Jerzy Urban (Kibic)

JAKIM PRAWEM (historyjki sensacyjne)

1988

 

(...)

 

Dom II

Adwokat dr Andrzej T. z Poznania od trzydziestu czterech lat zajmuje się rozwodami i sądził, że w tej dziedzinie nic nie może go zadziwić. Miał w swojej praktyce pozew męża przeciwko żonie-hermafrodycie, o narastającej przewadze cech męskich, która męża katowała. Miał klientkę 1 m 85 cm wzrostu, która wyszła za karła i skarżyła się później przed sądem na niedobór seksualny. Likwidował cywilnoprawne skutki ślubu wyłącznie kościelnego, który zawarły w latach czterdziestych dwie kobiety. Jedna z nich stanęła przed ołtarzem w męskim przebraniu i miała sfałszowane papiery. Rozwikływał sprawy majątkowe poczwórnego bigamisty. W swej karierze zawodowej oglądał czterech uznanych za zmarłych mężów, którzy żywi zjawiali się w jego kancelarii. Rozwodził księżniczkę cygańską, która jako powód zerwania podawała, że mąż ją oszwabił przed ślubem, w ten sposób, iż w swoim dowodzie osobistym - normalnym, współcześnie wydanym - w rubryce zawód wpisał samowolnie "hrabia". I kiedy dr Andrzej T. uznał, że repertuar możliwości już się wyczerpał, że nie trafi mu się sprawa niepodobna do żadnej poprzedniej, odwiedziła go w zespole adwokackim pani Joanna Ż.

Architekt Joanna Ż. ma trzydzieści siedem lat i dwoje dzieci: czternastoletnią dziewczynkę i jedenastoletniego chłopca. Wyszła za mąż w 1959 roku za czterdziestoletniego obecnie lekarza pediatrę Olgierada Ż. Małżeństwo swe, trwające prawie czternaście lat, uważa za bardzo udane. Jej mąż jest tego samego zdania.

Klientka adwokata T. przez wiele lat korzystała z porad psychiatry. Nie wykrywał on u niej żadnej choroby, żadnych odchyleń od normy. Czuła wszakże okresami silniejszą, a okresami słabszą potrzebę odwiedzania lekarza tej specjalności, gdyż miała specyficzne zwidzenia i związany z tym niepokój. Przypadłości te zjawiły się u niej bezpośrednio po ślubie i ustąpiły na półtora roku przedtem, nim postanowiła wziąć rozwód. Obecnie czuje się zupełnie zdrowa.

Męża poznała latem 1958 roku, w miejscowości nadmorskiej. Była wówczas studentką. Olgierd Ż. na miesiąc przed ich spotkaniem uzyskał dyplom lekarza. Okoliczności nawiązania tego romansu nie są ważne dla toku opowieści, nadto banalne. W upalne przedpołudnie na plaży pojawił się znajomy jej koleżanki - Olgierd Ż, właśnie w ciemnym ubraniu i z walizką. Koleżanka miała pod opieką dziecko, swoją siostrę, poprosiła więc Joannę Ż., aby pomogła przybyszowi wynająć pokój. Chodzili dobierać kwatery, a kiedy znaleźli stosowną, Joanna Ż. już w niej została z młodym lekarzem. Rozstali się po miesiącu. Ona wracała jesienią do Warszawy kończyć studia, on jechał do miasteczka, z którego pochodził, by rozpocząć staż w tamtejszym szpitalu. Okazało się niebawem, że Joanna - nazywam ją "Ż", choć wtedy nosiła panieńskie jeszcze nazwisko - jest w ciąży. Zawiadomiony o tym Olgierd Ż. zaproponował małżeństwo. Nie było czasu i sposobności, by zamiar ten szybko urzeczywistnić. Joanna Ż. starała się przed porodem zdać jak najwięcej egzaminów, by zbliżyć się możliwie najbardziej do absolutorium. Olgierd Ż. zaczynał pracę. Zimą umarła mu matka. Aby połączyć się z Joanną, musiał dokonać remontu domu. Ślub zawarli tuż przed porodem, na przedwiośniu 1959 roku, w Warszawie - jej miejscu zamieszkania.

Ich sytuacja wyjściowa była bardzo trudna. Joanna Ż. nie chciała wyprowadzić się z niemowlęciem z Warszawy, by połączyć się z mężem, bo pragnęła jesienią zdać końcowe egzaminy i obronić pracę dyplomową. Nadto w miasteczku K., rodzinnej miejscowości jej męża, nie było posady dla architekta. Na razie nie mieli tam gdzie mieszkać. Olgierd Ż. odziedziczył po matce - wojennej wdowie - obszerną willę, ale walącą się dosłownie. Zabiegał o doprowadzenie jej do stanu używalności.

W grudniu 1959 roku dom był przysposobiony do mieszkania, w K. stworzony został etat powiatowego architekta i Joanna Ż. przyjechała, by zamieszkać z mężem.

Kiedy przekroczyła próg jego domu, ich domu, uległa jakiemuś dziwnemu uczuciu. Zdawało jej się mianowicie, że już kiedyś tu była. Podchodziła po raz pierwszy do drzwi i nim je otworzyła, miała wrażenie, że wie, co jest za tymi drzwiami. Podchodziła po raz pierwszy do któregoś z okien, wyglądała i miała uczucie, że już zna skądś ten widok. Kiedy z czasem te doznania czy też wspomnienia tych doznań z pierwszych dni pobytu w K. przyprawiały ją o stan niepokoju, poszła poradzić się psychiatry; twierdziła, że ten dom śnił jej się, zanim go obejrzała naprawdę.

Doznania te ustąpiły oczywiście z biegiem czasu, choć nie opuszczał jej niepokój, który to stan wiązała z przebywaniem w tym domu. Zastąpiły je teraz inne zwidy, bardziej wysublimowane. Na przykład obszerna spiżarnia przy kuchni kojarzyła jej się z wyobrażeniem psa. Ilekroć tam wchodziła, czuła zapach psa, słyszała skomlenie psa. Te swoje dziwactwa uważała za niepoważne, tłumiła je w sobie. Były jednak takie okresy, gdy ów dom wzniecał w niej stan niepokoju tak dolegliwego, że chodziła do psychiatry i zażywała przepisane jej proszki uspokajające. Ona, osoba dorosła i siłą rzeczy coraz bardziej dorosła, matka wkrótce już dwojga dzieci - bała się w ogóle zostawać sama w tym domu..

Państwo Ż. z biegiem lat coraz lepiej oboje zarabiali i sporo pieniędzy ładowali w dom, który z rudery przeobrażał się w siedzibę luksusową. Na parterze były dwa wielkie pokoje, w amfiladzie, jeden od frontu, drugi wychodzący na ogród. Na piętrze mieścił się gabinet lekarski, sypialnia i dziecinny. Olgierd Ż. dobudował do domu garaż. Potem urządził kuchnię w piwnicy, a poprzednie parterowe pomieszczenia kuchenne przeobraził w lekarski gabinet, aby każde z dzieci miało osobny pokój na piętrze. Trzeba sobie wyobrazić te koszty i wieloletnie starania, aby zrozumieć, jak niechętnie traktował Olgierd Ż. prośby żony, żeby dom sprzedać i zamieszkać gdzie indziej. Trudno przecie wygodny dom, piękny dom, który zbudował dziadek Olgierda Ż., w którym mieszkali jego rodzice, porzucać tylko dlatego, że żona twierdzi, iż te mury przyprawiają ją o stan niepokoju. Ona jednak czuła się coraz gorzej, coraz częściej ze swoimi przypadłościami nachodziła psychiatrę, i to był powód, dla którego z całej siły wsparła pomysł przeniesienia się z K. do innego miasta. Nie miała wątpliwości, że jej stany niepokoju, jakiegoś nieokreślonego wewnętrznego rozedrgania wiążą się z tym domem. Jeśli gdziekolwiek z mężem wyjeżdżali, czuła się od razu najzdrowszym człowiekiem pod słońcem.

Olgierd Ż., teraz już dyrektor szpitala, wspomniał któregoś dnia, że ma propozycje objęcia innego, większego, specjalistycznego szpitala w innym mieście. Joanna Ż. gorąco poparła ten projekt. Sprzedali dom, kupili inny, w owym nowym mieście. Stany niepokoju Joanny Ż. przeminęły. Czuła się wyleczona i teraz już zupełnie szczęśliwa.

Po długim czasie zadzwoniła pewnego dnia do psychiatry z prośbą, żeby natychmiast ją przyjął. Zjawiła się zapłakana, zmaltretowana, zrozpaczona. Opowiedziała całą przytoczoną tu historię: Oto nagle, ni z tego, ni z owego, po wielu latach metafizycznej niejako udręki, naszło ją olśnienie. Przypomniała sobie ten dom. Mieszkała w nim jako małe dziecko! Pojechała do swojej matki do Warszawy i uzyskała potwierdzenie. I teraz prosi o pomoc lekarską, bo nie jest w stanie wrócić do męża, spotkać się z mężem, żyć z mężem, mieszkać z mężem.

Zjawiła się więc u swojej matki w Warszawie i opowiedziała, jak to przez całe lata męczył ją niepokój związany z mieszkaniem w ich poprzednim domu, a teraz nagle, bez żadnego szczególnego bodźca przypomniała sobie, że w tym domu mieszkała jako małe dziecko. Czy to możliwe? I oto w trzydziestym siódmym roku jej życia matka wyznała, że ona nie jest jej naturalną córką. W grudniu 1939 roku przyprowadzono jej małą dziewczynkę. Wyglądała na około trzy lata. Nie wiadomo było, ile ma, jak się nazywa, czyim jest dzieckiem. Była jednym z gromadki zagubionych w tygodniach wojny dzieci, zgromadzonych w którymś z warszawskich sierocińców. Osoba, która ją przyprowadziła, prosiła o przetrzymanie dziecka przez kilka dni. Sierociniec ulega likwidacji, organizacja opiekuńcza musi dla tej małej znaleźć miejsce w jakimś innym zakładzie, za kilka dni ją odbiorą. Minęły nie tylko dni, ale i tygodnie, a nikt się po dziewczynkę nie zjawił. Wobec tego uznała ją za swoje dziecko, nadała swoje i męża nazwisko. Mąż jej w tym okresie był w niewoli, ale z początkiem 1940 r. wrócił. Nigdy dziewczynce nie mówiła, że nie jest jej naturalną córką. Przybrany ojciec Joanny umarł wkrótce po wojnie.

Mijały dziesięciolecia, a ona dalej nic nie wiedziała o tym, skąd pochodzi i jak się nazywali naturalni rodzice dziewczynki, która wtedy, w grudniu 1939 roku, umiała tylko podać swoje imię: "Joasia". Nie szukała ich, zresztą nie chciała szukać.

Mgr inż. arch. Joanna Ż. wprost od matki pojechała do mieszkającej w Warszawie ciotki swego męża, siostry ojca Olgierda Ż. Uzyskała tu potwierdzenie swoich przypuszczeń. Ojciec jej obecnego męża, przedwojenny wicestarosta, uciekał we wrześniu 1939 roku z żoną i dwojgiem małych dzieci. Jechali samochodem. W jakiejś wsi pan Ż., który sam prowadził wóz, przystanął i poszedł nabrać wody do chłodnicy. Zabrał ze sobą córeczkę. Nadleciały niemieckie samoloty. Zginął od kuł karabinu maszynowego. Pani Ż. nadaremnie szukała córki lub jej ciała.

Dowiedziawszy się tego wszystkiego, Joanna Ż. wpierw poszła do psychiatry po farmakologiczną podporę. Powiedziała lekarzowi, że łamie się ze sobą, czy wrócić do męża, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, więcej niż prawdopodobieństwa, jest jej bratem. Żyje z tym człowiekiem już czternaście lat, mają dwoje dzieci. Praktycznie przełamane zostało tabu kazirodztwa. W sensie psychicznym jednak nie może przełamać tego tabu cywilizowanego świata. Czuje przed mężem lęk, czuje doń wstręt.

Joanna Ż. korespondencyjnie zawiadomiła męża o swoim odkryciu i swoim dramacie. Zapytała, czemu nigdy jej nie opowiedział o zaginionej siostrzyczce, czemu nie opowiedział tego, kiedy męczyła się w ich domu, który ewokował w niej niejasne, zamglone wspomnienia. Mąż odpisał: właśnie dlatego. Prawdopodobieństwo, że spotkali się i pokochali brat i siostra, jest jak jeden do wielu milionów, praktycznie żadne. Gdyby jej powiedział o siostrze - owo nieprawdopodobne uznałaby za pewne. A przecież nie ma tu żadnej pewności. Powinna po prostu przestać o tym myśleć.

Nie umiała przestać myśleć. Poszła do adwokata Andrzeja T. Chciała wystąpić o unieważnienie małżeństwa. Adwokat powiedział, że jest praktycznie niemożliwe udowodnienie przed sądem, iż jest siostrą swojego męża. Rzeczą prostszą będzie wnieść o zwykły rozwód. Olgierd Ż. nie wyraził zgody na rozwód. Sąd rozwiązał małżeństwo po wysłuchaniu psychiatry, który zalecał to usilnie.

 

 

Pretendentka

Historia Polski posunęła się o krok naprzód w listopadzie 1971 roku. Zdarzyło się to w pokoju warszawskiego Grand Hotelu. Epizod jest mało znany, nie wprowadzony jeszcze do podręczników szkolnych, godzien więc jest wzmianki. Sporządzony tam został i podpisany dokument regulujący "ostatecznie i po wieczne czasy" kwestie sukcesji korony polskiej. Paragraf pierwszy owego dokumentu brzmi następująco: "Ja, Ewelina Maria Stefania Poniatowska, urodzona 14 stycznia 1908 roku w Częstochowie, z ojca Fryderyka i matki Marii z domu Czapuś, oświadczam i przysięgam, że wywodzę się w prostej linii od ostatniego legalnego i wybranego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego. Będąc jedyną osobą, która ma prawo być królową Polski, co jest ogólnie uznane i niepodważalne, z własnej woli, w pełni władz fizycznych i umysłowych postanawiam..."

W pozostałych siedmiu paragrafach Ewelina Poniatowska uznaje za swojego syna, czyli dokonuje adopcji gościa nazwiskiem George F.F., zamieszkałego w stanie Columbia, obywatela USA, pracownika stacji benzynowej. Nadaje mu prawo noszenia nazwiska "Poniatowski" i na jego rzecz odstępuje od pretensji do korony polskiej, tym samym czyniąc go jedynym legalnym pretendentem. Dwa są jednak warunki, które George F.F. musi spełnić pod rygorem utraty praw do nazwiska i korony. Po pierwsze: przyjąć obywatelstwo polskie najśpieszniej, jak to będzie możliwie, i przed objęciem tronu zrzec się obywatelstwa USA. Po drugie: zobowiązać się uroczyście, że - w interesie zarówno Polski, jak i Stanów Zjednoczonych - jego roszczenia nie obejmą Litwy, "ponieważ mogłoby to prowadzić do poważnych nieporozumień na międzynarodową skalę". Paragraf ostatni zobowiązuje George'a F.F., lat trzydzieści jeden, do uznawania Eweliny Poniatowskiej za matkę, tak jakby była rodzoną, udzielania jej wszelkiej pomocy, szczególnie materialnej i finansowania jej starań o uznanie praw przybranego syna do korony. Starania te odbywać się będą drogą legalną - precyzuje ostrożnie dokument - w niczym nie zagrażając panującemu w Polsce ustrojowi. Po objęciu rządów król będzie wypłacał królowej-matce rentę roczną w wysokości l miliona dolarów USA.

Dokument sporządził i sygnował jako świadek obecny przy ceremonii emeryt Włodzimierz G., były urzędnik hipoteki w Warszawie, przedstawiony wszakże Amerykaninowi jako rejent. Włodzimierz G. przystrojony był na tę okazję w autentyczny łańcuch sędziowski z orłem, nabyty - co się później okazało - na warszawskim Bazarze Różyckiego za 60 złotych. Otrzymał on za swe urzędowe czynności wynagrodzenie od George'a F.F. w kwocie 10 dolarów USA, wypłacone w dwóch odcinkach pięciodolarowych. Włodzimierz G. miał potem świadczyć, że Ewelina Poniatowska - która zrzeczenie się korony polskiej motywowała (w owym akcie, rzec by - abdykacyjnym) swoim podeszłym wiekiem, nie rokującym szans na wyegzekwowanie pretensji do tronu, a także tym, że przelanie uprawnień na dotychczasowego obywatela USA zwiększa szansę restauracji monarchii, gdyż za sprawą zwrócenia władzy Poniatowskim w osobie George'a F.F. będą teraz stały Stany Zjednoczone (enigmatycznie nazwane w dokumencie: "rząd potężnego mocarstwa") - a więc że Ewelina Poniatowska wzięła za koronę Polski od nowego pretendenta 100 dolarów USA wypłaconych przezeń w gotówce. I oważ Ewelina Poniatowska miała po wyjściu z Grand Hotelu zaprosić Włodzimierza G. na setkę do baru "Cybernetyk" i tam powiedzieć o swoim adoptowanym synu: "Ale głupi dupek, co?" Oczywiście rzekła to po wypiciu setki.

Włodzimierz G. zeznał także, że - będąc wywieziony w czasie wojny na roboty do Niemiec - po wyzwoleniu, w latach 1945 i 1946, pracował w amerykańskiej żonie w urzędzie aprowizacyjnym i tam nabawił się znajomości języka angielskiego. Występował więc jako tłumacz między George'em F.F. i Eweliną Poniatowską. Akt abdykacyjno-adopcyjny sporządził własnoręcznie i przełożył na język angielski. Natomiast bynajmniej nie był inicjatorem sprzedaży ojczyzny za 100 dolarów bubkowi z amerykańskiej stacji benzynowej.

Włodzimierz G. wystawał przed Grand Hotelem, gdyż posiadał z sobie wiadomych źródeł kawałki skóry zamszowej i dyskretnie proponował ich nabycie właścicielom aut, które zajeżdżały przed podjazd. Owe skrawki skóry służą do glansowania szyb samochodowych. Usiłował zawrzeć taką transakcję również z George'em F.F., który, nie zainteresowany pucowaniem szyb swojego wozu, wyraził ochotę nabycia dzieł polskiej sztuki ludowej. Spieszyło mu się bardzo, gdyż w Warszawie tylko nocował, bawił tu przejazdem i tegoż jeszcze dnia zamierzał dojechać do Berlina Zachodniego. Pojechali do pewnego praskiego taksówkarza, o którym Włodzimierz G. wiedział, że zna świątkarza spod Milanówka i wozi doń zagranicznych turystów, inkasując prowizję od sprzedawcy i nabywcy. Pracujący właśnie w garażu przy reperacji auta pośrednik handlu dziełami sztuki ludowej kazał im czekać w pobliskim barze. Przypadek zrządził, że śniadała tam akurat pretendentka do tronu. Starsza pani zainteresowana czymś tak niecodziennym w tym barze, jak cudzoziemska mowa, przysiadła się do ich stolika, i tak od słowa do słowa przed Amerykaninem pojawiła się możliwość ubicia interesu świetniejszego niż kupno świątka. Pozostał jeszcze przez dobę w Warszawie i nazajutrz w jego numerze doszło do podpisania historycznego aktu, z przemienionym w notariusza handlarzem szmatek do wycierania szyb w roli celebranta.

Wyjawić trzeba otwarcie, że bardzo silne przeszkody prawne i faktyczne stoją na drodze George'a F.F. do objęcia korony polskiej. Wśród prawnych wymienić należy trzy kolejne konstytucje Polski, z roku 1921, 1935 i 1952, ogłaszające tu republikańską formę rządów, a także czwartą, wcześniejszą Konstytucję 3 maja, postanawiającą co prawda, iż tron Polski będzie dziedziczony, ale zgoła nie w rodzinie Poniatowskich. Choć może stawanie na gruncie Konstytucji 3 maja jest wątpliwe w sensie prawnym, bo była ona uchylana licznymi aktami prawnymi (dyskusyjnej skądinąd prawomocności), jak: akt przystąpienia Stanisława Augusta do konfederacji targowickiej, akta rozbiorowe i akt abdykacyjny. Mało o tym potrafilibyśmy powiedzieć. Jeszcze mniej wie zapewne George F. F.

Przeszkody faktyczne w objęciu tronu stosunkowo łatwo można sobie wyobrazić.

Dla uroku tej opowieści ważne będzie zaakcentowanie czegoś innego. Ewelina Poniatowska, co się później okazało, wcale nie nazywa się Poniatowska, ale Ewelina Mrzosa. Zmniejsza to jeszcze bardziej prawdopodobieństwo, że jest w prostej linii potomkinią bezpotomnego króla. Zresztą, prawdę mówiąc, w MO nie badano jej drzewa genealogicznego, tylko kartę karalności.

Sześćdziesięcioczteroletnia Ewelina Mrzosa, obywatelka Warszawy-Pragi, ostatnio siedziała za próbę przekupienia milicjanta, który wszedł do jej mieszkania i stwierdził, że gospodyni trudni się nielegalnym handlem alkoholem. Poprzednio karana była dwukrotnie. Przesłuchana w związku ze sprawą sprzedaży za 100 dolarów tronu polskiego - podejrzana o oszustwo i nielegalny handel walutą (owe 100 dolarów jeszcze tegoż samego dnia sprzedała), nie zaś o usiłowanie dokonania zdrady stanu - nie podtrzymała w swoich zeznaniach tezy, jakoby wywodziła się z Poniatowskich, mimo że o swej przeszłości mówiła chętniej i więcej niż o fatalnych 100 dolarach. Wedle jej oświadczenia, przed wojną zarobkowała jako fordanserka w nocnym lokalu "Adria" i była kochanką Wieniawy-Długoszowskiego, czyli miała związek z inną jeszcze niż Poniatowski, także pechową, krótkoterminową głową państwa. Wyjaśnić znów należy, że po Warszawie chodzą tysiące staruszek, które twierdzą, że były fordanserkami w "Adrii" i sypiały z Wieniawą, co niekoniecznie daje wyobrażenie o rzeczywistych rozmiarach tego nocnego lokalu i prawdziwej jurności generała. Te koligacje jednak także pozostawały poza sferą zainteresowania MO. Natomiast zaprotokołowano następujące twierdzenie podejrzanej, po przetłumaczeniu go na język urzędowy: "Jakie oszustwo? Ten amerykański frajer aż taki dureń nie był, tylko pan Włodzimierz G. ma do mnie żal o pieniądze, dlatego tak zeznaje. Amerykanin dał stówę, bo mu było żal biednej kobiety, a te tam dokumenty to była taka sobie zabawa".

Fakty jednak przeczą temu, że George F.F. za całe 100 dolarów świadomie bawił się tylko w króla z Eweliną Mrzosa i Włodzimierzem G. Cała, bowiem sprawa wynikła i wzięła początek z tego, że George F.F. nadesłał do Polski kopertę zaadresowaną "Immigration Office, Warszawa-Warsaw" i prosił listownie o nadanie mu obywatelstwa polskiego, które chce mieć równocześnie z amerykańskim, przy czym swoim pełnomocnikiem w staraniach przed polskimi urzędami ustanawiał notariusza Włodzimierza G., zamieszkałego tam i tam.

List nie dotarł do adresata i powodem tego wcale nie było nieistnienie w Warszawie Urzędu Imigracyjnego, tylko fakt, że w liście znajdowało się także dziesięć dolarów, nie wiadomo dla kogo i na co. Wymacał je wprawnymi palcami nieuczciwy pracownik poczty Waldemar I., mimo że koperta była już ubrana w sukienkę z folii, stosowaną przez pocztę do ochrony (przed takimi jak Waldemar I.) amerykańskich dolarów wysłanych w listach. Ponieważ adres nie zawierał ulicy i list w ogóle był adresowany donikąd, Waldemar I. przywłaszczył go sobie, ale nim to uczynił, spytał dla pewności kolegę, jak przetłumaczyć owo "Immigration". Nie wiemy, czy stało się to za przyczyną owego kolegi, czy nie - dość, że Waldemara I. przyłapano na kradzieży, znaleziono przy nim list, w liście zaś adres Włodzimierza G., który obciążył swymi zeznaniami Ewelinę Mrzosę.

Była fordanserka, meliniarka, potem pretendentka oświadczyła, że jako osoba nie posiadająca emerytury, a zbyt podeszła w latach, aby pracować, i mająca do tego bardzo niedobrą rodzinę, pozbawiona jest środków do życia. Kiedy więc dobry Amerykanin podarował jej 100 dolarów, dała je niejakiej Natalii F., żonie kierownika sklepu mięsnego, spłacając tym długi, jakie zaciągnęła u tej dobrej kobiety. Natalia F. znów zeznała, że Ewelinie Mrzosa, która prowadzi melinę dla pijaków, nie pożyczała żadnych pieniędzy, a także nie otrzymywała od niej żadnych dolarów. Mrzosa łże, bo nie chce milicji powiedzieć, gdzie opyliła lub schowała dolce. Mrzosa, dowiedziawszy się o tym zaprzeczeniu, powiedziała, że świadkiem tego, jak dawała 100 dolarów Natalii F., była dziewiętnastoletnia panienka - kaleka Janina B., która akurat wtedy była u Natalii F., ta bowiem trudni się pożyczaniem pieniędzy na lichwiarski procent, a panienka ze zwichniętym biodrem potrzebowała 1 500 złotych pod zastaw pierścionka, więc przyszła i akurat wszystko widziała. Janina B. istotnie zeznała, że widziała, jak Mrzosa sprzedała pani F. 100 dolarów, co teraz Natalia F. potwierdziła. Ewelinę Mrzosę można już było oskarżyć o oszustwo i handel walutą.

W aktach śledczych nie ma natomiast żadnego śladu wskazującego na to, że ktokolwiek - z urzędu lub prywatnie - napisał do George'a F.F., by go zawiadomić, że jego nadzieje na objęcie kiedykolwiek polskiego tronu są płonne, i to niezależnie od sytuacji politycznej. W zaniedbaniu tym może wszakże tkwić jakiś humanitaryzm. Bo jeśli człowiek wydaje 100 dolarów i 10, a potem jeszcze 10, żeby sobie kupić marzenie o tronie i złudzenie korony - to niechaj ma, to co kupił za swoją wciąż jeszcze niezupełnie marną walutę. W końcu taki amerykański człowiek ze stacji benzynowej chce pewno posiadać coś, czego nie można w ogóle kupić w domu towarowym, a nadzieja na polską koronę jest naprawdę jednym z niewielu towarów - na miejscu nie do nabycia.

 

 

Biuro

Sprawy rozgrywające się wewnątrz owych wielopiętrowych biurowców ze szkła i aluminium rzadko wydostają się na zewnątrz, ta jednak poruszyła nie tylko kilkaset osób siedzących za biurkami w 183 pokojach. Sensacji nie udało się zamknąć w obrębie murów, gdyż wypadła na ulicę. We wtorek 6 marca 1973 roku o godzinie 12 min. 28, z okna dziewiątego piętra wyskoczyła na bruk i poniosła śmierć na miejscu czterdziestotrzyletnia Jadwiga K., zaszeregowana w stopniu starszego inspektora z pensją 3 800, wykształcenie wyższe ekonomiczne, matka dziewiętnastoletniego studenta, żona czterdziestosiedmioletniego naczelnika wydziału w centralnym urzędzie, wedle dokumentacji lekarza zakładowego cierpiąca tylko na wątrobę, posiadaczka nowoczesnego mieszkania o przeciętnym standardzie - to byłoby na razie wszystko o denatce.

W pokoju, który opuściła przez okno, oprócz niej pracują trzy osoby. Wszystkie były obecne w tragicznej chwili. Wypadek trzeba było niestety wykluczyć, bo przed śmiercią Jadwiga K. ogłosiła, że ma tego wszystkiego dosyć i nim skoczyła - uklękła na parapecie. Zabójstwo - rzecz jasna - wykluczone także. Pani, która przez prawie 5 lat siedem i pół godziny dziennie, w soboty zaś cztery i pół godziny, twarzą w twarz siedziała ze zmarłą, powiedziała reporterowi w pierwszym odruchu, jeszcze bez głębszego zastanowienia: "Wszystko przez te przeklęte okna". Budynek projektowany był jako klimatyzowany. Okna nie otwierały się. Klimatyzacja jednak nawalała i trzeba było okna przerabiać. Oczywista, że gdyby nie to - skok z okna w ogóle byłby niemożliwy.

Okno przez całe lato było w tym pokoju przedmiotem swarów. Jadwiga K. i pani z naprzeciwka nie lubiły przeciągów, a pan i pani, których biurka ustawione były obok (tak że wszystkie cztery tworzyły jeden prostokąt), woleli powietrze niż duchotę. Kwestia ta odżywała codziennie, latami. Dzień za dniem: otwarcie okna, protesty, zamknięcie, otwarcie, obraza lub awantura. Ze sprawą okna łączyły się spory o palenie papierosów.

Gdy Jadwiga K. zrobiła to, co zrobiła, nie była wtedy zupełnie przytomna, ale zamroczona i poirytowana zarazem. Godzinę wcześniej zaczęła płakać i wyszła do toalety zabierając ze sobą słoiczek "elenium". Musiała zażyć - wykazała sekcja - około 10 sztuk. Za powrotem do pokoju dalej płakała, mdliło ją, dostała zawrotu głowy. Położono ją na czterech krzesłach, wszystkich czterech, jakie stały w pokoju. Szlochała, szlochała, okno było otwarte, podeszła doń, myśleli, że musi zaczerpnąć powietrza, powiedziała że ma wszystkiego dosyć i - nim kto zdążył się zorientować - ona...

Dyrekcja twierdzi, że sprawa jest niezrozumiała. Do Jadwigi K. nie miano żadnych zastrzeżeń. Pracowała spokojnie, awansowała o czasie, premie otrzymywała regulaminową, nie było żadnych konfliktów. Głównemu Specjaliście zwrócono uwagę, że zachował się niewłaściwie, ale dyrekcja nie widzi podstaw, aby dać mu choćby naganę. To bardzo dobry fachowiec, lubiany przez personel, jako przełożony uprzejmy i zawsze na miejscu.

Jadwiga K. rozpłakała się i poszła do toalety łykać "elenium" właśnie po wizycie w pokoju Głównego Specjalisty, usytuowanego w hierarchii ponad kierownikiem działu - przełożonym zmarłej. Inni szefowie tak wysokiego szczebla wzywają podwładnych do siebie, ale Główny Specjalista, inż. Z., jest bardzo bezpośredni, poza tym młody, żywy, potrzebuje ruchu. Sam przychodzi. Nie miał on sprawy do Jadwigi K. Odezwał się do niej tylko towarzysko.

Inżynier Z. ma dwadzieścia osiem lat, a nie wygląda nawet na tyle, ubrany jest tak modnie, aż razi, samochód ma żółty, zachodni, sportowy, bardzo głośny i drogi. Bierze 6 700 złotych na rękę, a ma jeszcze drugą posadę i ciągle jeździ za granicę. Inżyniera Z. lubią młode panienki: sekretarki, maszynistki, kreślarki i taki tam personel. Jadwiga K. nie znosiła go.

Wychodząc już z pokoju Główny Specjalista powiedział pod adresem przyszłej denatki: "O, pani Jadwiga kupiła sobie perukę! A głowa się w tym nie poci?" Po jego wyjściu Jadwiga K. wyraziła się: "gówniarz", powiedziała też "jak mu nie wstyd", poczęła płakać, potem wyjęła "elenium" i wybiegła do toalety.

Dyrekcja informuje, że ze względu na tragiczne skutki incydentu nie tylko zwrócono uwagę inżynierowi Z., ale także cały personel kierowniczy pouczono, iż ponieważ ludzie są przepracowani, nerwowi, jakiekolwiek uwagi prywatne w stosunku do personelu, szczególnie uwagi uszczypliwe - są absolutnie zakazane. Nie wolno mącić atmosfery pracy. Przewodniczący rady zakładowej zgłosił wniosek, żeby wydać zarządzenie dyrekcji zakazujące w ogóle prowadzenia w biurze prywatnych rozmów, ale naczelny sprzeciwił się. Nie należy - mówił - wydawać dyspozycji nierealnych. "Chodzi o to, żeby z naszej strony była jakaś reakcja" - upierał się przewodniczący, ale jego pomysł nie znalazł niczyjego uznania.

Jadwiga K. pracowała w dziale analiz ekonomicznych, powierzano jej prace pomocnicze. Przygotowywała materiały, które opracowywał ktoś inny. W niektórych okresach miewała sporo pracy, w innych mało albo i wcale. Pracowała bardzo powoli, ale solidnie. Była drażliwa, kostyczna, stale się obrażała, z nikim nie przyjaźniła się, sepleniła. "Z początku to raziło, ale później człowiek tak się przyzwyczaił, że w ogóle nie zwracał uwagi" - opowiada pani z vis a vis. Odzywała się mało, na ogół siedziała i patrzyła w okno albo czytała tygodniki ilustrowane. Natomiast przez telefon prowadziła nie kończące się rozmowy. Miała niepracującą siostrę i potrafiła dzwonić do niej trzy, pięć razy dziennie, a taka rozmowa mogła trwać i godzinę. Mówiła, jak spała, co jadła, jakie zażyła lekarstwa, co widziała w sklepach albo w telewizji. Blokowała aparat. O to także były awantury.

Obrażała się o wszystko. Pewnego roku złożyła nawet wymówienie. Była kontrola sposobu przechowywania dokumentów tajnych i poufnych. Z tej okazji komisja szperała w jej biurku i wyciągnęła stamtąd jakieś stare kapcie. Chodziła w tej sprawie do dyrektora, do rady zakładowej, dzwoniła do męża-naczelnika. Przez kilka dni była półprzytomna. Wymówienie wyperswadowali jej w kadrach.

Identycznie zachowała się, kiedy jej biurko, ongiś stojące przy oknie, przesunięto bliżej drzwi, bo w pokoju, gdzie wpierw siedziały cztery osoby równe rangą, jedną z nich, a mianowicie mężczyznę mającego biurko stojące bliżej drzwi, awansowano na kierownika sekcji. Przesunięcie biurka więc było uzasadnione, a nawet konieczne, ale Jadwiga Z. nie mogła się z tym pogodzić, interweniowała, składała wymówienie, przez ponad miesiąc nie odzywała się do swego bezpośredniego szefa.

Obraziła się także, gdy wysunięto ją na męża zaufania. Powiedziała, że to złośliwość i kpiny.

Kierownik działu, inżynier, budował dom i dużo o tym mówił, szczególnie, ile za co płaci. Widać było, że Jadwigę K. to złości. Miesiącami milczała albo wychodziła demonstracyjnie z pokoju, gdy kierownik przychodził mówić o domu. Raz wreszcie wybuchnęła, że to nieprzyzwoicie tyle gadać o tej willi, że ludzie tu ciężko pracują za niewielkie pieniądze - i rozpłakała się. Poprosiła wtedy o przeniesienie do innego działu. Nie uwzględniono tego.

Raz ów kierownik, który budował dom, przyszedł zapytać, czy ona zna rosyjski, bo w ankiecie personalnej napisała, że tak, chciałby więc ją wysunąć na wyjazd służbowy za granicę, do pomocy dyrektorowi ekonomicznemu. Rozpłakała się i napisała pismo do dyrekcji, że do wyjazdu nie wolno zmuszać, chociaż ją tylko zapytano, czy nie chce. Jak się okazało, chodziło o to, że ona nie zna rosyjskiego, i że kierownik składał tę propozycję z uśmieszkiem.

W pokoju - wspomina pani, kora siedziała vis a vis obecnej denatki - toczyły się rozmowy na różne tematy, głównie o życiu. Raz rozmawiano o tym, czy mężczyzna musi zdradzać żonę. Jadwiga K. wbrew swoim zwyczajom włączyła się żywo do wymiany myśli. Twierdziła, że mężczyzna musi, i że jeśli żona się tym nie przejmuje - mąż nigdy jej nie porzuci. Na pytanie, czy mąż ją zdradza, odparła spokojnie, że chyba tak, jak każdy. Na pytanie, czy ona zdradza lub zdradzała męża, wpadła w szał, zaczęła strasznie krzyczeć, potem zadzwoniła do męża, żeby zaraz po nią przyjechał i zabrał do domu, gdyż jest chora, później przedstawiła trzydniowe zwolnienie.

To już są wszystkie w ogóle sprawy związane z biurem i Jadwigą K., które zapamiętano w jej pokoju.

Obecnie, to znaczy od dnia 1 kwietnia, jej dawne biurko zajmuje młoda dziewczyna po studiach ekonomicznych, która na razie wciąga się do pracy. Czyta literaturę fachową, chodzi do szefów pytać o różne sprawy i w ogóle bardzo się przejmuje. Jest miła, chętna, usłużna. Na przykład schodzi do bufetu i przynosi dla wszystkich pączki do herbaty, podczas kiedy - wspomina pani vis a vis - zmarła codziennie zjeżdżała windą po jeden pączek dla siebie, a gdy ją proszono, żeby innym przy okazji przywiozła, odpowiadała, że nie jest niczyją służącą. Oczywiście, dopóki ją jeszcze o to w ogóle proszono.

Dlaczego ostatecznie skoczyła? "Trudno powiedzieć - mówi pani, dawne vis a vis obecnej denatki - powodu żadnego na pewno nie było. To w niej narastało i narastało".

Milicja szybko zakończyła dochodzenie. Śmierć Jadwigi K. zanotowana będzie na arkuszach statystycznych w rubryce samobójstw z powodów nieznanych. W biurowcu śmierć ta spowodowała szok krótki, ale wielki. Wykwity biura zwykle na zawsze pozostają w środku biurowca i rzadko wydostają się na zewnątrz, do tego jeszcze przez okno dziewiątego piętra.