uczęszczać dzieci czołowych polityków i przemysłowców II Rzeczypospolitej, w tym córki wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Następnie rodzice przenoszą Zytę aż do belgijskiego Liege, do szkoły prowadzonej przez siostry niepokalanki. O jej wychowaniu wiadomo niewiele. Jest surowe i prowadzone z myślą o wykształceniu cnoty oraz posłuszeństwa. Przede wszystkim natomiast - odbywa się w zupełnym oderwaniu od życia towarzyskiego i od wielkich zmian następujących w Europie na skutek zakończonej wojny. Jedyny przyjemny przerywnik klasztornego odosobnienia to wyjazd do Paryża. Zyta uczy się tam gry na fortepianie. Podobno zdradza w tym kierunku duże zdolności. Zdaniem jednej z gazet kończy we francuskiej stolicy wyższą szkołę muzyczną.

I to z wyróżnieniem.

Do Polski wraca w 1928 roku już jako dorosła kobieta. W nieznanym sobie kraju jest zupełnie zagubiona. Nie znajduje wspólnego języka z ojcem, swojego rodzeństwa niemal nie zna. Jest nieśmiała, a surowe wychowanie sprawia, że rówieśnicy wydają jej się dziecinni i chamscy. Usilnie poszukuje jakiegoś punktu oparcia, który pozwoliłby jej się wyrwać z rodzinnej posiadłości. W Wężowcu, którego przecież przez lata nie odwiedzała, czuje się beznadziejnie. W domu panuje napięta, niezdrowa atmosfera. Jeśli wierzyć gazetom, jeden z braci Zofii popełnił niedawno samobójstwo z miłości. Rodzina, która dzięki olbrzymiemu posagowi matki żyła dotąd na najwyższej stopie, zaczyna odczuwać pierwsze oznaki powojennej zapaści gospodarczej. Na dodatek siostry są akurat w wieku do zamążpójścia, a jedna piękniejsza od drugiej. Marią i Alicją ojciec może chwalić się przed znajomymi. Zofii woli nikomu nie pokazywać.

Przyjeżdżając do Warszawy na karnawał, [Woroniecka] zwracała na siebie uwagę młodzieży, od której się jednak odpędzała, sympatyzując z mężczyznami znacznie od siebie starszymi, ustatkowanymi - napisze "Tajny Detektyw". Jesień 1929 roku księżniczka spędza na odpoczynku w Krynicy. Tam poznaje inżyniera Toepfera, nadleśniczego w majątku Korzenica. Być może potępiany przez rodzinę, morganatyczny związek jest dla Zofii sposobem na zemszczenie się za lata zaplanowanego w najlepszej wierze, ale jednak bolesnego, klasztornego zesłania. Choćby podświadomym. Wie, że wywoła skandal, a mimo to wychodzi za Toepfera. Od ojca słyszy, że ten nie chce jej więcej widzieć.

Ślub odbywa się w listopadzie 1930 roku, po roku znajomości. Nie jest to więc efekt decyzji podjętej w porywie chwili. Zyta jest zdeterminowana, by pokazać rodzicom, kto miał rację. Chce zrobić wszystko, by związek - idealny związek, jak z obrazka - trwał długie lata. Mimo to małżeństwo kończy się niemal natychmiast. Po dwóch miesiącach (nie po jednym, jak początkowo podawała prasa) Zyta występuje o separację. Toepfer odpowiada własnym wnioskiem, w którym oskarża ją o niestworzone rzeczy. Powód rozstania jest jednak oczywisty. Pazerny leśniczy liczył, że książę pan mimo wszystko nie porzuci marnotrawnej córki i po wszystkich teatralnych gestach i kłótniach wypłaci zięciowi sowity posag. Nie wypłacił, więc dla Toepfera małżeństwo z Zytą straciło sens.

Zdruzgotana księżniczka wraca do Wężowca, by po stokroć wysłuchać, z ust niemal każdego w rodzinie: "A nie mówiłem? A nie mówiłam? Masz za swoje!". Najtrudniej jej spojrzeć w oczy ojcu, którego - jak można podejrzewać - oskarża o porażkę swojego małżeństwa. Według tradycji znanej najbliższemu żyjącemu dzisiaj krewnemu Zyty, jej bratankowi Aleksandrowi Korybut-Woronieckiemu (konsulowi RP w Monachium), matka sama pomagała pannie młodej pakować kosztowności, łącznie kilkadziesiąt skrzyń posagu. Ojciec nie pozwolił jednak wywieźć z domu ani jednej sztuki porcelany, ani jednego kielicha czy obrazu.

Jakby osobistych żalów i pretensji było mało, na prywatne problemy Zyty zaczynają nakładać się także kłopoty majątkowe Woronieckich. To już nie powojenne spowolnienie gospodarcze, ale światowy kryzys, z największą siłą uderzający w anachroniczne ziemiańskie struktury. Kończą się wyjazdy za granicę, urlopy w górach, hulanki w Warszawie. Zyta nie wychyla nosa z Wężowca, czekając, aż dobiegnie końca okres separacyjny, tak by mogła postarać się o unieważnienie ślubu kościelnego. Sytuacja finansowa rodziny jest już jednak na tyle zła, że rodzice zaczynają nalegać, by córka znalazła sobie źródło dochodu. "Tajny Detektyw" opisze to bardzo eufemistycznie, bo w słowach opartych na relacji samych Woronieckich: Smutne przeżycie podziałało na młodą kobietę przygnębiająco, wobec czego rodzina uradziła, aby księżniczka zajęła się jakąś pracą, by znaleźć w niej zapomnienie. Ponieważ [jednak] w majątku żadnej odpowiedniej pracy znaleźć nie można było, Woroniecka zamieściła ogłoszenie w gazecie.

Niewykluczone, że to właśnie w związku z tym ogłoszeniem Zyta jedzie do Przemyśla. Tam z kolei wsiada w pociąg powrotny relacji Lwów - Warszawa i poznaje buchaltera Dudzińskiego.

Ich rozmowa nie jest wcale tak wielkim zbiegiem okoliczności, jak będzie później utrzymywać Dudziński, a na podstawie rozmowy z nim - także "Tajny Detektyw". W rzeczywistości buchalter dostał od swojego szefa, Brunona Boya, konkretne zadanie i teraz po prostu przystąpił do jego realizacji.

Mówiąc krótko, Boy na gwałt potrzebuje pieniędzy. Jedenaście lat temu związał się z Eugenią Bokslajtnerówną dla sowitego posagu i dostępu do łódzkiego świata biznesu. Teraz jednak kurek ze złotówkami został bezpowrotnie zakręcony. Gazety nie skłamią, pisząc, że pożycie małżonków przerodziło się w piekło niezgody i kłótni. Trzeba jednak podkreślić, że stało się tak tylko i wyłącznie za sprawą Boya. Zdradzał Eugenię na lewo i prawo, a jej samej zarzucał, że zapewne robi to samo, kiedy on na mieście zabawia się z przyjaciółkami. Nie dbał o dzieci, a kiedy już podjął decyzję o rozwodzie, sprowadził do domu pierwszą lepszą prostytutkę i na oczach żony odegrał brutalną w swej realności scenę zdrady małżeńskiej, Tłumaczył, że robi to tylko po to, by dać Eugenii pretekst do rozstania. Zarazem jednak śmiał się do rozpuku.

Kiedy skończył, zdecydował, że starsza córka, Genia, zostanie z nim. Młodszej oraz jej matce kazał spakować manatki i wracać do Łodzi. Oczywiście po wcześniejszej demonstracji Eugenia nie potrzebowała do tego już żadnej zachęty. Odtąd widywali się tylko wtedy, gdy przyjeżdżał zobaczyć córkę. Alimentów nie płacił ani nie zamierzał płacić.

Rozstanie nie mogło przyjść w gorszym momencie dla interesów Boya. W Polskę właśnie uderzyła główna fala światowego kryzysu gospodarczego. Kurczył się rynek zbytu na przedmioty codziennego użytku, a co dopiero na dobra luksusowe. Najgorzej mieli importerzy markowych produktów z Europy Zachodniej i Północnej, najlepiej handlarze taniochą. Boy należał do tej pierwszej grupy. Był polskim przedstawicielem największego szwedzkiego producenta gumy - firmy Tretorn. Sprzedawał opony do samochodów, dętki, czepki kąpielowe, a pewnie przede wszystkim buty. Czyli wyłącznie takie produkty, których klienci mogli sobie odmówić, kiedy przycisnęła ich bieda. W 1931 roku mało kto decydował się na zakup samochodu, a hasło reklamowe Tretornu - Najlepszym podarunkiem na Gwiazdkę jest para śniegowców lub kaloszy Tretorn - nie przekonywało nawet miłośników mody.

Firma Boya tonie w długach. Sytuacji nie poprawiają ciągłe hulanki pana dyrektora, który nigdy nie odmawiał sobie przyjemności, ale odkąd pozbył się żony, prowadzi już zupełnie nieskrępowane życie. Wśród warszawskich kupców ma opinię birbanta i awanturnika. Mimo to łatwo znajduje towarzystwo do pijatyk. Razem z nim po knajpach obija się niejaki pan Heine, również biznesmen. Na procesie Woronieckiej zezna: Wiem, że [Boy] nie pilnował interesu. (...) Ja też brałem udział w jego hulankach. Skutki tego teraz ponoszę, bo zlikwidowałem interes, a raczej mnie zlikwidowali.

Rano Boy przychodzi do magazynu na kacu, wyzywa ekspedientki. Miły jest tylko dla klientów i dla nowych biuralistek, a i to nie zawsze. Po godzinie czy dwóch dochodzi do siebie. Łatwo poznać, bo kiedy tylko ustępuje ból głowy, zaczyna składać pracownicom nieprzyzwoite propozycje. Z powrotem wpada w gniew, jeśli któraś choćby krzywo na niego spojrzy. W takich przypadkach sytuację ratuje buchalter Dudziński - wierny pomocnik Boya i jedyny głos rozsądku w jego otoczeniu. Jedna z ekspedientek, pani Potrykusówna, zezna na procesie: Jak pan Boy był zdenerwowany i nieraz krzyczał, to Dudziński mówił: "Panie szefie, chodźmy na jednego". I zaraz był spokój.

Nic więc dziwnego, że to właśnie niezawodny buchalter oferuje się z pomocą, kiedy Boy postanawia, że nadszedł czas, by powtórzyć manewr sprzed jedenastu lat. Trzeba raz jeszcze bogato się ożenić.

Dudziński ma znaleźć właściwą kandydatkę, a Boy już sam ją omota i zaprowadzi przed ołtarz. Wszystko w imię ratowania firmy. Jaki płaski i brzydki, godny ogłoszeń w matrymonialnej gazecie, sposób szukania towarzyszki życia! - skomentuje z oburzeniem jeden z warszawskich sprawozdawców sądowych. Dudziński nie ma jednak nic przeciwko robieniu rzeczy płaskich i brzydkich. W pociągu relacji Lwów - Warszawa dostrzega schludnie ubraną, ewidentnie zamożną, a przy tym zahukaną dziewczynę. I bez zbędnej zwłoki przystępuje do ataku.

Do Boya wraca roześmiany od ucha do ucha. Ma powody do zadowolenia. Bądź co bądź, zdobył dla szefa najprawdziwszą księżniczkę.

Łowca posagów na tropie

Nie można się właściwie dziwić Boyowi, że zwietrzył okazję, kiedy tylko Dudziński wspomniał o młodej, samotnej i szukającej miłości Zycie Woronieckiej. Nazwisko Woronieckich herbu Korybut kojarzyło się warszawiakom jednoznacznie: z majątkiem i wpływami. Taki obraz budowały chociażby stołeczne książki adresowe. Wydanie z 1930 roku wymienia dziewięciu Woronieckich. Są wśród nich "właścicielka domu", "dyrektor", "książę, właściciel domu", "księżna, obywatelka ziemska". Zaplątał się też Jakub Woroniecki, stolarz, ale poza tym to sami przedstawiciele śmietanki towarzyskiej. Mając przed oczami tłumek Woronieckich prima sort - tych żyjących na najwyższej stopie i spędzających czas w najlepszych warszawskich lokalach - łatwo było zapomnieć, że każda rodzina szlachecka posiada zarówno bardziej, jak i mniej majętne gałęzie.

O pomyłkę nietrudno także dzisiaj. W 2009 roku w warszawskim dodatku do "Gazety Wyborczej" ukazał się krótki artykuł poświęcony zabójstwu dokonanemu przez Zofię Woroniecką. Autor większość tekstu poświęcił nie tyle samej zbrodni, ile majątkowi przestępczyni, której rodzina posiadała w Alejach Ujazdowskich dwie ekskluzywne nieruchomości: piękną kamienicę pod numerem dwudziestym i klasycystyczny pałacyk pod czterdziestym dziewiątym. Problem polega na tym, że żaden z tych domów nie należał tak naprawdę do bliskich Zyty Woronieckiej. Ich właścicielką była Maria, żona Włodzimierza Ezechiela Woronieckiego. Nazwisko to samo, ale gałąź rodziny zupełnie inna. Zyta była spokrewniona z Włodzimierzem tylko poprzez swojego pradziadka, urodzonego jeszcze w XVIII wieku.

Boy nie znał jednak tablicy genealogicznej Woronieckich. Słyszał o domach w Alejach Ujazdowskich, o 850-hektarowym majątku pod Łosicami (też należał do Marii i Włodzimierza) oraz o Woronieckich doradzających ministrowi spraw zagranicznych (to jeszcze inna gałąź rodziny). I popełnił taki sam błąd, jak pewien dziennikarz osiemdziesiąt lat później.

Na pierwszą randkę przychodzi w najlepszym garniturze. Na kilometr rozsiewa woń drogiej wody kolońskiej. Nie zaprosił Woronieckiej do Kawiarni Europejskiej - jak początkowo podawał "Tajny Detektyw" - ale po wielkopańsku do luksusowego Ritza. Zamawia wymyślne dania, daje kelnerom hojne napiwki. Więcej słucha, niż mówi, zgadza się z każdym zdaniem swojej nowej towarzyszki. Stara się wyjść na człowieka kulturalnego i światowego. Jednym słowem, robi wszystko, by ją oczarować. Na efekty nie musi długo czekać. Jeśli w czymś "Tajny Detektyw" miał rację, to w krótkiej ocenie emocjonalności Woronieckiej, którą wydrukował zaraz przed jej procesem: Zyta Korybut-Woroniecka należy do tego typu kobiet, które niedostępne dla obojętnych im mężczyzn wybuchają gwałtownym uczuciem do tego mężczyzny, którego pokochają. I rzeczywiście, spragniona męskiej uwagi, komplementów i uczucia Zyta momentalnie zadurza się w eleganckim przemysłowcu.

Tempo rozwoju ich znajomości wyznacza sam Boy. Nie chce z niczym czekać, bo przecież zależy mu na szybkim zwrocie z nowej inwestycji. Przy pierwszej okazji zaprasza Zytę do siebie. Pokazuje jej sklep (doskonale zarządzany, a pracownice zadowolone jak z żadnej innej pracy!), przedstawia swoją matkę (którą oczywiście troskliwie się opiekuje) oraz ukochaną córkę (jego największe szczęście). Odgrywa perfekcyjne przedstawienie. Zyta nie ma już wątpliwości, że to nie żaden nowy Toepfer, ale jej bratnia dusza.

Teraz także ona nalega na pośpiech. Chce, żeby Bronek jak najszybciej poznał jej rodziców. A raczej - żeby jej rodzice przekonali się, że tym razem trafiła na mężczyznę idealnego. Nie wiadomo, kiedy dokładnie Boy udał się do Wężowca, ale musiało to nastąpić szybciej, niż nakazywała tradycja. Jeden z warszawskich dziennikarzy obruszy się, że amant już: po kilku dniach znajomości, w lesie, w posiadłości Woronieckich, zdyskontował odrazu, odrazu radośnie przyjęty, wszystkie rozkosze przyszłości.

Wizyta w rodowej posiadłości jest jedną wielką grą pozorów, i to nie tylko ze strony Boya. "Tajny Detektyw" napisze na podstawie relacji rodziców Zyty: Przybył on w odwiedziny do majątku, imponując wszystkim szerokimi gestami wielkopańskimi i hojnością, jaką odznaczał się wobec otoczenia. Woronieccy są pod wielkim wrażeniem gościa. Czują, że zamożny kupiec może stać się ich przepustką do odbudowy własnego majątku. Starają się, jak mogą, by także on wziął ich za beztroskich arystokratów, którzy śpią na pieniądzach. Przyjmują Boya zgodnie ze starą polską zasadą: zastaw się, a postaw się! I ani jednym słowem nie zdradzają się z własnymi problemami. Przebąkują, że służba akurat dostała wychodne, stąd takie pustki w domu. Oprowadzają gościa po lepiej utrzymanej części posiadłości i po ogrodach, które uprzątnięto specjalnie na tę okazję. Udają, że w ich statusie nic się nie zmieniło, odkąd u szczytu bogactwa, pod koniec XIX wieku, kupili Wężowiec.

Obie strony chcą coś ugrać dzięki temu spotkaniu. Okłamują się wzajemnie tak umiejętnie, że zarówno Woronieccy, jak i Boy rozstają się z przeświadczeniem, iż dobranie się do gór złota jest tylko kwestią czasu. Czyste intencje ma wyłącznie Zyta, która po prostu chce szczęśliwie wyjść za mąż.

Utwierdzony w swoich planach przemysłowiec zaprasza księżniczkę, by z nim zamieszkała. Słyszał od Woronieckich, że dla poprawy samopoczucia Zyta szukała pracy, więc przy okazji oferuje jej posadę kasjerki w sklepie. Dziewczyna zgadza się bez zastanowienia na obie propozycje. Za nic ma zdanie autorytetów moralnych epoki, według których życie z mężczyzną bez ślubu sprowadza ją do roli zwykłej prostytutki. Rodzice też nie oponują przeciwko tak niestosownemu rozwiązaniu. Ten pozorny paradoks starał się wyjaśnić bratanek Zyty, Aleksander Korybut-Woroniecki. W niektórych rodzinach arystokratycznych zdarzało się, niestety, jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym przekonanie, że człowiek dobrze urodzony może pozwolić sobie na więcej od innych, także w sferze obyczajowej. Niektórzy wciąż nie zdążyli pogodzić się z faktem, że tak naprawdę czasy, w których wszystko było można i wszystko się należało, odeszły już do przeszłości - mówił.

Jednak perspektywa zysków też nie może być bez znaczenia. Zofia z Gostomskich Woroniecka, matka Zyty, to przecież potomkini jednego z najzamożniejszych rodów Kongresówki. Wychowała się w niespotykanym luksusie i była gotowa zrobić wiele, by znów beztrosko kosztować życia księżnej na włościach.

W sklepie Zyta łatwo zjednuje sobie sympatię pozostałych pracownic. Podczas procesu dziennikarz "Nowin Codziennych" stwierdzi, że podwładne Boya wyrażają się, jakby była ich koleżanką. I rzeczywiście, chodzą wspólnie do kawiarni, plotkują. Ta sympatia ma jednak swoje granice. Szef stał się nagle nadzwyczaj wyrozumiały, uprzejmy, nawet zaczął płacić na czas. Normalnie, jak człowiek. Żadna z dziewczyn nie chce tego zrujnować, więc nie mówią Woronieckiej ani słowa o tym, jaki naprawdę jest Boy. Nic jej się przecież nie stanie, jeśli przez jakiś czas będzie żyć w błogiej nieświadomości.

Mija kilka idealnych tygodni. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości Zyty, Bruno zabiera ją nawet na wycieczkę do Łodzi i przedstawia swojej byłej żonie. Ta nie zamierza robić publicznych awantur - spotykają się przecież w kawiarni, a nie u Bokslajtnerów. Jest miła i nie obgaduje byłego męża. Nie zdradza też tego, co wie już od buchaltera Dudzińskiego: że firma stoi bardzo źle. Ma świadomość, że jeśli powie na Boya choćby jedno złe słowo, to on jej tego nie wybaczy. I na przykład przez kolejny rok nie pozwoli na żadne spotkanie ze starszą córką.

Wreszcie Boy przechodzi do decydującego etapu swojego planu. Jedzie raz jeszcze z Zytą do Wężowca i prosi Woronieckich o rękę córki. Ci, rzecz jasna, natychmiast wyrażają zgodę. Na zachowanym zdjęciu z zaręczyn Zyta szeroko się uśmiecha. Boy przeciwnie, wydaje się wyjątkowo poważny. Pod spodem data: 24 lipca 1931 roku.

Nie wypada od razu rozmawiać o posagu, ale jednak cierpliwość Boya powoli się wyczerpuje. Już nazajutrz mówi podwładnym, że wkrótce odbędzie się ślub i on ich na ślub zaprosi. Przy najbliższej okazji znowu odwiedza Wężowiec i wykłada księciu Woronieckiemu swoje oczekiwania finansowe. Pan Heine zezna podczas procesu, że Boy myślał o zdobyciu od rodziców Zyty 200-300 tysięcy złotych. A więc, w przeliczeniu na dzisiejsze złotówki, nawet trzech milionów. Także inny jego kolega od kieliszka, pan Orański, wyzna wysokiemu sądowi, że Boy wielokrotnie opowiadał, iż chciałby się powtórnie bogato ożenić.

Plany bankrutującego przemysłowca nagle jednak napotykają przeszkodę. Woronieccy wcale nie palą się do wypłaty milionowego posagu. Boyowi nawet nie przychodzi do głowy, że może chodzić o brak pieniędzy. Wciąż myśli, że księstwo nie są pewni, czy czasem drugi mąż Zyty nie okaże się podobnym ziółkiem jak pierwszy. Dlatego koniec końców zamiast zwyczajowego posagu sugeruje biznesową spółkę. Woronieccy wniosą pieniądze, on je pomnoży i obie strony wyjdą z zyskiem. "Tajny Detektyw" zrelacjonuje: W tym okresie Boy odwiedzał majątek książąt i często napomykał w rozmowach o pożyczce, która mu jest niezbędna. Bez skutku.

Wreszcie zaniepokojony Boy zleca Dudzińskiemu, by ten prześwietlił stan posiadania Woronieckich. Buchalter przystępuje do finansowego śledztwa na szeroką skalę. I nagle okazuje się, że wielki majątek to wydmuszka. Woronieccy mają rozległą posiadłość, która pochłania więcej pieniędzy, niż przynosi. I niewiele ponadto.

Sadystyczne gierki

Sielanka dobiega końca. Boy znów jest sobą, a Zyta z przerażeniem odkrywa, jak funkcjonowała jego firma, zanim pan dyrektor zmienił się pod wpływem wizji wyczekiwanego posagu. Napastowanie pracownic, wyzywające stroje, wulgarne rozmowy - wszystko to jest na porządku dziennym i ponoć stanowi nawet model biznesowy pomagający w otrzymywaniu dostaw. Bruno zupełnie przestaje się przejmować narzeczoną. W jej obecności flirtuje z klientkami, a nawet przechwala się, że zrobił dziecko jednej z biuralistek. Zyta wciąż łudzi się, że to tylko chwilowa chandra i rubaszne poczucie humoru. Któregoś dnia, zaraz po pracy, on mówi szorstko, żeby dała mu spokój i poszła na spacer. Ona próbuje zalotnie zażartować: Lepiej chodźmy do łóżka. Efekt jest taki, że Boy zaczyna rozpowiadać wszem i wobec o jej nimfomańskich skłonnościach. Mówi, że choruje ze zmęczenia wywołanego jej zboczeniami. Tymczasem w rzeczywistości spędza całe noce poza domem na zabawach z przypadkowymi kobietami. Na procesie Woronieckiej będzie zeznawać kelner restauracji Hrabina, w której Boy wynajmuje pokoik, by mieć wygodne miejsce do spotkań z prostytutkami. Przyjeżdżał do nas stale w celu najpospolitszej rozpusty - powie. Tajemnicą poliszynela jest też fakt, że już nieraz zdarzyło mu się płacić za aborcję u różnych swoich przyjaciółek. Przypomni o tym adwokat Woronieckiej, mówiąc podczas procesu, że zginął człowiek, przez którego wiele kobiet przechodziło niedozwolone operacje. W zamian za milczenie Boy wręcza im gumowe płaszcze.

Codzienna praca w sklepie zamienia się w koszmar. Któregoś dnia wściekły Bruno zrywa Zycie korale z szyi i rzuca nimi o podłogę. Po chwili wręcza jej 20 złotych i mówi, żeby nie ryczała, tylko poszła sobie kupić nowe. Wreszcie stwierdza, że Woroniecka zupełnie nie nadaje się na kasjerkę i zwalnia ją. Na jej miejsce zatrudnia swoją jedenastoletnią córeczkę, bo nawet dziecko jest mądrzejsze od pani księżniczki. Tylko jednego Boy nie robi. Nie zrywa zaręczyn, i to mimo że Zyta straciła dla niego jakąkolwiek wartość.

W ostatecznym rozrachunku "Tajny Detektyw" opisze charakter Boya bardzo krytycznie. To człowiek, który: nie potrafi darzyć kobiety trwałym uczuciem przywiązania i miłości. (...) Jest ciągle niezaspokojony i szuka urozmaiceń. Z żoną rozszedł się, bo ją ustawicznie zdradzał. W zaspokajaniu zmysłów był mało wybredny. Budząca się do Woronieckiej niechęć rozpętała w nim jeszcze bardziej chęć szukania urozmaiceń.

Trudno się z tą charakterystyką nie zgodzić, ale czegoś jeszcze w niej brakuje. Boy to przede wszystkim sadysta, któremu chorobliwą przyjemność sprawia uzależnianie od siebie i psychiczne pognębianie kobiet. Tym większą ma z tego radość, im bardziej ofiara jest w nim zakochana. A przecież Zyta kocha go bezgranicznie.

Jakby tego było mało, patologiczne ciągoty Boya tylko przybierają na sile wraz z ogólnym rozchwianiem psychicznym. Którejś nocy postanawia skoczyć do Wisły. Powstrzymuje go przypadkowo spotkany kolega. Nazajutrz swoją depresję wyładowuje oczywiście na Zycie. Nawet jego stara matka, zapatrzona w syna niczym w obrazek, dostrzega, że tym razem Bruno przesadził. Folgowała mu przy wszystkich wcześniejszych romansach, ale Zytę autentycznie polubiła i nie może znieść, że dzieje jej się krzywda. Wreszcie mówi: Dlaczego wychodzisz wieczorem i zostawiasz Zosię samą? Przywiozłeś ją, a teraz idziesz z kim innym. Efekt jest tylko taki, że Boy przestaje się przejmować nawet matką.

Zdesperowana Zyta próbuje zasięgnąć rady własnej matki, ale ta jest przekonana, że córka histeryzuje. Poza tym dostojna księżna wychowana w tradycyjnych, ziemiańskich realiach uważa, że mężczyźnie trzeba na pewne rzeczy pozwolić. Poucza Zytę w listach: Nie rób mu żadnych wyrzutów, bo jego żoną nie jesteś i może nigdy nie będziesz. Ty myśl sobie, żeby być wyspaną i zdrową, a Brunonek niechaj po nocach bawi się z innymi. Dopiero kiedy sytuacja stanie się zupełnie nie do zniesienia, zacznie pisać zabawną francuszczyzną, która lepiej niż cokolwiek innego pokazuje oderwanie dumnej arystokratki od rzeczywistości: Boję się, ąue tu ne tombes dans les mains d'un łobuz warszawski. Czy nie wpadłaś w ręce warszawskiego łobuza!

Bardziej z bliska tragedię Zyty obserwują jej niedawne koleżanki z pracy. Nawet one, kobiety, które z premedytacją ukrywały przed naiwną arystokratką prawdę o Boyu, teraz zaczynają pytać: "Dlaczego od niego nie odejdziesz?". Woroniecka odpowiada, że to nie wchodzi w rachubę. Ze nie może znowu narazić swojej rodziny na kompromitację. Muszę cierpieć - cedzi przez zęby, ze łzami w oczach. W rzeczywistości przy Boyu trzyma ją nie tylko wstyd przed kolejnym skandalem, ale też uczucie, które uparcie nie chce wygasnąć. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi Zyta wciąż kocha Boya. On tymczasem przyznaje na każdym kroku: Moje uczucie do Woronieckiej nie ma nic wspólnego z miłością. I nic dziwnego, bo właśnie znalazł sobie nową, lepszą partię.

Strzała Kupidyna, a może raczej uporczywa myśl o ujemnym saldzie na firmowym rachunku, dopada Boya w pociągu - tym razem z Łodzi do Warszawy. To tam nawiązuje znajomość z piękną córką łódzkiego bankiera Stefanią Jennerówną. Oczywiście natychmiast przed oczami przesuwają mu się dolary. Kto jak kto, ale bankierzy nawet w dobie kryzysu muszą mieć pieniądze!

Przed nikim nie robi tajemnicy z nowej znajomości. Wszystkie pracownice składu są zmuszone wysłuchiwać, jaka Jennerówną jest piękna, inteligentna i zamożna, jaka z niej diablica w łóżku. Wszystkie też stwierdzą zgodnie na procesie, że to właśnie przez blondynkę dochodzi do ostatecznego kryzysu między Boyem i Zytą. Boy zresztą nawet przed Woroniecka nie kryje swojego nowego romansu, co "Tajny Detektyw" nazwie dziwnym momentem psychologicznym. Naprawdę dziwne jest jednak co innego. W świetle sadystycznego, zwichniętego usposobienia pana przemysłowca można zrozumieć, że opowiada Zycie o swoim kolejnym podboju miłosnym. Seksualne przechwałki i krzywdzące porównania wpisują się idealnie w jego zdegenerowaną naturę. Boy wszakże posuwa zwyrodniałą grę o krok dalej. W jednej chwili wychwala Jennerównę - swoją kochaną "Dzidzię" - pod niebiosa, by zaraz zapewnić Woroniecką, że to tylko chwilowa fascynacja i że między nimi wszystko będzie dobrze. Mówi nawet, że przy pierwszej okazji: zerwie z Dzidzią, gdyż ta jest zdemoralizowana, wyczerpuje go fizycznie i ma już jej dosyć.

Zyta nie jest już w stanie obiektywnie oceniać sytuacji. Złudzenia biorą nad nią górę. W jednym z listów do matki pisze:

 

Przyślij mi, mamo, 15 złotych na krawcową. Poznałam kobiety doskonale. Są samolubne. Ja mam inne przekonania, poglądy. Brunon jest bardzo zdenerwowany i przemęczony. Chciałabym bardzo, żeby pojechał do Wężowca i odpoczął sobie należycie. Znajomość jego [z Jennerówną], o czym mamusi wiadomo, jak wicher przeleci i skończy się wszystko.

 

Dziewczyna próbuje rozmówić się także z samą konkurentką. W projekcie listu, który policjanci odnaleźli w mieszkaniu Boya, apeluje do Jennerówny:

 

Na przyszłość proszę nie dzwonić, gdyż ja jestem narzeczoną i ja mam pierwszeństwo. Będąc porządną, pani to zrozumie i zaprzestanie telefonować i wieczory razem z nim spędzać. Przynajmniej ja bym tak postąpiła w tym wypadku.

 

Podczas gdy Zyta zaklina rzeczywistość na kartkach papieru, Brunon bezwstydnie szkaluje ją przed pracownikami składu, kolegami, nową przyjaciółką. Używa tych samych epitetów, co w rozmowach z Woroniecką na temat Dzidzi. Z tym, że to księżniczkę przedstawia jako niewyżytą seksualnie wampirzycę. Odczuwa wielką satysfakcję, kiedy plotka na temat łóżkowego temperamentu Zyty dociera do jej uszu. Jak trafnie stwierdzi adwokat Woronieckiej podczas procesu, Boy z wyrachowaniem i dla własnej przyjemności tnie rózgami jej mózg. Ona spędza wieczory, pochlipując w samotności. On znowu wychodzi na miasto, by zabawiać się z Dzidzią.

Miara w końcu się jednak przebrała. Uwięziona w szponach sadysty, beznadziejnie zakochana, a jednocześnie przerażona wizją kompromitacji dziewczyna odchodzi od zmysłów. W prowadzonym na bieżąco dzienniku robi notatki, których nie poczyniłaby stabilna psychicznie osoba: 16 listopada. Jajko Kolumba. 17 listopada. Wir. Styl telegraficzny, jak stwierdzi "Głos Poranny". Sens - nieodgadniony. Jednocześnie zakreśla wybrane dni w kalendarzyku czerwonym ołówkiem. I tych zakreśleń z czasem robi się coraz więcej. Krzyżyki oznaczają zejście się Boya z rywalką w zacisznym gabinecie restauracyjnym lub w pokoju hotelowym - wyjaśni "Tajny Detektyw". - Woroniecka wciąż przegląda kalendarzyk, liczy stale krzyżyki i zna wszystkie daty na pamięć. Niekiedy pod jedną datą widnieje kilka krzyżyków.

Świadomość tego, jak bardzo została skrzywdzona, staje się niemożliwa do zniesienia. W rozmowie z pracownicami składu przy Senatorskiej Zyta wyznaje: Ja się chyba zabiję. Odpowiedź pogrąża ją jeszcze bardziej. Słyszy, że Boy właśnie oficjalnie zaręczył się z Dzidzią. Moment kulminacyjny następuje 19 listopada, kiedy ktoś donosi Woronieckiej, że Bruno siedzi z blondynką w cukierni Italia. Jedzie tam natychmiast, wbiega do środka i staje przed roześmianą parą. Z oczu ciekną jej łzy, ale próbuje mówić spokojnym tonem. Zbiera wszystkie siły, by zachować choćby resztkę godności.

Czy ja, jako narzeczona, nie mam prawa do spędzenia choćby jednego wieczoru w Twoim towarzystwie? - pyta. Ale Boy nie zamierza udzielać odpowiedzi. Jest wściekły. Jak ona śmiała zepsuć mu randkę?! I za kogo ma się ta smarkula, że mówi do niego takim tonem? Nic go nie obchodzi, że dla żartu rzeczywiście obiecał, iż ten dzień spędzą razem. Wyrzuca ją z krzykiem z cukierni, złorzeczy na całą salę.

Zrozpaczona Zyta wraca na Senatorską. Kładzie się do łóżka, ale sen uparcie nie chce przyjść. To kolejna noc, którą spędza na nieskończonym przeglądaniu kalendarza pełnego czerwonych krzyżyków. Pod datą 19 listopada stawia jeszcze jeden. Ostatni. Dopiero nad ranem rozlegają się kroki Brunona, a następnie szczęk przekręcanego w drzwiach klucza. Zamknął sypialnię, żeby nie mogła mu zrobić awantury.

Zyta leży nieruchomo, z absolutną obojętnością, którą może dać tylko poczucie, że wszystko i tak jest już stracone. Mijają minuty i godziny, za oknem miejski zgiełk przybiera na sile. Genia wychodzi do szkoły, matka Boya idzie do sklepu. Dopiero teraz drzwi sypialni stają otworem. Boy zbiera się do zejścia na dół. Właśnie zapina koszulę, kiedy ona staje parę kroków za nim i mówi łamiącym się głosem:

- Przedstawiłeś mnie jako swoją narzeczoną, więc proszę, żebyś wreszcie zaniechał kpin, żebyś się ożenił...

- Między nami wszystko skończone i ja innego wyjścia nie widzę - odpowiada Boy i nawet nie raczy na nią spojrzeć. Nie słyszy płaczu, dodaje więc jeszcze dla pewności: - Czy ja mam zacząć cię bić, żebyś mi dała spokój?

Zyta jest przygotowana na te słowa. Chwyta w dłoń rewolwer. Nie jest jasne, skąd go wzięła, a po fakcie poda dwie wykluczające się wersje. Najpierw powie, że przyszykowała broń już dzień wcześniej, bo chciała ze sobą skończyć. Po paru dniach zmieni jednak zdanie i zezna przed prokuratorem, że rewolwer akurat leżał na stoliku nocnym Boya. To zresztą kwestia drugorzędna. Zyta nie próbuje wcale zmusić Boya do wyznań miłosnych pod groźbą strzału. Nie krzyczy - jak twierdził początkowo "Tajny Detektyw" - Ożenisz się czy nie?! Zamiast tego mówi z płaczem:

- Ja chyba zwariuję, ja chyba zrobię jakieś głupstwo! Ja się zabiję!

Dopiero teraz Boy odwraca się w jej stronę, spogląda na nią z podłym uśmiechem. Odbezpieczony rewolwer w drżącej dłoni nie robi na nim żadnego wrażenia.

- Chcesz zrobić głupstwo, to rób, cóż mnie to obchodzi - oświadcza drwiąco.

Po sekundzie pada pierwszy strzał. Po nim drugi, trzeci. Aż do opróżnienia bębenka. Boy nie zdążył się nawet zorientować, że zostały wymierzone w niego. Upada bezwładnie na ziemię. Jeśli coś maluje się na jego twarzy, to nie przerażenie, lecz raczej wyraz bezgranicznego zaskoczenia. Nawet w chwili śmierci nie jest w stanie uwierzyć, że ta skrzywdzona i zmanipulowana kobieta zdołała mu się postawić.

Na jednym z pierwszych spotkań z prokuratorem zabójczyni wyjaśni: Chwyciłam rewolwer, aby popełnić samobójstwo, kiedy mnie jednak zlekceważył i rzucił ironiczną odpowiedź - skierowałem lufę w jego stronę...

Po dłuższym namyśle zacznie tłumaczyć, że broniła kobiecej czci. Nawet jeśli tak było, to natychmiast pożałowała swojego czynu. Gdy wezwany telefonicznie Dudziński wbiegł na górę, zabójczyni ściskała rękę ofiary, powtarzając w letargu:

- Bruno, przebacz... Bruno, przebacz...

Wcale nie siedziała zamknięta w łazience. I nie brała beztrosko kąpieli.

Szaleństwo z miłości

Zdaniem "Dziennika Łódzkiego" zarówno w chwili aresztowania, jak i w czasie zeznań ks. Woroniecka zachowała zupełny spokój. Także "Tajny Detektyw" podkreślał, że zabójczyni - kiedy tylko ochłonęła po oddaniu strzałów - opowiedziała o swojej zbrodni z całkowitą obojętnością. Tak jakby nie zrobiła niczego nagannego, a tylko w rozsądny i uzasadniony sposób zareagowała na krzywdę wyrządzoną jej przez narzeczonego. Sędzia śledczy zdecydował o jej natychmiastowym aresztowaniu i osadzeniu w więzieniu przy ulicy Dzielnej. Została wyprowadzona przez policję i umieszczona w więziennej karetce. Dziennikarz, który miał okazję przyjrzeć jej się w tym momencie, relacjonował: Twarz jej zdradzała niepokój, jednak patrzyła hardo i wyzywająco.

Taki obraz zbrodniarki działającej z pełnym wyrachowaniem i nie okazującej nawet cienia skruchy doskonale pasował do wizji mordu odmalowanej przez "Tajnego Detektywa". Wydaje się jednak, że akurat w tym punkcie gazety nie kłamały. Przedstawiły fakty. Zabrakło im natomiast chęci, by je wyjaśnić.

Można podejrzewać, że obojętność Woronieckiej nie wynikała z wyrachowania, ale z głębokiego szoku. Zaburzenia w odczuwaniu emocji, czasem wręcz całkowite odrętwienie, to naturalna reakcja na tragedię, z którą umysł nie potrafi sobie poradzić. Równie częste jest poczucie, że zbrodnia dokonała się sama, a sprawca nie uczestniczył w niej w żaden świadomy sposób. Człowiek potrzebuje czasu - minut, godzin lub nawet dni - by oswoić się z myślą, że zabił najdroższą osobę. Dopiero wtedy obojętność ustępuje miejsca rozpaczy.

Tak też chyba było tym razem. "Głos Poranny" donosił 23 listopada: W momencie strzałów, jak mówiła, nie wiedziała, co czyni. Dopiero teraz, gdy została osadzona w pojedynczej celi aresztu śledczego, zaczęła rozpaczać i spazmować. W areszcie zaczęła prowadzić pamiętnik, w którym sama starała się wyjaśnić swoje postępowanie. Notes został później skonfiskowany przez władze sądowe i włączony do dowodów sprawy. Wileńskie "Słowo" dotarło do jego fragmentów. Wszystkie hamulce w jednej chwili, w szalonej i bezgranicznej rozpaczy zerwały się. Cierpienie sparaliżowało dusze moją i rozegrało się to, czego nigdy nie mogłam przewidzieć - pisała Zyta podniosłym, wręcz egzaltowanym stylem.

Wyznanie win nie poprawiło nastroju aresztantki. Wręcz przeciwnie, jej stan gwałtownie się pogarszał. 25 listopada gazety doniosły, że Woroniecka: Wczoraj po południu, po widzeniu się z rodziną i obrońcą, zaczęła zdradzać silne zaniepokojenie, które zamieniło się w rozstrój nerwowy. Konieczne okazało się wezwanie lekarza więziennego, ale nawet on nie był w stanie w żaden sposób zaradzić stanowi silnego zdenerwowania.

Aplikowanie kobiecie końskich dawek lekarstw nie przynosiło efektu, zaczęto więc podejrzewać, że zła kondycja zabójczyni jest efektem nie tylko tragicznych przejść, ale także wcześniejszych problemów zdrowotnych. Po rozmowie z rodziną i z pomocą śledczych lekarz więzienny zdołał potwierdzić te przypuszczenia. Okazało się, że w październiku, a więc zaledwie miesiąc przed morderstwem, Woroniecka przeszła poważną operację.

Gazety nie poinformowały, o jaki zabieg chodziło. "Głos Poranny" podał tylko, że został on przeprowadzony w warszawskiej lecznicy Omega. Pod tą nazwą funkcjonował jeden z najlepszych prywatnych szpitali w Warszawie, ulokowany w reprezentacyjnej kamienicy w Alejach Jerozolimskich. Nawet dzisiaj pamięta go wielu warszawiaków, ponieważ Omegę zamknięto dopiero na początku XXI wieku. W ostatnich latach istnienia był to szpital dziecięcy, ale przed wojną prowadził znacznie szerszą działalność. O Omedze robiło się głośno przy okazji niemal każdego groźnego wypadku samochodowego oraz wielu napadów, bo właśnie na tamtejszy oddział ratunkowy trafiali ranni. W sali operacyjnej przy Alejach Jerozolimskich 51 zmarł także znany aktor Kazimierz Junosza-Stępowski, po tym jak w 1943 roku został omyłkowo postrzelony przez żołnierza Narodowych Sił Zbrojnych. Jednak przyjmowanie ofiar wypadków nie było głównym profilem działalności Omegi. Poza tym Woroniecka - wedle wszelkich danych - żadnemu wypadkowi nie uległa.

Książka informacyjno-adresowa. Cała Warszawa 1930 anonsowała prestiżową lecznicę w następujący sposób:

 

Zakład Chirurgiczno-Ginekologiczny z oddziałem dla rodzących pod godłem "Omega", Jerozolimska 51, tel. 30-83.

 

Być może jest to ślad po dodatkowym aspekcie całej tragedii, do którego nigdy nie dotarła prasa. W każdym razie konsekwencje tajemniczego zabiegu były na tyle poważne, że rodzina morderczyni złożyła wniosek o zwolnienie jej z więzienia za kaucją do czasu procesu. "Gazeta Wtorkowa" informowała 24 listopada, że sprawa jest w ręku prokuratora. Więcej wiedzieli reporterzy "Głosu Porannego", według których z uwagi na zły stan zdrowia starania o zwolnienie ks, Zofii (...) prokuratoria przyjęta przychylnie. A przynajmniej wydawało im się, że wiedzą więcej, bo Woroniecka jednak nie została zwolniona. Zamiast do domu, zawieziono ją do szpitala psychiatrycznego w Tworkach.

28 stycznia 1932 roku gazeta doniosła:

 

Woroniecka, po kilkutygodniowym pobycie w więzieniu, została na mocy decyzji władz przesłana do szpitala dla umysłowo chorych (...), w celu dokładnego zbadania jej stanu poczytalności. Po krótkotrwałej depresji obecnie Woroniecka czuje się zupełnie dobrze i swym postępowaniem nie zdradza zupełnie objawów jakiejś stałej choroby umysłowej.

 

Obserwacja psychiatryczna trwała około dwóch tygodni. Już w połowie lutego prasa doniosła o zakończeniu badań, ale to nie sam werdykt lekarzy najbardziej poruszył opinię publiczną. Był dokładnie taki, jakiego należało oczekiwać. Podobnie jak w przypadku niemal każdej przestępczyni, także u Woronieckiej psychiatrzy dopatrzyli się zaburzeń, jednak nie na tyle poważnych, by uniemożliwiały postawienie jej przed sądem. Potwierdzono zarazem - i to też nie powinno dziwić na tle przedwojennej psychiatrii - chorobliwą nimfomanię oskarżonej. "Ilustrowana Republika" informowała: Lekarze zakładu w Tworkach orzekli, że Woroniecka jest poczytalna, jakkolwiek cierpi na psychopatyczne zboczenia.

Ciekawa była nie tyle diagnoza, ile reakcja morderczyni na zakończenie badań. Woroniecka osobiście zwróciła się do prokuratora z prośbą, aby do rozprawy sądowej pozostawiono ją w zakładzie, w którym bawi obecnie, i nie przenoszono [z powrotem] do więzienia.

Trudno się jej właściwie dziwić. Reżim w szpitalu psychiatrycznym był dużo lżejszy niż w areszcie, towarzystwo ciekawsze, a i posiłki niewątpliwie smaczniejsze. Poza tym dyrektor zakładu, doktor Łuniewski, okazał się wyjątkowo wyrozumiały wobec tymczasowej pacjentki. Jak zdradzał "Głos Poranny", pozwolił nawet, by w pokoju, w którym umieszczono-badaną, znajdował się fortepian. (...) Zabójczyni, siedząc w tym pokoju, przez cały dzień korzysta z instrumentu.

W Tworkach Woroniecka miała też dostęp do wielu innych rozrywek zupełnie niemożliwych w więziennej celi. Na moment mogła zapomnieć o niedawnej tragedii. Przestać myśleć o Boyu, o siedmiu morderczych strzałach, które zakończyły życie przemysłowca, a jej własne obróciły w ruinę. Bawiła się przednio, chyba nawet aż za dobrze.

Leon Okręt - zdaniem wielu najlepszy, a na pewno najpopularniejszy warszawski sprawozdawca sądowy - otwarcie skrytykował jej zachowanie na kartach swojej książki Winien czy nie winien:

 

Zabiła człowieka, pokutuje boleśnie za swój grzech, a [jednak] w Tworkach na balu dla pacjentów tańczy ochoczo, bawi się doskonale i z prawdziwą przyjemnością i dumą chwali się wierszowaną epistołą, w której jakiś biedny szaleniec wyraża jej swój miłosny entuzjazm! Taka jest jej psyche.

 

Oburzenie Okręta jest oczywiście zupełnie zrozumiałe, ale nietrudno pojąć także huśtawkę nastrojów, której doświadczała Woroniecka. To nie była zimnokrwista zbrodniarka, oswojona z przemocą seryjna morderczyni. Nie była to też cyniczna femme fatale, za jaką miały ją początkowo wszystkie poczytne media. Bezpieczna atmosfera zakładu pozwalała jej oderwać się od ponurych myśli, choć na moment uwierzyć, że wszystko będzie dobrze. Kto na jej miejscu nie skorzystałby z takiej okazji?

Ale szpitalna idylla nie mogła trwać wiecznie. Prokurator, rzecz jasna, odrzucił podanie morderczyni i po kilku kolejnych dniach Woroniecka znalazła się znowu w celi przy ulicy Dzielnej. Tym razem nie uwzględniono nawet jej prośby o pojedynczą celę. Sąsiednią pryczę zajmowała pewna akuszerka. Prasa podawała, że to kobieta aresztowana pod zarzutem dokonania aborcji, która doprowadziła do śmierci ciężarnej. W rzeczywistości chodziło nie o aborcję, ale o zamordowanie konkubenta, a sam zawód oskarżonej sprawił, że gazety dopowiedziały resztę.

Obie kobiety miały na sumieniu ludzkie życie i obie czekały na wyrok w swojej sprawie. Przed Zytą były jeszcze cztery miesiące niepewności. Początek procesu wyznaczono na 6 czerwca.

Trzy kobiety

Trzy kobiety, trzy dusze, trzy światy - w ten nieco sentymentalny sposób "Tajny Detektyw" podsumuje swoją relację z rozprawy Woronieckiej. Tym samym pokaże, co tak naprawdę wzbudziło sensację w dniach procesu. Nie była to już sama zbrodnia, której szczegóły gazety podawały przez całą zimę. Publika doskonale wie, kto, jak i dlaczego zabił. Cała uwaga skupia się w efekcie nie na morderstwie, ale na trzech kobietach Boya. I na wszystkim, co je dzieliło lub łączyło.

O Eugenii Bokslajtnerównie gazety piszą, że ma dobrotliwą twarz i drobną, niemal dziewczęcą figurę. Zwracają uwagę na jej skromne, ale eleganckie ubranie: sportowy płaszcz i filcowy kapelusz z szerokim rondem w kolorze granatu. "Tajny Detektyw" stwierdza, że przedstawia typ skromnej żony. Także dla "Głosu Porannego" ta filigranowa blondynka stanowi uosobienie skromności. Gazety zgadzają się również co do tego, że Eugenia to istne przeciwieństwo głównej bohaterki procesu.

Sylwetka Woronieckiej jest już dobrze znana czytelnikom, ale dziennikarze i tak wykorzystują okazję do ponownego przedyskutowania jej wyglądu. Czy jest ładna? - pyta "Głos Poranny" i zaraz sam udziela odpowiedzi: Raczej nie. "Nowiny Codzienne" wyrażają się dobitniej: Podczas gdy p. Boyowa jest niewiastą o interesującym profilu, ks. Woroniecka ma twarz dużą, okrągłą, płaską, bez wyrazu. Jednak nie brakuje też opinii zupełnie przeciwnych. Przyjęło się uważać, że każda zbrodniarka - każda demoniczna femme fatale - powinna być kwintesencją urody, więc gazety usilnie starają się dostrzec w Woronieckiej jakieś egzotyczne piękno. Jeden z warszawskich sprawozdawców stwierdza ostrożnie: Ona nie jest ładna, a jednak coś w niej jest. Łódzka "Ilustrowana Republika" posuwa się o krok dalej i dostrzega u podsądnej wiele wdzięku. Zupełnie zagalopowuje się natomiast dziennikarz "Polonii". Jego zdaniem oskarżona odznacza się niezwykłą urodą. Trudno zgodzić się z tą akurat opinią, patrząc na zachowane zdjęcia.

Największą sensację wzbudza jednak postać, o której każdy wcześniej słyszał, ale mało kto miał okazję ją oglądać: tajemnicza miłość Boya, kobieta, z którą oddawał się bezwstydnej rozpuście i przez którą stracił życie. Dotąd była znana czytelnikom tylko jako "Dzidzia" lub "panna J.". Teraz gazety już się nie krępują i co druga drukuje jej pełne imię i nazwisko. Za każdym razem z dopiskiem: piękna, zjawiskowa, urodziwa. Ze swoimi tlenionymi włosami, powłóczystym płaszczem, fikuśną czapeczką i apaszką w białe grochy Stefania Jennerówna robi na sali sądowej prawdziwą furorę.

Dla tłumnie zebranych dziennikarzy i kobiet z towarzystwa proces jest jedną wielką rewią mody. Uwagę publiczności zaprzątają stylowe akcesoria i fryzury, nikt więc nie protestuje, kiedy powaga wymiaru sprawiedliwości ustępuje miejsca teatralnej farsie. Przez pierwszą godzinę prawnicy kłócą się o trzech świadków, którzy w ogóle nie stawili się w sądzie. Matka Boya zostaje usprawiedliwiona ze względu na wiek i słabe zdrowie. Sąd zatrzymuje się dłużej przy sprawie nieobecności jednego z pracowników Boya, pana Teobalda. Potrzeba kilku kwadransów, by ustalić, że świadek ten przyszedł, ale nie został wpuszczony przez woźnego, bo zapomniał wezwania.

Rozprawa zapowiedziana na godzinę dziewiątą rusza na dobre dopiero przed południem. Sąd każe oskarżonej powstać. Dla dziennikarzy jej emocje i mimika nie mają większego znaczenia. Każdy skupia się na ubiorze. Ma na sobie czarną suknię z długiemi rękawami. Do tego czarna torebka, czarne, giemzowe pantofle i skromny berecik na głowie - relacjonuje "Ilustrowana Republika". Tylko "Głos Poranny" dodaje: Czarne oczy patrzą bystro przed siebie. Ciemne, silnie zarysowane brwi, nieco ściągnięte, znamionują jakby skupienie.

Przewodniczący przystępuje do ustalania personaliów morderczyni. Zyta odpowiada wolno, monotonnym, jakby ociężałym głosem.

 

- Zajęcie?

- Byłam ostatnio kasjerką w firmie narzeczonego...

- Stan cywilny? Panna, mężatka?

- Separatka.

- Karana?

- Nigdy jeszcze nie byłam nawet w sądzie.

 

Zebrani aż przebierają nogami w napięciu, oczekując na pierwsze pikantne szczegóły sprawy. Każdy chce poznać głęboko skrywane sekrety sypialni Boya. Nic dziwnego, że przemówienie prokuratora Siewierskiego działa na widownię niczym kubeł zimnej wody.

- Wobec tego, że pewne momenty rozprawy mogą narazić na szwank dobre obyczaje i obrazić moralność publiczną, wnoszę, by sąd zarządził tajność obrad na czas odczytywania aktu oskarżenia oraz zeznań niektórych świadków - deklamuje oskarżyciel publiczny, a skład orzekający przychyla się do jego wniosku. Publiczność zostaje wyproszona za drzwi. Co jak co, ale moralność warszawskiego społeczeństwa - oficjalnie niemającego pojęcia o takich bezeceństwach jak rozwody, życie razem bez ślubu lub prostytucja - zasługuje na najwyższą ochronę.

Przez bite pięć godzin kolejni świadkowie odpowiadają przy zamkniętych drzwiach. Na próżno oczy, zwłaszcza żeńskiej publiczności, starały się przebić ciężkie drzwi sali sądowej. Nic z tego, co rozpatrywano i co wedle ustawy nie może dojść do wiadomości publicznej, nie przedostało się na zewnątrz - stwierdzi lakonicznie jeden z dziennikarzy. Na więcej pozwoli sobie reporter "Ilustrowanego Kuryera Codziennego". Korzystając z parasola ochronnego, jaki roztacza nad nim Marian Dąbrowski - najpotężniejszy w Polsce magnat medialny i wpływowy poseł obozu rządowego - nie musi obawiać się, że za podsłuchiwanie sam trafi do więzienia. W numerze z 8 czerwca napisze:

 

Spoza zamkniętych drzwi sali sądowej dobiega szloch oskarżonej. Zabójczym płacze. Zeznanie ks. Woronieckiej sprawia wrażenie dodatnie (...). O Boyu wyraża się oględnie i dodatnio, starając się nie kalać niczym jego pamięci.

 

Sąd dopuszcza gapiów i dziennikarzy tylko do najmniej drastycznych zeznań, ale i te wystarczają, by twarze co bardziej cnotliwych niewiast pokryły się rumieńcem. Wszyscy czekają oczywiście, aż zostanie wreszcie wyrwana do odpowiedzi słynna Dzidzia. Całą rozprawę spędza skulona w ostatnim rzędzie, skrzętnie chowając się za plecami widzów. Wygląda na speszoną, choć ubrała się tak, jakby wybierała się na wybieg. Salę obiegają nieustanne szmery, istna licytacja domysłów na temat ostatniej kochanki Boya. Widownię czeka jednak nowy zawód, bo sąd wzywa pannę Jenner do złożenia zeznań przy drzwiach zamkniętych. Dopiero nazajutrz zeznania te zostaną przytoczone w mowach końcowych i staną się tematem plotek krążących po mieście.

Zawstydzona przy ludziach Dzidzia na pustej sali bryluje. Wyraża się obcesowo, jest pewna siebie i we własnym zachowaniu nie dostrzega niczego karygodnego. Widać, że ona i Boy dobrali się jak w korcu maku. To samo płaskie usposobienie. Ten sam podły, nieliczący się z nikim i niczym charakter.

- Czy zaręczyny to Pani zdaniem poważna rzecz? - pyta obrońca.

- Zależy z kim i gdzie - rzuca zwięźle Dzidzia. Co oczywiste, zaręczyny z Woroniecką uważa za rzecz niepoważną.

- Co sprawiło, że pokochała Pani Boya? - pada kolejne pytanie.

- A nie wiem - odpowiada dziewczyna z oczami wielkimi jak spodki, bo chyba nigdy nie przyszło jej jeszcze do głowy, że mogłaby patrzeć na swój niedawny związek przez pryzmat miłości. Wiedziała, że Boy ją wykorzystuje. Sama starała się wykorzystywać jego. Najzwyklejsza transakcja biznesowa pomiędzy kupcem gumowym i córką bankiera, tyle że przeprowadzana w łóżku.

Ostatni świadkowie zeznają wczesnym wieczorem. Przewodniczący oddaje jeszcze głos prokuratorowi, po czym odracza rozprawę do dnia następnego. Sądowe korytarze wypluwają gęstą falę rozczarowanych dam i znudzonych dżentelmenów. Zamiast na pasjonującym procesie, spędzili niemal cały dzień pod drzwiami, dowiadując się tylko tyle, ile dało się usłyszeć przez ciężkie, dwuskrzydłowe wierzeje. Mimo to teraz każdy pędzi do swojego ulubionego lokalu, by w gronie znajomych wymieniać opinie. W kawiarniach i barach opowiadają sobie na ucho historyjki i bajeczki o zamordowanym Boyu, ks. Woronieckiej i "Dzidzi" - napisze "Głos Poranny". Jeśli wierzyć dziennikarzom tej gazety, wielka fascynacja warszawiaków procesami - a chwilowo procesem Woronieckiej - jest odtrutką na kryzysowy brak rozrywek. Nie mogąc sobie pozwolić na wypady do teatru i opery, zbiedniali inteligenci zabawiają się na salach sądowych. I nazajutrz zamierzają robić to samo, bo skład orzekający zapowiedział, że druga rozprawa będzie już zupełnie jawna.

Sądowy dzwonek rozlega się o dziesiątej rano. Proces rusza na nowo. Prokurator wygłosił swoje oskarżenie już dzień wcześniej. Przeciętny człowiek popełnił przeciętną zbrodnię i należy go ukarać tak, jak się karze normalne zbrodnie - grzmiał, żądając bezwzględnego wyroku. Na tle jego zwięzłej przemowy, prawdziwym elaboratem okazuje się ostatnie słowo adwokata Gutmana - oskarżyciela posiłkowego występującego w imieniu dzieci i żony zabitego. Zapomina, że powinien tylko przedstawić swoje stanowisko i oczekiwania. Zamiast tego zaczyna rozwodzić się nad motywami zbrodni. Co pchnęło oskarżoną do zabójstwa? - pyta sam siebie i zaraz przechodzi do kwestii seksualnego zboczenia Woronieckiej. - Zamieszkała u Boya i była niewątpliwie do niego przywiązana. Może powstały [w niej] pewne odchylenia, o których nie chcę mówić, sąd zaś rozumie, o co mi chodzi... Trudno, może to wpływ wychowania klasztornego, wpływ klasztornego powietrza...

Gutman ciągnie swoje wywody przez dobrą godzinę. Po policzkach Zyty raz po raz spływają łzy, szczególnie gdy adwokat zaczyna mówić o Brunonie. Na jego temat ma opinię zupełnie wyklarowaną. To był normalny, 40-letni mężczyzna - podkreśla z przekonaniem. - Może tylko trochę niewybredny.

Po nim zabiera głos obrońca Zyty, adwokat Sobotkowski. Cichy i nieco ospały podczas całego procesu, teraz porywa tłum doskonałym przemówieniem. Już pierwszymi zdaniami rozbija tezy swoich oponentów w drobny pył. To oskarżona jest ofiarą ś.p. Boya.

Nie płacił jej pełnowartościową monetą za uczucie, którym go darzyła. To nie jest przeciętny mężczyzna, nawet niepodobny [jest] do szablonu mężczyzn. Nie ma w nim ani rycerskości, ani męskiej szlachetności - wyrzuca z siebie potok słów. Wreszcie przełyka ślinę i mówi podniesionym tonem: Ten mężczyzna jest hańbą męskiego rodu!

Sobotkowski nie ma żadnych wątpliwości, że winnym zbrodni był tylko i wyłącznie Boy. On doprowadził Zytę na granicę załamania nerwowego, on niemalże wepchnął jej w dłoń rewolwer. Gdyby chciał, by nie skończyła samobójstwem - wyjaśnia - mógł krzyknąć jedno słowo: "Zosiu"! Byłoby to wystarczyło dla wytrącenia jej broni z ręki. On jednak z ironicznym wyrazem twarzy zbliża się do niej. Po prostu instynkt samozachowawczy zacisnął jej rękę na cynglu.

Adwokat przyznaje, że Woroniecka złamała piąte przykazane, że odebrała ludzkie życie, czego nigdy robić nie wolno. Powinna jednak znaleźć przebaczenie w oczach sądu i społeczeństwa. Jeśli mężczyźnie wolno stanąć w obronie kobiety i w tych wypadkach zabójstwo nie jest poczytywane za winę, to i tutaj nie powinno być winą, jeśli oskarżona ratowała honor swój własny, deptany na każdym kroku przez zmarłego - kontynuuje mecenas, nieuchronnie zmierzając do wielkiego finału. Milknie na moment, jakby z rozmysłem ważył słowa. Spogląda hardo na sędziów, delektuje się niespotykaną wręcz ciszą, która zapanowała na sali. I wreszcie rzuca stanowczo i definitywnie: W moim sumieniu Woroniecka jest nie-win-na!.

Jako ostatnia ze swojego miejsca powstaje sama oskarżona. Gazety opiszą jej zachowanie zupełnie zgodnie: jest opanowana, mówi bezbarwnym głosem. Z oczu spływają jej łzy, ale nie szlocha. Jej postawa jest pełna powagi i godności. Zarazem trudno oprzeć się wrażeniu, że jej ostatnie słowo zostało skrzętnie zaplanowane przez adwokata i że nic nie jest w nim przypadkowe.

O jedno tylko proszę, aby sąd obdarzył mnie zaufaniem i uwierzył, że wszystko, co mówiłam i robiłam wypływało z poczucia prawdy, gdyż nigdy w swem życiu nie skłamałam. Nie mogłam się spodziewać, że coś podobnego popełnię - recytuje oskarżona, niczym z kartki. Milknie na moment, by zakończyć z nietypową dla siebie emfazą: Zdaję się na wolę wysokiego sądu.

Skład orzekający udaje się na naradę. Tłum nie czeka na jego powrót, każdy ma własny werdykt i głośno dzieli się nim z zebranymi. Dystyngowane damy i eleganccy panowie prześcigają się w spekulacjach. Wielu uważa, że spokój morderczyni to najlepszy dowód na jej wyrachowanie. To kobieta bez serca, potwór w ludzkiej skórze - grzmią dżentelmeni w doskonale skrojonych garniturach. Jeszcze niedawno zabawiali się na rautach i balach z krewnymi oskarżonej, ale teraz zgodnie oddają się wybiórczej amnezji. Nie milkną komentarze na temat urody morderczyni, jej stroju, rzekomo wulgarnych rysów twarzy. Miejscy inteligenci przebąkują o zepsuciu charakterystycznym dla całej arystokracji. Leciwe matrony zbywają te komentarze pobłażliwymi spojrzeniami. Z motłochem nie ma sensu dyskutować - zdają się myśleć. I tylko zdobne wachlarze wolno poruszają się w dłoniach dam, odgradzając je od pospólstwa i pomagając złapać oddech w potwornym zaduchu sądowych korytarzy.

Sama Woroniecka stara się nie zwracać na to wszystko uwagi. Ignoruje setkę wlepionych w nią oczu. Opuszcza swoje miejsce na ławie oskarżonych i rozmawia z członkami rodziny. W pewnym momencie zauważa stojącego obok kierownika aresztu przy urzędzie śledczym. Wita się z nim życzliwie i prowadzi przez kilka minut rozmowę - zrelacjonuje reporter "Ilustrowanego Kuryera Codziennego". Nie zapomina także o swoim obrońcy. Z uśmiechem ściska jego dłoń, dziękując za przemówienie.

Mija godzina, półtorej. Narastają kolejne fale spekulacji. Wielu zebranych bierze długą naradę za dobrą monetę. Wierzą, że morderczynię spotka zasłużona, surowa kara. Inni - bardziej przychylni Woronieckiej, a może po prostu nieczytający "Tajnego Detektywa" - podejrzewają, że sędziowie spierają się tak długo, bo w grę wchodzi zupełne uniewinnienie nieszczęśliwie zakochanej i skrzywdzonej księżniczki. Dopiero po dwóch godzinach rozlega się dźwięk sądowego dzwonka. Dyskusje nie milkną jednak wraz z powrotem składu orzekającego i ze wznowieniem rozprawy. Publiczność zachowywała się nader nieprzyzwoicie - napisze nazajutrz "Głos Poranny". - Niesforność doszła do szczytu podczas odczytywania wyroku. Przewodniczący trybunału musiał kilkakrotnie przywoływać audytorium, złożone przeważnie z kobiet, do porządku i groził nawet wydaleniem.

Oskarżona siedzi sztywno, jest trupio blada. Na twarzy nie rysuje się już nawet ślad po uśmiechu, z którym witała podczas przerwy krewnych. Przez jej ciało przebiega nerwowy dreszcz. Z trudem go opanowuje. W końcu sędzia Jan Duda ogłasza wyrok: trzy lata twierdzy z zaliczeniem dotychczasowego aresztu śledczego na poczet kary. "Nowiny Codzienne" stwierdzą, że księżniczka przyjęła decyzję trybunału ze spokojem. Można chyba podejrzewać, że był to nie tylko spokój, ale także ulga. Niski wyrok kontrastował z częstymi w tych latach werdyktami sądów doraźnych, które niemal zawsze skazywały morderców na karę śmierci. I właśnie do takiej surowości było przyzwyczajone społeczeństwo.

Uzasadnienie wyroku potwierdziło, że sędziowie niemal w całej rozciągłości stanęli po stronie oskarżonej. Ich ustalenia przytoczyły ze szczegółami główne tytuły prasowe:

 

Oskarżona zrobiła na sądzie wrażenie dodatnie. Jej spokojny, matowy głos pozbawiony fałszywej afektacji, a jednocześnie łzy, cisnące się do oczu, nadały wyjaśnieniom podsądnej charakter szczerości. Czyn oskarżonej posiadał cechy obrony czci kobiecej i honoru rodu. (...) Jeśli chodzi o wysuwaną przez oskarżenie tezę wyrafinowania i przerostu erotycznego oskarżonej, sąd uważa to za nieustalone i nie daje wiary złożonym w tym względzie zeznaniom matki zmarłego. (...) [Oskarżona] jest jedynie młodą, w kwiecie wieku kobietą, łatwo i bezkrytycznie poddającą się uczuciu i wpływom otoczenia.

 

Dla porównania sąd nie szczędził słów krytyki ani ofierze, ani zeznającym w procesie świadkom. Uznał za udowodnione, że Boy był człowiekiem niemoralnym, chciwym, a z Woroniecką prowadził dziwną grę, mającą na celu tylko uzyskanie posagu. Ponadto przewodniczący zupełnie nie dał wiary zeznaniom Stefanii Jennerówny, jakoby nic intymnego ze ś.p. Boyem jej nie łączyło. Oczywiście, że łączyło, i teraz wiedziała już o tym cała Polska.

Wyrok opatrzono całym szeregiem okoliczności łagodzących. Przede wszystkim sąd przychylił się do twierdzeń adwokata, iż do morderstwa doszło w stanie zmniejszonej poczytalności zabójczyni. Według składu orzekającego stan ten został wywołany przez ciężką zniewagę, gdyż oskarżona była systematycznie znieważana przez Boya, szczególnie od czasu zapoznania się jego z panną Stefanią Jenner. Przewodniczący nie zgodził się jednak, że zbrodnia została dokonana nieświadomie, a tylko to uzasadniałoby zupełne uwolnienie podsądnej od kary.

Broniłam swojej czci

Komentatorzy różnie oceniali decyzję sędziów. Dziennikarz "Ilustrowanego Kuryera Codziennego" uznał wyrok za łagodny, może nawet zbyt łagodny. Ale już na przykład "Tajny Detektyw" - od początku uderzający w Woroniecką niczym w bęben, a teraz wracający do starego nawyku - stwierdził, że sprawiedliwości stało się zadość. Trzy lata twierdzy za czyn kobiety, która do tego stopnia wzmogła silę swego uczucia, że wymierzyła rewolwer przeciwko swemu kochankowi, będą (...) przykładem odstraszającym dla tych, którzy w rozpętaniu zmysłów bez poszanowania zasad etycznych i prawnych widzą jedyny cel w życiu - głosiła notka w numerze z 12 czerwca 1932 roku.

Poglądy podzieliły reporterów sądowych, zebraną publikę, ale też samych sędziów. W większości spraw kryminalnych dwaj wotanci wyłącznie asystowali prowadzącemu rozprawę przewodniczącemu. Rzadko zdarzało się, by podczas narady wyrażali skrajnie odmienny pogląd i zgłaszali oficjalny sprzeciw wobec wyroku. Tak się jednak stało, ku uciesze prasy, w przypadku Woronieckiej. Już dzień po reportażu z samej rozprawy "Ilustrowana Republika" doniosła: Jak się dowiadujemy, jeden z sędziów kompletu wyrokującego zgłosił odrębne zdanie (votum separatum,), wypowiadając się na piśmie za karą jednego roku twierdzy. Wotantem tym był sędzia Rybicki. Argumentował, że Woroniecka to kobieta nieprzygotowana do życia, która nie z własnej winy wplątała się w fatalny ciąg wydarzeń. W jego opinii księżniczkę należało ukarać wyłącznie symbolicznie, a każda wyższa kara będzie zbytecznym udręczeniem tej tak ciężko dotkniętej przez los młodej kobiety.

Rybicki niewątpliwie kierował się współczuciem wobec skrzywdzonej przez Boya dziewczyny, jednak nieświadomie wyświadczył jej w ten sposób niedźwiedzią przysługę. Wyrok i tak był wyjątkowo korzystny, tymczasem votum separatum otwierało obrońcy drogę do apelacji. Wiedziała o tym relacjonująca rozprawę katowicka gazeta "Polonia", więc tym bardziej wiedział też mecenas Sobotkowski. Nie czekając na nic, wniósł o ponowne rozpatrzenie sprawy przez sąd apelacyjny. W odpowiedzi własną apelację przygotował także urząd prokuratorski, domagając się zmiany kwalifikacji czynu i odrzucenia argumentu o działaniu w stanie wzburzenia.

Na pierwszy rzut oka decyzja Woronieckiej o dalszej walce przed sądem nie miała sensu. Obniżenie wyroku w apelacji było niemal niemożliwe z czysto praktycznych względów. W przedwojennej Polsce procesy karne w sądach okręgowych odbywały się stosunkowo szybko, ale już apelacja właściwie zawsze odwlekała się w czasie. Także tym razem było z góry wiadomo, że odwołanie zostanie rozpatrzone nie prędzej niż po rocznej odsiadce. Woroniecka nie mogła więc liczyć, że ponowny proces pozwoli przekonać sędziów do opinii Rybickiego. Ryzykowała natomiast, że nowy skład okaże się mniej wyrozumiały od sędziego Dudy i nawet kilkukrotnie wydłuży jej wyrok.

Dodatkowe ryzyko niosła ze sobą trwająca właśnie reforma prawa karnego. Wyrok sądu okręgowego został wydany jeszcze według archaicznego kodeksu z 1903 roku, który obowiązywał dotąd w byłym zaborze rosyjskim. Apelacja miała się odbywać już na podstawie nowego ogólnokrajowego kodeksu, a ten za zabójstwo bez okoliczności łagodzących zakładał karę minimum pięciu lat więzienia. Także w przypadku utrzymania kwalifikacji czynu Woroniecka mogła się sparzyć na apelacji. Zgodnie z paragrafem 2 artykułu 225 nowego kodeksu: Kto zabija pod wpływem silnego wzruszenia, podlega karze więzienia do lat 10. A dziesięć lat to jednak sporo więcej niż trzy.

Tylko jedno wyjaśnienie pozwala uzasadnić ryzykancką grę z wymiarem sprawiedliwości. To nie wyrok więzienia musiał tak bardzo ciążyć Woronieckiej, ale dodatkowe postanowienia finansowe, na które prasa niemal nie zwróciła uwagi. Odpowiadając na wnioski powoda cywilnego, reprezentującego żonę Boya, skład orzekający zdecydował o przyznaniu starszej córce zabitego niezwykle wysokich alimentów: 200 złotych miesięcznie do czasu uzyskania pełnoletniości, a do tego 1401 złotych za okres liczony od dnia morderstwa. Genia Boyówna miała wówczas dwanaście lat, tak więc w myśl postanowienia sądu Woronieckich czekał wydatek rzędu nawet 20 000 złotych. W przeliczeniu na dzisiejsze złotówki to około 200 000, tymczasem Woroniecka - zgodnie z deklaracją swojego adwokata - nie była w stanie zapewnić żadnej kaucji, kiedy prosiła o zwolnienie z aresztu do czasu rozprawy apelacyjnej. Dopiero w drugim wniosku zaproponowała kaucję w wysokości 500 złotych, a więc symboliczną kwotę odpowiadającą zasądzonym alimentom za dwa i pół miesiąca. Wydaje się, że jej rodzice wszystkie oszczędności wydali już na adwokata, a perspektywa opłacania alimentów niosła widmo rychłego bankructwa. Apelacja dawała im przynajmniej nieco czasu na zebranie potrzebnych środków. Nie bez znaczenia był też honor rodziny, którego broniono bez względu na koszty, do upadłego. Panowała zasada, że dla dzieci trzeba zrobić wszystko, że nie można kalać własnego gniazda - dopowiada Aleksander Korybut-Woroniecki.

Natychmiast po ogłoszeniu wyroku Woroniecka została wyprowadzona z sali pod eskortą policjantów. Skierowano ją na dziedziniec, a stamtąd przewieziono karetką z powrotem do więzienia śledczego przy ulicy Dzielnej. Była godzina siedemnasta, tak więc zdążyła akurat na kolację, podawaną w aresztach około osiemnastej. Tydzień później warszawski Sąd Apelacyjny zajął się na niejawnym posiedzeniu wnioskiem Woronieckiej o zwolnienie za kaucją. I wniosek ten, pod naporem argumentów prokuratury, natychmiast odrzucił. Uzasadnienie było miażdżące i nie wróżyło dobrze procesowi w drugiej instancji: Sąd apelacyjny orzekł, że wobec zapowiedzianej apelacji, Woronieckiej-Toepferowej grozi wyższa kara aniżeli trzy lata twierdzy, którą wymierzył jej sąd okręgowy (...). Wobec wysokości kary, na jaką została skazana, oraz tej, jaka jej ewentualnie grozi, zachodzi uzasadniona obawa uchylenia się księżniczki od wymiaru sprawiedliwości.

Skazana musiała pogodzić się z tym, że spędzi za kratami sporą część wyroku, zanim sąd na nowo zajmie się jej sprawą. Przynajmniej nie zmuszano jej do aklimatyzacji w nowym miejscu, a i areszt przy Dzielnej - część tak zwanego Pawiaka - nie był najgorszym miejscem na odsiadkę. Wielki kompleks więzienny znajdował się w samym centrum Warszawy, a że dziennikarze stale interesowali się osadzonymi tam przestępcami, to warunki były znośne.

Pawiak już wtedy posiadał długą i niechlubną historię. Władze carskie otworzyły więzienie u zbiegu Dzielnej, Ostrożnej i Pawiej niedługo po upadku powstania listopadowego. Planowano, że będzie to zakład dla zbrodniarzy, ale sytuacja nad Wisłą sprawiła, ze szybko znaleziono dla Pawiaka inne zastosowanie. Trafiali tam przede wszystkim więźniowie polityczni: rewolucjoniści, działacze niepodległościowi, anarchiści. Niewiele zmieniło się po odzyskaniu niepodległości. Pawiak wciąż pełnił tę samą funkcję, z tym ze do cel zajmowanych wcześniej przez polskich patriotów teraz wrzucano komunistów. I sporo się za ich sprawą działo. Bunty, ucieczki, próby szturmowania więzienia przez zrewoltowany tłum. Podobne incydenty to była codzienność. Ale więzienie trafiało na czołówki gazet nie tylko za sprawą wyznawców leninizmu. W kompleksie przy Dzielnej ulokowano także więzienie śledcze, w którym mordercy, gwałciciele i aferzyści czekali na zakończenie procesów. A że Pawiak miał przy okazji długą tradycję przyjmowania w swoje mury kobiet, to właśnie tu osadzano najbardziej znane przestępczynie.

Władze lubiły chwalić się swoim nowoczesnym podejściem do resocjalizacji właśnie na przykładzie takich zakładów jak Pawiak W 1929 roku publicystka "Gazety Lwowskiej" Wanda Grabińska zachwalała doskonałe warunki, w jakich przy Dzielnej goszczono kobiety:

 

Kto wyobraża sobie więzienie jako miejsce ponure i odrażające, ten doznałby miłego rozczarowania przy zwiedzaniu oddziału dla dziewcząt (...). Sypialnie duże, widne i czyste o łóżkach biało lakierowanych; jadalnia, służąca jednocześnie za świetlicę, przestronna i jasna, przybrana kolorowymi wycinankami nie przypomina w niczym atmosfery więziennej.

 

W tych jasnych i przestronnych salach nowe życie zaczynały nastoletnie cwaniary i prostytutki. Woroniecka nie miała podobnego szczęścia. Jako pełnoletnia morderczyni trafiła do zwykłego aresztu. Ponurego i ciasnego. Takiego, do którego władze nie zapraszały reporterów na przechadzki.

Tutaj morderczyni Boya czekała aż do stycznia 1933 roku. Co robiła? Jeśli wierzyć "Ilustrowanemu Kuryerowi Codziennemu", chyba przede wszystkim uczyła się najnowszych trendów mody.

Kiedy tylko 11 stycznia wkroczyła na salę Sądu Apelacyjnego, wywołała prawdziwą sensację. Na pierwszy rzut oka rzuca się wielka zmiana, jaka zaszła u podsądnej - napisze nazajutrz dziennikarz Ikaca, jak zawsze skupiającego się raczej na oprawie niż na meritum sprawy. - To już nie ta Woroniecka z procesu w sądzie okręgowym, zaniedbana kobieta, źle uczesana. Obecnie zjawia się na sali elegancka dama w ciemnej sukni, białym kokieteryjnym kołnierzyku, modnym czarnym kapelusiku (...). Śmiało można powiedzieć, że wygląda efektownie.

Zanim jednak dziennikarze opisali sądową rewię mody, przez łamy głównych tytułów przetoczyła się dyskusja na temat nadchodzącego procesu i jego niespodziewanych bohaterów.

Po pierwsze, pisano o niecodziennym przymusie, którego doświadczał sąd apelacyjny. Nie mógł pójść po linii najmniejszego oporu i po prostu zatwierdzić wyroku pierwszej instancji. Zmienił się kodeks, a w nowym w ogóle nie było kary przewidzianej dla Woronieckiej. Sąd okręgowy skazał ją na trzy lata twierdzy. Dzisiaj jest to już zupełnie zapomniana instytucja, kojarząca się z mrocznymi wiekami średniowiecza. Także przed wojną uważano ją za osobliwy relikt dawnego ustroju stanowego, w którym dla sądu ważna była nie tylko ranga czynu i jego umyślność, ale też aspekt honoru. Więzienie było z założenia karą hańbiącą. Twierdza wręcz przeciwnie: pobyt w niej, przynajmniej oficjalnie, nie plamił honoru. W efekcie po wyjściu na wolność skazaniec nie musiał obawiać się ostracyzmu społecznego. W praktyce oczywiście różnie to wyglądało, a dla większości przestępców liczyły się bardziej przyziemne cechy twierdz. Po prostu było w nich nieco wygodniej i mniej tłoczno niż w więzieniach.

To wszystko były jednak rozróżnienia charakterystyczne dla XIX wieku i za rządów piłsudczyków nikt już o nich nie myślał. Jak słusznie zauważyły "Nowiny Codzienne" w przededniu procesu: W praktyce w naszych warunkach twierdza nie różniła się niczym od zwykłego więzienia. Co nie zmieniało faktu, że sąd i tak musiał wymierzyć Woronieckiej nową karę, bo od roku 1932 twierdze przestały istnieć.

Jeszcze więcej spekulacji wywołała niecodzienna decyzja prezesa prokuratury apelacyjnej Kazimierza Rudnickiego. Nie licząc procesów politycznych, niemal nigdy nie brał on osobiście udziału w sprawach karnych. Dla Woronieckiej postanowił zrobić wyjątek. "Nowiny Codzienne" podkreślały, że Rudnicki jest znany z udziału wyłącznie w wyjątkowych procesach. "Ilustrowany Kuryer Codzienny" zanotował, że jego zjawienie się w fotelu oskarżyciela publicznego stanowi niemałą sensację. Z kolei "Głos Poranny" zagalopował się do tego stopnia, że stwierdził, iż Rudnicki występuje w gronostajach po raz pierwszy.

Jedno było pewne. Woroniecka miała powody do obaw. Kazimierz Rudnicki należał do najbarwniejszych postaci polskiego wymiaru sprawiedliwości. Karierę prawniczą rozpoczął jeszcze przed I wojną światową. Wchodził w skład nieformalnej grupy młodych, niepokornych adwokatów, którzy przed rosyjskimi sądami bronili bojowników o niepodległość i innych wywrotowców. Ich działania wprawdzie rzadko ratowały oskarżonych przed zsyłką lub plutonem egzekucyjnym, ale za to samym prawnikom przynosiły sporą popularność. Właśnie oni w 1917 roku zaczęli budować, jeszcze pod nadzorem zaborcy, zręby polskiego sądownictwa. Rudnicki początkowo pełnił w nim funkcję sędziego, ta jednak nie przynosiła mu satysfakcji i nie zapewniała dreszczyku emocji, które pamiętał z pracy adwokata. Przy pierwszej okazji togę sędziowską zamienił na prokuratorską. Mówiono o nim, że to "czerwony prokurator". Wprawdzie nikt nie mógł podejrzewać, że za dwadzieścia pięć lat Rudnicki stanie się ulubieńcem Bolesława Bieruta, ale już teraz wypominano mu socjalistyczne czy wręcz komunistyczne sympatie. I rzeczywiście, pan prokurator nigdy nie krył się z tym, że serce ma zdecydowanie po lewej stronie. To on na przełomie 1922 i 1923 roku oskarżał w imieniu Rzeczypospolitej Eligiusza Niewiadomskiego - prawicowego ekstremistę i mordercę prezydenta Gabriela Narutowicza. Niewiadomski po płomiennym przemówieniu Rudnickiego powędrował przed pluton egzekucyjny. Z kolei jego oskarżyciel dotarł na sam szczyt prawniczej hierarchii. Prokurator nie mógł marzyć w Polsce o lepszym stołku niż posada szefa warszawskiej apelacji.

Księżniczka Woroniecka nie była oczywiście zbrodniarką na miarę mordercy prezydenta i nikt nawet sobie nie wyobrażał, że może ją czekać egzekucja. Trudno jednak tłumaczyć decyzję Rudnickiego o osobistym wystąpieniu przeciwko zabójczyni Boya inaczej niż poglądami politycznymi. Woroniecka była dla niego przede wszystkim przedstawicielką skompromitowanej arystokracji. Zakałą nowoczesnego społeczeństwa, w którym każdy ma równe prawa i obowiązki. Widział w jej procesie doskonałą okazję do pokazania prawdziwego oblicza tych zacofanych ludzi, którzy mienili się elitą narodu. Nawet przeszło dwie dekady później będzie wspominać z emfazą w pamiętnikach, że proces Woronieckiej służył za przykład moralnego rozkładu sprawczyni mordu i jej przeraźliwego pod względem społecznym otoczenia. Prezentował w pełnej rozciągłości degenerację potomka arystokratycznej rodziny. I nie tylko potomka, bo przecież tak samo zdegenerowana była - w oczach Rudnickiego - matka oskarżonej. Ta, mówiąc krótko, śmieszna arystokratka.

Czerwony prokurator

Rozprawa apelacyjna została wyznaczona na dwunastą, jednak o tej godzinie gapie i dziennikarze napotykają tylko zamknięte drzwi sali sądowej. Nie przywieziono jeszcze oskarżonej, a w gmachu nie stawił się żaden z prawników biorących udział w procesie. Nawet sędziowie nie pofatygowali się do miejsca pracy. Nie dziwi to nikogo z zebranych, bo jeśli coś jest w miarę pewne w przewodzie sądowym, to właśnie opóźnienia. Wielkie i głośne procesy zaczynają się raczej punktualnie, ale jeśli tylko zainteresowanie odrobinę spadnie, a prasa przestanie śledzić każdy krok oskarżonego, to i sędziowie przestają trzymać się kurczowo zegara. Nikt nie protestuje, bo czekanie to także element sądowego życia towarzyskiego. Na rozprawy chodzi się po to, by podyskutować ze znajomymi, pokazać się w nowej sukience i wymienić najgorętsze plotki. Słuchanie sędziów i podsądnych też jest ważne, ale przecież nie najważniejsze.

Często sprawa zapowiedziana na dziewiątą rusza o dziewiętnastej. Tym razem jest niewiele lepiej. Zdaniem "Nowin Codziennych" dzwonek obwieszcza początek procesu dopiero o osiemnastej trzydzieści. Na szczęście wśród sporej grupy zainteresowanych, którzy wytrwali na miejscu aż do wieczora, jest także kilku dziennikarzy. W tym warszawski reporter "Ilustrowanego Kuryera Codziennego", sprawozdawca "Nowin Codziennych", a także - a może przede wszystkim - Leon Okręt. Ten ostatni nie tylko zda relację z procesu w prasie, ale też poświęci rozprawie apelacyjnej Woronieckiej cały rozdział w jednej ze swoich książek.

Na salę wkraczają sędzia Żarski wraz z wotantami, prokurator Rudnicki oraz mecenasi Sobotkowski i Gutman. Oskarżona dociera na swoje miejsce pod eskortą policji. Rozprawa rusza. Jej przebieg zostaje ograniczony do koniecznego minimum. Późna godzina nie pozwoliłaby na nic więcej, ale i żadna ze stron nie widzi potrzeby ponownego roztrząsania detali. "Ilustrowana Republika" wyjaśni nazajutrz: Proces polegał tylko na zreferowaniu przebiegu śledztwa, odczytaniu aktu oskarżenia i wyroku pierwszej instancji, po czym wygłoszone zostały przemówienia prokuratora i obrony. Świadków nie było żadnych.

Wszystkie ujawnione szczegóły poprzedniego procesu prezentuje sędzia referent. Są to rzeczy doskonale znane zebranym, nic więc dziwnego, że przez salę przebiegają szepty, a gapie niespokojnie wiercą się na swoich miejscach. Zamiast wsłuchiwać się w odczyt, dziennikarze lustrują wzrokiem główną bohaterkę procesu. Każdy momentalnie zwraca uwagę na jej wygląd, choć nie wszystkie opinie są równie przychylne, jak ta wyrażona przez reportera "Ilustrowanego Kuryera Codziennego". Leon Okręt skupia się na ubogiej mimice twarzy, na niearystokratycznych zupełnie rękach. Nic go w tej postaci nie porusza, a tym bardziej nie budzi jego sympatii. Byłaby może przystojna - napisze w książce "Winien czy nie winien" - gdyby nie jakiś zupełny brak uduchowienia (...). A drewniany głos i jakby zakatarzona trochę dykcja całkowicie wdzięk jej odbierają.

Woroniecką odzywa się w całym procesie tylko dwa razy. Na pytanie przewodniczącego o to, czy przyznaje się do winy, odpowiada tak samo jak w pierwszej instancji. Przyznaje się do strzałów, ale nie do zabójstwa z premedytacją. A potem dodaje: Jeżeli jestem na ławie oskarżonych, to pokutuję za miłostki Boya i za ból, który sprawił nie tylko mnie, ale i innym kobietom!. Można by powiedzieć, że przemawia z patosem, ale Leon Okręt brutalnie zbywa jej słowa. Dźwięczą jak wyuczone i wyrecytowane - napisze. Jeszcze ostrzej skomentuje prośbę Woronieckiej o to, by sąd okazał jej serce: Bez sensu, a co powiedzieć chciała, domyśleć się trzeba.

Gdy formalności zostają już dopełnione, głos zabiera prokurator Rudnicki. Przemawia długo, tonem wręcz teatralnie spokojnym. Tak jakby chciał pokazać, że cała sprawa jest zbyt płaska, a oskarżona zbyt prymitywna, by czymkolwiek się tu ekscytować lub unosić. Mówi jednak zarazem na tyle barwnie i kąśliwie, że wszyscy zebrani słuchają go z niekłamanym zainteresowaniem. Jego głęboko przemyślana mowa oskarżycielska nie piętnuje samej zbrodni, nie nawołuje do ukarania aktu morderstwa. To personalny atak na Woroniecką. Chodzi o to, by pozbawić zepsutą arystokratkę nimbu ofiary. A najlepiej także resztek ludzkiej godności.

Prokurator grzebie w życiorysie oskarżonej i z premedytacją wybiera tylko te detale, które stawiają ją w złym świetle. Zaczyna od wczesnego dzieciństwa, tak jakby pomiędzy dziesięcioletnią Zytą i tą dwudziestoczteroletnią nie było żadnej różnicy. Jakie ona otrzymała wychowanie od pretensjonalnej rodziny, która nie chcąc zaufać polskim szkołom, wysłała córkę na studja aż do Belgii? - pyta i od razu nastawia zebranych przeciwko Woronieckim. Bo jak tu odczuwać sympatię do ludzi, którzy wstydzą się swojej polskości? Zycie zarzuca, że pod względem inteligencji stoi niżej od szóstoklasistki, a mimo to już w szkole była przezywana mądralą. Zapomina oczywiście wspomnieć, że zdaniem belgijskich wychowawczyń księżniczka była uczennicą bardzo opanowaną, zrównoważoną i spokojną.

Także trudną młodość i bolesne doświadczenia z okresu pierwszego małżeństwa Rudnicki wykorzystuje przeciwko podsądnej. Dla pana prokuratora nie stanowią one okoliczności łagodzących, ale pretekst do ataku. To nie jest naiwna panienka uwiedziona przez lowelasa - podkreśla lekceważącym tonem. Takim, by każdemu, kto się z nim nie zgadza, dać do zrozumienia, że nie potrafi dostrzec najbardziej oczywistych faktów. To jest kobieta, która żyła z mężem, połączyła się z rozwodnikiem i musiała wiedzieć, co robi. To także kobieta - co do tego Rudnicki nie ma wątpliwości, niezależnie od wyroku pierwszej instancji - seksualnie zwyrodniała. Prokurator ignoruje zapewnienia rodziców Zyty, że w młodości nie zdradzała żadnych anormalnych skłonności. Po dowody sięga wybiórczo. Cytuje na przykład jeden z listów matki do córki, w którym księżna Woroniecka przestrzegała Zytę przez nadmiernym oddawaniem się namiętnościom. Dla niego nie jest to dowód konserwatywnej, nieco zaściankowej moralności, która prawo do uniesień dawała tylko mężczyźnie, ale potwierdzenie, że o nimfomańskich skłonnościach Woronieckiej wiedzieli nawet jej krewni. I mimo to puścili ją do ludzi.

Woroniecka jest zdaniem Rudnickiego odpowiedzialna nawet za to, że Boy ją krzywdził. Czy została przez niego poniżona? Oczywiście, że tak, ale przecież mogła w dowolnym momencie odejść! Jeśli została i prowadziła buchalterie miłosną jego spotkań z Dzidzią, zamiast pielęgnować podupadający związek, to teraz powinna winić tylko samą siebie za dalszy rozwój wypadków. Nie oburzała się wtedy, gdy był ku temu czas, nie protestowała przeciwko zachowaniom, których żadna inna kobieta rzekomo by nie zaakceptowała. Zamiast postąpić z godnością i wrócić do Wężowca, zrobiła głupstwo. / od tego głupstwa Boy upadł martwy.

W ostatnich słowach prokurator nie żąda zaostrzenia kary. Twierdzi, że jest mu zupełnie obojętne, ile lat oskarżona spędzi w więzieniu. Domaga się natomiast, by sąd sprowadził ocenę zbrodni dokonanej przez Woroniecką do właściwego poziomu. Dla niego to zwykłe, prostackie wręcz, morderstwo w afekcie. Jeśli cokolwiek działa na korzyść oskarżonej, to nie uczyniona jej rzekomo zniewaga, nie psychiczne tortury, które sprawiał jej narzeczony, ale tylko brak kręgosłupa moralnego i histeryczna pobudliwość. Oczywiście jej kręgosłupa i jej pobudliwość. Nie Boya.

Leon Okręt rozpływa się w zachwytach nad przemówieniem Rudnickiego. Także o Gutmanie pisze, że jego sprawna mowa świadczy o pięknym, rozwijającym się talencie. Tylko na Sobotkowskiego reporter nie zwraca większej uwagi. Trafiła kosa na kamień i na tym kamieniu zupełnie się wyszczerbiła. Niezły adwokat brylował w pierwszej instancji, ale w starciu ze starym wygą Rudnickim nie miał najmniejszych szans i przegrał. Sąd jest tego samego zdania. Skazuje Woroniecką na trzy lata więzienia. Niby tyle samo, co sąd okręgowy, ale przecież to nie o wysokość kary chodziło prokuratorowi. Księżniczka wraca do więzienia jako sprawczyni zwyczajnego mordu w afekcie. Już nie jako ofiara, która podniosła rękę na swojego oprawcę.

Przez czternaście miesięcy, które minęły od śmierci Boya, przeszła długą drogę. W pierwszych dniach po morderstwie prasa zrobiła z niej wampirzycę, czarną wdowę i demoniczną femme fatale wyciętą prosto z literackich klisz. W sądzie pierwszej instancji zdołała odzyskać strzępy godności. Trafiła wprawdzie za kraty, ale trybunał przyznał, że jej zbrodnia nie była zwykłym głupstwem. Że moralnie racja leżała po stronie zbrodniarki. Sąd apelacyjny odebrał jej nawet to. Nie była już ofiarą Boya. Nie była nowym wcieleniem Katarzyny Wielkiej. Leon Okręt podsumował ją krótko: biedne, upośledzone stworzenie. Nic więcej.

Życie ze zbrodnią

Na tym można by zakończyć historię nieszczęsnej księżniczki, ale przecież jej życie dopiero się zaczynało. A przynajmniej dwudziestosześcioletnia zabójczyni liczyła, że po odsiedzeniu wyroku będzie jeszcze mieć w Polsce jakiekolwiek życie. Na razie gazety nie chciały dać jej spokoju. Pisały o tym, że choruje w więzieniu na anemię, że jej rodzina nieustannie stara się o jej przedterminowe zwolnienie. W końcu zaś - kiedy zainteresowanie Woroniecką wreszcie zaczęło przygasać - rzuciły nową bombę. 8 sierpnia 1934 roku poinformowały, że Zyta Woroniecką opuściła mury więzienia po ułaskawieniu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Ignacego Mościckiego.

Decyzja głowy państwa była wielkim zaskoczeniem. Rzadko się zdarzało, by Mościcki wypuszczał na wolność tak kontrowersyjne postacie, a już tym bardziej bohaterów spraw obyczajowych. Za podobnymi ułaskawieniami ciągnął się zwykle smród, którego zamkowa kamaryla wolała unikać. Szczególnie że nie tak dawno sam prezydent rozpętał skandal na całą Polskę, po tym jak wziął ślub z sekretarką swojej pierwszej żony.

Można się domyślać, że w przypadku Woronieckiej przeważyły kontakty jej dalekich krewnych. Wprawdzie prasa podawała, że prezydent uległ prośbom matki morderczyni, ale to by na pewno nie wystarczyło. Może wstawił się za nią książę Henryk Woroniecki, radca Ministerstwa Spraw Zagranicznych? Prezydent uległ, ale jak zwykle postąpił tak, by i wilk był syty, i owca cała. Wydał swoją decyzję w ostatniej możliwej chwili. Zyta miała opuścić więzienie 20 listopada 1934 roku. Mościcki ułaskawił ją trzy miesiące wcześniej. Nikt nie mógł mieć do niego pretensji ani o brak współczucia, ani o nadmierną łaskawość.

Kobieta wróciła do Wężowca, ale nawet tam nie było jej dane cieszyć się spokojem. Sytuacja w majątku i w rodzinie w żadnym razie nie przedstawiała się normalnie. Według prasy cały ten czas, który morderczyni Boya spędziła w więzieniu, rodzice spożytkowali na procesowanie się z jej najstarszym bratem, Władysławem. Oskarżali go o kradzież worka kartofli, wiązek drewna, a ostatnio dziewięciu kur. Łącznie złożyli na syna aż dziewiętnaście doniesień i z determinacją godną lepszej sprawy ciągnęli w grójeckim Sądzie Okręgowym dziewiętnaście procesów. Zapadały w nich różne wyroki. Najnowszy, za kradzież drobiu, opiewał na dwa miesiące aresztu. W apelacji książę tłumaczył, że stracił pracę w warszawskim magistracie, co zmusiło go do szukania schronienia w rodzinnym majątku. Rodzice jednak wyrzucili go z domu, nie chcieli mu dać nawet suchej kromki chleba.

I to mimo że wciąż chyba żyli na niezłej stopie i dysponowali dwustuhektarową posiadłością. Zdesperowany książę zatrudnił się w sąsiednim majątku, kopał ziemniaki, pracował też przy budowie drogi. Kiedy jednak głód stawał się niemożliwy do zniesienia, zakradał się do wężowieckiej spiżarni. Za którymś razem rodzice przyłapali go i zaprowadzili prosto na policję.

Książę kradł z głodu! Stosuneczki w rodzinie arystokratycznej - krzyczał nagłówek "Ilustrowanej Republiki". Z perspektywy Zyty musiała to być bardzo niewygodna sytuacja. Nie dość, że Woronieccy z Wężowca znów znaleźli się na świeczniku, to na dodatek wszyscy dziennikarze przypomnieli sobie o jej osobistej tragedii. Ilekroć pisali o Władysławie, napomykali też o jego siostrze - niesławnej morderczyni Boya.

W mniejszym stopniu na dziewczynie odbijał się sam familijny konflikt. Ani przez moment nie wahała się, po czyjej stronie w nim stanąć. Aleksander Korybut-Woroniecki, syn Władysława, wyjaśnia, że w rzeczywistości nie był to spór o kradzież czy o pieniądze, ale o podejście do przyszłości rodziny. Mój ojciec uważał, że trzeba iść z duchem czasu, wprowadzić w podupadającym majątku nowocześniejsze metody gospodarowania. Dziadkowie nie godzili się na żadne zmiany - mówi. Zyta opowiedziała się rzecz jasna za tradycją. Po traumatycznych doświadczeniach ostatnich lat bardziej niż kiedykolwiek marzyła o powrocie do beztroskiego życia małej księżniczki.

Przez kilka kolejnych lat mogła liczyć przynajmniej na namiastkę takiego życia. Wróciła pod skrzydła nadopiekuńczej matki, która pomimo wszystkich życiowych niepowodzeń wciąż uważała ją za swoje ulubione dziecko i wiązała z nią nadzieje na przyszłość. Według rodzinnej tradycji nigdy nawet nie rozpakowano dziesiątek skrzyń z niedoszłym posagiem córki. Można zgadywać, że nie zgodziła się na to stara pani Woroniecka. Wciąż wierzyła, że poraniona przez życie dziewczyna zdoła szczęśliwie wyjść za mąż, i to za kandydata ze swojej własnej grupy społecznej. Takiego, który zyska także aprobatę surowego ojca Zyty.

Pozory sielanki trwały do 1 września, 1939 roku. Wówczas, z dnia na dzień, ostatecznie się rozpłynęły. Jako ustosunkowana, zaangażowana politycznie rodzina Woronieccy momentalnie znaleźli się na celowniku nazistów. Zbyt wielu mieli wśród krewnych urzędników, dyplomatów i członków socjety, by umknąć uwadze okupanta. Niemcy już przed wojną robili wnikliwy wywiad na temat tego, co dzieje się w Polsce - tłumaczy Aleksander Korybut-Woroniecki. - Mieli kartotekę całej rodziny, prowadzili inwigilację. Na efekty tych działań nie trzeba było długo czekać. Rodzinę szykanowano, jeden z bliskich krewnych Zyty trafił do obozu w Auschwitz.

Ona sama, pomimo wszystkich krzywd, które wyrządziło jej państwo polskie, aktywnie zaangażowała się w konspirację. W 1943 roku Gestapo wpadło na jej trop. Została aresztowana pod zarzutem prowadzenia w prywatnym mieszkaniu składu broni. W pewnym sensie jej historia zatoczyła koło. Raz jeszcze trafiła do aż nazbyt dobrze sobie znanego więzienia przy ulicy Dzielnej w Warszawie. To nie był jednak już ten sam Pawiak co dziesięć lat wcześniej. Zostały mury, ale Niemcy zamiast zakładu karnego zorganizowali w nich katownię. Spośród stu tysięcy więźniów, którzy przewinęli się przez Pawiak między 1939 i 1944 rokiem, zginęła niemal połowa. Na porządku dziennym były tortury, osadzonych traktowano gorzej niż zwierzęta. Szczególnie ciężkie przejścia czekały kobiety, nad którymi pieczę sprawował Ernst Weffels - patologiczny sadysta pełniący rolę kierownika zmiany na oddziale żeńskim.

Na Pawiaku Zyta spędziła pół roku. W tym czasie Woronieccy wyprzedali znaczną część swojego majątku. Można podejrzewać, że uzyskane pieniądze przeznaczono na zorganizowanie zwolnienia Zyty. Stryjenka nigdy nie opowiadała o tym okresie, ale wszystko, co widziała na Pawiaku, co się tam nacierpiała, pozostawiło głębokie ślady w jej psychice - wspomina Aleksander Korybut-Woroniecki.

Po wojnie księżniczka zamieszkała w Mogielnicy leżącej w bezpośrednim sąsiedztwie Wężowca. Nigdy już nie pozbierała się po okupacyjnych doświadczeniach. Wraz z wcześniejszymi przejściami uczyniły one z niej człowieka rozchwianego umysłowo i trudnego we współżyciu. Wiele powojennych lat spędziła w konflikcie z innymi członkami rodziny, jednocześnie zwracając uwagę całego otoczenia swoim osobliwym zachowaniem. Badacz historii lokalnej, Andrzej Zygmunt Rola-Stężycki, podaje, że była osobą znaną i wielce ekscentryczną. Ludzie opowiadali o jej burzliwej przeszłości, a także o feministycznych poglądach, którym hołdowała przez resztę życia. Uchodziła również za osobę niezwykle wyzwoloną obyczajowo. Myślę, że to była tylko maska, pomagająca jej psychicznie wytrzymać, radzić sobie ze swoją przeszłością. Maska człowieka nieprzejmującego się konwenansami - snuje przypuszczenia Aleksander Korybut-Woroniecki.

Ostatni etap życia spędziła w trudnych warunkach majątkowych, podobnie jak cała rodzina. Dwór w Wężowcu został na początku lat sześćdziesiątych strawiony przez pożar, a rodzinny majątek przepadł w czasie okupacji. To, co z niego zostało, zagrabiła nowa władza. Niepewne czasy przyniosły ze sobą tylko jedną korzyść. Pomogły Woronieckim zbliżyć się do siebie i zażegnać toczone od lat spory. Władysław Korybut-Woroniecki, książę, który kiedyś rzekomo kradł z głodu, wspierał starych rodziców finansowo. Zyta też spędziła ostatnie lata życia, pomagając swojej przykutej do łóżka, ciężko chorej siostrze Alicji.

Z Mogielnicy przeprowadziła się do domu w Brzózkach pod Milanówkiem, kupionego z pomocą brata Władysława. Zmarła tam w roku 1984. To była osoba w pewnym sensie tragiczna. Tak jak my żyjemy w okresie transformacji, który dopiero historia oceni, tak samo ona żyła w czasach nawet większych przemian, bardziej dramatycznych cezur. Urodziła się w ostatnim w Europie feudalnym państwie, dorastała narażona na pokusy swojego stanu i pochodzenia. I kiedy świat ruszył do przodu, ona nie potrafiła zmienić się razem z nim - podsumowuje Aleksander Korybut-Woroniecki.

 

 

 

POGODA DLA BOGACZEK

ŚMIERĆ W RODZINIE MILIONERÓW

 

29 września 1938 roku przypadał w czwartek. Jak zawsze w tygodniu, Maryna wstała tego dnia wcześnie. Tylko w soboty i w niedziele pozwalano jej pospać dłużej niż do piątej. W mieszkaniu przy Lwowskiej 8 w Warszawie pełniła jednocześnie rolę kucharki, sprzątaczki, a czasem nawet sekretarki. Służącej do wszystkiego, która zawsze jest potrzebna, ale i tak zauważa się ją dopiero wówczas, gdy akurat zrobi sobie chwilę przerwy. Na głowie miała cały dom, co oczywiście jej własnym zdaniem zakrawało na absurd. Maryna wzdychała ciężko, ilekroć myślała o tym, o ile prostsze byłoby jej życie, gdyby tylko pan Gierszewski miał bardziej tradycyjne podejście do służby. On niestety, jak na nowoczesnego biznesmena po studiach w Paryżu przystało, hołdował dziwacznym modom.

Był jednym z głównych architektów modernizmu i w swoich inżynierskich pasjach nie ograniczał się wyłącznie do ścian czy dachów. Także od środka starał się organizować własny dom z postępową prostotą. Uważał, że jedna służąca to akurat w sam raz, i nie zamierzał się potykać o tabuny lokajów oraz pokojówek. Poza tym, czasy były takie, że ludzie bali się zatrudniać kogokolwiek. Bo i skąd pracodawca ma wiedzieć, czy nowa służąca nie okaże się drugą Gorgonową? Akurat z tym ostatnim Maryna była gotowa się zgodzić. Przed laty naczytała się "Tajnego Detektywa" i zbyt dobrze pamiętała wszystkie te krwawe historie, w których to kucharka ginęła jako pierwsza, otwierając drzwi włamywaczom.

Tak czy owak, poza nią w domu pracowała tylko stara praczka, Kowalska. Przynajmniej jej Maryna mogła się pożalić z rana na swój ciężki los. Robiła to też dzisiaj, tak długo aż na zegarze wybiła szósta. Wtedy, zgodnie z poleceniem wydanym poprzedniego dnia, poszła obudzić pana inżyniera. Kiedyś czyniła to żona Gierszewskiego, ale od paru miesięcy nie mieszkała już przy Lwowskiej. Mieszkanie miało teraz dwóch lokatorów: pana inżyniera oraz jego starą matkę, Stanisławę. Żona Gierszewskiego, Charlotta, przeniosła się do lokalu przy ulicy Narbutta 54. Oficjalnie mówiono, że będzie je wynajmować tylko do czasu, aż skończy się budowa nowego domu, w którym Gierszewscy przygotowywali dla siebie sześć osobnych pokojów. Ta dodatkowa przestrzeń miała sprawić, że Charlotta nie będzie wchodzić w drogę teściowej, co przy Lwowskiej 8 przeszkadzało obu paniom. Maryna zbyt wiele jednak widziała i słyszała, by wierzyć w takie tłumaczenia. Po prostu między małżonkami źle się działo.

Mimo to pan Gierszewski wstał tego dnia w dobrym humorze. Zjadł śniadanie, wypił poranną kawę i już o wpół do ósmej był gotowy do wyjścia. Marynie powiedział, że musi zajrzeć na chwilę do banku. Wcześniej wręczył jej 10 złotych. Był to niemal codzienny rytuał, który początkowo wydawał się służącej niezrozumiały, ale z czasem do niego przywykła, jak do wszystkich dziwactw związanych z pracą dla rodziny milionerów. Pieniądze były przeznaczone dla pani Charlotty, która każdego dnia rano przysyłała po nie własną służącą. Wprawdzie pan inżynier miał w banku dziesiątki tysięcy złotych, ale widocznie obawiał się rozrzutności żony lub z jakiegoś innego powodu wolał nie dawać jej większych sum na raz. Wydzielał 5-10 złotych, a nazajutrz rytuał się powtarzał.

Po dziewiątej do kuchni weszła Stanisława Gierszewska. W przeciwieństwie do syna była tego dnia zupełnie nie w sosie. Powiedziała, że Zbyszek - czyli pan inżynier, bo Maryna nigdy nie zwróciłaby się do pracodawcy po imieniu - ostrzegł ją, że umówił się na spotkanie z Jadzią. Chodziło o Julię Kucharską, która podobnie jak wiele dam z towarzystwa posługiwała się przed ludźmi bardziej światowym imieniem niż wpisane w paszporcie. Jadzia-Julia była drugim dzieckiem Gierszewskiej i czarną owcą rodziny. Spory z nią toczyły się, odkąd przed paroma laty umarł mąż Stanisławy, Roman. Spadek po nestorze rodu podzielono na trzy części - pomiędzy wdowę i dzieci - ale początkowo cały majątek miała nadzorować właśnie Julia. Nie wyszło to nikomu na zdrowie. Córa marnotrawna wydawała pieniądze na potęgę i w przeciwieństwie do Zbyszka zupełnie nie miała nosa do interesów. Poza tym pani Stanisława była przekonana, że po prostu została przez nią okradziona. Nawet w testamencie zapisała prawie wszystko synowi, bo przecież Julia już za życia wzięła od niej z nadwyżką.

Dzisiaj Julia miała przyjść, by znowu wykłócać się o jakieś sprawy finansowe, a matce po prostu nie starczało już na to sił. Marynie powiedziała, że nie chce się z tym wyrodkiem spotykać w cztery oczy i że idzie na miasto. Oczywiście robiła to profilaktycznie, bo nawet nie było pewności, czy Julia w ogóle się pojawi. Ta trzydziestotrzyletnia żona adwokata była nie tylko rozrzutna, ale też zupełnie niesolidna i niepunktualna. Często umawiała się na spotkania, po czym zwyczajnie o nich zapominała.

Pan inżynier wrócił o wpół do dziesiątej i udał się prosto do swojego gabinetu. Drzwi w mieszkaniu były pootwierane, a Maryna właśnie sprzątała w pokojach, więc przez ściany dobiegały do niej urywki rozmów prowadzonych przez telefon. Niewiele z nich zapamięta, ale dwie osoby same później stwierdzą, że rozmawiały tego ranka ze Zbigniewem Gierszewskim.

Julian Rajcho, pisarz zatrudniony przy budowie domu Gierszewskich, dzwonił do kierownika między dziesiątą trzydzieści a jedenastą. Pan inżynier zapowiedział, że przyjedzie za jakieś pół godziny, godzinę, jak tylko skończy to, czym jest zajęty.

Charlotta Gierszewska umówiła się z mężem przez telefon na obiad. Wprawdzie nie mieszkali już razem, ale często spotykali się na neutralnym gruncie, w restauracjach lub kawiarniach. Godzina tej rozmowy nie jest jasna. Charlotta stwierdzi, że prawdopodobnie toczyła się około południa, ale głowy za to nie da.

Z różnorodnego szmeru telefonicznych dyskusji Marynie zapadło w pamięć jedno urwane zdanie, które Gierszewski rzucił około godziny dziesiątej. Nie wiedziała, z kim toczyła się rozmowa. Być może z Charlotta, choć służąca typowała raczej Kucharską, z którą pan inżynier był umówiony. W tym momencie zresztą nie przywiązywała do tego większej wagi. Do jej uszu dotarło:

- To już idziesz, więc tak za kwadrans będziesz...

Pewnie od razu zapomniałaby te słowa, gdyby nie dziwne zachowanie pracodawcy. Gierszewski bezpośrednio po telefonie wyszedł z gabinetu i poprosił ją, by zamiast sprzątać pokoje, poszła do kuchni. Zarazem jednak podkreślił, że życzy sobie, aby zostawiła wszystkie drzwi otwarte.

Przez najbliższą godzinę - wbrew telefonicznej zapowiedzi -na pewno nikt do domu nie przyszedł. Jeśli inżynier spodziewał się, że nastąpi coś, co Maryna ewentualnie powinna usłyszeć, to musiał być w błędzie. Dopiero przed jedenastą nieco zirytowany -a na pewno zniecierpliwiony - Gierszewski wparował do kuchni, narzekając na ostry zapach smażonej cebuli. Smród tak bardzo wiercił mu w nosie, że sam pozamykał wszystkie drzwi, które wcześniej kazał zostawić otwarte. Dopiero za kilka dni Maryna uświadomi sobie, iż w ten oto sposób smażona cebula zaważyła na jego życiu.

Teraz przez ciężkie kuchenne wrota służąca już nic nie słyszała. Od blatu, na którym przygotowywała obiad, oderwał ją dopiero dzwonek do głównych drzwi. Odruchowo spojrzała na zegar - była dwunasta.

Przed wejściem stał Spaczyński, młody chłopak pracujący w banku jako posłaniec. Przyniósł ze sobą zawiadomienie o płatności weksla, wymagające pisemnego poświadczenia przez adresata. Młodzieniec już nieraz przychodził do nich z przesyłkami, więc służąca bez wahania wpuściła go do środka. Sama podeszła do drzwi gabinetu i delikatnie zapukała. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Spróbowała zapukać raz jeszcze, tym razem głośniej. Z wnętrza wciąż dochodziła tylko cisza. Wyjaśniła głośno, o co chodzi, ale nawet na to Gierszewski nic jej nie odpowiedział. Wreszcie poddała się, przekonana, że pan inżynier musi być czymś bardzo zajęty albo zasnął nad papierami. Przeszło jej także przez myśl, że po prostu gdzieś wyszedł, kiedy ona była w kuchni, ale gdy pociągnęła za klamkę, drzwi stawiły opór. Były zamknięte na klucz, a Gierszewski nigdy ich przecież nie zamykał, wychodząc z domu. Musiał więc być w środku.

Maryna przeprosiła gońca za problem i zaproponowała, że sama pokwituje odbiór listu. Następnie, niewiele myśląc o całej sprawie, poszła z powrotem do kuchni. Niedługo ze spaceru wróciła matka Gierszewskiego, Stanisława. Ona także próbowała dostać się do gabinetu, by zapytać, czy spotkanie z wyrodną córką w ogóle doszło do skutku, a jeśli tak, to jak bardzo opłakane były jego rezultaty. Niczego się jednak nie dowiedziała, bo drzwi nadal były zamknięte. Zdziwiło ją to, ale wzruszyła ramionami i poszła się odświeżyć.

O czternastej Maryna podała obiad. Pan inżynier nie przyszedł do jadalni, więc raz jeszcze postanowiła zapukać do drzwi gabinetu. Tym razem głośno i energicznie, jakby się w domu paliło. Znów bez skutku. Tak długi brak odpowiedzi zaczął ją wreszcie niepokoić. O czym jak o czym, ale o obiedzie pan inżynier nigdy nie zapominał! Stanęła na palcach i z trudem zajrzała przez szybkę umieszczoną u góry drzwi. Po drugiej stronie zobaczyła Gierszewskiego - siedział nieruchomo za biurkiem, nieco pochylony. Trzymał w ręku pióro, ale nie pisał. Oczy miał lekko przymknięte, ale nie spał. Nagle Marynę przeszył zimny dreszcz. Czy on... nie żyje?

Niezwykle brutalne samobójstwo

Nad ciałem pana inżyniera, znieruchomiałym w niezwykłej pozycji, tak jakby tylko zasnął nad biurkiem i miał się zaraz ocknąć ku zaskoczeniu całej rodziny, zebrały się już trzy osoby i ciągle przychodziły kolejne. Pierwszy do gabinetu wparował ślusarz. Wezwała go Maryna, a że przy tym krzyczała wniebogłosy i łzy płynęły jej po policzkach, to fachman rzucił robotę i pobiegł, jakby go gonił szwadron bolszewików. Nikt nie miał zapasowego klucza, zamek trzeba było przewiercić. Po paru minutach drzwi stanęły wreszcie otworem. Kiedy ślusarz przetarł szlak, w ślad za nim do środka wmaszerowała blada jak ściana Stanisława Gierszewska. Za nią niechętnie szła służąca. Już na pierwszy rzut oka było widać, że dla pana inżyniera nie ma ratunku. Zdążył wystygnąć, a martwe oczy zaszły mu mgłą. Tylko przyczyna śmierci była zupełnie niejasna.

Jako czwarty przybył administrator budynku, pan Tolak. Zaalarmowały go paniczne krzyki Maryny. Piąty był lekarz pogotowia prywatnego doktor Marian Korzęcki. Wezwano go telefonicznie, by sporządził akt zgonu. Tą samą drogą zawiadomiono także policję i wreszcie w drzwiach gabinetu stanął młody chłopak w mundurze. Był to znany wszystkim zebranym dzielnicowy Lipiński.

Korzęcki przystąpił do oględzin ciała, Lipiński - miejsca tragicznego zajścia. Zdążyły już wystąpić typowe oznaki stężenia pośmiertnego: skurcz szczęki, zesztywnienie całego ciała. Na ich podstawie lekarz wysunął wniosek, że Gierszewski nie żyje od dwóch, może nawet trzech godzin. Zmarł więc nie później niż o godzinie jedenastej trzydzieści. Zaraz po tym, jak poskarżył się Marynie na przykry zapach smażonej cebuli.

Niczego pewnego poza godziną zejścia doktor Korzęcki nie był już w stanie powiedzieć. Śmierć wydała mu się równie dziwna jak wszystkim zebranym. Gierszewski siedział niczym woskowa figura i nic w jego sylwetce nie zdradzało przyczyny zgonu. Jedyny trop. w opinii doktora, stanowiła recepta położona w kącie biurka. W kolejnych doniesieniach prasa poda, że był to druczek na zakup silnej trucizny. Jednego z tych toksycznych środków używanych jako lekarstwa w minimalnych dawkach, ale śmiertelnych już po podaniu choćby łyżeczki. Ta właśnie recepta skłoniła Korzęckiego do wydania orzeczenia o śmierci samobójczej. Dopiero wiele miesięcy później, w sądzie, lekarz przyzna, że tak naprawdę nie zrozumiał, co było napisane na lekarskim druczku, a na truciznach w ogóle się nie zna.

- Wyczytałem na niej tylko zakończenie "kali". Sądziłem więc początkowo, że to była winna trucizna, cjankali - powie pod przysięgą.

Jednak 29 września jego wypowiedziana fachowym głosem opinia brzmiała tak pewnie, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Dzielnicowy Lipiński badał pokój już z przekonaniem, że jest to miejsce zamachu samobójczego, a nie scena zbrodni.

W gabinecie nie było żadnych śladów szamotaniny i tylko jeden detal zwrócił uwagę funkcjonariusza. Kabel telefonu wiszącego na ścianie za biurkiem został przecięty. Ale policjant z łatwością to wytłumaczył. Widocznie zmarły nie chciał, by ktokolwiek w ostatniej chwili odwiódł go od raz powziętej decyzji.

Tylko pan Tolak niepewnym głosem próbował zwrócić uwagę funkcjonariusza na niewielką czerwonawą plamę. Wypatrzył ją na podłodze, zaraz za fotelem, na którym spoczywał Gierszewski.

- Czy to czasem nie krew? - bąknął.

Lipiński spojrzał i momentalnie się skrzywił. Dla amatora, wszędzie szukającego sensacji, to mogła być oczywiście krew. Ale taki fachowiec jak on już z daleka, nawet bez schylania się, widział, że to wyłącznie ślina.

Policjant wpisał do raportu "samobójstwo" i na tym zakończył swoją pracę. Tymczasem do domu przy Lwowskiej 8 dotarły dwie kolejne osoby: żona zmarłego, Charlotta Gierszewska, i jego siostra, Julia Kucharska.

Charlotta była zupełnie roztrzęsiona. Gdy dowiedziałam się o tym, dostałam ataku! - powie później. Zaraz po wejściu do domu usłyszała, że Zbyszek popełnił samobójstwo, a przecież ona dopiero co umawiała się z nim na obiad. Nic, zupełnie nic nie wskazywało, że on jest w depresji, że chce ze sobą skończyć. Dla Charlotty był to największy szok w życiu. Chlipała w ciszy, nie mogąc zrozumieć, jak to się stało.

Niedługo po niej do domu weszła także Julia Kucharska. Na ból i stratę reagowała dokładnie odwrotnie: mówiła i mówiła. Usta niemal jej się nie zamykały.

- Jak to, Marysia była cały czas w mieszkaniu i nie wie, co się stało? - rzuciła do służącej już w progu.

Ta natomiast, zamiast pokornie milczeć, odpowiedziała ze szczerym zdziwieniem:

- Przecież to pani powinna wiedzieć... Dzwoniła pani do pana, że przyjdzie o 10 rano!

- Ja? Skąd! Byłam cały ranek w Komorowie. Dopiero teraz wróciłam do Warszawy - obruszyła się Kucharska. Zapytała jeszcze, czy aby na pewno Maryna nie widziała kogoś wychodzącego z mieszkania, czy jest zupełnie pewna, że nikogo tu nie było. Gdy usłyszała odpowiedź twierdzącą, dziwnie westchnęła. Może z ulgą, a może po prostu zabrakło jej z przejęcia powietrza w płucach.

Następnie pobiegła prosto do gabinetu, by zobaczyć ciało Zbyszka. Nawet kilka miesięcy później, gdy będzie wspominać ten moment, z jej oczu popłyną łzy. Bo przecież choć istniały między nimi niesnaski, to kochali się, jak na najbliższą rodzinę przystało. Innego rodzeństwa nie mieli. Wzruszenie Kucharskiej zapamięta także dzielnicowy Lipiński: Przeszkadzała, kręciła się niepotrzebnie. Chciała kilkukrotnie podejść do zwłok. Musiałem zastąpić jej swoją osobą drogę i usunąć ją z pokoju.

Nie tylko policjantowi wadziła wizyta Julii. Właściwie nikt nie ucieszył się na jej widok. Kiedy tylko okazało się, że pan Tolak zadzwonił do Kucharskich, by przekazać im tragiczną nowinę, Stanisława Gierszewska wycedziła przez zęby:

- Po co pan telefonuje?! Przecież ona najbardziej się z tego ucieszy!

Nie było jednak czasu na wzajemne pretensje, bo do mieszkania z każdą godziną przybywali kolejni goście: współpracownicy, przyjaciele, krewni. I nikt nie mógł uwierzyć, że Zbyszek się zabił.

Znajomi uważali go za człowieka zrównoważonego, spokojnego i poważnego. Dwaj, którzy spędzili z nim ostatni wieczór - inżynierowie Gawrysiński i Barański - zarzekali się, że kolega ich nie zdradzał absolutnie żadnego zdenerwowania. Przeciwnie, robił wrażenie spokojnego, a nawet pogodnego. Jednak nikt nie dopuszczał myśli, że to mogło nie być samobójstwo, że ktoś zamordował tego milionera o złotym sercu. Zbigniew był człowiekiem, który nie mógł mieć wrogów! - przekonywał inżynier Tworkowski. I w tym jednym, jedynym punkcie Charlotta Gierszewska oraz Julia Kucharska miały dokładnie to samo zdanie.

Decyzja lekarza oraz policji otworzyła drogę do szybkiego pogrzebu, a rodzina z niczym nie zamierzała zwlekać. O sprawie już zrobiło się o wiele za głośno. Nawet w dalekim Krakowie "Ilustrowany Kuryer Codzienny" pisał 1 października o Tajemniczym zgonie znanego architekta. W prasie warszawskiej wprost huczało od plotek, podobnie na ulicach i w kawiarniach. Nie codziennie przecież samobójstwo popełnia człowiek wyceniany nawet na pół miliona ówczesnych, a pięć milionów dzisiejszych złotych.

Jeszcze w dniu śmierci Gierszewskiego jego żona wzięła na siebie najbardziej przykry obowiązek związany ze zgonem samobójczym. Udała się do doktora Sylwestrowicza - kolegi Zbyszka, z którym ten siedział w jednej ławie szkolnej, a w ostatnich latach często zasięgał u niego porad lekarskich. Przyszła z płaczem, głos jej się łamał:

- Mój Boże... Około południa mówiłam z nim jeszcze przez telefon!

Teraz niemal błagała o zaświadczenie potwierdzające, że mąż cierpiał na chorobę umysłową. Bez tego żaden ksiądz nie wyprawiłby mu katolickiego pogrzebu. Sylwestrowicz znał wprawdzie denata i wiedział, że psychikę miał silną, ale uległ prośbom Charlotty. Ostatnio zauważył u Gierszewskiego zaburzenia w przemianie materii. W związku z tym mogła nastąpić depresja psychiczna - będzie się tłumaczyć z wątpliwego dokumentu kilka miesięcy później.

Nazajutrz, już z właściwym papierkiem, ciało trafiło do zakładu pogrzebowego. Stamtąd miało zostać przeniesione prosto do kaplicy. Niespodziewanie jednak sprawy zaczęły się komplikować.

Ciszej nad tą trumną

Wieczorem 30 września pracownicy zakładu przystąpili do mycia zwłok. I właśnie oni, a nie policjant lub lekarz, dokonali niepokojącego odkrycia. Na szyi denata, zaraz pod włosami znajdował się skrzep zaschniętej krwi - niewielka rana lub ślad po krwawieniu. Zdaniem pomocnika pogrzebowego, pana Wilanowicza, była tak nieznaczna, jak główka od zapałki, ale przecież nie mogła wziąć się znikąd. Na szczęście dyrektor zakładu, pan Marczewski, doskonale wiedział, co robić. Siostra zmarłego zawczasu wręczyła mu swoją wizytówkę. Prosiła, by nie dodawał zmartwień zrozpaczonej wdowie i matce, a ze wszystkimi problemami zwracał się bezpośrednio do niej. Klient nasz pan - pomyślał Marczewski i bez chwili wahania wykręcił numer Julii Kucharskiej.

Słysząc, o co chodzi, kobieta natychmiast wsiadła w taksówkę i niczym rażona piorunem kazała pędzić na miejsce. Do zakładu wpadła zdyszana i kiedy tylko upewniła się, że jest sam na sam z dyrektorem, zaczęła trajkotać. Zaklinała Marczewskiego, by nikomu nie wspominał o odkryciu, a już szczególnie Charlotcie Gierszewskiej. Przecież biedaczka w swoim obecnym stanie może tego nerwowo nie wytrzymać!

Dyrektor zdziwił się tak gwałtowną reakcją i po dłuższym namyśle odmówił. Bądź co bądź, za pogrzeb płaciła wdowa, a sprawa zaczęła mu się wydawać cokolwiek podejrzana. W ten sposób o dziwnej ranie dowiedziała się cała rodzina i na Lwowskiej 8 zorganizowano nerwową naradę. Charlotta opowie później, że Kucharska najmocniej ze wszystkich sprzeciwiała się zawiadamianiu policji i zlecaniu sekcji zwłok. Nie chciała, ażeby trupa wleczono ze stołu na stół, z jednego miejsca na drugie - zrelacjonuje. Sama Kucharska przyzna niechętnie, że już wtedy czuła, co się święci, ale odradziła kontakt z władzami z czysto snobistycznych względów. Odczuwałam niechęć do wywlekania brudów rodzinnych na światło dzienne - powie. Z tym jednym argumentem zgodziła się cała familia i Marczewskiego poproszono, by po prostu zapominał o swoim odkryciu.

Dyrektora jednak, jak na złość, męczyło sumienie. Albo raczej: męczył go strach przed wchodzeniem w drogę wymiarowi sprawiedliwości. Po długim wahaniu, kiedy do pogrzebu zostało tylko kilka godzin, zadzwonił na komendę i poprosił o możliwie dyskretne sprawdzenie jego wątpliwości. Ale dzielnicowy Lipiński zupełnie nie rozumiał, czym jest dyskrecja. Natychmiast po zakończonej mszy, zanim jeszcze kondukt żałobny zdążył odprowadzić zmarłego na miejsce ostatecznego spoczynku, wparował do kaplicy i machając na wszystkie strony policyjną odznaką, nakazał przerwać pogrzeb.

Kucharska zbladła. Charlotta Gierszewska załkała. I tylko matka zmarłego zachowała zimną krew. Powstała ze swojego miejsca i rzuciła na cały głos:

- Jeśli to nie jest samobójstwo, to syn mój został zabity przez moją córkę, za namową Kucharskiego!

Nie tylko ona była tego zdania. Kiedy rodzina zebrała się w domu Gierszewskich na stypę po przerwanym w połowie pogrzebie, rozległ się dzwonek telefonu. Nerwowy damski głos prosił o rozmowę z Charlotta Gierszewską. Wdowa niepewnie podeszła do aparatu.

- Miej się na baczności - stwierdziła tajemnicza kobieta po drugiej stronie. - To Kucharska zabita swojego brata. Ciebie może spotkać to samo!

Nim przerażona Charlotta zdołała cokolwiek odpowiedzieć, głos w słuchawce umilkł. Teraz było słychać już tylko monotonny sygnał przerwanego połączenia. Po chwili natomiast rozległo się głośne walenie w drzwi frontowe. Po drugiej stronie stali mundurowi. Okazało się, że do nich też zadzwoniła jakaś kobieta - przedstawiła się jako Charlotta Gierszewska i poprosiła, by natychmiast przyjść do domu na Lwowskiej 8. Oczywiście Charlotta nigdzie nie dzwoniła, ale widząc policjantów, natychmiast wyjawiła im trop, o którym usłyszała od tajemniczej donosicielki. Tymczasem potwierdzono, że Gierszewski nie popełnił samobójstwa. Został zamordowany strzałem w tył głowy z pistoletu kalibru 6,35 milimetra. Pocisk był niewielki, trafił pomiędzy włosy i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności wywołał tylko minimalne krwawienie. A że nikt nie obejrzał dokładnie ciała, toteż nikt nie dostrzegł wcześniej prawdziwej przyczyny śmierci.

Dopiero teraz policjanci przystąpili do autentycznych oględzin miejsca zbrodni. I nagle na jaw wyszedł cały szereg śladów, które nieudolny Lipiński zupełnie zignorował lub nawet zatarł. Na podłodze była krew, a nie ślina. Kieszenie denata były wyciągnięte na wierzch, zaginął też jego portfel. Kabel od telefonu został przecięty, ale w sposób, o którym nie pomyślałby żaden inżynier - przerwano sznur od słuchawki, a nie od aparatu, tak więc telefon mógł nadal w najlepsze dzwonić. Co więcej, Gierszewskiego znaleziono z piórem w dłoni, a przed nim leżała zapisana do połowy kartka. Nie był to jednak list samobójczy, lecz zwykły służbowy dokument, urwany w chwili gwałtownej śmierci. Wreszcie rzecz podstawowa -inżyniera znaleziono wewnątrz zamkniętego gabinetu, ale nigdzie nie natrafiono na klucz. Morderca musiał więc zabrać go ze sobą, opuszczając dom przy Lwowskiej 8.

W gąszczu tych przytłaczających poszlak zmięta recepta na nieznaną, być może trującą substancję wydawała się wręcz śmiesznym tropem. Szczególnie, że obok recepty leżał kieszonkowy kalendarz Zbigniewa Gierszewskiego. W nim natomiast ostatni przed śmiercią wpis: 29-09. Godz. 10. Kuch.

Ciemne chmury zaczęły zbierać się nad głową Julii Kucharskiej. Ale nie tylko nad nią. Na tym etapie lista podejrzanych była długa. I wyrodna siostra wcale nie zajmowała na niej pierwszego miejsca.

Morderczyni. Trzy pretendentki do tytułu

Cui prodest? Komu przyniosło to korzyść? Takie właśnie pytanie, wyznaczające tory dochodzeń już od czasów Seneki, zadawał sobie teraz prokurator Firstenberg. Na pierwszy ogień poszedł motyw rabunkowy. Ustalono, że w dniu morderstwa Gierszewski wybrał z banku 20 000 złotych w gotówce na pokrycie jednej ze swoich inwestycji. Wiedziało o tym przynajmniej kilka osób, mógł więc wiedzieć także jakiś bezwzględny rabuś. Gdyby tak jednak było, przestępca powinien napaść na biznesmena w ciemnym zaułku, od których roiło się w Warszawie. Tymczasem Gierszewski wpłacił ponownie pieniądze, a do domu wrócił tylko z paroma banknotami w kieszeni. Dopiero wtedy został zamordowany. Z gabinetu zniknął jego portfel, co mogłoby sugerować rabunek, ale prokurator szybko odrzucił taką wersję. Morderca musiał znać dom. Musiał też mieć klucz, dzięki któremu niepostrzeżenie wszedł do środka. A klucze do drzwi wejściowych, w których zamontowano anty włamaniowy zamek marki Yale, były tylko cztery.

Pierwszy posiadał sam Gierszewski. Drugi jego matka. Trzeci żona. Ostatni natomiast - służąca Maria Molenda.

Z nich wszystkich tylko Charlotta Gierszewska miała motyw do zabójstwa. Przed paroma miesiącami inżynier wykupił wysoką polisę na życie. W razie nagłej śmierci premię asekuracyjną w całości inkasowała właśnie małżonka. Co więcej, należała jej się w spadku jedna trzecia majątku. Nie to jednak miało decydujące znaczenie. Charlotta wydawała się idealnym materiałem na zbrodniarkę już z racji samego urodzenia.

W październiku 1938 roku III Rzesza zażądała od Polski zrzeknięcia się jakichkolwiek roszczeń wobec Gdańska oraz budowy eksterytorialnej drogi przez Pomorze. Stosunki sanacyjnego rządu z Hitlerem z każdym dniem stawały się coraz bardziej napięte, a Józef Beck już niedługo miał zacząć przygotowywać swoją słynną mowę o honorze. Tymczasem Charlotta Gierszewska - na własne nieszczęście - była Niemką. Z krwi i kości.

Gierszewski poznał ją w 1934 roku w Berlinie. On był wtedy bogatym inżynierem zaraz po studiach, odbywającym tournee po europejskich stolicach. Ona - zmysłową osiemnastolatką i sierotą po pruskim oficerze poległym bodaj w bitwie pod Verdun.

Momentalnie przypadli sobie do gustu i Charlotta już po paru tygodniach znajomości zgodziła się porzucić dotychczasowe życie, przeprowadzić się do Warszawy i zostać panią Gierszewską. Początkowo pożycie nasze by to idealne i bardzo szczęśliwe. Następnie jednak poczęło się psuć - stwierdzi przed sądem. W detale nie będzie chciała wchodzić, zasłaniając się ochroną prywatności: Mogłabym o intymnych tych sprawach mówić jedynie przy drzwiach zamkniętych. Już z tego krótkiego zdania oraz z innych przesłanek łatwo wywnioskować, że problemy narastały w sypialni. Niektórzy komentatorzy twierdzili, że Gierszewski był impotentem. To tłumaczyłoby zarówno małżeńskie niesnaski, brak potomstwa, jak i ponadprogramowe aktywności, którym Gierszewska zaczęła się oddawać zaraz po ślubie. W toku śledztwa wyszło na jaw, że ma nie jednego, ale kilku kochanków. Parę dni po śmierci męża poroniła nawet dziecko, o którym Gierszewski nic nie wiedział. W tym czasie osłabioną kobietą opiekował się niejaki porucznik K. oraz niezidentyfikowany cywil. Poza tym widywała się także z pewnym studentem.

Gierszewski miał świadomość, że nie jest jedynym. Jego kolega, Stanisław Czerejko, zezna przed sądem, że: Męczyła go kłopotliwa sytuacja z żoną, bo był to człowiek honorowy. Męczyła i wydawało się, że niedługo jego cierpliwość się skończy. Dawał żonie coraz mniej pieniędzy, myślał o rozwodzie. A wtedy przecież Charlotta już nic nie mogłaby po nim odziedziczyć. Premia asekuracyjna też zostałaby przepisana na kogo innego.

Prokurator Firstenberg nie miał wątpliwości, że konduita moralna wdowy jest odstręczająca, że już samo prowadzenie się czyni z niej podejrzaną. Ale nie tylko ono. Charlotta miała motyw, miała sposobność. Ponadto brakowało jej mocnego alibi, a parę dni przed morderstwem powiedziała swojemu kochankowi: Jeszcze będę bogata. Od pana dostanę pieniędzy!. Na dodatek uparcie opowiadała wszystkim, że w południe 29 września rozmawiała z mężem.

Tymczasem lekarz bezspornie ustalił, że zgon musiał nastąpić najpóźniej o jedenastej trzydzieści.

Tylko jednego Charlotta nie miała: pistoletu. A przecież broń, od której zginął Gierszewski, nie mogła się wziąć znikąd. I nie mogła rozpłynąć się jak kamfora zaraz po morderstwie.

Na informację, że jest główną oskarżoną, Gierszewska zareagowała histerią. Przyjaciel rodziny, Stefan Sykuł, relacjonował: Była wzburzona, płakała, spazmatycznie mówiła: "Boże drogi. Jakżebym ja mogła być przyczyną śmierci Zbyszka?". Zarazem jednak Gierszewska doskonale wiedziała, kogo należy obarczyć odpowiedzialnością. Była tego samego zdania co matka inżyniera. Jeśli ktoś zabił, to tylko Kucharska. Lub Kucharscy.

Lawina podejrzeń, padających z każdej możliwej strony, była zbyt wielka. Nawet jeśli prokuratorowi marzyło się wsadzenie za kraty niemieckiej wampirzycy, to należało wpierw sprawdzić także siostrę denata. I doprawdy było co sprawdzać.

Życiorys Julii Kucharskiej momentalnie skojarzył się prokuratorowi Firstenbergowi z biblijną przypowieścią o synu marnotrawnym. Tyle tylko, że w wersji uwspółcześnionej i do granic możliwości podkręconej. W historii tej zamiast syna występowała córka marnotrawna, wyrozumiały ojciec dawno nie żył, a przede wszystkim główna bohaterka nie miała w sobie za grosz skruchy.

Pierwszy akt opowieści przypadł na okres bezpośrednio po śmierci głowy rodziny - starego inżyniera Gierszewskiego, który zbił niezłą fortunę podczas odbudowy kraju po I wojnie światowej. Zostawił po sobie nie tylko gotówkę, ale też wielką luksusową kamienicę przy Lwowskiej 8 oraz okazały dwór w Konstancinie. Spadek po nestorze rodu został zgodnie z prawem podzielony na trzy części, pomiędzy wdowę Stanisławę, Zbyszka oraz Julię.

Ojciec umarł, kiedy Zbigniew był dopiero młokosem, studiującym za granicą i rzadko kiedy odwiedzającym rodzinny dom.

Julia, starsza o kilka lat, wydawała się jego istnym przeciwieństwem. Właśnie wyszła za mąż za dobrze prosperującego adwokata, ustatkowała się. Robiła wrażenie dojrzałej i odpowiedzialnej. Nikt więc nie był zaskoczony, kiedy Stanisława Gierszewska zdecydowała, że to właśnie Julia zajmie się całym rodzinnym majątkiem. Część należącą do matki dostała pod warunkiem, że aż do śmierci będzie jej wypłacać rentę. Z kolei spadkiem brata miała się opiekować do czasu, gdy ten wróci do kraju.

Początkowo sądzono, że Julia dobrze wywiązuje się ze swojej roli. Wprawdzie krewnych i znajomych raził jej ostentacyjny tryb życia, ciągłe podróże, hulanki i wyraźna rozrzutność, ale wszyscy tłumaczyli sobie, że widocznie nadzoruje majątek tak umiejętnie, iż ją na to stać. Dopiero po powrocie Zbyszka okazało się, że była to wyłącznie dobra mina do złej gry. Świeżo upieczony inżynier odkrył, że od początku go okradano. Kucharscy - bo za procederem stała nie tylko Julia, ale też jej mąż Wiesław, rzekomo mecenas o nieposzlakowanej reputacji - wypłacali mu wyłącznie niewielki procent zysków, a całą resztę przejadali. W tym samym czasie z podobnymi zarzutami wystąpił także stryj Zbyszka, Stanisław Gierszewski. On również na stare lata powierzył swój majątek Kucharskim. Nie zobaczył go więcej na oczy, nie mówiąc nawet o obiecywanych krociowych zyskach. Wszystko poszło na nowe samochody, wycieczki i wystawne życie Julii.

Wściekły Zbigniew powiedział wreszcie "dość". Zażądał sprzedaży całego domu przy Lwowskiej 8, poza jednym mieszkaniem zajmowanym przez niego i matkę. Kamienica była nie tylko stosunkowo nowa i dobrze utrzymana, ale też naprawdę olbrzymia. Od frontu wyglądała niepozornie, jednak jasne podwórze okalały trzy rozległe skrzydła wraz ze starą powozownią. Obecnie, po powojennej przebudowie, kamienica mieści ponad czterdzieści mieszkań, co samo w sobie potwierdza, jak wielka jest to nieruchomość. Na dodatek ma świetną lokalizację, tak więc z jej sprzedażą nie było najmniejszych problemów. Rodzeństwo pożegnało się z dziedzictwem Gierszewskich i podzieliło kwotą 450 000 złotych.

Przez kilka miesięcy był spokój. Zbigniew umiejętnie zainwestował swoją część środków i stał się człowiekiem bardzo zamożnym. Julia przeciwnie - nagły dopływ gotówki spożytkowała na jeszcze bardziej hulaszcze życie i jej konto bankowe szybko zaczęło świecić pustkami. W tej sytuacji przestała płacić matce rentę i razem z mężem zaczęła szukać nowego przekrętu, na którym mogłaby się wzbogacić. Zresztą oboje byli już na tym etapie ekspertami od finansowych machlojek, a lista ich wybryków rosła w zastraszającym tempie.

Najpierw Kucharska pozbyła się swoich udziałów w drugiej rodzinnej nieruchomości - w willi w Konstancinie. Sprzedała je na wolnym rynku, ale tego było jej mało. Jednocześnie zaproponowała więc Zbyszkowi, że odda mu swoją część dworu za 10 000 złotych. Inżynier zgodził się, dał jej pieniądze i dopiero przy próbie dokonania wpisu notarialnego odkrył, że dom... ma już innego właściciela.

Tego było za wiele. Jak poinformują "Ostatnie Wiadomości Poranne": Gdy sprawa podwójnej sprzedaży wykryła się, Kucharska nie chciała bratu pieniędzy oddać, wobec czego ten wystąpił do sądu. Jednocześnie Kucharską pozwała także matka, o której pani adwokatowa zupełnie zapomniała, po wydaniu całego wyłudzonego od staruszki spadku. Oba procesy toczyły się jeszcze we wrześniu, i to właśnie w związku z nimi Kucharska była częstym, choć niemile widzianym gościem przy Lwowskiej 8.

Jednocześnie zdobywała pieniądze, gdzie tylko się dało. Zaciągała pożyczki, których nigdy nie spłacała. Wyłudzała pieniądze na rzekome inwestycje, po czym zrywała kontakt z wierzycielami. Kupiła na kredyt drogą maszynę do pisania i natychmiast ją odsprzedała, a rat nigdy nie zaczęła nawet spłacać. Bez pytania wzięła też kredyt na nazwisko swojej matki. I to na niemałą kwotę - 14 500 złotych. Zdarzyło jej się nawet okraść własną służącą na kilkaset złotych! Jej mąż postępował dokładnie tak samo. Raz na przykład wziął od jakiegoś nieszczęśnika 5000 złotych w zamian za obietnicę, że przyjmie go na aplikację adwokacką. Następnego dnia już o nim nie pamiętał. Przy innej okazji wcisnął kontrahentowi nieruchomość obciążoną wielką hipoteką, zarzekając się przy tym, że nic nie trzeba sprawdzać, bo przecież on jako adwokat na pewno by człowieka nie oszukał. Prawda była taka, że kantował na potęgę, a adwokatem był już tylko z nazwy.

Wokół szyi Kucharskiej zaciskała się powoli pętla. Coraz częściej nachodzili ją komornicy, a nawet smutni panowie gotowi łamać dłużnikom palce. Na wszystkich miała jeden sposób: groziła, że popełni samobójstwo, histeryzowała, chwytała za żyletki, a raz połknęła nawet jakiś podejrzany proszek. I egzekutorzy przynajmniej na chwilę odpuszczali. Ona natomiast zaraz leciała do brata, by ten, pomimo wszystkich nieporozumień, dał jej trochę pieniędzy.

Gierszewskiemu zdarzało się ulegać, bo przecież zagrożony był także jego honor. Ale sytuacja po tygodniu wracała na stare tory. Kucharska wciąż balangowała i topiła majątek w dzierżawie luksusowego dworu w Komorowie. Brat mówił o niej delikatnie, że to kobieta postępująca w wielu sprawach nieetycznie. O Kucharskim natomiast miał zdanie, że to osobnik myślący raczej o ostrygach i Monte Carlo i w ogóle mający życiowe nastawienie o charakterze restauracyjno-brydżowym.

Stanisława Gierszewska była dużo mniej subtelna w swoich ocenach. Kiepsko sypiała i podobno w nocy zdarzało jej się zakradać na klatkę schodową kamienicy, w której mieszkali Kucharscy. Na wszystkich ścianach bazgrała jaskrawą farbą: Kucharscy złodzieje! Kucharscy złodzieje! Julia też potrafiła się odgryźć. Jeśli akurat nie szła do brata na żebry to i jego, i matkę nazywała krótko: Dwa wściekłe psy!.

Motyw Kucharskiej do morderstwa był jasny. Gdyby to ona zabiła Gierszewskiego, można by powiedzieć, że winnych było w rzeczywistości trzech: ona sama, smażona cebula, przez którą Maryna nic nie usłyszała, oraz Napoleon. Tak, ten Napoleon. Cesarz Francuzów zmarły sto siedemnaście lat wcześniej.

Odważny (i wbrew plotkom rozsiewanym przez Anglików całkiem postawny) Francuz nie tylko podbił pół Europy, ale też wprowadził w życie niezwykle postępową jak na początek XIX wieku reformę prawa cywilnego. Jego kodeks, z różnych względów, przetrwał w Polsce w niemal niezmienionej formie aż do czasów Bolesława Bieruta. Ani rosyjski zaborca, ani niepodległe władze II Rzeczypospolitej nie zdecydowały się porywać z motyką na słońce i w efekcie Polacy wciąż dziedziczyli po sobie tak, jak to wymyślił Bonaparte. On natomiast zaplanował osobliwy system, stawiający w pierwszej kolejności na dzieci, a w drugiej - na rodzeństwo.

Zgodnie z pierwotną wersją Kodeksu Napoleona, przyjętą także na ziemiach polskich, w przypadku braku potomstwa cały majątek zmarłego otrzymywali jego bracia i siostry. Żyjący rodzice byli pomijani przy dziedziczeniu, podobnie jak wdowa lub wdowiec. Później nieznacznie złagodzono tę zasadę, ale co do pryncypiów została zachowana. W efekcie po śmierci Gierszewskiego aż połowa majątku należała się jego siostrze. Tylko po jednej czwartej miały otrzymać Charlotta i Stanisława Gierszewskie. Tak oto rzymska zasada cui prodest, której tak bardzo ufał prokurator Firstenberg, obciążała przede wszystkim Kucharską. Bądź co bądź, polisa ubezpieczeniowa była niczym w porównaniu z połową majątku zamożnego inżyniera.

Firstenberga wciąż jednak męczyła myśl, że jest jeszcze trzecia kobieta wiedząca zdecydowanie zbyt dużo o całej sprawie. Tajemnicza donosicielka, która zaraz po przerwanym pogrzebie telefonicznie ostrzegła Charlotte przed Kucharską. Gazety snuły różne domysły na jej temat. "Ostatnie Wiadomości Poranne" były zdania, że to pewnie któraś z lokatorek domu przy ulicy Lwowskiej 8, która widziała przypadkowo wchodzącą i wychodzącą Kucharską. "Gazeta Gdańska" wyraziła pogląd wprost przeciwny. Jeśli ta kobieta o zabójstwie prędzej wiedziała niż zabójstwo ujawniono i jeszcze prędzej zaalarmowała policję, to najwidoczniej miała związek z mordercą. Albo nawet sama zabiła Gierszewskiego, a następnie podjęła próbę obciążenia najbardziej znienawidzonego członka rodziny.

Ta ostatnia interpretacja musiała się wydać Firstenbergowi kusząca. Przecież wyłącznie ludzie winni boją się kontaktu z władzami! Niestety, anonimowa donosicielka nie tylko się bała, ale też wiedziała, jak uniknąć wykrycia. Na tym etapie żaden ślad nie prowadził w jej kierunku.

Tajemnica zaginionego pistoletu

Przodownik Marian Generowicz otrzymał jasne wytyczne: Kucharskich przesłuchiwać osobno. Prywatnie uważał, że jest to zupełna strata czasu. Od morderstwa minęło już dobre parę dni i jeśli Kucharscy maczali w nim palce, to zdążyli sto razy ustalić i przećwiczyć wspólną wersję wydarzeń. Z prokuratorem nie wypadało się jednak kłócić i Generowicz zrobił, jak kazano.

Kucharska przyjęła go bardzo nerwowo. Nie zdążył jeszcze zadać żadnego pytania, a ona już darła się wniebogłosy:

- Ta szwabica zeznaje! Na pewno to jest powód rewizji u mnie!.

Chodziło jej oczywiście o Gierszewską, ale była w błędzie. Przesłuchanie Kucharskich i rewizję w ich nieruchomościach zarządzono, ponieważ u Gierszewskiej nie znaleziono narzędzia zbrodni. Nie dlatego, że ktoś uwierzył w słowa Niemki.

- Czy jest pani łub pani mąż w posiadaniu broni palnej? - zapytał Generowicz.

I wtedy nastąpiło coś zupełnie niespodziewanego. Kucharska odpowiedziała stanowczo, że w ich domu nie ma i nigdy nie było żadnego pistoletu. Kiedy jednak to samo pytanie Generowicz zadał Wiesławowi Kucharskiemu, ten z marszu przyznał, że pistolet ma. I że w tej chwili znajduje się w mieszkaniu jego sekretarki Barbary Jackowskiej.

- Udałem się więc - zezna policjant - do mieszkania panny Jackowskiej. Z początku nie odpowiadała na moje pytania, chcąc porozumieć się telefonicznie z Kucharskim. Gdy przystąpiłem do rewizji, Jackowska wskazała mi, że rewolwer jest w kieszeni jej płaszcza. Powiedziała, że zabrała go Kucharskiemu z szuflady dla żartu.

Wyjaśnianie, na czym rzekomo miał polegać ten dziwaczny dowcip, zajęło kolejne pół godziny i doprowadziło donikąd. Piękna, ale chyba niezbyt rozgarnięta Jackowska plątała się w zeznaniach. Kompletnie do niej nie docierało, że kradnąc komuś broń i paradując z nią po mieście, złamała kilka różnych przepisów prawa karnego. Generowicz słuchał jej cierpliwie i z każdą chwilą utwierdzał się w przekonaniu, że sekretarka nieudolnie kryje swojego szefa oraz jego żonę. Najwidoczniej Kucharscy sami poprosili ją o to, by przechowała ich pistolet.

Jackowska zachowała się wobec nich zaskakująco lojalnie. Nie powiedziała nic, co mogłoby obciążyć Julię lub Wiesława. Jeśli jednak liczyła na wzajemność, to czekało ją gorzkie rozczarowanie. Kiedy tylko Kucharska dowiedziała się, że policja odnalazła pistolet w mieszkaniu sekretarki, zrzuciła wszystkie podejrzenia właśnie na nią. Wyznała Firstenbergowi, że Wiesław już od dawna miał romans z Jackowską, która ze swojej strony usilnie namawiała go do wytoczenia sprawy rozwodowej. Najwidoczniej w końcu nie wytrzymała i wzięła sprawę w swoje ręce - zamordowała Gierszewskiego, a następnie wrobiła w tę zbrodnię Bogu ducha winną ofiarę zdrady małżeńskiej!

Niespodziewanie atak na Jackowską wsparła także Charlotta Gierszewska. Po dłuższym zastanowieniu doszła do wniosku, że tajemnicza kobieta, która dzwoniła do niej po pogrzebie, miała głos bardzo podobny do sekretarki szwagra. Zresztą kto wie, czy do takiego zeznania nie namówili jej śledczy, pragnący wreszcie przyskrzynić którąś z podejrzanych osób.

Sama Jackowska do żadnego morderstwa nie zamierzała się przyznawać. Ochoczo natomiast opowiadała o wielkiej miłości łączącej ją z Wiesławem Kucharskim. Machlojki adwokat robił ze swoją rozrzutną żoną, ale po cielesne rozkosze przychodził właśnie do młodszej o dobre dziesięć lat Basi. Poznali się przed trzema laty w Zakopanem. On przyjechał na urlop, ona pracowała akurat jako kierowniczka pensjonatu.

- Zwierzyłam mu się wtedy, że chciałabym pracować w Warszawie - zezna Jackowska.

Kucharski spełnił jej życzenie i po wymianie wielu płomiennych listów zaprosił ją do siebie. Najpierw była sekretarką, ale szybko zaczęła uważać się za pełnoprawną narzeczoną i nawet mieszkała dokładnie naprzeciwko domu Kucharskich. Tak, by Wiesiek nie miał do niej zbyt daleko.

Gazety będą w najlepsze zżymać się na moralne bagno, jakim okazało się życie jednej z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych rodzin inteligenckiej Warszawy. Każdy tu za wyjątkiem nieboszczyka prowadził podwójne życie. Kucharski miał przyjaciółkę, Kucharska przyjaciela. Słowem bagno! - zawyrokują "Ostatnie Wiadomości Poranne". Ale nie będą mieć racji, bo w toku dochodzenia okaże się, że także ofiara - dotąd uznawana za człowieka o nieskalanej reputacji - miała grzeszki na sumieniu. Może i w towarzystwie żony Gierszewski był impotentem, ale nie przeszkadzało mu to w utrzymywaniu kontaktów z całym zastępem prostytutek. Często odwiedzał niejaką Marię Chaberę. Stanisławę Popowską pseudonim "Wanda" kilka razy zapraszał do siebie na noc, nie przejmując się w ogóle obecnością matki. Z inną prostytutką zdarzyło mu się nawet procesować o rzeczy, które ukradła mu w taksówce.

Poza tym tajemnicą poliszynela był fakt, że po wszystkich przejściach z siostrą zaczął o wiele za często zaglądać do kieliszka.

Byłoby smutną pointą rozbitego życia, gdyby zginął z ręki nawet nie własnej kochanki, ale konkubiny swojego znienawidzonego szwagra. Tak się jednak nie stało. Może i Jackowska wydawała się mocną kandydatką do tytułu morderczyni, jednak zdołała przedstawić przekonujące alibi. Także Charlotta Gierszewska i Wiesław Kucharski ostatecznie oczyścili się z zarzutów, niezbicie udowadniając, że w chwili morderstwa przebywali w innej części miasta. Jak na ironię, Charlotte przed dalszym oskarżeniami uratował jeden z jej romansów. W chwili morderstwa była akurat w zatłoczonej kawiarni ze swoim amantem, porucznikiem K.

Policja miała już tylko jedną podejrzaną - Julię Kucharską. I co ważniejsze, miała też w ręku pierwszy namacalny dowód. Kaliber pistoletu znalezionego u Jackowskiej zgadzał się. To mogła być broń, z której zabito Gierszewskiego. Szybko ustalono, że do mieszkania sekretarki trafiła już po morderstwie. Trzeba było jeszcze przeprowadzić analizę rusznikarską, a tymczasem prokurator Firstenberg skupił całą swoją uwagę na Kucharskiej.

Szybko ustalił, że Julia zachowywała się podejrzanie nie tylko w dniu śmierci brata, ale w zasadzie bez przerwy od tamtej pory. Podczas pogrzebu była gadatliwa i niespokojna. Zachowywała się inaczej, aniżeli chwila nakazywała - stwierdziła żona jednego z kolegów Gierszewskiego, pani Pigłowska. Inżynier Tworkowski zeznał z kolei, że w drodze na cmentarz zamiast utrzymywać żałobę, mówiła od rzeczy o jakimś wściekłym psie, który kogoś pokąsał. Dopiero w kaplicy przybrała minę bolejącej siostry i głośno lamentowała: Zbyszku, dlaczegoś odszedł?! Wielu świadków zanotowało także jej postawę po nagłym przerwaniu pogrzebu: Miała oczy błyszczące, suche, rozbiegane.

Co ważniejsze, w przerwach pomiędzy kolejnymi wybuchami płaczu znalazła dostatecznie dużo czasu, by obdzwonić wszystkich znajomych adwokatów w sprawie szybkiego uzyskania spadku po bracie. Pierwszy taki telefon wykonała, jeszcze zanim w ogóle udała się na ulicę Lwowską, by zobaczyć martwe ciało Zbyszka. W dniu pogrzebu dawno już wszystko miała poukładane i nawet złożyła odpowiednią sprawę w sądzie o podział majątku. Później dzwoniła do mecenasów już tylko z jednym pytaniem. Jak zabrać spadek matce i Charlotcie Gierszewskiej? Czy muszą umrzeć, żeby dostała także ich część?

Wszystko to źle świadczyło o Kucharskiej, ale tak naprawdę obciążał ją tylko brak alibi oraz... nieudolne próby sfabrykowania go. Od początku upierała się, że cały poranek 29 września spędziła w swoim dworze w Komorowie. Dobre 18 kilometrów od miejsca zbrodni. Zeznanie bez wahania potwierdziła jedyna towarzysząca jej rzekomo osoba: jej służąca, pani Rafalska. Problem polegał na tym, że cały szereg świadków znał zupełnie inną wersję. Sąsiedzi Kucharskiej, nie przepadający za opryskliwą nuworyszką, z miejsca oświadczyli, że wcale nie było jej rano w domu, a przyjechała dopiero około trzynastej, od strony Warszawy. Jakby tego było mało, dozorca domu Kucharskiej doskonale pamiętał, że pani opuściła rezydencję około dziewiątej trzydzieści i pojechała do miasta. Dawało jej to idealne pole manewru: mogła dojechać na umówione spotkanie z bratem, zabić go, a następnie wrócić do Komorowa pociągiem podmiejskim odchodzącym o 12.05 z przystanku przy ulicy Nowogrodzkiej. Podobno ktoś ją nawet widział w wagonie kolejki, choć policji nie udało się zweryfikować tej pogłoski. Nie udało się też znaleźć nikogo, kto zaobserwowałby, jak Kucharska wchodzi do domu przy Lwowskiej 8, a następnie go opuszcza. Pech chciał, że akurat tego dnia drzwi wiodące z bramy na klatkę schodową były otwarte w związku z jakimś remontem. Normalnie pilnował ich dozorca, którego ten jeden jedyny raz zabrakło.

Mimo braku świadków zbrodni prokurator zdecydował, że nie można już dłużej zwlekać. Kucharska została aresztowana pod zarzutem morderstwa skrytobójczego. Zwlekać nie zamierzała także matka Julii. Niezrażona rozwojem wypadków wciąż ciągnęła swoją sprawę sądową o dożywotnią rentę. Tym razem miała naprawdę niezłe karty w ręku. Czy można wyobrazić sobie lepszy dowód na brak właściwej troski ze strony córki niż fakt, że jest ona morderczynią rodzonego brata? Wydział cywilny Sądu Okręgowego najwidoczniej zgodził się, że to mocna argumentacja, bo nakazał Kucharskiej wypłatę 200 złotych miesięcznie oraz 3300 złotych tytułem zaległej renty. Zwycięstwo moralne było niewątpliwie po stronie Stanisławy Gierszewskiej, ale finansowe niekoniecznie. Domagała się nie 3000, a 27 000. Kto wie, może sąd zdecydował się na łagodny wyrok, żeby Kucharskiej starczyło jeszcze na adwokatów w procesie karnym?

Wynajęła ich aż trzech, i to najlepszych w mieście: mecenasów Drobniewskiego, Nowodworskiego i Wassenberga. Na razie nie było jeszcze wiadomo, jak trudne okaże się ich zadanie. Wszystko zależało od wyników analizy rusznikarskiej.

Zaraz po aresztowaniu Kucharskiej "Ilustrowany Kuryer Codzienny" bardzo krótko wyjaśnił, na czym polega takie badanie: Rusznikarze po wystrzeleniu z zakwestionowanej broni kilku pocisków badają ślady na pocisku. Przez porównanie owych śladów ze śladami, znalezionymi na pocisku wyjętym z mózgu zamordowanego, będzie można ustalić, czy z tego rewolweru padł morderczy strzał. Więcej szczegółów zdradzał artykuł opublikowany parę lat wcześniej przez "Tajnego Detektywa". W tekście Kula jako środek dowodowy dziennikarze tłumaczyli:

 

Na powierzchni [każdej wystrzelonej] kuli znajdujemy rozmaite wgłębienia, szramy, rysy i rowki. Cały ten rysunek występuje z tego powodu, że kula, przechodząc przez lufę broni, silnie się ociera o jej wewnętrzną powierzchnię i odtwarza rozmaite nierówności (...). Te nierówności są ściśle indywidualne, swoiste dla każdej lufy, każdej broni, i są one zupełnie różne w szeregu sztuk broni nawet tego samego gatunku, kalibru, tej samej fabryki, a nawet tej samej serii broni.

 

Według kryminalnego tygodnika wystarczyło przenieść odkryte na kulach wgłębienia na papier, porównać dwa takie rysunki i praca skończona. Nawet gołym okiem widać, czy kule pochodzą z tej samej lufy. Niestety, rzeczywistość wcale nie wyglądała tak różowo. Bez dostępu do fotografii w wysokiej rozdzielczości i do nowoczesnej aparatury pomiarowej rusznikarze musieli opierać się na własnych zmysłach i zwyczajnych przypuszczeniach. Tak było też w sprawie Kucharskiej. Kiedy po wielu tygodniach wyniki analizy wreszcie nadeszły, żądna krwi publika była wyraźnie zawiedziona. Biegli doszli do wniosku, że pistolet Kucharskiej prawdopodobnie jest narzędziem zbrodni. Wprawdzie prawdopodobieństwo to ocenili aż na 90%, ale na okrągłe 100% nie chcieli się zgodzić. Bez choćby jednego twardego dowodu i przyznania się oskarżonej do winy, warszawiaków czekało niecodzienne widowisko. Wielki proces poszlakowy. Prawdopodobnie największy w stolicy od odzyskania niepodległości.

Ogarnięte febrą pasożyty

Codziennie do prokuratora prowadzącego śledztwo zgłasza się około 100 osób, pragnących złożyć swoje zeznania w sprawie morderstwa -informował w ostatnich dniach października "Orędownik". Oczywiście te zeznania w zdecydowanej większości okazywały się bezużyteczne. Mimo to sama ich liczba robiła wrażenie. Wydawało się, że każdy bez wyjątku mieszkaniec Śródmieścia chce dodać coś od siebie - choćby fakt, że w dniu morderstwa nie widział Kucharskiej i nie wie nic na jej temat.

Na szczęście także liczba wartościowych poszlak rosła z każdym dniem. Dbała o to armia kilkudziesięciu policjantów, których Firstenberg zaangażował w śledztwo, kiedy stało się już jasne, że to Kucharska jest morderczynią. Funkcjonariuszy było chyba aż zbyt wielu. Co rusz wchodzili sobie w drogę, ale w gruncie rzeczy trudno się dziwić nadgorliwości prokuratora. Ze wszystkich sił starał się ukryć wstydliwy fakt, że w pierwszych dniach sami policjanci - a przede wszystkim nieudolny do granic możliwości dzielnicowy Lipiński - zatarli ślady i przegapili morderstwo.

Początek procesu wyznaczono na 17 kwietnia 1939 roku. Prasa raz jeszcze ekscytowała się liczbami. Dziesięć grubych tomów z dokumentacją śledztwa, pięćdziesięciostronicowy akt oskarżenia, stu trzydziestu sześciu świadków wezwanych do złożenia zeznań przed sądem, a do tego zapowiedź, że proces potrwa aż trzy tygodnie. Trudno było nawet przypomnieć sobie równie złożone sprawy kryminalne. W przypadku Zajdlowej sąd potrzebował tylko jednego dnia, by skazać morderczynię. W procesie Woronieckiej dwóch. "Głos Poranny" stwierdził, że rusza proces na miarę sprawy Gorgonowej, a może nawet przewyższający ją charakterystycznym podłożem obyczajowym. Także "Warszawski Dziennik Narodowy" pisał, że to jeden z najciekawszych procesów kryminalnych ostatnich lat. I trudno się nie zgodzić. Gdyby nie napięta sytuacja polityczna w Europie, przyspieszenie przygotowań do wojny i zamknięcie "Tajnego Detektywa", sprawa Kucharskiej z łatwością przyćmiłaby nudną na jej tle zbrodnię w Brzuchowicach. Potencjał medialny miała potężny. Po prostu zabrakło odpowiednich warunków.

Zresztą te warunki, które panowały w schyłkowej atmosferze 1939 roku, znalazły jasne odbicie podczas procesu Kucharskiej. Trudno o lepszy przykład niż notka zamieszczona 30 kwietnia na pierwszej stronie tygodnika "Prosto z Mostu". Dziennikarze biadolili w niej, że w Polsce brakuje należnej dyscypliny. I przyznawali, że z zazdrością myślą o państwach totalnych, takich jak chociażby III Rzesza, bo tam gazetom nie pozwala się żerować na sensacji i kolportować plotek. A gazety rzeczywiście żerowały, jak tylko mogły. Jeśli coś nie zmieniło się ani na jotę od czasu procesów Woronieckiej i Gorgonowej, to fascynacja zepsuciem toczącym najwyższe warstwy społeczeństwa. Dwutygodnik "Nowe Życie" grzmiał w majowym numerze:

 

Mamy przed sobą środowisko zamożnej inteligencji i plutokracji. Dobrobyt, intratne posady, kwoty spadkowe sięgające wielu dziesiątków tysięcy, czeki, umowy, całe sterty weksli. Ma się wrażenie, że [tymi] ludźmi trzęsie jakaś dziwna febra (...). Febrze posiadania towarzyszy febra trwonienia pieniędzy w lokalach rozrywkowych lub przy stole karcianym. Życie rodzinne w tym środowisku wygląda wręcz posępnie: oziębłość lub wrogość w stosunku matki do córki, siostry do brata. Już nie trójkąty, lecz wieloboki małżeńskie, a jako uzupełnienie - pospolite przygody erotyczne, sowicie opłacane gotówką.

 

Autorka - nie autor, bo artykuł wyszedł spod pióra kobiety, Zofii Mścisławskiej - z pasją pisała o atmosferze chciwości, zakłamania, o zwierzęcym egoizmie cechującym Kucharską i całą jej pasożytniczą kastę ludzi zamożnych. O tym wszystkim, co stało się wylęgarnią morderstwa obmyślonego podług klasycznych wzorów powieści kryminalnej. Ludzie chcieli zobaczyć te rzekome pasożyty na własne oczy i sala Sądu Okręgowego raz jeszcze pękała w szwach. Nie tylko pierwszego dnia, ale też przez kolejne tygodnie żmudnego procesu.

Na początkowych rozprawach jeszcze nic nie było pewne. Świadkowie, wzywani jeden po drugim, po kilkudziesięciu każdego dnia, prezentowali wycinki historii nijak niedające się złożyć w spójną całość. Przez chwilę wydawało się nawet, że szala sprawiedliwości przechyla się na stronę Kucharskiej i że lada moment kobieta wyjdzie na wolność. Było to w trzecim dniu procesu, gdy posłaniec Spaczyński niespodziewanie rzucił podejrzenie na służącą Marynę.

Wyjaśnił, że przed wpuszczeniem go do domu w dniu morderstwa, dziewczyna zdjęła łańcuch, który od wewnątrz zabezpieczał drzwi frontowe. Kłóciło się to z wersją, według której Kucharska niezauważona weszła do domu, zabiła Gierszewskiego i umknęła przez główne drzwi. Zbrodniarka nie mogła przecież zawiesić za sobą łańcucha już po opuszczeniu mieszkania! Wątpliwości zasiane przez Spaczyńskiego spotęgowało jeszcze zeznanie nieszczęsnego doktora Korzęckiego. Służąca Molenda interesowała się bardzo [badaniem zwłok] i zwróciłem jej nawet na to uwagę - stwierdził pod przysięgą.

Nagle w obiegu publicznym zaczęła funkcjonować zupełnie nowa wersja wydarzeń: z krwiożerczą służącą w roli głównej. Dopiero nazajutrz pracownica Gierszewskich wytłumaczyła wszystkie wątpliwości. Zarzekała się, że łańcuch założyła bezpośrednio przed otwarciem drzwi. Inni świadkowie potwierdzą, że robiła tak zawsze w obawie przed nieproszonymi gośćmi, jeśli podchodząc do drzwi, zauważała, że nie są zabezpieczone. Sąd szybko zarzucił ten nowy, ślepy trop, ale plotki już krążyły po mieście. Widzowie natomiast mieli mętlik w głowach.

Prawdziwa sensacja nastąpiła jednak dopiero piątego dnia. Dotąd wszystko mogło się zdarzyć, nawet wyrok uniewinniający. Ale nie po tym, jak prokurator ogłosił, że ma świadków, którzy mogą potwierdzić, że to Kucharska zabiła. I to jakich świadków!

Jako pierwszy zeznawał Bronisław Mosiejczuk. Jego pojawienie się na sali wzbudziło głośne szmery wśród publiczności. Nie był to żaden szanowany obywatel, ale drobny złodziejaszek i doskonale znany policji paser. Niezrażony pomrukami zebranych zaczął opowiadać, że:

 

(...) pamięta dokładnie dzień 29 września, gdyż w tym dniu był w sądzie odwoławczym w swojej sprawie. Rano udał się na ulicę Lwowską, gdyż chciał wyszukać swojego klienta, którego nie pamiętał dokładnie nazwiska, a wiedział, że on na tej ulicy mieszkał. Zachodził więc do poszczególnych domów, sprawdzając listy lokatorów.

 

- Dochodząc do bramy domu numer 8 - wyjaśniał świadek - zapaliłem papierosa. Gdy skręcałem do bramy, w tym momencie wyskoczyła z bramy ta pani. Zaintrygowało mnie to, bo wyglądało, jakby ją kto gonił. Ani sąd, ani prokurator, ani nikt spośród zebranych nie miał wątpliwości, że Mosiejczuk z całą pewnością nie posiadał żadnych klientów w luksusowych kamienicach na Lwowskiej. Cwaniak wykręcał pewnie jakiś własny numer, akurat gdy wpadł na dużo poważniejszą przestępczynię. Zdążył jej się przypatrzyć i kilka tygodni później zgłosił to policji, pewnie w nadziei, że prokurator złagodzi mu w zamian wyrok w jego własnej sprawie. Kucharską rozpoznał już raz na komendzie, gdzie pokazano mu ją razem z pięcioma innymi kobietami. W sądzie złożył tylko odrobinę mniej stanowcze zeznanie:

- Mogę powiedzieć, że rozpoznaję ją w 90 procentach! Wiarygodność świadka budziła oczywiście uzasadnione wątpliwości. Właśnie dlatego jako kolejną wezwano pannę Rafalską -służącą Kucharskich. W październiku stanęła ona murem za chlebodawczynią, potwierdzając jej fałszywe alibi. Wystarczyło jednak, że spędziła kilka dni w areszcie, a zaraz rozwiązał jej się język i wróciła pamięć.

Przed sądem złożyła bardzo szczegółowe zeznania. Przedstawiła wiele rozmów, które toczyły się w czterech ścianach willi w Komorowie. Szczególne wrażenie na sali wywołało zdanie wypowiedziane rzekomo przez Kucharską 29 września wieczorem, po powrocie z domu już nieżyjącego brata.

- Potwierdziła mi, że Gierszewski popełnił samobójstwo wskutek tego, że został zarażony chorobą weneryczną przez żonę - relacjonowała Rafalska.

Służąca lubiła podsłuchiwać i do jej uszu dotarła także rozmowa pomiędzy Kucharskimi. Wiesław pytał ponoć żonę: Lusieńko, czyś ty to zrobiła? Julia odpowiedziała na to konspiracyjnym tonem, przykładając palec do ust: Tak, ale nic nie mów!.

Kiedy pani została już aresztowana, Kucharski wpadł rzekomo w czarną rozpacz.

- Spytałam go się, dlaczego płacze, gdyż chciałam go pocieszyć - zeznawała służąca. - Odpowiedział: "Wszystko przepadło i cały spadek już przepadł. Przecież morderca nie może dziedziczyć!" Zapytałam się p. Kucharskiego, czy pani przyłożyła do tego rękę. Odpowiedział mi "tak" i sam położył palec na ustach na znak milczenia.

Oczywiście przed sądem Kucharscy zaprzeczyli, by którakolwiek z tych rozmów miała miejsce. Słowo przeciw słowu, nic więcej. A niestety, Rafalska - podobnie jak Mosiejczuk - nie była zupełnie wiarygodnym świadkiem. Fakt, że zdanie zmieniła dopiero po odsiadce w areszcie, mógł wzbudzać uzasadnione wątpliwości sędziów. Bądź co bądź, polscy policjanci nie słynęli z dobrego traktowania aresztantów i kulturalnego prowadzenia przesłuchań. Prokurator Kazimierz Rudnicki, znany między innymi z procesu Zyty Woronieckiej, pisał we wspomnieniach wydanych po wojnie: Wiadomo, że policja biła. Biła w celu wydobycia przyznania się do winy, w celu wykrycia osób będących w jakimkolwiek związku z dokonanym przestępstwem, w celu wydania rzeczy zdobytych zabójstwem czy kradzieżą. Była to zwyczajna, używana na co dzień metoda śledcza. I trudno uwierzyć, że wobec kobiet jej nie stosowano.

Prokurator Firstenberg miał jednak jeszcze trzeciego, asa w rękawie: Wiesława Kucharskiego. Nawet on odwrócił się od żony, kiedy dostrzegł, że grunt pali jej się pod nogami i że na żaden spadek nie można już liczyć. Wprawdzie nie zgodził się otwarcie zeznawać przeciwko Julii, ale sam podrzucił władzom ostatni brakujący element układanki. Klucz do zamka marki Yale, którego Kucharska potrzebowała, by dostać się niezauważenie do domu Gierszewskich.

Kilka dni przed aresztowaniem Julia sprzedała komplet mebli niejakiemu Jerzemu Jurczykowi. Wewnątrz kredensu nabywca znalazł klucz niepasujący do żadnej z szafek - ewidentnie od zamka antywłamaniowego. Pomyślał, że właściciele go zgubili, więc natychmiast zadzwonił do Kucharskich. Odebrał Wiesław, uprzejmie podziękował za informację, a już po piętnastu minutach do Jurczyka telefonował prokurator Firstenberg.

- Zdębiałem, słysząc, że mówi prokurator - zeznawał Jurczyk na procesie. - Zrozumiałem, że jeżeli ten kluczyk obciąża Kucharską, to dziwne, dlaczego mąż doniósł o tym prokuratorowi, a mógłby to przecież zrobić tylko on!

Na tym nie koniec. Kucharski nakierował też władze na pochodzenie pistoletu. Okazało się, że Julia odebrała go ze sklepu Łowiec dopiero 27 września, wtedy też zakupiła naboje. Nazajutrz poprosiła męża o instruktaż, a 29 września Gierszewski padł rażony kulą wystrzeloną z tego samego modelu, a najpewniej z tego samego egzemplarza broni.

Oblicze zbrodni

Prokurator Firstenberg rozpoczyna swoją mowę oskarżycielską. Odmalowuje przebieg zbrodni, który teraz wydaje się już zupełnie jasny. Setki elementów kryminalnej zagadki, złożone w całość przez utalentowanego prawnika, tworzą obraz pozbawiony jakichkolwiek luk i niedopowiedzeń. Tak czytelny, jakby pochodził od naocznego świadka lub samej zabójczyni.

Kucharska stawiła się na spotkanie. Wprawdzie była spóźniona, ale przyzwyczajony do jej wybryków Gierszewski czekał cierpliwie w gabinecie. Nie zeszli się na rozmowę jak serdeczni przyjaciele, a przecież są bliscy, lecz nieufni, nieustępliwi, zimni i obojętni - stwierdzi sąd, uzasadniając wyrok, który za moment zapadnie.

 

Z jednej strony młodszy brat zamożny, z drugiej siostra, która znajduje się u kresu możliwości. Prosi o względność, przedstawia swoją sytuację, być może prosi o pożyczkę, być może grozi samobójstwem. Rzuca ostatnie swe argumenty, los swój oddała w ręce brata, który słucha machinalnie, bawiąc się piórem. Wreszcie padają słowa odmowy, z których każde ma ciężar kamienia, miażdżącego wszelkie nadzieje. Stawia wszystko na ostatnią kartę życiową i wszystko przegrała. Nienawiść do brata kształtuje decyzję.

Pod pretekstem rozmowy kieruje kroki do telefonu [wiszącego na ścianie za biurkiem]. Podnosi słuchawkę i, stojąc poza fotelem brata, oddaje strzał w głowę. Jeden strzał z tak bliskiej odległości wystarcza.

 

Nie wiadomo, po co tak naprawdę zabrała ze sobą pistolet. Może chciała nastraszyć brata. Może po raz kolejny planowała odegrać żałosną scenę, w której będzie grozić samobójstwem, by wyciągnąć od niego pieniądze. Niewykluczone, że w jej umyśle już kiełkowała myśl o zbrodni. Nawet jeśli tak było, to pociągnięcie za spust i widok dokonanego mordu wpędziły ją w panikę. Nie miała moralnych rozterek, ale czuła, że jej świat lada moment się zawali. Na pewno ktoś ją widział, na pewno Maryna coś usłyszała. Popychana przez instynkt samozachowawczy przecina kabel od telefonu, zabiera portfel, wywraca kieszenie Zbyszka do góry nogami. Stara się stworzyć pozory rabunku, po czym zamyka drzwi na klucz i wybiega z domu, jakby ścigało ją stado wilków.

W tej sprawie nie ma naprawdę niewinnych bohaterów. Prokurator zdaje się zgadzać z diagnozą Zofii Mścisławskiej, że to zbrodnia całego środowiska, że winna jest nie tylko Kucharska, ale wszystkie pasożyty ogarnięte febrą. Mimo to domaga się najwyższego wymiaru kary. Śmierci przez powieszenie. Tam, gdzie siostra zabija brata z najniższych pobudek, bo dla zdobycia majątku, żadna inna kara nie byłaby słuszna - argumentuje.

Adwokaci Kucharskiej kurczowo trzymają się swojej linii obrony. W zupełnie nieprzekonujący sposób wnioskują o wyrok uniewinniający. Decyzja sądu nie zadowala żadnej ze stron: piętnaście lat więzienia. Zarówno prokuratura, jak i obrona natychmiast zapowiadają apelację.

Kucharska wraca do aresztu. Przed nią kolejna batalia, podczas której prokurator będzie próbował zaprowadzić ją na szafot.

Kucharski otrzymuje własny wyrok. Za fałszowanie dokumentów i udział w machlojkach żony ma trafić do więzienia na półtora roku, ale na apelację czeka na wolności. Już nic nie stoi na przeszkodzie jego związkowi z Barbarą Jackowską.

Charlotta Gierszewska kilka dni po procesie podejmuje nieudaną próbę samobójczą. Nikomu nie zdradza, dlaczego targnęła się na swoje życie.

Dalszych losów Stanisławy Gierszewskiej i Maryny można się tylko domyślać. Więcej wiadomo o Julii Kucharskiej, choć także jej historia urywa się niespodziewanie niedługo po wyroku. Proces apelacyjny nie zdążył już się rozpocząć. 1 września Hitler uderzył na Polskę. Według niepotwierdzonych informacji Kucharska zginęła rozstrzelana przez Niemców niedługo potem. Niewykluczone, że tak się stało, choć na pewno nie przed 1940 rokiem. Późną wiosną w drugim roku wojny okupacyjne sądownictwo, przypomniało sobie o niesławnej morderczyni i zapewniło jej nowy proces, na który czekała od kwietnia 1939 roku. Być może Kucharska liczyła, że niemieccy i kolaborujący z nową władzą juryści potraktują ją łagodniej niż sędziowie II Rzeczypospolitej. Jeśli tak było, to spotkał ją srogi zawód. Skład orzekający potwierdził zarówno winę bratobójczyni, jak i wysokość wyroku. 28 maja 1940 roku Julia Kucharska powróciła z sali sądowej do więziennej celi bez szans na walkę w kolejnej instancji lub na rewizję wyroku. A potem słuch o niej zaginął.

Po całym, zbieranym przez lata bogactwie inżynierskiej rodziny i po głośnej aferze kryminalnej pozostała tylko kamienica przy Lwowskiej 8. To jeden z niewielu nienaruszonych zabytków przedwojennej Warszawy, które cudem przetrwały powstanie. Do dzisiaj robi wrażenie swoją chłodną bryłą i do dzisiaj nosi swoje dawne imię: kamienica Gierszewskich.