Jerzy Urban
Grzechy chodzą po ludziach
1975
(...)
Zbrodnia przez kalkę
Czy znacie wielkomiejskie prywatne sklepiki: nabiał, warzywa, pieczywo, piwo, drób? Jest w nich coś krańcowo odmiennego w wyglądzie, klimacie i obyczajowości od sklepu państwowego.
Wchodzisz do takiego MHD: szkło, aluminium, kafle, białe fartuchy, jedzenie też zakute w metal puszek i plastyk. Ściany w kolorowe bohomazy. Transakcja wyprana z wszelkich towarzyskich awansów: anonimowa ekspedientka - anonimowej klientce szybko daje towar; uiszczenie należności i do widzenia.
Co innego sklepik prywatny. Ten nasz mieści się w wąskiej, ciemnej, małej kiszce - wyrostku robaczkowym starej kamienicy. Ciasno tam, że najwyżej czwórka kupujących zmieści się na raz. Brudno, że od razu wiadomo, że to sklep, a nie laboratorium. Wory, kasze i skrzynie piętrzą się pod sufit. Święty obrazek, pod którym pali się w dzień i wieczór czerwona lampka, patronuje sprawunkom. Wszystko upstrzone przez muchy. Zapachy już wam daruję.
Za ladą celebruje pani Katarzyna, osoba tęga, życzliwa światu i ludziom. Energiczna. Stanowi ona swoiste centrum życia towarzyskiego ulicy z filiami tego życia rozmieszczonymi w kilku wsiach bliżej lub dalej położonych od miasta. Tutaj w sklepie żony opowiadają o tym, że mąż dostał premię, a syn ma już dziewczynę, zasięgają porad, czy pociągnąć czerwoną pastą podłogę i czy dalej wytrzymywać z tym pijakiem. Tutaj pomoce domowe żalą się na panie, a panie na pomoce domowe, które zresztą pani Katarzyna importowała dla nich ze wsi. Tu omawia się sprawę sąsiadki, która kupiła sobie pralkę, a jej dziecko już trzeci sezon chodzi w tych samych trzewikach. Tu wiadomo, kto urodził, kto poronił i kto cierpi na żołądek tak, że trzeba dlań odłożyć białego sera i pół kury. U pani Katarzyny można zasięgnąć języka, kto obchodzić będzie szumnie imieniny i to tak elegancko, że nawet syfon zamówił, jak robić babkę i czego zabraknie w sklepach. Mężowie wracając z pracy wpadają tutaj na piwo, a pani Katarzyna dba, żeby niezbyt spóźnili się do domu. Milicjant-dzielnicowy też trąbi w sklepiku kilka butelek dziennie, dzięki temu wszystko wie, co się dzieje, a może też wtrącić do towarzyskiej rozmowy, że jak "jeszcze raz pana zobaczę z deskami pod pachą, to już zapytam skąd te deski".
Rano w podobny sposób omawiane są bieżące sprawy wsi, z których przybywają handlarki dostarczające towar. Pani Katarzyna słucha, która krowa się ocieliła i czy to gniady, czy kary okulał. Apostołuje miejskiej obyczajowości ładując w łeb jakiejś handlarce, że to nic strasznego, jak jej córka maluje sobie gębę, krzyczy na baby, żeby szły do lekarza, bo zdrowie ważniejsze niż nowa obórka, że mężowi coś trzeba dawać, a czegoś nie trzeba dawać, żeby masło nie było takie białe itp.
W sklepie rezyduje jeszcze jedna figura - mąż pani Katarzyny. Powiedzmy od razu - mąż nieudany: nierób, pijak i głupek. Pani Katarzyna wrzeszczy nań, wymyśla, śmieje się zeń cały dzień, zabawiając tym co lepszą klientelę. Mąż od rana do wieczora jest na "cyku", nic ma głowy do interesów, jak przyjmie pieniądze, to na pewno weźmie za mało, podbiera jaja i wypija je. Tylko patrzy jak ściągnąć butelkę piwa. Co weźmie do ręki, to mu leci. Nie wie kogo trzeba obsłużyć wpierw, a kogo później. Dla kogo jeszcze jest chała, a dla kogo już nie ma. To jest mąż, który by wszystko przepił. Pani Katarzyna sto razy dziennie życzy mu nagłej śmierci, wszem i wobec zapowiada, że ją przyspieszy i wtedy weźmie sobie jakiego gładkiego gacha. I że już w przyszłą niedzielę, jak będzie miała trochę czasu, to małżonka utrupi, bo w dzień powszedni, to nie ma ani chwili na życie osobiste. A mąż się uśmiecha i jest ze wszystkiego zadowolony.
Stałym dostawcą sklepiku jest niejaka Józefa I., patrząca w p. Katarzynę jak w święty obraz. O szóstej rano, kiedy ruch jest jeszcze mały, przywozi swoje kobiałki, przysiada w sklepie i trwa tu przez kilka godzin. Dużo pomaga, mało gada i chciwie słucha. Chłopka jest tak zapatrzona w sklepikarkę, że można przypuszczać, że Katarzyna robi na niej niezłe interesy.
Józefa I. wysłuchuje diariusza wieści z tej ulicy, głównie poświęconych zaistniałym tu wspaniałościom: nowej kiecce jednej klientki, udanemu mariażowi córki drugiej, szczęśliwemu porodowi z kwiatami w klinice sąsiadki trzeciej. Głównie zaś wysłuchuje utrapień Katarzyny, jakie ma ona ze swym mężem, o tej porze śpiącym jeszcze na całego. Wsłuchana jest najpilniej w opowieść o zabiegach właścicielki sklepu, poświęconych wyprawieniu księcia-małżonka sklepikarskiej monarchii na tamten świat. Pani Katarzyna co dzień ma nowy morderczy sposób i codziennie jakoś on pudłuje, wskutek niezwykłej witalności tego pijaka, szczęściu, jakie go nie opuszcza, oraz zaabsorbowaniu handlem pani na sklepie.
A więc raz pani Katarzyna sobie myśli, że jak taki już pijany, to niech go ta wóda wykończy. Sama stawia mu litra na stole, niech wyżłopie i zdechnie, a on żłopie, nie zdycha i prosi jeszcze. Innym razem leje mu do herbaty całą butelkę własnych kropli "nasercowych", ale "czy to takie bydle ma serce?". To znów usuwa mu spod nóg drabinę, kiedy małżonek drapie się do komórki w podwórzu po zapas marchwi. Spada, łeb sobie rozwala, ale nic mu. Albo wali go czym, dusi, topi w misce, daje rybę na obiad, niech się udławi - wszystko na nic.
Józefa I. ma podobną historię. Jej mąż jest niemową. Pić to nadzwyczajnie nie pije, ale jest niezdatny do roboty i w ogóle do niczego, tylko bić ją potrafi. Do Józefy I. przychodzi za to chłop i gospodarz-wdowiec - absolutne przeciwieństwo niemowy. Ale co zrobić, jak taka kaleka to zawsze żyje nie wiadomo jak długo... Józefa I. też stara się wyprawić pana I. na tamten świat i też wciąż jej się nie udaje. Inspirację czerpie z dobrych, miastowych sposobów swojej mądrej patronki. A więc dowiaduje się, jakie to były te "sercowe" krople i leci po nie do apteki. A więc usuwa drabinę, przydusza poduszką we śnie - i zdaje ze swoich zabiegów relację. Pani Katarzyna nie szczędzi dobrych rad, wciąż powtarzając: "Czym Józefa ryzykuje? Nie uda się - to nie. Jak niemowa to nie wygada".
Pewnego dnia Józefa I. jak zwykle przychodzi, wyciąga z kobiałek jaja, masło, ser. Katarzyna próbuje. Targują się o cenę. Katarzyna pyta od kogo ten ser i oświadcza, że od razu myślała, że to od Mańczakowej: już poznaje ten smród od jej brudnych szmat. Jak nie popierze Mańczakowa szmat, to więcej jej sera ona, Katarzyna, nie weźmie itd. itp. Kiedy skończyły się interesy, Józefa I. rzeczowo oświadcza, że ona już poradziła sobie ze swoim. Ano właśnie dziś w nocy pomyślała sobie, że co się będzie patyczkować, wzięła nóż i jakoś dała sobie radę. Teraz zamknęła chałupę na klucz, bo musiała przyjechać z towarem, ale dziś nie ma czasu się zasiedzieć w sklepie, musi wracać, żeby coś z tym trupem zrobić, bo jeszcze ludzie zobaczą...
Pani Katarzyna wrzeszczy na Józefę I., że chyba żartuje. Ale widzi, że to nie żarty. Strasznie krzycząc wybiega na ulicę. Jak zwykle w pobliżu kręci się milicjant-dzielnicowy. Woła go na kilometr Katarzyna, aż wszystkie okna ulicy ożywają. Milicjant leci do swej piwnej krynicy: "Ukradł kto coś?" - "Nie. Józefa I. zarżnęła męża. Nożem!!!" - słyszy cała ulica. Milicjant nie wie, czy pierwej łapać za kark morderczynię, czy zagradzać drzwi ciekawskim. Józefa I. metodycznie zbiera swoje chusty i kobiałki i daje się prowadzić do komisariatu. Tu mówi: owszem zabiła, ale to "kalieka". Tak w kółko broni się tą "kalieką" - poza tym jest dosyć obojętna.
Idą telefonogramy do odpowiedniej komendy powiatowej. Potwierdzenie, że trup owszem jest, i nóż jest, i krew, i wszystko co trzeba - przychodzi po godzinie. Katarzyna sama przybiegła do komisariatu, płacze i opowiada krwawą historię zgromadzonym na korytarzu petentom. Strasznie pomstuje, co to za głupia baba ta Józefa I. Ona tak sobie o mężu gadała, a tamta wzięła nóż i ciach.
Milicjant, który poszedł po panią Katarzynę i zastał sklep zamknięty, a w mieszkaniu nic nie wiedzącego męża - odnajduje zgubę tu na korytarzu. Przez następne dni sklep nadal jest zamknięty, panią Katarzynę bowiem przesłuchują i przesłuchują, tylko na noc puszczają do domu.
Siedzi już i ten gospodarz-wdowiec, fatygant najlepszego dostawcy naszego znajomego sklepiku. Powoli akta sprawy obrastają makabryczną historią.
Mąż Józefy I. przez całe miesiące mordowany był na raty. Pojony miksturami, przyduszany, kaleczony, bity. Co najmniej dziesięciokrotnie ostatnimi czasy żona kazała mu się pakować na tamten świat i starała się załatwić mu wizę wedle swojej najlepszej wiedzy o mordowaniu i umiejętności. Kaleka chodził nawet do sąsiadów i bełkocąc pokazywał zadane mu rany. Trochę nie rozumieli o co tu chodzi, trochę rozumieć nie chcieli.
Wieczorem, który poprzedzał krytyczną noc, fatygant handlarki złożył Józefie I. wizytę. Niemowa na widok rywala zaczął tłuc żonę. A był silniejszy. Fatygant mu tedy przyłożył i sobie poszedł. Gdzieś o trzeciej rano obudziło go stukanie w okno. Józefa I. gwałtownie wzywała go do siebie. Powiedziała, że zdecydowała się tej nocy zrobić z mężem koniec, bardzo ją bowiem zbił. Wzięła nóż, uderzyła śpiącego, wtedy się obudził. Przytomnego nie ma jednak siły dobijać. Straszno jej. Prosi o pomoc.
Gach raz dwa ubrał się, poszedł do znajomej sobie chałupy i roboty dokończył.
To już wszystko. Milicja jeszcze zajęła się wszelkimi śladami, świadkami, dowodami itp. Śledztwo szło raźnie. Prowadził je powiat, w którym trup - to nie codzienność - stąd i tempo żwawsze.
Tymczasem warszawska milicja zajęła się rolą Katarzyny w tych wypadkach, tudzież jej małżeńskim pożyciem. Sklep przez dalszy tydzień był zamknięty, tak że liczni klienci przeszli do konkurencji, co było powodem ustawicznego, wyrażanego w śledztwie zmartwienia Katarzyny. Wreszcie dano jej spokój - kilkudziesięcioletnie nienaganne pożycie z mężem zdrowym jak rzepa i zachwyconym żoną, jej niekłamane przerażenie i zdziwienie czynem Józefy I., któremu dała wyraz wybiegając z wrzaskiem na ulicę, świadectwa licznych klientów, śmiejących się z tych katarzynich morderczych chętek, których opowieści nie skąpiła nikomu przez cale lata - wszystko to oddaliło od niej podejrzenia.
Kiedy sklep otwarto, starzy klienci natychmiast do niej wrócili. Oprócz sera, masła, włoszczyzny i kury można tu było bowiem otrzymać na dodatek rozwlekłą opowieść o krwawych wydarzeniach w odległej wsi, o stosunkach morderczyni ze sklepikarką i o tym, jacy to dziś są ludzie. Sarkającym na wysokie ceny pani Katarzyna mówiła, że przecie sklep był dwadzieścia dni zamknięty, więc musi to sobie jakoś odkuć: mąż woła jeść. Na księcia-małżonka dalej krzyczy, szturcha go i beszta, ale już nie życzy mu nagłej śmierci, a nawet powiada, że chociaż pijak i niezdara, to przecie lepiej, niż gdyby trafiła na jakiegoś mordercę. W ogóle teraz w sklepie dużo mówi się o krwi i to nie tej z cielęciny, sprzedawanej zaufanym spod lady.
Miała jeszcze pani Katarzyna swój wielki dzień na procesie Józefy I. i jej amanta. Dano jej gadać coś z godzinę. Mowa zawierała wielką apoteozę sklepikarki Katarzyny, która zasłużyła się ludzkości tym, że n i e z a m o r d o w a ł a męża.
Lochy Gniewowa
Gniewów był miastem przez 300 z górą lat od XVI do schyłku XIX wieku i szczyci się ruinami zamku, klasztorem zbudowanym z południowego skrzydła warowni, rynkiem, który przewodniki zwą późnorenesansowym, bo u nas teraz każda rudera musi mieć jakiś styl i lochami, rozciągającymi się pod zamkowym wzgórzem i mieściną. Gniewów padł ofiarą uprzemysłowienia, ale tego sprzed 150 lat, kiedy jeszcze na ogół ofiar w miastach nie było. Hrabia Ponikowski zbudował kombinat: młyn, gorzelnię i papiernię. By je uruchomić zmienił koryto rzeczki, właściwie strumyka. Niechcianym tego skutkiem było podmoknięcie okalających Gniewów łąk, które z latami przemieniły się w bagna. Wessały one trakt i miasto odcięte zostało od powiatu, dla którego przez wieki stanowiło centrum rzemiosła i handlu. W ciągu XIX wieku schłopieli tu nawet Żydzi. Przed wojną Gniewów był jeszcze miastem, teraz tylko gminą, ale z pretensjami.
Dziś Gniewów jest na powrót połączony drogą z powiatowym miastem i okolicą. Pełni rolę nie tylko centrum administracyjnego gminy, ale także intelektualnego na kilka gmin. Mieszka tam 15 osób z wyższym lub średnim wykształceniem, nie licząc zakonników i Karola B., który w ogóle się nie liczy, bo jest wyrodkiem.
Prokuratura Wojewódzka otrzymała anonim: "Jest Gniewów miejscem zbrodni niesłychanej. Wszyscy o niej tu wiedzą: sekretarz, naczelnik gminy, komendant posterunku, a także księża i zakonnicy. Wszyscy są w zmowie milczenia, bo ich interes stoi przed ludzkim życiem i męką, jakiej hitlerowiec by nie zadał, choć z ręki swoich jest zadana. Człowiek latami umiera, gnije za życia, podczas kiedy ludzkość odbywa loty na Księżyc. W XX wieku jest u nas średniowiecze przy obojętności władz i społeczeństwa..."
Anonim został przesłany do Komendy Powiatowej MO z sugestią, żeby sprawdzić. Jak wynika z dokumentów sprawy, Komenda odezwała się dopiero w półtora miesiąca później, kiedy anonim podobnej treści trafił także do posła tej ziemi. Jej odpowiedź przypomina dokument etnograficzny i liczy jedenaście stron, wystukanych drobnym maczkiem na maszynie. Przynosi ona zaszczyt autorom, jako dowód wiedzy historycznej i świetnej znajomości metafizyki terenu. Komenda donosi tedy, że jak daleko sięga ludzka pamięć z lochami w Gniewowie tamtejsza ludność wiązała różne niesamowite wydarzenia i snuła na ich temat baśniowe opowieści. Miały być te lochy miejscem wędrówki osiemnastowiecznej hrabianki Ponikowskiej, która zgrzeszyła cieleśnie z własnym bratem, za co ojciec spuścił ją do lochów, zdając jej życie na los szczęścia: znajdzie wyjście - uratuje się, nie - to sczeźnie. Legenda głosi o świątobliwym przeorze klasztoru, który zdybał sześciu braciszków na harcach z dziewkami pracującymi w klasztornym ogrodzie i całe to bractwo kazał żywcem zamurować w podziemiach, żeby kochali się dalej aż do rychłej śmierci. Na przełomie XVIII i XIX wieku miał się tam ukrywać przed carskimi tropicielami nieprawy syn Stanisława Augusta, potencjalny pretendent do polskiego tronu. Przed wojną lochy miał zamieszkiwać student-wariat, opętany Żyd, który wychodził do Gniewowa po nocy, upijał mleko z nocnego udoju i czynił kobiety bezpłodnymi. Zaraz po wojnie miał się tam gnieździć cały oddział SS, który odcięty schował się w podziemiach, czekając na lepsze dlań czasy. Rzekomo są tam poukrywane setki ton zboża melinowanego przez chłopów z początkiem lat pięćdziesiątych. Straszą tam lub wychodzą straszyć na zewnątrz różne duchy i upiory.
Komenda konkluduje, że zawarte w anonimie informacje, jakoby w lochach siedziała zamurowana żywcem w marcu 1971 roku żona przewodniczącego Kółka Rolniczego Adama Ł. - Bronisława Ł. zaopatrzona w zapas konserw na trzy lata, nie oparte są na prawdzie i należą do takich samych zabobonów, jak wyżej opisane. Wedle informacji posterunku w Gniewowie Bronisława Ł. opuściła męża w marcu 1971 r. i wyjechała gdzieś na Ziemie Zachodnie, przy czym nie było podstaw do wszczynania poszukiwań. Jedna z mieszkanek Gniewowa otrzymywała od niej listy, których jednak nie zachowała. W tym stanie rzeczy MO, mająca dosyć spraw realnych, nie widzi powodu do zajmowania się plotkami, legendami i zabobonami, które tu i ówdzie kwitną na tym terenie skutkiem nieuprzemysłowienia i braków w sieci szkolnej.
Województwo jednak dalej otrzymywało anonimy i nie tylko anonimy, ale listy podpisane pojedynczo lub zbiorowo, także przez osoby wykształcone. Streścić je można łącznie: wszystkie co znakomitsze persony Gniewowa łącznie z komendantem posterunku są zainteresowane w tym, żeby sprawa Bronisławy Ł. ani sama Bronisława nie ujrzały światła dziennego. Uwięziona w lochach sypiała z jednym z notabli, szczęśliwym teraz, że pozbył się konkubiny grożącej, póki jeszcze mogła grozić, że nie dopuści do jego małżeństwa, które urzeczywistnił po tym, jak mąż jego kochanki wsadził ją do lochu. Inny dygnitarz gminny skumotrzony jest ze sprawcą zbrodni, bo razem defraudowali pieniądze inkasowane jako opłaty rolników za używanie maszyn kółka rolniczego. Kogoś tam jeszcze zbrodniarz opłacił, innego szantażuje, jeszcze innemu coś obiecuje. Są świadkowie (w jednym z anonimów wymienieni z imienia i nazwiska), że Adam Ł. przed zamurowaniem żony jeździł po kilku miastach i skupywał konserwy oraz świece. I konserw i świec nabył do tysiąca sztuk. Po co by komukolwiek była taka ilość? Mąż ów, który tak srodze i zbrodniczo ukarał żonę za zdradę i postanowił, że skoro chce ona odeń odejść - niczyją już więcej nie będzie, tylko niech gnije i rozpamiętuje wiarołomstwo, więc ten zbrodniarz, żeby kupić konserwy i świece, sprzedał na przednówku 1971 r. motocykl, motor do sieczkarni, trzy krowy, konia i dolary.
Województwo monotonnie odsyłało listy do powiatu, gdzie sprawie nie nadawano biegu. Podprokurator Wincenty J. zajmujący się nadzorem nad śledztwami i dochodzeniami szczerze zdradza tok rozumowania ludzi, którzy w województwie zastanawiali się nad tymi donosami: "Normalne rozumowanie byłoby takie: bajdy, nie bajdy, jeśli jest choćby 1 procent prawdopodobieństwa, że wchodzi w grę życie ludzkie należało to po prostu sprawdzić. Tylko, widzi pan, ja czy ktokolwiek, kto wydałby takie polecenie, poderwałby autorytet urzędu, który reprezentuje. Trudno zarządzić, żeby władze szły tropem legend, ścigały duchy. W razie niepowodzenia narazilibyśmy się na śmieszność".
Listów więc ani nie wrzucano do kosza, ani nie nadawano sprawie biegu, tylko odsyłano je do powiatu. Tak trwało, dopóki oburzenie społeczeństwa przejętego tragedią Bronisławy Ł., żywcem zamurowanej w lochach, objawiało się tylko pisemnie. Wkrótce jednak dla miejscowych urzędów przyszedł czas cięższej próby.
Karol B., technik drogowy i kierownik budowy licznych dróg lokalnych skrzyknął sześciu ochotników i zorganizował wyprawę w podziemia dla szukania Bronisławy Ł., 32-letniej żony 51-letniego Adama Ł., słynącej swego czasu ze złego prowadzenia. Siedmiu śmiałków ostentacyjnie kupowało liny, lampy górnicze, sprzęt taterniczy i odprawiało ćwiczenia na szkolnym boisku przy tłumie gapiów. Urządzało także próby grotołażenia w podzamkowych piwnicach. Działania te nosiły znamiona czynnej, acz milczącej krytyki władz i nie były im w smak.
Penetrowanie lochów było administracyjnie zabronione ze względu na to, że są one nie zbadane i wchodzenie w podziemia może zagrażać życiu ciekawskich. Komendant posterunku przyszedł do Karola B. i powiedział, że jeśli jego ekipa zlezie do lochów, wszystkich co do sztuki poda na kolegium. Efektem tego był nowy list do województwa: komendant przeciwdziała obywatelskiej inicjatywie ratowania ludzkiego życia. Milicja nie wtrącała się już więcej. Może przyszedł jakiś "cynk"?
Pięciokrotnie różnymi wejściami, od różnych stron ekipa zapuszczała się w podziemia. Za piątym razem wróciła bez Jerzego P., 17-letniego ucznia piekarskiego. Szósty raz maszerowano więc w podziemia z milicjantem i strażakami. Jerzego P. znaleziono dopiero w szesnaście godzin po zgubieniu. Wpadł do kilkumetrowej jamy i wylądował w szpitalu powiatowym z przetrąconym kręgosłupem. Leży w łóżku gipsowym. Lekarze jeszcze nie wiedzą, czy będzie kaleką.
Pod pretekstem szukania Jerzego P. spenetrowano mniej więcej podziemia. Pod pretekstem - gdyż po jego wyniesieniu na zewnątrz milicjant i strażacy jeszcze przez wiele godzin siedzieli pod ziemią. Bronisławy Ł. nie znaleziono, ani żadnych dawnych duchów, ani nawet ukrytego zboża. Pięciu pomocników Karola B. ukaranych zostało grzywną przez kolegium. Karol B. stanął przed sądem za to, że nie pospieszył na pomoc Jerzemu P. wyjącemu w czeluści. Porzucił małoletniego i przezeń namówionego do nielegalnej i ryzykownej wyprawy, chłopca. Karol B. tchórzliwie wycofał się na powierzchnię i niemrawo organizował spóźnioną pomoc. A tylko on w chwili wypadku był blisko Jerzego P. i słyszał jego wołanie.
Dziewięciu świadków mówiło przed sądem przeciwko Karolowi B.: że to on pisał anonimy do województwa i namawiał ludzi do podpisywania listów w sprawie Bronisławy Ł. Listy te sam redagował. Że świetnie wiedział, iż to bujdy na resorach te opowieści o zamurowanej kobiecie. To on właśnie czytał listy, które do swej dawnej znajomej pisała z Ziem Zachodnich Bronisława Ł. Znajoma owa nie była zbyt wprawna w czytaniu niedrukowanego i Karola B. brała na lektora. Lektura natchnęła go pomysłem. Karol B. chciał dopiąć tego, żeby urządzono wyprawę w podziemia, bo chociaż nie wierzył, że żona przewodniczącego Kółka Rolniczego powoli kona w lochach zdana na polskie konserwy, to za to miał skądś plan, na którym oznaczone było miejsce, gdzie zakonnicy przechowują skarb klasztorny. W tę dla odmiany bujdę wierzył i pragnął się do skarbca dostać, a sam bał się schodzić w podziemia, a też nie chciał dzielić się rewelacją, a potem złotem z kimkolwiek.
Karol B. przeczył tym zeznaniom, mówił, że to brednie. On działał w dobrej wierze. Sąd pominął kwestię motywów jego parcia w podziemia i skazał go za niepospieszenie z pomocą Jerzemu P. na rok z zawieszeniem.
Transakcja
Katarzyna J. przyjechała ze wsi S. w woj. kieleckim do swojej, mieszkającej w stolicy, córki Józefy i zastała ją bardzo zapłakaną.
Okazało się, że sytuacja, w jakiej Katarzyna J. zastała córkę ma rzeczywiście dramatyczne przyczyny: Marcinka ukradli. Po chwili zgodnie beczały i matka i córka.
Miał tu się odbyć wyjazd Józefy J. ze stolicy do S. i to wyjazd na zawsze. Decyzja co do tego dojrzała w okolicznościach dramatycznych, których ów Marcinek był osią.
W 1962 roku 17-letnia Józefa J. przyjechała do stolicy na zaproszenie swej stryjenki, małżonki kontrolera tramwajowego. U stryjenki miała mieszkać, poza tym uczęszczać do wieczorowej szkoły zawodowej, rano pracować, a w antraktach pomagać stryjence w gospodarstwie. Ponieważ projekt ten nie zostawiał wiele czasu na pomoc w gospodarstwie, chodzenie do szkoły zostało skreślone z repertuaru. Józefa J. pracowała wpierw jako goniec, potem jako sprzątaczka, wreszcie jako konduktorka tramwajowa.
Raz, gdy kończyła pracę, wyskoczył za nią z tramwaju pewien młodzieniec, zaprosił na kawę, prawił dusery, mówił o sobie, że kończy politechnikę. Randki odbywały się w mieszkaniu jego kolegi.
Młodzieniec obiecywał małżeństwo, żeby skłonić Józefę J. do większych dla niego względów. Kiedy już skłonił - przestał mówić o małżeństwie, a nagabywany oświadczył: "Dziewczyno, nikt inny by ci tak, jak ja nie nakłamał". Potem przestali się widywać.
Józefa J. zauważyła, że jest w ciąży i to w czasie, kiedy już nie było żadnej innej możliwości jej zakończenia, jak tylko poród. Zadzwoniła wtedy do ojca spodziewanego dziecka. Umówił się z nią w kawiarni. Józefa J. przyszła, czekała, zamiast młodzieńca zjawiła się jednak jego matka. Matka powiedziała, że jej synalek nie jest studentem, tylko uczniem technikum i żeby Józefa J. przestała ich niepokoić, bo oni nie dadzą się zaszantażować. A co się tyczy jej moralnej krzywdy, to już jej mąż, a ojciec młodzieńca wygarbował mu skórę.
Zaraz potem stryjenka wymówiła Józefie J. mieszkanie.
Przygodna znajoma Józefy J. załatwiła jej wtedy locum w hotelu robotniczym dla pracowników kolei. Mieszkała tam nielegalnie w jednym pokoju z kilkoma kobietami w średnim wieku, głównie sprzątaczkami wagonów. Ponieważ dziewczyna była w depresji, więc typowo po polsku reagując na komplikacje losu - przestała chodzić do pracy. Całe dnie leżała w łóżku. Współmieszkanki dawały jej jeść, ale przez długie tygodnie nie miała w ustach nic ciepłego.
Pewnej nocy odwieziono ją do kliniki położniczej. Przyszedł tam na świat Marcin (imię, a jakże, po ojcu!) i trwał w nieświadomości tego, że zarówno okoliczności jego poczęcia, jak i perspektywy życiowe nie są najradośniejsze. Józefa J. wyszła po kilkunastu dniach z kliniki, taszcząc swój nabytek na ręku i nolens volens przyszła do stryjenki. Stryjenka nie wyrzuciła jej, ale zrozumiała, że biada jej domowi i od razu pojechała do wsi S., w Kieleckie, by poinformować J-ów, czyli rodziców Józefy, co się stało i skłonić ich do zabrania córki i wnuczka.
Katarzyna J. - matka naszej bohaterki - powiedziała, że oczywiście córkę i wnuczka zabiera na wieś i że do koncepcji życia córki w mieście zniechęciły ją wiadome wydarzenia, dziecku zaś potrzeba "mleka i powietrza", czego w S. jest obfitość.
Zaraz też Józefa J. dostała od matki list, w którym zdania o treści religijnej sąsiadowały z połajankami, połajanki z wyliczeniem, ile to w okolicy jest panien z dzieckiem, a wyliczenia z listą facetów, którzy byliby nie od tego, żeby pobrać się z Józefą.
Mimo wszystkie przypadki Józefa J. - która w międzyczasie osiągnęła pełnoletność - bardzo nie chciała z Warszawy wracać na wieś i urządziła płacz tak wielki, jak tylko to jest możliwe.
Stryjenka wszakże dopilnowała, żeby dziewczyna napisała do matki, że zgadza się wrócić. W odpowiedzi z S. nadszedł list, określający datę przyjazdu Katarzyny J. po córkę i wnuka.
Dodało to Józefie J. energii. Zaczęła biegać po mieście i szukać posady, mieszkania, a także kandydata na męża. Widocznie nic nie wskórała, skoro matka, przyjechawszy, zastała ją bez posady, bez mieszkania i bez męża. Co wszakże gorsze - bez dziecka.
Relacja Józefy J.: rano, jak zawsze, wyszła z dzieckiem na spacer. Zniósłszy je w wózku ze schodów zostawiła na podwórzu przed domem i wróciła na chwilę na górę, zapomniała bowiem wziąć torebkę. Kiedy wróciła wózek był pusty. Nikt nie widział, żeby po podwórzu kręcił się ktoś obcy lub podejrzany. Tak brzmiała relacja złożona tegoż dnia przez płaczącą Józefę J. na milicji.
Czas biegł. Stryjenka bez należytego entuzjazmu gościła teraz już nie tylko córkę, ale i jej matkę. I to zapewne było źródłem jej szczególnej przedsiębiorczości.
Otóż pewnego dnia owa stryjenka odwiedziła milicję, żeby podzielić się z prowadzącym dochodzenie dwoma interesującymi spostrzeżeniami. Pierwsze z nich: Józefa J., która już od dawien dawna nie pracuje i od całych miesięcy nie ma grosza przy duszy, nagle stała się zasobna i wciąż sobie kupuje jakieś sweterki, sukienki, pantofle. I druga osobliwość, Józefa J. wyniosła prawdopodobnie w zamiarze sprzedania, wyprawkę swojego dziecka, jakieś tam pozbierane po sąsiadach buciki, pieluszki i kaftaniki. Sprzedaż się nie udała, bo wróciła z tym wszystkim do domu, a kiedy stryjenka zapytała, gdzie i po co to nosiła - była bardzo speszona. Najwyraźniej więc dziewczyna nie wierzy w odzyskanie dziecka.
Po kilkugodzinnym pobycie w komisariacie Józefa J. zaczęła śpiewać. Oto szukała pracy i mieszkania. Odwiedzała różnych ludzi, z jakimi tylko kiedykolwiek los ją zetknął i nie powiadamiając nic o wiejskim wariancie swoich możliwości przedstawiała całą rozpaczliwość swej sytuacji: panny z noworodkiem bez pracy i mieszkania.
Zetknęła się również z niejaką Michaliną T., byłą akuszerką dyplomowaną, obecnie trudniącą się pokątną działalnością handlową, a także pośredniczącą przy poszukiwaniach pomocy domowych. Józefę J. kiedyś z nią skontaktowano, ponieważ swojego czasu nosiła się ona z zamiarem przyjęcia pracy pomocy domowej.
Michalina T. oświadczyła dziewczynie, że z dzieckiem na karku nie urządzi się. Natomiast, jeśliby chciała dziecko odstąpić - ona, Michalina T., może wyszukać odpowiednich ludzi i nawet da dziewczynie za dziecko 4 tys. złotych, rzecz jasna, jeśli jest ładne i zdrowe. Józefa J. odpowiedziała, że jest to niemożliwe. Matka, stryjenka - chybaby ją za to zabiły. Wtedy Michalina T. podsunęła jej pomysł, żeby kobietom powiedziała, że jej dziecko skradziono.
Targu dobito. Owego dnia, kiedy Katarzyna J. przyjechała do Warszawy, Józefa J. rankiem zaniosła dziecko Michalinie T. i dostała 3 tys. złotych. Pozostały tysiąc miała otrzymać po pewnym czasie, kiedy T. znajdzie nabywców na dziecko i zainkasuje należność.
Z Michaliną T. nie poszło milicji tak łatwo, jak z Józefą J. W końcu jednak wyśpiewała komu dała dziecko. Otrzymała za nie - jak zgodnie z prawdą wyznała - 10 tys. zł.
Tak się złożyło, że kiedy Michalina T. w asyście oficera MO zjawiła się u nabywców dziecka, żeby je z powrotem odebrać - przybysze trafili akurat na duży jubel towarzyski. W mieszkaniu państwa G. (współwłaściciela piekarni) przy suto zabawionym stole siedziało kilkanaście osób, a w ozdobnym łóżeczku pełnym koronek i wstążek, na honorowym miejscu, leżał Marcin. Jak się okazało, odbywało się właśnie oblewanie chrzcin dziecka, które gospodarze przyjęcia zaprezentowali gościom jako swoje narodzone.
Józefa J. i jej matka zgodziły się odebrać dziecko nazajutrz, żeby zaoszczędzić nabywcom niemowlęcia towarzyskiej kompromitacji. Michalina T. wręczyła desperującym piekarzom 7 tys. złotych, a 3 tysiące oświadczyła - ma zwrócić Józefa J.
Sprawę całą znamy z rozprawy, jaka odbyła się w sądzie. Państwo G. oskarżyli Józefę J. o zwrot 5 800 zł. Z tego trzy tysiące to zapłata za dziecko, jaką od Michaliny T. Józefa J. dostała w gotówce, a 2 800 to koszt uroczystości chrztu. Państwo G. uważali również, że Józefa J. powinna im zwrócić także koszty stosownej wyprawki.
Sąd wydał orzeczenie, oddalające powództwo. Transakcja między państwem G. a panią T. była nielegalna i nie korzysta z ochrony prawa.
Pierścionek
Ponieważ nie można znaleźć tego ani w "Who is who?" ani w encyklopedii, podaję życiorys Małgorzaty B.:
Urodziła się 2 maja 1954 roku w powiatowym mieście K. z ojca pomocnika weterynarza i matki gospodyni domowej. Ma sześcioro rodzeństwa - dwoje starszego (mieszkającego już poza domem) i czworo młodszego. Lata młodzieńcze spędziła w siedmioosobowym gospodarstwie domowym o dochodzie oficjalnym, w przeliczeniu na głowę (a de facto żołądek) 365 złotych miesięcznie. Dochód rzeczywisty był wyższy, gdyż matka wynajmowała się do sezonowej pracy u ogrodnika, ojciec miał jakieś boki, dzieci zbierały w sezonie po lasach grzyby, jagody, zioła i wszystko co można sprzedać, a także dlatego, że rodzina M. ma koło domu mały ogródek. Nie przerasta jednak z pewnością ów dochód 500 zł per capita. Po przebyciu chorób dziecięcych i lektur Kraszewskiego Małgorzata B. ukończyła chlubnie szkołę podstawową i rozpoczęła wykształcenie na szczeblu średnim, które przerwała na klasie dziewiątej skutkiem konfliktu, jaki powstał pomiędzy nią a naukami matematycznymi. Pracy nie podjęła z braku w K. posad dla małoletnich. Siedziała w domu oczekując aż życie samo i z własnej inicjatywy przyniesie jakąś szansę urządzenia się: pracę, ofertę kształceniową albo najlepiej matrymonialną.
Zmartwieniem rodziców było jednak nie tyle to, żeby Małgorzata B. zdobyła zawód, pracę lub męża ile, żeby się, skutkiem braku jakichkolwiek zajęć, nie puściła. Wierzyli bowiem, że nie malująca oczu i paznokci, nie chodząca na tańce, nie spotykająca się z chłopcami i nie nastawiająca zbyt głośno muzyki z radia dziewica będzie miała z tytułu swych, choćby i wymuszonych cnót, zapewnioną dobrą przyszłość. Przeciwnie: korzystanie z jakichkolwiek - wyjąwszy kino, kościół, i książki - przyjemności spowoduje niewątpliwy upadek i przekreślenie życiowych szans. To przekonanie było szczególnie silne u ojca, chociaż w K. nie znajdował on wzorów osobowych i sytuacji pozwalających mu wyobrazić sobie konkretnie, jak taki upadek mógłby wyglądać i na czym polegać.
Na tym tle Małgorzatę B. spotkało najsilniejsze przeżycie, jakiego w ogóle doznała, a znamy je, jak i wszystko inne co pozwala kreślić ten życiorys, z listów bohaterki do Andrzeja W. Otóż nasza bohaterka zauważyła, że zainteresowanie nią objawia pewien były szkolny kolega. W kilka dni po ukończeniu siedemnastego roku życia umówiła się z nim na pierwszą w swoim życiu randkę. Za namową owego kolegi poszli na spacer w okolice magazynów PZGS i weszli do pootwieranego na przestrzał magazynu makulatury, gdzie usiedli w miejscu zasłoniętym dla oczu ciekawskich i siedzieli przez około dwie godziny rozmawiając i całując się. Okazało się później, że pan B. - ojciec przez cały czas ich tropił, a przez dwie godziny podglądał i podsłuchiwał nie interweniując, ale trzymając w ręku kij. Dopiero po dwóch godzinach, kiedy Małgorzata B. uległa namowom i okolicznościom, gdy oboje młodzi byli już nadzy i podjęli spełnianie randki - tatuś wyskoczył znienacka i zaczął ich grzmocić kijem. Amant zwiał, ją ojciec przytrzymał i zbił tak, że w magazynie leżała jeszcze przez kilka godzin, bo nie mogła o własnych siłach dojść do domu, a potem przez 10 dni zeń nie wychodziła, gdyż wyglądała nazbyt szokująco. Od tej chwili, w wyniku doznanego bólu i wstydu, który stał się jej udziałem czuje awersję do chłopców (nie do tatusia). Tyle wiedzy o Małgorzacie B. przynoszą jej listy do Andrzeja W.
Adresat ma 23 lata i wydrukował w młodzieżowym czasopiśmie list w tonacji skomlącej. Jest spawaczem w ekipie montażowej i prowadzi wędrowne życie. Mieszka po kilka miesięcy to tu, to tam, w hotelach robotniczych, wagonach, wozach typu cyrkowego. Jest inny od kolegów, usposobienie ma romantyczne. Nie zadaje się z dziewczętami, bo porządna nie pójdzie z przybłędą żyjącym jak Cygan, a każda mniej porządna go mierzi. Jest nieśmiały, delikatnego usposobienia, chociaż przystojny. Interesuje się książkami, płytami, filmem i sprawami życia. Chce nawiązać korespondencyjną przyjaźń z dziewczyną, która by listownie (bo to najmniej przestraszający sposób?) ukoiła jego samotność.
Małgorzata B. odpowiada na ofertę i odtąd ma w życiu zajęcie. Prawie codziennie pracuje nad długim listem, w którym opisuje Andrzejowi W. szczegółowo co robiła, myślała, czytała, jak się goi czyrak braciszka i jak się zachowała matka przy kolacji. W odpowiedzi otrzymuje listy podobne, tylko nieco mniej rzeczowe a bardziej liryczne. Już po kilkakrotnej wymianie korespondencji deklarują sobie wzajemnie miłość wielką i idealną. Andrzej W. przysyła swoje zdjęcie: z wojska i obecne. Prosi o rewanż.
Małgorzata B. ma nieodstępną przyjaciółkę. Z Urszulą T. rozpoczynała naukę w pierwszej klasie i ich związek przetrwał, kiedy Małgorzata B., nie przeszedłszy do dziesiątej klasy, nie zdecydowała się repetować, ale opuściła szkołę. Ta Urszula jest bardziej udaną częścią tandemu. Jej ojciec jest urzędnikiem, powodzi im się o wiele, wiele lepiej niż rodzinie B. Urszula T. uchodzi za piękną. Nadto zrobiła maturę i myśli nawet o wyjeździe na studia. Małgorzata B. pokazuje jej wszystkie listy, jakie dostaje od amanta i radzi się co mu odpisać. Zwykle pokazuje też przyjaciółce przed wysłaniem swe gotowe dzieła epistolarne.
Prośba Andrzeja W. o fotografię przyprawia ją o panikę. Uważa się za brzydką, a na fotografiach, jakie ma, wygląda wręcz odstręczająco. Kiedy on popatrzy na te zdjęcia na pewno przestanie pisać, myśleć o niej i kochać. Do amanta wysłane zostają zdjęcia Urszuli T., jako wizerunki Małgorzaty B. Jest ich trzy: gabinetowe, dziewczyna na rowerze i w kostiumie kąpielowym. Andrzej W. pisze, że jest zachwycony, urzeczony, powiesił sobie fotografie na ścianie, tak właśnie ją sobie wyobrażał, te oczy mówią wyraźnie a szczerze o wszystkim tym, co już przedtem wyczytał w listach.
Potem, w cztery miesiące od chwili nawiązania korespondencji dzieje się to, co się zdarzyć musiało wedle najprymitywniejszej logiki następstwa faktów. Andrzej W. bierze urlop i przyjeżdża. Pisze, że dłużej nie wytrzyma. Musi poznać ją osobiście. Zdenerwowanie. Płacz. Gorączkowe narady. Ostatecznie przyjaciółki ustalają, że Urszula T. wyjdzie po niego na dworzec. A potem delikatnie mu wszystko wytłumaczy i powie, żeby decydował, czy chce jeszcze widzieć Małgorzatę B. po tym oszustwie, którego się wobec niego dopuściła, czy też między nimi wszystko jest skończone, a on chce wyjechać nie poznawszy tej, którą listownie kocha od trzech miesięcy i dwóch tygodni.
Zgodnie z uprzednim ustaleniem przychodzi telegram z godziną przyjazdu Andrzeja W. Urszula T. wystrojona najlepiej, jak tylko mogła, idzie na dworzec, a Małgorzata B. w wielkim napięciu czeka w domu przez kilka godzin. Potem idzie do mieszkania przyjaciółki i dowiaduje się od jej matki, że Urszula T. godzinę temu wyjechała z K. Musi - okazało się - dostarczyć na rano jakieś dodatkowe papiery na uczelnię i rozmówić się z jedną panią, która obiecała jej pomóc w dostaniu się na studia, bo ma kogoś w komisji przyjęć. Małgorzata B. już wie, że przyjaciółka ją zdradziła i okradła z amanta.
Urszuli T. nie ma przez bite trzynaście dni, jej rodzice są bardzo zaniepokojeni. Potem wraca. Spotkanie przyjaciółek przebiega dosyć spokojnie. Urszula T. opowiada, że nie umiała mu powiedzieć tego, że ona nie jest Nią. Zwlekała. Spacerowali koło dworca i rozmawiali. Powiedziała, że nie może go zaprowadzić do siebie do domu, takie układy. Zaproponował, że weźmie ją ze sobą, do swoich rodziców, na wieś. Sama nie wie, dlaczego tam pojechała. Spędziła tam cały ten czas, bo postanowiła, że skoro już tak się stało, jak się stało, to ona musi go lepiej poznać, żeby przyjaciółce móc powiedzieć, jaki on jest i czy wart zawracania sobie nim głowy. Misję spełniła i może śmiało oświadczyć, że on jest bardzo nijaki, niepozbierany. Po prostu nic ciekawego. Było, nie ma, nie ten - to będzie inny. Małgorzata nie powinna się przejmować.
Małgorzata B. bez słowa wyszła od wieloletniej przyjaciółki i opowiedziała, komu tylko mogła, jaką wyjątkową świnią jest Urszula T.
A potem dostała list od Andrzeja W. zaczynający się od słów: "Ten list jest bezwzględnie ostatni"... Nadawca żali się, że doznał "największego rozczarowania swojego życia", bo nie myślał, że ona będzie taka nerwowa i że ciągle będzie się z niego wyśmiewać. Że jest mu bardzo nieprzyjemnie, iż pokłóciła się z jego matką. Że on, mimo wszystko, dalej gotów byłby z nią się ożenić, ale skoro go odtrąca, to nie widzi na to rady. I że między nimi przy rozstaniu nie było mowy o pierścionku, bo on się krępował o tym mówić, więc teraz pisze w związku z tym pierścionkiem, że on dał za niego 5500 złotych, a jest ciężko pracujący. Jeśli jednak ona w swoim sumieniu uważa, że powinna ten pierścionek, który od niego dostała zatrzymać, to on nie będzie chodził z tym przecież na milicję. Naprawdę doznał wielkiego rozczarowania, szczególnie że już w listach mu nakłamała, że ma osiem skończonych klas, podczas gdy zrobiła maturę i idzie na studia, więc on rozumie, że nie jest dla niej odpowiedni, więc nie pierścionek jest dla niego najważniejszy, nie o pieniądze ma największy żal.
Wkrótce Małgorzata B. dowiedziała się z wielu źródeł po kolei, że jej była przyjaciółka ma drogi, złoty pierścionek z grawerunkiem od wewnątrz: "Andrzej Małgorzata" i że go zamyśla sprzedać, żeby za te pieniądze ubrać się na czas studiów. Wiadomość ta bardzo zainteresowała matkę naszej bohaterki, dotąd nie poinformowaną o sercowych perypetiach córki. "Podarujesz tej złodziejce?" - zapytała. "O nie, ty jej tego nie podarujesz" - odpowiedziała sobie sama, po czym do sądu wpłynęła pewno pierwsza w dziejach K. ciekawa pod względem prawnym sprawa.
Adwokat Urszuli T. utrzymywał, że ofiarodawca dał pierścionek osobie żywej, z krwi i kości, z którą następnie spędził dwa tygodnie w intymnym związku. Dziewczyna go urzekła - dał prezent. Cóż z tego, że był w błędzie co do jej tożsamości. Przecież trudno przypuszczać, żeby akt darowizny uzależniony był od tego, czy obdarowana nazywa się tak czy inaczej.
Adwokat strony przeciwnej polemizował następująco:
Nie było tak, że Andrzej W. wpierw wszedł w intymne związki z Urszulą T., a potem dał jej pierścionek. Do K. przyjechał już z tym drobiazgiem w kieszeni, wiózł prezent dla dziewczyny, z którą od miesięcy był w poufałych stosunkach listownych i wręczył go w przekonaniu, że daje autorce listów. Urszula T. przyjmując cenny przedmiot dopuściła się oszustwa. Nadto trzeba zauważyć, że wpierw go wzięła, a potem pojechała z ofiarodawcą. Darowizna dokonana była pod wpływem błędu co do osoby obdarowywanej, sprzeczna z intencjami ofiarodawcy. Przysądzenie pierścionka Urszuli T. obrażałoby zasady współżycia społecznego, premiując ordynarnie i interesowne oszustwo.
Sąd wydał wyrok nie satysfakcjonujący żadnej ze stron. Przychylił się do opinii wyrażanych przez adwokata reprezentującego matkę niepełnoletniej jeszcze Małgorzaty B., ale po prostu unieważnił akt darowizny, jako dokonany pod wpływem błędu ze strony Andrzeja W., błędu spowodowanego oszustwem Urszuli T. Tym samym sąd uczynił Andrzeja W. właścicielem pierścionka podkreślając, że w ten sposób zyskuje on swobodę powtórnego ofiarowania go którejkolwiek z dziewczyn lub zatrzymania dla siebie.
Orzeczenie to nie miało znaczenia praktycznego. Wcześniej bowiem nastąpiło w sądzie pewne zdarzenie. Andrzej W. przybył na rozprawę do K. jako świadek. Na sali sądowej dowiedział się o oszustwie, którego padł ofiarą i obejrzał sobie po raz pierwszy swą korespondencyjną miłość. Zaraz po zakończeniu przewodu wszystkie osoby dramatu znalazły się na sądowym korytarzu. Andrzej W. raz jeszcze otaksował wzrokiern Małgorzatę B., skrzywił się i nawet nie podszedł do niej, aby poznać ją osobiście. Następnie odwrócił się do Urszuli T.: "Co za procesy? Czy ja mam czas jeździć na procesy? Ty k... głupia, dawaj zaraz pierścionek! Gdzie go masz?" Dziewczyna bez słowa wyjęła z torebki przedmiot sporu i mu go oddała, zaś Andrzej W. schował złote cacko do kieszeni i sobie poszedł.
Tak to w K., co nieczęsto bywa; cnota została nagrodzona, zaś niepoczciwość ukarana. Z dramatycznych tych zdarzeń korzyść wynieśli: Małgorzata B., gdyż wyzbyła się romantycznych złudzeń o czekających na nią gdzieś w świecie i w życiu rycerzach, i co do pozalistowej siły swego wdzięku - oraz Andrzej W., który wyleczył się z nieśmiałości. Karę zaś poniosła amatorka cudzych amantów i pierścionków: 5 500 złotych plus honorarium adwokackie i koszty sądowe.
Rzetelność oszusta
Często spotykamy elementy nieuczciwości w działalności z gruntu uczciwej. Przykład: pewien docent zwierzył mi się, że na pierwszym roku studiów podciąga stopnie młodzieży z małych miejscowości i nieinteligenckich domów, bo jest rzeczą znaną, że tego rodzaju studenci mają trudności na pierwszym, adaptacyjnym roku i gdy go przebrną, potem już dają sobie radę tak jak inni albo lepiej. Nie rzadziej dostrzegamy przejawy uczciwości w działalności z gruntu nieuczciwej. Jest to oczywiście uczciwość szczególnego rodzaju. Przykładem złodziej rzetelnie dzielący się łupem ze wspólnikiem. Zresztą ogólnie wiadomo, że zawodowi przestępcy tradycjonaliści mają swoisty kodeks etyczny.
Będzie to właśnie historia przestępcy: hochsztaplera, oszusta, naciągacza, który wpadł tylko dlatego, że na gruncie tych swoich zajęć zgoła nieuczciwych kierował się rzetelnością, jakiej nie masz wśród ludzi tego zawodu, pod który się podszywał. Sytuacja paradoksalna: szalbierz - wzorem postępowania dla ludzi, legalnie i za państwowe pieniądze trudniących się zajęciami, które farmazon imitował.
Wiktor A. ma 20 lat i urozmaiconą przeszłość. Urodził się i wychował w małym miasteczku, gdzie skończył siedmioletnią szkołę i po nieudanych próbach dalszego kształcenia się zaczął pracować jako robotnik niewykwalifikowany przy pracach ziemnych. Kopał rów przy jakimś przeznaczonym do rozbiórki budyneczku. Odkrywszy w nim przewody kanalizacyjne i inne urządzenia łaziebne zgłosił się do władz z projektem urządzenia tam za psi grosz łaźni. Został jej kierownikiem, gdy już był miejskim funkcjonariuszem, szybko uzyskał przeniesienie do domu kultury. Potem został organizatorem różnych imprez artystycznych, wreszcie samodzielnym, dobrze płatnym impresario występów. Karierę w kulturze zwichnął sobie, gdyż przyłapano go na kradzieży jupitera należącego do jakiegoś fabrycznego baletu amatorskiego. Nigdy nie zdołał wytłumaczyć po diabła mu był taki reflektor. Wyrugowany z kultury zmienił miejsce zamieszkania i w innym małym mieście został kierownikiem nadrzecznej przystani, która wkrótce spłonęła. Potem był kelnerem, nalewał benzynę na stacji, piekł kiełbasy na rożnie i siedział w więzieniu za przejechanie się po pijanemu zabranym z POM traktorem, który rozbił o schody wiodące do budynku MO.
Wiktor A., człowiek czynu, w czerwcu tego roku zjawił się w mieście powiatowym Z. i zaczął odwiedzać instytucje kulturalne i organizacje społeczne, oświadczając, że: na sierpniowym, sopockim festiwalu piosenki przewidziany jest dzień debiutów i urządza się w powiatach i miastach eliminacje amatorów. Najlepsi zaśpiewają w Sopocie przed telewizją, "Interwizją", niemal całą kulą ziemską. On powołany jest do zorganizowania eliminacji w dwóch województwach. Potem, kiedy sprawa była przedmiotem dochodzeń, interesowano się, skąd wziął drukowane plakaty, "karty uczestnictwa" sopockiego festiwalu, karty wolnego wstępu na występy, kartony z nadrukiem "Grand Hotel Sopot" i tekstem objaśniającym, że okaziciel ma prawo do bezpłatnego pokoju i wyżywienia wartości 150 zł dziennie. Okazało się, że przez niespełna miesiąc pracował jako urzędnik w zakładzie przemysłu terenowego. Załatwiał etykiety na wyroby i po prostu w tekście zamówienia kierowanego do drukarni dopisał potrzebne mu druki. Miało ono podpisy i pieczątkę, więc nikogo nie zainteresowało, dlaczego jakaś tam wytwórnia potrzebuje blankietów i plakatów tematycznie związanych z festiwalem piosenkarskim.
Wydaje się, że nie ma rzeczy aż tak nieprawdopodobnych, żeby nie można było naciągnąć na nie młodych dziewcząt i jeśli dotychczas nie sprzedawano im u nas biletów na księżyc, to tylko dlatego, że brakuje popytu na aż takie wzloty. Muzykalni młodzieńcy stanowili w każdym razie mniejszość wśród amatorów-piosenkarzy, których zgromadziły eliminacje do Sopotu. Wiktor A. dostał salę, rozwieszono plakaty, zainstalowano mikrofon i aparaturę nagłaśniającą, w oznaczonym dniu na estradę sprowadzono zespół, który potrafił wtórować każdej melodii. Organizacja przedsięwzięcia nie natrafiała na przeszkody, gdyż Wiktor A. rozpoczął od skompletowania jury. Urzędnik, czy działacz młodzieżowy, kierownik klubu czy prezes czegoś tam - każdy lubi być jurorem. Za stołem dla arbitrów Wiktor A. posadził dysponentów tego wszystkiego, czego mu było trzeba do przeprowadzenia przedsięwzięcia.
Skoro imprezie patronowało jury złożone z osób ogólnie znanych w Z., osób mniej lub więcej urzędowych - nikt z kandydatów nie miał ani chwili wahania, kiedy za wyjazd do Sopotu trzeba było dać Wiktorowi A. do ręki pięć tysięcy złotych. Na razie jeszcze wpłaty nie wchodziły w rachubę. Nawet się nich nie wspomina. Jest sala z widownią na 200 miejsc, podium, gdzie siedzi jury i orkiestra, jest mikrofon. Przy wejściu stół. Tu Wiktor A. przyjmuje zapisy kandydatów na piosenkarskie gwiazdy. Widownię zapełniają uczestnicy konkursu, ich krewni, przyjaciele, kibice. Wkrótce nie ma miejsc. Służba porządkowa zmaga się z żulią gromadnie szturmującą salę. W końcu udaje się zamknąć drzwi wejściowe. Wiktor A. ogłasza warunki konkursu: każdy juror będzie punktował jakość występów, stosując skalę od 1 do 12. Do Sopotu pojedzie dziesięć osób, które uzyskają najwyższą średnią arytmetyczną punktów. Nikogo bodaj nie dziwi fakt, że gdyby do Sopotu miało jechać 10 osób z każdego powiatu i miasta administracyjnie powiatowi równoważnemu, w Sopocie trzeba by wypuścić na estradę około 4 tysięcy talentów.
Teraz Wiktor A. wyczytuje pierwsze nazwisko. Wywołana dziewczyna nie rusza się z miejsca, koledzy siłą podnoszą ją z krzesła, na próżno. Ona pierwsza nie będzie śpiewać. To samo z drugą i trzecią. Wzorem zebrań nie ma śmiałka, który pierwszy wystąpi. Trwa to pół godziny, zamieszanie narasta, w końcu ktoś tam daje początek. Z estrady łamiącymi się głosami wyśpiewywane są szlagiery i kompozycje własne. Orkiestra usiłuje wtórować, ale z osobna ona rzępoli, a z osobna piosenkarki i piosenkarze znęcają się nad melodiami. Niemal co druga zapisana osoba odmawia wejścia na estradę. Trwają głośne targi. Ta i owa kandydatka namyśliła się i chce wystąpić, kiedy już minęła jej kolejka. Jakąś panienkę matka siłą taszczy ku mikrofonowi. Gwizdy i oklaski widowni. W rzadkich chwilach uspokojenia z głośników niemrawo jadą wozy kolorowe, na które walą się nuty. Jakiegoś młodzieńca, który bardzo wziął publiczność, bo zaśpiewał fałszywie, ale dziarsko - jury dyskwalifikuje, bo jest pijany. Młodzieniec i jego koledzy szarpią się z jurorami, awantura, straż porządkowa interweniuje. Napływają nowe zapisy od wstydliwych zrazu kandydatek, które po wysłuchaniu występów koleżanek nabrały jednak wiary w siebie. Łamie się z trzaskiem rząd krzeseł i kilkanaście osób leci na podłogę. Juror - kierownik klubu, w którym znajduje się ta sala, usiłuje spisać nazwiska winowajców: ktoś musi za to zapłacić. Orkiestra daje za wygraną i chce opuścić estradę. Awantura publiczna. Orkiestra stawia na swoim. Szczęściem jakaś panienka umie akompaniować na pianinie. Kłótnie o kolejność występów. Jury pomyliło nazwiska z osobami. W tylnych rzędach, gdzie najgłośniej, ktoś ma butelkę z wódką, ale nie daje się straży porządkowej wyszarpać z krzesła i wyrzucić z sali. Impreza zostaje przerwana. Pijaka zabiera milicja. Wiktor A. co kilka minut grozi, że jak nie będzie spokoju, to impreza zostanie przerwana, a eliminacje unieważnione. Konkurs trwał od szóstej po obiedzie do dwunastej w nocy. Ostatni kandydaci i kandydatki występowali przy pustej już prawie sali.
Popis objął 36 osób. Nazajutrz Wiktor A. wywiesił listę dziesięciorga zwycięzców i wtedy okazało się, że koszty wyjazdu do Sopotu wynoszą 5 tysięcy od gardła płatne natychmiast panu impresario do łapy. Dwie osoby zaraz zapłaciły, trzy zobowiązały się w ciągu trzech dni skombinować pieniądze, jedna uzależniła to od odpowiedzi na list, który wysłała do cioci, cztery zaś od razu zrezygnowały z kariery. Nie stać ich. Wiktor A. ruszył na poszukiwanie następnej z kolei dziesiątki na liście. Chodził po domach. Ci mniej utalentowani lepiej - okazało się - stali finansowo. W ciągu paru dni od czterech osób z drugiej dziesiątki dostał po pięć tysięcy w zamian za zaproszenia i karty do "Grand Hotelu". Miał już w kieszeni sześciokroć pięć tysięcy. Siódma osoba zapłaciła z opóźnieniem. Potem jeszcze jedna z pierwszej dziesiątki zjawiła się z forsą, mimo że uprzednio zgłosiła już rezygnację. Ojciec sprzedał motor.
Wakowały teraz dwa miejsca. Okazało się, że dwie dziewczyny i jeden chłopiec pragną za wszelką cenę wyjechać do Sopotu. Jedna z dziewczyn zajęła dwudzieste dziewiąte miejsce w punktacji, druga i chłopiec w ogóle nie brali udziału w eliminacjach. Wszyscy troje mieli za to poparcie.
Zaczęło cię obrabianie Wiktora A., żeby protegowanych i mających pieniądze kandydatów dopuścił poza konkursem. Impresario upierał się, że nie ma mowy, chociaż bardzo go proszono i grożono mu także. Potem, już aresztowany, Wiktor A. tłumaczył swoją niezłomność tym, że chciał ten cyrk uczynić bardziej prawdopodobnym. Ale przecież uleganie protekcyjnym presjom nie odbiera konkursom prawdopodobieństwa, zaś on mógł zainkasować dodatkowe 15 tysięcy złotych i szybko wyjechać. Przypuszczalnie nie dawał się ugiąć, gdyż sam wciągnął się w grę i na wpół wierzył, że przeprowadza realny konkurs, a to na takiej zasadzie, na jakiej dzieci bawiąc się w sklep lub szkołę wierzą na czas zabawy, że są to prawdziwe przedsięwzięcia.
W każdym razie po wzięciu 40 tys. złotych Wiktor A. zamiast brać nogi za pas siedział w Z. pertraktując z miejscowymi czynnikami, które namawiały go do szwindlu, oraz rozmawiał z panienkami i młodzieńcami wybierającymi się do Sopotu na temat repertuaru, prób, terminu przyjazdu. Tak długo to wszystko trwało, aż go zamknęła milicja. A milicja zamknęła go dlatego, że ojciec jednej z dziewczyn, która nie miała odwagi zaśpiewać przed widownią, ale chciała koniecznie wystąpić w Operze Leśnej przed kamerami TV, uderzył wyżej, żeby czynniki wojewódzkie wpłynęły na władze główne od piosenkarstwa, aby ich delegat Wiktor A. stał się bardziej życiowy. No i w dół popłynęła odpowiedź na te monity, że nikt nie słyszał o żadnych konkursach, występach amatorów i nie zezwalał na ściąganie pieniędzy. Ośmioosobowa śpiewająca reprezentacja powiatu Z. dostała z powrotem po 4 793 zł na łeb. Resztę pieniędzy Wiktor A. zdążył już wydać.
Kiedy impresario siedział w powiatowym areszcie rodzice dwojga kandydatów niepokoili milicję: "Czy mimo, że ten impresario popełnił nadużycie i nieprawnie brał pieniądze, wyjazd dziecka do Sopotu jest nadal aktualny?" Pytania te zadawali ojcowie i matki młodych ludzi, którym w trakcie przesłuchania już powiedziano, że wszystko było lipą. Istnieją nadzieje tak silne, że ludzie nie są w stanie przyjąć do wiadomości, iż zostały zawiedzione.
Wszystkie chwyty dozwolone
Waldemar i Zofia P. ubiegają się o rozwód. Oboje są skromnymi urzędnikami pod czterdziestkę. Rozpoczyna się przesłuchanie świadków. Świadek powołany na wniosek Zofii P., sąsiadka:
"O pożyciu P. nie wiem nic, bo cudze sprawy mnie nie interesują. Pilnuję swoich. (...) Jest mi wiadomo, że pan P. przychodził z pracy o piątej po południu, wysypiał się, a potem bił Zofię P. (...) Tak, bił codziennie, chociaż były dni, że nie bił. Wiem to stąd, że u nas słychać było uderzenia, potem jęki, płacz. Myśmy pierwszy rok prosili, żeby ciszej, ale potem człowiek przywykł. (...) Były dni, kiedy P. bił mocniej. Wiem to stąd, że nie kończyło się na krzykach, prośbach, płaczu, jękach, ale Zofia P. skomlała jak zwierzę. Kiedyś widziałam, jak pies wpadł pod auto. To było tak samo. (...) Pan P. chodził na podwórze. Tam są różne komórki i leżą różne śmieci. On w tym grzebał i szukał... Mąż zastanawiał się, czego on szuka. Raz go spotkał, jak znalazł kawałek kabla. Uderzył nim o komórkę i powiedział, uśmiechając się do męża: «To chyba będzie dobre, co?» (...) Dzieciom mówiliśmy, że pani P. jest chora..."
Świadek powołany na wniosek Zofii P., znajoma jej męża:
"W sprawie tej mam do powiedzenia, że Waldemar P. żył ze mną od 12 maja 1964 r. do stycznia 1965 r. Nic więcej w tej sprawie nie mam do powiedzenia".
Na dalsze pytania sądu świadek, jak informuje protokół, scharakteryzował Waldemara P. jako złego człowieka. Dlaczego był złym człowiekiem, tego nie potrafi wyjaśnić, ale to się czuje. Świadek informuje, że spotykali się co kilka dni. Waldemar P. przychodził do niej do domu. Wtedy wysyłała dziecko na podwórze. Po krótkim czasie wychodził. Mówił mało. Ale kiedyś powiedział, że nienawidzi żony za to, że musi z nią mieszkać i nie ma innego mieszkania. Na pytanie pełnomocnika Waldemara P. świadek odpowiada, że owszem, zeznania te są dla niej krępujące, ale jak Zofia P. "podała ją na świadka", to musi mówić prawdę. Skąd Zofia P. o niej wie i jak ją znalazła - tego nie wie. Pracuje jako sprzątaczka. Nie ma nic więcej do powiedzenia.
Świadek powołany przez Zofię P., były kolega jej męża z pracy:
"Chodziłem z Waldemarem P. na wódkę i stąd wiem, że on jest alkoholikiem. Mam oko do tych rzeczy, poza tym wiem, że często ze śniadaniem Waldemar P. przynosił ćwiartkę, dolewał sobie wódkę do herbaty i w czasie pracy wypijał. Wiem, że nie dawał żonie na utrzymanie jej i córki, bo obiad jadał w barze i mówił, że woli psuć sobie żołądek na mieście, niż dawać chociaż grosz na żonę, bo ona i tak wszystko zmarnuje. Zresztą ma swoje zarobki. Waldemar P. nigdy nie poszedł do domu, póki nie był nietrzeźwy, ale dobrze się trzymał i mało co można było po nim poznać. Zofię P. znam. Mówiła mi ona kiedyś, że Waldemar P. jest złym mężem, bo pije, nie daje pieniędzy na dom i żadnej pomocy z niego nie ma, bo albo jest w biurze, albo na mieście, a jak w domu to śpi".
Świadek powołany przez Zofię P., dozorczyni domu, w którym małżonkowie mieszkają:
"O tym, że pan P. bije żonę, to nie wiem, skąd wiem, bo on zawsze bił żonę i wszyscy o tym wiedzieli i mówili. Nie pamiętam, skąd się o tym dowiedziałam pierwszy raz. Pan P. nienawidził swojej córki, ale czy ją bił, to nie wiem. Mówił mężowi na podwórku, że ją zabije, bo nienawidzi dzieci. Dzieci powinny być w szkole, a nie w domu. Nie lubi dzieci w domu. Jego to denerwuje, że żona za bardzo się o Hanię stara. Hanię u nas wszyscy znają jako dziecko smutne, bez odpowiednich warunków..."
Świadek powołany przez Waldemara P., szwagier Waldemara P.:
"Zofia była złą żoną dla swojego męża, ponieważ nie było w niej żadnej wierności. Wiem o tym z własnych przeżyć. Moja żona, która jest siostrą Waldemara P., urządziła imieniny. Waldemar P. się upił, położył spać w kuchni i tam zanocował. Zosia poprosiła mnie wtedy, żebym ją zawiózł do domu, to zapłaci za taksówkę. Kiedyśmy wyszli, powiedziała, że jest ciepło i namówiła mnie, żebym z nią jechał nad rzekę. Zna tam takie miejsce, że nas nikt nie zobaczy. Trzeba się tylko wystarać o trochę gazet, bo nad ranem robi się tam mokro. Ja byłem pijany, więc wyraziłem zgodę. Z tego co było, wnioskuję, że ona nieraz tam jeździła i nie z jednym".
Świadek powołany przez Waldemara P., sąsiadka:
"Waldemar P. był znany w całym domu jako dobry mąż. Wiem to stąd, że nigdy nie był pijany, nie bił żony i bardzo ją kochał. Co z tego jednak, kiedy ona nie miała starania o niego ani o dom. Kiedy trzeba było coś przyszyć albo wyczyścić, przychodził do mnie i wtenczas mówił, jakie jest jego życie. Pani Zofia nie chciała gotować ani sprzątać, ani nie miała dla niego dobrego słowa. Wiem to z tego, że pan P. mi mówił. Zresztą gospodyni takie zaniedbania u sąsiadów sama wypatrzy. Mogę jeszcze powiedzieć, że Waldemar P. przynosił swojej córce cukierki, a nawet czekoladę i ona wciąż częstowała tym moje dzieci".
Świadek powołany przez Waldemara P., jego znajomy:
"Z Waldemarem P. nie spotykam się już od pięciu czy sześciu lat. Przedtem kolegowaliśmy się w klubie sportowym, gdzie on był działaczem. W klubie Waldemar P. spędzał dużo czasu i tam po pracy przychodziła często jego żona, jak miała do niego jakąś sprawę. Starała się ona być w klubie jak najdłużej i zawsze szukała pretekstu, żeby przeciągnąć wizytę. Zwróciło to moją uwagę, bo było dziwne, ponieważ w klubie każdy miał swoje sprawy i na Zofię P. nie zwracał żadnej uwagi, więc nie wiedziałem, co to dla niej za przyjemność. Potem dopiero chłopcy mi opowiadali, że ona starała się z nimi umawiać i że ma taką naturę, że gotowa jest pójść z każdym. Zwróciłem wtedy uwagę Waldemarowi P., że chłopcy mówią, że jego żona się nie szanuje. Powinien jej pilnować i zakazać przychodzenia do klubu. Potem już więcej nie przychodziła".
Składaniu owych zeznań towarzyszył stały ceremoniał. Strona, przeciwko której były one wymierzone, protestowała, przeczyła tym rewelacjom. Małżonkowie P. lub ich adwokaci zadawali też świadkom pytania, które zmierzały do podważenia prawdziwości zeznań. Świadkowie często się wówczas plątali w swych dodatkowych wyjaśnieniach, albo uchylali się od konkretyzacji opisów pewnych sytuacji, powtarzając raz jeszcze to samo.
W pewnej chwili, niespodziewanie, przewodniczący trzyosobowego kompletu sądzącego zarządził przerwę, ponieważ sąd udaje się na naradę. Po przerwie oświadczył, że proces zostaje odroczony.
Sąd przekazał sprawę prokuraturze w związku z domniemaniem, że wszystkie złożone zeznania są nieprawdziwe, z góry ukartowane i zainspirowane przez zainteresowane strony.
W trakcie dochodzenia Waldemar P. i Zofia P. przyznali się, że ich świadkowie zeznawali nieprawdę. Treść, a właściwie tekst zeznań sami opracowali. Większość świadków zgodziła się na to z czystej życzliwości dla osoby proszącej. Niektórzy świadkowie w zamian za uprzejmość dostali upominki, dozorczyni np. 500 złotych. Waldemar P. wyjaśnił, że postąpił tak, gdy dowiedział się, że jego żona "montuje świadków". Chciał więc odparować jej tą samą bronią. Zofia P. zaś wyjaśniła, że to jej mąż zaczął pierwszy, a ona, dowiedziawszy się o tym od osób życzliwych, a także poznawszy mniej więcej treść tych przyszłych zeznań, uznała, że będzie "zgubiona" w sądzie, jeśli nie postąpi analogicznie i nie przeciwstawi armat armatom. Następnie, w trakcie dochodzenia, wszyscy świadkowie przyznali się do winy i potwierdzili, że na procesie rozwodowym mówili nieprawdę, a raczej, że wszystkie drastyczności: bicia, zdrady, wiadomości o pijaństwie Waldemara P. i niedawaniu przezeń pieniędzy, a także o zaniedbywaniu przez Zofię P. domu - były nieprawdziwe.
W tym stanie rzeczy do sądu wpłynął akt oskarżenia i wkrótce na ławie oskarżonych zasiadł komplet osób występujących uprzednio przed sądem, który miał rozpatrzyć pozew rozwodowy.
W płaszczyźnie faktów wszystko było proste i jasne. Państwo P. poświęcili, każde z osobna, wiele czasu, starań, i wysiłków perswazyjnych, by zapewnić sobie doborową stawkę fałszywych świadków, którzy zmieszają współmałżonka z błotem wedle nieskomplikowanych wyobrażeń pani i pana P. o żonie-potworze i mężu-potworze. Sąd dużo wysiłku poświęcił więc dla wyświetlenia motywów takiego postępowania.
Od roku Waldemar P. nie mieszkał już ze swoją żoną. De facto założył rodzinę z inną kobietą. Pozew o rozwód wniosła Zofia P. i Waldemar P. oczywiście nie sprzeciwiał się rozwodowi, przeciwnie, było to po jego myśli. Do udziału w mieszkaniu nie pretendował. Nie pragnął, by sąd postanawiał, żeby jego córka została przy nim. Godził się, że wychowywać ją będzie żona. Małżonkowie nie mieli żadnego wspólnego majątku do podziału. To co Waldemar P. miał zabrać z mieszkania - to zabrał. W sprawie wysokości alimentów strony zawarły przed rozprawą wstępne porozumienie, wedle którego za obopólną zgodą zachowana ma być kwota, którą już Waldemar P. płacił. Wobec takiego stanu rzeczy sąd zadał pytanie: skoro po założeniu przez Waldemara P. nowej rodziny rozkład jego poprzedniego, formalnie tylko trwającego jeszcze, związku był oczywisty, to po co im było to całe zaprawione makabrą przedstawienie? W jakim celu tak uciążliwa, niebezpieczna jak się okazało i plugawa gra? W imię czego?
I Zofia i Waldemar P. odrzekli, że chodziło im o to, aby sąd orzekając o rozwodzie uznał wyłączną winę strony przeciwnej. Dlaczego? Otóż tego nawet wytłumaczyć przekonywająco nie potrafili. W imię satysfakcji, w imię tego, by w ludzkich oczach wyjść ze sprawy z sądową pieczęcią moralnej nienaganności, po to, żeby było zapisane, podpisane i opatrzone pieczątką, że to druga strona sprawiła, że nie mogli, czy nie chcieli pchać życia razem. I w imię takich to mętnych celów spokojni urzędnicy pod czterdziestkę, małżonkowie P. zdemonizowali się nawzajem, wylali na się kubły przemyślnych brudów i narazili na wyrok karny, który sąd ferował w wysokości: on - dwa, ona - półtora roku więzienia, świadkowie od pół roku do roku (dozorczyni). Wszystko z zawieszeniem.
Zmartwychwstanie
Był wieczór. Ulicami miasteczka N. szedł nie byle kto, bo sama doktorowa, Dorota Ł. - żona powiatowego kierownika wydziału zdrowia i krzyczała:
- Rozstąp się ziemio!
Ponieważ w miasteczku nie było fabryk, ani, o tej porze przynajmniej, samochodów - owo "rozstąp się ziemio" słychać było wszędzie.
Ziemia była oporna. Nie rozstąpiła się i doktorowa bez przeszkód dotarła do Komendy MO. Przed drzwiami jeszcze raz wezwała ziemię do rozstąpienia się.
Tu retrospekcja.
*
Kierownik wydziału zdrowia PPHN, dr Ł., rankiem pracował w szpitalu. Tu również działała zawodowo jego małżonka w charakterze pielęgniarki.
Pewnego wieczora doktor wpadł do szpitala, bo miał jakiś interes do swej, pełniącej dyżur, żony, chciał wejść do jej dyżurki, ale była zamknięta. Otworzył więc drzwi sąsiedniego pokoju, który łączył się z kolei z ową dyżurką. Doktor zajrzał i na kozetce służącej normalnie (co by tam w mieście nie mówili) do badania pacjentów, ujrzał swoją małżonkę w takiej sytuacji z młodym doktorem Zenonem R., że złapanie ich było najdoskonalszym ze znanych in flagranti.
Doktor zapanował nad nerwami. Widząc, że jest niezauważony, cofnął głowę i cicho przymknął drzwi, po czym pomknął do najbliższej sali chorych. Tu, mimo że światło było już zgaszone, zapalił je, wezwał wszystkich "proszę za mną" i na czele procesji chorych pomaszerował z powrotem. Potem kazał chorym skradać się na palcach, wreszcie, raptownie, uchylił drzwi i krzyknął: - Patrzcie! Będziecie świadkami!
Byli świadkami.
Nazajutrz wielki skandal ogarnął całe miasteczko i o niczym innym w ogóle przez tydzień w nim nie mówiono. Nastąpiły teraz czasy owocne w wydarzenia w medycznym światku N.
Doktor Ł. pojechał do województwa domagać się natychmiastowego usunięcia z pracy dr Zenona R., który przyprawił mu rogi na szpitalnej kozetce. Żądał tego, jako poszkodowany i zarazem kierownik wydziału zdrowia, który nie może tolerować, by lekarz na dyżurze oddawał się demoralizującej prywacie z cudzą żoną i pielęgniarką, której tym samym uniemożliwiał dawanie baczenia na chorych (argument autentyczny).
Doktor Zenon R. pojechał do województwa domagać się wyrzucenia z pracy doktora Ł., który brutalnie wtrącił się w nie swoje prywatne życie na kozetce, a co najgorzej - postawił na nogi chorych, czyniąc nocą w szpitalu niesmaczny skandal, podważający autorytet medycyny. Czyn taki - wywodził dr Zenon R. - niegodny jest lekarza, a raczej byłby niegodny lekarza, gdyby dr Ł. był lekarzem - ale nim nie jest, a jedynie felczerem i p.o. lekarza.
Na koniec romantyczny dr Zenon R. podkreślił, że regulamin szpitala dozwala dyżurującym pielęgniarkom i lekarzom spać, ale zachowując czujność. Oni więc spali. Czy zaś należy spać razem, czy osobno - o tym regulamin nie wspomina.
W wyniku licznych dochodzeń, pierwszą rundę przegrał doktor - a właściwie nie doktor - Ł. Ferdynand Ł. zwolniony został ze szpitala i utrzymał się tylko na posadzie kierownika wydziału zdrowia. Zarazem przestał być p.o. lekarzem. Jego małżonkę zaś przeniesiono.
Następną rundę przegrał doktor Zenon R. otrzymując naganę z ostrzeżeniem.
Kolejna przegrana była udziałem Ferdynanda Ł., bo żona nie zaprzestała flirtu z jego antagonistą i pan kierownik uznał, że jego rogi są szczególnie bujne.
Szpital w N. był nowo wybudowany. Wraz z nim wystawiono dom mieszkalny dla personelu, w którym mieszkali zarówno Ferdynandostwo Ł., jak i Zenon R. Okoliczności więc sprzyjały romansowi, szczególnie, że kierownik wydziału zdrowia często wyjeżdżał do województwa lub w teren, i że potężny wciąż kierownik dowiadywał się od usłużnych sąsiadów - swych podwładnych - co też aktualnie pod ich wspólnym dachem się działo.
Wojnie o doktorową towarzyszyła wojna między panami na niwie zawodowej. Wbrew przysłowiu, młody lekarz miał tyle szczęścia w grze, co i w miłości. Nie minął rok, a Ferdynand Ł. przestał być kierownikiem wydziału zdrowia i osiadł na lodzie, czyli nędznej urzędniczej posadce, podczas gdy jego rywal zrobił specjalizację i został p.o. dyrektorem szpitala. Wtedy to pani Ł. wróciła do szpitalnej pracy, jej małżonkowi zaś wzbroniono wstępu na teren szpitala.
Miasteczko przywykło do trójkąta. Zenona R. nie zapraszano do domu inaczej, jak z Ferdynandową Ł., przez co należy rozumieć, że jej małżonka w ogóle przestano zapraszać. Jego dni w N. były już policzone.
Jeszcze kilka miesięcy rogacizny, poniżeń zawodowych i towarzyskich - a oto, stałego mimo wszystko w uczuciach pana Ferdynanda, spotkał nowy cios. Żona jego, de facto, przeniosła się do Zenona R. i zamieszkała w jego kawalerce, choć część dnia spędzała na łonie swej legalnej rodziny. Prowadziła dom, zajmowała się dziećmi (10 i 13 lat), a dopełniwszy obowiązków matki i gospodyni - zmieniała miejsce zamieszkania.
Wreszcie Ferdynanda Ł. ruszyła męska ambicja. Zakazał żonie wstępu do mieszkania. W odpowiedzi pani Dorota, w czasie jego nieobecności, rzeczy małżonka przeniosła do mieszkania doktora R., rzeczy zaś doktora - do swego, familijnego gniazda i pokazała mężowi drzwi - ściślej, drzwi kawalerki podoktorowskiej, tudzież oznajmiła dzieciom, wskazując młodego doktora:
- Teraz ten pan będzie waszym tatusiem.
Ferdynand Ł. awanturował się przez trzy dni i trzy noce, zarówno na schodach ich domu, jak i po urzędach. Po trzech dniach i trzech nocach zobaczył, że nic nie wskóra.
Był wieczór. Dorota Ł. wróciła ze szpitala do domu. W drzwiach zastała kartkę od swojego ślubnego:
"Żegnaj! Więcej mnie nie zobaczysz. Przebaczam Ci wszystko. Bądź dobra dla dzieci. Ciała szukajcie w rzece".
Jęła doktorowa łomotać do kawalerki, w której jej mąż ostatnio był zamieszkiwał. Drzwi stały otworem. Panował bałagan. Rzeczy wszakże nie były zabrane.
Ze szlochem pobiegła nad rzekę. Pędziła wzdłuż opustoszałego o tej porze wybrzeża i płakała. Wreszcie natknęła się na coś strasznego: na brzegu leżała marynarka i buty jej męża. Wrzasnęła i pobiegła ulicami miasteczka ku Komendzie MO, wykrzykując żądanie: żeby ziemia się rozstąpiła.
Tejże nocy rozpoczęto poszukiwania ciała. Trwały one przez cały następny dzień. Potem ich zaniechano: w rzece był silny prąd. Zawiadomiono więc tylko komisariaty miejscowości położonych wzdłuż dolnego biegu rzeki, żeby dawały baczenie.
Dorota Ł. kiedy po tygodniu o mężu jej nie było słychu, włożyła żałobę.
Niebawem mogła nosić podwójną: doktor Zenon R. przeniósł się do wojewódzkiej kliniki.
*
Od opisanych wydarzeń minęło sześć lat z hakiem. Czterdziestoletnia już pani Dorota Ł., matka dorosłych prawie dzieci zobaczyła los, który znów się do niej zaczął uśmiechać w osobie pięćdziesięcioletniego wdowca - nowego, szpitalnego farmaceuty.
Postanowili się pobrać. W tym celu pani Dorota Ł. wszczęła kroki prawne, zmierzające do uznania jej małżonka za zmarłego. Rzecz zaczęła się toczyć swoim normalnym trybem i dotoczyłaby się do pomyślnego końca, gdyby nie dziwna wiadomość. Wiejski urząd stanu cywilnego w miejscu urodzenia jej zmarłego męża, który pani Ł. korespondencyjnie prosiła o przysłanie jakiegoś koniecznego jej dokumentu, odparł, poinformowany o celu zabiegów interesantki, że rzeczy mają się dziwnie, albowiem trzy lata temu urząd otrzymał list od pana Ferdynanda Ł., w którym ten prosi o przysłanie mu odpisu metryki, któremu to życzeniu uczyniono zadość.
Dorota Ł. pobiegła na milicję. Już po tygodniu otrzymała i ona ukłony od swojego nieboszczyka. Oto - dowiedziała się - mieszka on w stolicy, pracuje, ma nową legalną żonę i dziecko.
Prokuratura otworzyła dochodzenie. Po kilku miesiącach doszło do procesu o bigamię.
Ferdynand Ł. z ławy oskarżonych opowiedział z detalami swoją drogę krzyżową.
Na pytanie o powód tak dziwnego sposobu opuszczania niewiernej żony, co w konsekwencji skłoniło go do popełnienia przestępstwa bigamii - podsądny odparł:
- Chciałem się odegrać. Pragnąłem, żeby ona nigdy już nie mogła oka zmrużyć. Żeby zawsze miała wyrzuty sumienia. Żeby miała za swoje za to, że mnie zniszczyła.
Ale teraz ona mnie zniszczyła do końca! Ferdynand Ł. dostał półtora roku więzienia. Cherchez la femme.
Prawda i nieprawda
19-letni Janusz E. poznał w kawiarni 17-letnią Stefanię T. dotychczas całkowicie mu nie znaną, gdyż mieszkającą w innej dzielnicy. Znajomość zawarł przez zaskoczenie, to znaczy zaszedł Stefanię T., uczennicę technikum, od tyłu i krzyknął jej w ucho: "uuuu!", czym zwrócił na siebie uwagę. Następnie usiadł przy innym stoliku i kazał kelnerce, żeby upatrzonej Stefanii zaniosła od niego butelkę piwa. Następnie skinieniem głowy odwołał Stefanię T. od stolika w pobliże toalety i zaproponował, żeby z nim wyszła. Podrywana odpowiedziała, że ewentualnie, ale razem z koleżanką. "To nie" zdecydował Janusz E. pracownik fabryki, ale kiedy wychodził z kawiarni Stefania T. również wstała. Koleżanka - okazało się - sama zrozumiała, że z jej strony ładnie będzie spłynąć.
Na ulicy Stefania T. powiedziała Januszowi E., że jest mężatką, że jej mąż służbowo wyjechał do Czechosłowacji, gdzie śpiewa w radio; że ona jest tancerką, że następnego dnia on będzie mógł obejrzeć ją w telewizji oraz, że posiada adapter i dużo płyt. Janusz E. dał temu wszystkiemu wiarę, ale powiedział, że nie wierzy. Miał w tym swoje męskie wyrachowanie. Byli właśnie pod jej domem i Janusz E. stał się sprytny z tego swojego do niej zapału. Zapowiedział, iż uwierzy, jak sam zobaczy adapter, płyty, ślady po mężu i wszystko. Stefania T. odpowiedziała, że z pewnych względów nie może do niej wejść, ale niechby przyszedł nazajutrz, to sam zobaczy. Wobec tego udali się do innej kawiarni i na jej pytanie, czy Janusz E. pracuje, a jeśli tak, to gdzie, on odpowiedział, że na milicji. Nie było to zgodne z prawdą, ale zdrowy jest tylko taki związek pomiędzy mężczyzną i kobietą, w którym obie strony sobie imponują, a nie tylko jedna drugiej.
Umówili się na dzień następny z tym, że on przyjdzie w mundurze i wówczas ona sama się przekona. Wyznaczyli sobie na spotkanie bramę jakiegoś domu. "Mandacik proszę" - powitał ją, salutując i nastawał, żeby iść do niej do domu. Opierała się, twierdziła, że jest za szybki, a pogoda zbyt ładna, żeby nie spacerować. Wyraził zwątpienie w męża-piosenkarza, zwierzył się, że naszła go myśl, że może ona w ogóle nie ma nawet adapteru. "Przekonasz się" - uniosła się ambicją. I przekonał się, że mieszkanie, jak mieszkanie, adapteru nie ma, a jedynym śladem mężczyzny jest kolejarski mundur w przedpokoju. "To ojca" - objaśniała, a mówiła prawdę. Potem twierdziła, że adapter akurat komuś pożyczyła wraz z płytami, a z mężem właściwie mieszka gdzie indziej. Ma on willę za miastem. "Dobra, dobra" powiedział Janusz E. i pomyślał, że nie z mężem ostatecznie przyszedł tu się kochać i myśl tę wyraził słowami. Potem dali spokój gadaniu, a zawarli znajomość. Od tego czasu chodzili ze sobą i okazało się to, co się okazać musiało, że Stefania T. jest uczennicą technikum, męża nie ma i adapter jakoś do domu nie wracał.
Nie wracała i Stefania T. do drażliwego tematu, a także jej amant nie wspominał o mężu ani tańcu w TV, bo był delikatny w obejściu. Mówiła mu za to coraz to nowe rzeczy: że jej mamusia z jej tatusiem mieszka tylko z litości, ale ma kochanka-pułkownika. Albo, mówiła, że po wojnie jej tatuś miał sklep bardzo olbrzymi. Sporo opowiadała o wujku, który mieszka w Ameryce, jest gubernatorem stanu i jeszcze zostanie prezydentem. Ona sama przeżyła wielki romans ze starszym człowiekiem, profesorem, który jej w technikum nauczał księgowości, a mimo to gotów był dla niej tak żonę porzucić, jak i dzieci. Janusz E. cierpliwie słuchał, ani udawał, że wierzy, ani wyznawał, że nie wierzy. Zorientował się, że taki już ona ma charakter.
Zauważył, że kiedy jej opowieści nie przerywa - w miarę mówienia wujowie awansują, wille ogromnieją, samochody drożeją, a kochankowie właśni Stefanii T. i jej mamusi robią coraz to większą karierę służbową i materialną. W końcu więc ją przyhamowywał kpiną, kiedy już miało się okazywać, że panienka jest księżniczką perską, która tylko na chwilę urwała się z dworu padyszacha. A ona nawet się nie upierała przy swoich mitach, tylko milkła i przy najbliższej okazji zaczynała od początku. "Ja tam jestem skromnym milicjantem" - mawiał niekiedy Janusz E., ona zaś oburzała się, że przecież nie skromnym, tylko sierżantem.
Janusz E. raz tylko pokazał się w służbowym stroju i odtąd randki odbywał po cywilnemu. Kiedyś wszakże poprosiła go, żeby przyszedł w mundurze. Ma bowiem prośbę. Jej przyjaciółka odbędzie jutro randkę z chłopakiem. Chłopak ten poprzednio był jej własnym chłopakiem, ale zdradliwa przyjaciółka ją wykołowała, a jego wzięła jak swojego. Niech więc tam jutro pojedzie, zadzwoni, powie, że milicja, wejdzie, zapyta czy Franciszek F., a kiedy tamten odpowie, że tak, Janusz rzeknie, że go aresztuje i każe mu iść ze sobą. Na to Franciszek F. wystraszy się i zapyta za co i dlaczego. "Ty już wiesz dlaczego - niechaj mówi Janusz E. - rozchodzi się o tę obrączkę, coś ją człowieku ukradł". Potem Janusz E. miał gościa zabrać i popędzić mu kota.
Jak zostało wszystko zaplanowane, tak się i stało. Kiedy Franciszek F. usłyszał, że chodzi o obrączkę, zaczął tłumaczyć gorączkowo i z przestrachem, że on przecież nie ukradł. Wziął tylko dla zabawy, a potem zgubił. Janusz E. mało co go jednak słuchał, tylko kazał się zbierać. "On nie ukradł, on by nigdy nie ukradł" - mówiła dziewczyna - wiarołomna przyjaciółka Stefanii T.
Janusz E. kazał aresztantowi wsiadać do autobusu i pojechali. Chłopiec opowiadał, jak to było: więc mieli prywatkę i tam była jedna dziewczyna, która nosiła złotą obrączkę. Wszyscy się naśmiewali, że gra mężatkę. On jej w tańcu obrączkę zdjął, dlaczego - tego nie wie, tak sobie. Zdjąwszy, schował do kieszeni i później o niej zapomniał, a wyszedł cichcem z inną dziewczyną. Na drugi dzień tamta od obrączki przybiega do niego do domu, żeby oddał. Chce oddać, szuka - nie ma. Obiecał przeszukać całe mieszkanie i zrobił to, ale obrączki nie było. Musiał ją na ulicy wyrzucić z kieszeni, kiedy wyjmował chusteczkę. Dziewczyna przychodziła, groziła mu, powiedział, że odkupi. Ale za co?
"Dobra, dobra" mówił Janusz E. - "posiedzisz, to zobaczysz". Myślał jednak, nie o obrączce, tylko co dalej z tym chłopakiem robić. Kiedy autobus dojeżdżał już do końcowej pętli. położonej w prawie szczerym polu aresztant zaczął się rozglądać ze zdziwieniem i pytać, gdzie właściwie jadą. Janusz E. nic na to nie powiedział, tylko kazał mu wysiąść i poprowadził w kierunku lasu. Szedł i kazał iść tamtemu, nie żeby miał jakiś określony zamiar, tylko właśnie dlatego, że nie wiedział co robić, więc chciał zyskać na czasie.
Gdy zbliżyli się do lasu prowadzonego chłopaka obleciał wielki strach. "Nie bój się" powiedział Janusz E. "Nie! Nie! Nie pójdę!" - krzyczał tamten. "Nie chcę t e g o widzieć" - błagał. "Wszystko powiem" - zapewniał. "Od razu czułem, że nie chodzi o obrączkę". Zaciekawiło to Janusza E., zaś z tego co teraz aresztant mówił, a jeszcze dokładniej z tego, co mówiono potem w sądzie wyłoniła się następująca historia. Poprzedniego lata ów prowadzony teraz chłopak - Jan U. i jego koledzy znaleźli w tym lesie niewypał. Dla zabawy zawiesili go na gałęzi drzewa, przeciągnęli w poprzek ścieżki sznurek, połączyli z niewypałem. Miało być tak, że jak ktoś będzie szedł ścieżką zawadzi nogą o sznurek, niewypał spadnie i wybuchnie. I dokładnie tak właśnie się stało. Chłopcy ukryli się i czekali. Ścieżką szła dziewczynka, zawadziła nogą o sznurek, niewypał spadł na ziemię, nastąpił wybuch, zobaczyli leżącą na ziemi nieruchomo dziewczynkę, więc uciekli.
Jak Janusz E. usłyszał opowieść Jana U. (który przypuszczał, że dopiero teraz milicja znalazła ciało dziewczynki i prowadzi go na miejsce zbrodni) - oburzył się na swojego aresztanta tak bardzo, że raz i drugi dosunął mu w głowę. Tamten krzyknął i zaczął uciekać ku szosie, a Janusz E. pobiegł za nim. Na przystanku autobusowym stał milicjant i jak zobaczył, że chłopiec ucieka, a kolega-milicjant go goni zabiegł uciekającemu drogę.
Niewypał nie zabił dziewczynki, ani w ogóle nic jej nie zrobił, i o tej sprawie wiemy tylko tyle, ile mówiono o niej na rozprawie Janusza E., który dwa razy bez wiedzy właściciela zabrał mężowi swojej kuzynki jego milicyjny mundur, żeby zaimponować dziewczynie i raz nadużył uzurpowanej władzy. Na procesie Stefania T. nazwała go łobuzem i kłamcą i miała nie tylko rację, ale i moralne prawo, żeby się oburzać. Nie taki człowiek jest bowiem łgarzem, który gęsto zalewa, ale taki, który oszukuje skutecznie.