Jerzy Urban

SILBERSTEIN VEL ŚLIWA

 

 

Strażnik Aresztu Śledczego we Wrocławiu wprowadził do pokoju widzeń konsula. Stanął przede mną szczupły, lekko pochylony mężczyzna o dłoniach pianisty wykonujących gesty kupca bławatnego. Rysy twarzy i cera ascety, ale tę twarz raz po raz rozświetlał zawadiacki uśmiech i błysk oka. Ruda broda z resztkami czarnego mazidła na koniuszku kontrastowała z włosami na głowie pozbawionymi jakiegokolwiek odcienia rudości. Konsul był ubrany w starannie wyprasowane ubranie z brązowego tropiku, nieskazitelnie białą koszulę i krawat. Na ozdobionej kolorową, jedwabną chusteczką kieszonce marynarki nosił naszyty herb Wielkiej Brytanii okolony maksymą na czasie: "Honni soit qui mal y pense" - hańba temu, kto widzi w tym coś zdrożnego.

- Ja zawsze mam szlema pełnego w ręku - rzekł konsul. - Ja nigdy nie przegrywam. Ja z jednej krańcowości przechodzę w drugą. Bezwzględnie jestem inteligentny. Ja fikam.

On - konsul - przyznaje się do wszystkiego, tylko nie do tego, że nazywa się Czesław Śliwa. Niech reporter sprawdzi jego tożsamość. Może ją potwierdzić poseł B. z Częstochowy, ambasador B. z warszawskiego MSZ i jego drogi paryski kuzyn, baron Edmund de Rotschild.

W pisanym w więzieniu liście, niepomny złych doświadczeń Lejzorka Rojtszwańca, konsul zwracał się do Rotschilda tymi słowy: "Muszę przetrwać okresową rozłączność. Ufam bardzo Twej gestii. Stadium nasze jest argumentalne. Ściskam Twą prawicę, mój bracie. Honorem naszej rodowości jest szlachetność i wspaniałomyślność czynu".

Listów podobnych napisał kilka. Rotschildowi miał do zaproponowania pokrewieństwo, awansowanemu na prezydenta byłemu premierowi Eszkolowi - swój niezłomny patriotyzm i informację o nienagannej służbie w wywiadzie państwa Izrael. Dla mnie miał zeszyt pisanych w więzieniu wierszy:

 

"Ze szkieletu ruin, z gruzu pogorzelisk 

Ze zniszczeń naród polski wydźwignął Ojczyznę, 

W bratniej przyjaźni, kolektywnej pracy 

Rozkwitło radosne życie wolnej demokracji".

 

MŁODOŚĆ

Konsul twierdzi, że jego własne, radosne życie poczęte zostało w Wiedniu przed anschlussem, w rodzinie bogatych żydowskich przemysłowców i uczonych Silbersteinów. Potem całą rodziną mieli emigrować do Polski. Następnie getto, wyratowanie od zagłady jego, 8-letniego Jacka vel Icka, Politechnika Łódzka, doktorat chemii...

Prokonsul jest zdania, że kolebką radosnego życia konsula była nienagannie katolicka rodzina Śliwów, którzy mają zakład fotograficzny w Rzeszowie. Prokurator ma na to dowody w postaci ekspertyz grafologów i badaczy odcisków palców, zeznań rodziny Śliwów, która w konsulu rozpoznała swego Czesia, oraz licznych dokumentów: podań, ankiet, fałszywych dyplomów, obrazujących jak Czesław Śliwa przemienił się w Zielberzweiga, Zielberzweig w Silberzweiga, Silberzweig w Silbersteina, Silberstein w Ben Silbersteina. Jak górnik Śliwa zamieniał się w inżyniera górnika Śliwę, inżynier górnik w inżyniera włókiennika, włókiennik w inżyniera chemika, inżynier w doktora, doktor został attache, attache konsulem generalnym i jak Śliwa miał się ku ambasadorowi Republiki Austrii, kiedy go właśnie aresztowano.

Jeśli na procesie, który właśnie się we Wrocławiu zaczyna, konsul przygnieciony ciężarem tych papierzysk odda ostatnią linię obrony i rzeknie: "Tak, jam jest Czesiek Śliwa, fałszerz-recydywista" - będzie to prawda w rozumieniu materialno-dowodowym, ale kłamstwo zarazem. Konsul naprawdę silniej się bowiem zrósł z fikcją, którą stworzył i przeżywał, niż z oddzielonymi od bajek paskudnymi kolejami życia Śliwy. Był bowiem tak prawdziwie konsulem, jak przywódcy sekt czują się wybrańcami Boga, a dzieci wojownikami i kosmonautami.

Z początkiem lat pięćdziesiątych Czesław Śliwa, jako wyrostek, poddał się zaciągowi do kopalnictwa - zwykłemu czy pionierskiemu nie wiemy - i wywędrował z Rzeszowa do Wałbrzycha. Został górnikiem.

Realni krewni, Śliwowie: matka, siostry, bracia, szwagrowie, nigdy nie okazali większego nim zainteresowania niż krewni imaginowani: Silbersteinowie i Rotschildowie. Może więc jego wyrzekanie się prawdziwej proweniencji ma głębsze przyczyny niż tylko komedianctwo?

W 1957 roku w wałbrzyskiej knajpie Czesiek Śliwa poderwał dziewczynę. Nosił wówczas już mundur inżyniera górnika i miał dużo forsy. Amant był hojny i uprzejmy. Młodzi wkrótce się pobrali. Rzekomy inżynier Śliwa nigdzie nie pracował, wciąż miał dużo forsy. Po ślubie okazał się chamem. Zniknął po kilku miesiącach i więcej już Maria Śliwa nie widziała go na oczy. Spotkali się dopiero 11 lat później, w czasie konfrontacji na milicji.

Aresztowano go po raz pierwszy z końcem 1958 roku. Dostał siedem i pół roku więzienia za sfałszowanie dyplomu AGH i dokumentów rzekomo wystawionych przez Zjednoczenie Węglowe, za branie forsy w zamian za obietnice załatwienia przyjęcia kogoś na studia, za podrobienie książeczki wojskowej i nadanie sobie rangi oficera oraz wyłudzanie pieniędzy pod pretekstem załatwiania talonów na samochody i inne atrakcyjne towary. Już od wczesnej młodości późniejszy konsul odczuwał silną potrzebę nie tylko pieniędzy, ale też imponowania pozycją zawodową i łykania splendorów. Podporucznikiem mianował się bowiem zupełnie bezinteresownie.

Opuścił więzienie z końcem 1964 roku i wywędrował na Górny Śląsk. Sfałszował ankiety personalne i dyplomy. Wcielił się tym razem w inżyniera włókiennika i w trzech kolejnych przedsiębiorstwach zajmował inżynierskie posady. Z dokumentów wynika, że pracował nienagannie i nie ma żadnych powodów, by sądzić, że bez powodzenia. Podawał się już wówczas za Zielberzweiga, objaśniając, że Śliwa - to jego okupacyjne nazwisko. W pół roku po wyjściu z kryminału został aresztowany powtórnie za zdefraudowanie społecznych pieniędzy, powierzonych mu na kupno jakiejś maszyny, oraz sprzedawanie podhalańskim handlarzom nie istniejących płaszczy ortalionowych. Wyrok opiewał na cztery lata i Śliwa opuścił więzienie w czerwcu 1969 roku.

Po raz pierwszy zamknięto go w dwudziestym trzecim roku życia, po raz trzeci w trzydziestym piątym. Od 1958 roku po dziś dzień wolnością cieszył się tylko przez 11 miesięcy. Inna rzecz, że intensywnie się cieszył.

W zaświadczeniu o zwolnieniu z więzienia, wydanym w czerwcu 1969 roku kancelaria więzienna napisała przez omyłkę "Silberzweig vel Śliwa". Mógł więc raz jedyny posłużyć się dokumentem nie sfałszowanym. Kiedy zjawił się w Warszawie, w Ambasadzie Królestwa Holandii, składać papiery na wyjazd do Izraela, dobrotliwie patrząca z portretu królowa Juliana nie była ani jego pierwszą, ani ostatnią naiwną.

TATUSIU!

Śliwa wsiada w Warszawie do taksówki, a że to człowiek rozmowny, więc opowiada szoferowi, iż jest majętnym inżynierem, który właśnie emigruje do Izraela. Taksówkarz P. też jest rozmowny. Jego tatuś - powiada - przechowywał za okupacji Żydów w Sławęcinie. W Sławęcinie? - ekscytuje się inż. Silberstein. A jak się tatuś nazywa? Pada nazwisko. Panie kochany! Od lat szukam tatusia. To właśnie mnie, jako dziecku, uratował on życie!

Taksówka zawraca. Starszy pan P. jest w domu. Długobrody gość z łkaniem rzuca się gospodarzowi na szyję: Tatusiu, tyś mnie uratował. Cała rodzina P. szlocha, po czym przystępuje się do interesów. On, Silberstein, ofiaruje panu P. 9 tysięcy dolarów ze swojego konta dewizowego w banku, by choć w ten skromny sposób wyrazić mu wdzięczność.

Odbywa się uroczysty obiad: były dobroczyńca podejmuje aktualnego dobroczyńcę. Potem jadą obaj do zespołu adwokackiego, gdzie spisany zostanie formalny akt darowizny.

Przyszły konsul starannie czynił prawdopodobnymi swe hojne darowizny. Wypełniał stosowne bankowe druki. Zabierał, bywało, do banku swych klientów i w ich obecności rozmawiał z urzędnikami na temat techniki przekazania walorów z jego konta na rzecz innych osób.

Kiedy skutkiem tych urzędowych mozołów starego P. odeszły jakiekolwiek podejrzenia co do realności prezentu, Silberstein zaczął ciągnąć odeń forsę. Pożyczał na pokrycie niedoboru, który - powiadał - musiał spłacić, bo był dyrektorem fabryki. Pożyczał na transport za morze swojej biblioteki naukowej. Udało mu się wycisnąć z pana P. 84 tysiące złotych. Dług miał spłacić przekazem z Wiednia.

Po pożegnalnej kolacji P. odwiózł dobroczyńcę do ambasady USA, gdzie Silberstein - powiadał - mieszka.

Nazajutrz Śliwa nie lenił się pojechać na Okęcie i wysłać do swej ofiary pożegnalną pocztówkę.

Kiedy ojciec taksówkarza P. zwrócił się potem do milicji ze skargą, że został oszukany, stwierdził smętnie, że właściwie od początku w całym rachunku coś się nie zgadzało: w Sławęcinie, owszem, ukrywał, ale brytyjskich jeńców zbiegłych ze stalagu.

Katowickiemu taksówkarzowi Z., którego ojciec też ukrywał małego Silbersteina, Śliwa przedstawiał się jako uczony, wynalazca spadochronu do hamowania samolotów odrzutowych, takoż były pracownik urzędu do spraw zbrojeń, obecnie urzędnik ambasady Holandii. Wrocławskiemu taksówkarzowi jawił się znów jako rabin pracujący w ambasadzie Austrii. Tylko przypadek sprawił, że ten akurat wariant nadzwyczajnie potem zaowocował.

Nie zawsze mu się udawało. Miewał niewypały. Jesteśmy na poczcie w Warszawie. Silberstein nadaje list, przy okazji informując panienkę zza okienka, że jest inżynierem włókiennikiem oraz żydowskim poetą, że emigruje oraz zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Gdyby panienka za niego wyszła - rzecze Śliwa - rząd NRF dałby jej 10 tysięcy dolarów. Otworzyłaby sobie za to salon mód w Tel Awiwie.

Randka w kawiarni. Silberstein jest - powiada - synem wiedeńskiego chirurga i asystentki Einsteina, ale mimo to panna nie decyduje się na wyjazd. Silberstein zjawia się w dwa tygodnie później i oświadcza, że już był wyemigrował, ale wrócił do Polski jako kurier dyplomatyczny w randze podpułkownika armii Izraela. Przyjechał, bo nie mógł tam wytrzymać, tak bardzo ją kocha.

Rodzice panienki z poczty wyprawiają uroczyste zaręczyny. Na szczęście dla ich kieszeni, nad którą już zbierały się chmury, panienka jest ciekawska, zagląda oblubieńcowi do aktówki. Znajduje tam zaświadczenie o zwolnieniu Śliwy z więzienia i zdjęcia pornograficzne.

Potem kontakt się urywa - czytamy w zeznaniach panienki z poczty. Został jej na pamiątkę wiersz:

 

"Przytul do serca tę wiązankę kwiatów 

W nich znajdziesz wszystko, całą istotę 

Mą wielką miłość i wielką tęsknotę."

 

Potem, kiedyś dziewczyna z poczty dostanie odeń jeszcze i list:

"Moja kochana Elżuniu! Może refleks lub jakiś nieuzasadniony motyw uczynił, żeś pozwoliła sobie na tę ignorancję mojej osoby. Ja się obawiam, że tym sprefabrykowanym incydentem tyś zapewniła rozbieżność. Nie podejrzewam ciebie o dwustronność. Tyś jest dla mnie relikwią miłości. Tyś jest dla mnie tym, czym prochy matki. Proszę zatrzymać korespondencję, jaka przyjdzie na urząd. Odsuwam się w cień życia. Zielberzweig".

Zarobiwszy w miesiąc, dwa kilkaset tysięcy złotych, Silberstein vel Śliwa zajął się już prawie wyłącznie ich wydawaniem. W okresie konsulatu miał na sumieniu tylko jedną poważniejszą ofiarę, niejakiego Leona W., mającego chrapkę na kupno samochodu marki Renault i zagranicznych farb do malowania obrazów olejnych. Leon W. skubnięty został na 170 tysięcy.

Prokurator jest zdania, że nasz bohater zdołał wyłudzić od różnych ludzi około 400 tysięcy. Sam konsul ocenia swój łup na blisko milion, ale nieprzezornie jest wierzyć mu w czymkolwiek.

KONSUL AUSTRII

W kwartał po opuszczeniu więzienia, we wrześniu 1969 roku, Czesław Śliwa przyjechał do Wrocławia i wsiadł do taksówki Ryszarda P., po czym, jak to ujmuje akt oskarżenia: "Wymienionemu przedstawił się jako rabin wyznania mojżeszowego. Za pośrednictwem P. zapoznał Janinę S., uczennicę zakładu fryzjerskiego we Wrocławiu. W tym samym dniu Śliwa oświadczył. Janinie S., że zawrze z nią związek małżeński, a następnie zakupił złote obrączki dla siebie i S., złoty pierścionek, kostium i inną garderobę za 250 dolarów USA (...) podał, że nazywa się Jacek Ben Silberstein, że jest Żydem i na stałe zamieszkuje w Wiedniu, a obecnie pracuje w ambasadzie Austrii (...) oświadczył, że został mianowany konsulem generalnym i jest upoważniony do otwarcia placówki konsularnej we Wrocławiu".

Wrocławski kapitan z Koepenick tym (poza brakiem intencji politycznej) różni się od swojego historycznego pierwowzoru, że nie urzeczywistniał z góry powziętego planu działań. Zjawiał się na scenie w jakimś robiącym wrażenie kostiumie, po czym zdarzenia toczyły się już same, zmuszając go do sprostania raz przyjętej roli.

Istnieje w Polsce dostatek podrywaczy, którzy podają się za reżyserów, aktorów, piosenkarzy, reprezentantów telewizji, ginekologów itp. znakomitości. Śliwa stał się konsulem, bo po prostu uznał, że dla Janiny S. noc z dyplomatą będzie smaczniejsza niż z rabinem. Nie przewidywał, że zrodzi się z tego afera wielka i niezwykła. Rankiem, zwyczajnie, poprosił nową narzeczoną o dwutysięczną pożyczkę. Przyszła doktor Nina Ben Silberstein zwróciła się o nią do znajomego Greka, Lefterisa C. Pieniądze pobudziły apetyt Śliwy. Zaproponował więc nowemu znajomemu - przynajmniej tak utrzymuje prokurator - sprzedaż 6680 dolarów za niewygórowaną, jak na czarny rynek, kwotę 300 tysięcy złotych. Ryba ostrożnie brała przynętę. Grek dał 30 tysięcy a conto. Potem pojechali razem do banku i nasz bohater wręczył Lefterisowi C. podstemplowany wniosek o otwarcie konta, twierdząc, że jest to dowód dokonania na jego rzecz przelewu dewiz.

Greccy emigranci na tyle nam już zsarmacieli, że wiedzą, iż interes należy oblać. Przyjaciel Lefterisa C. i jego żona (nazwijmy ich Camratisami) urządzają więc przyjęcie dla austriackiego konsula bądź co bądź generalnego. Dr Jacek Ben Silberstein obwieszcza przy pieczystym, że organizuje konsulat we Wrocławiu, więc angażuje obu greckich przyjaciół. Każdy z nich będzie attache z pensją 4250 złotych plus około 270 dolarów diety dziennej. Pracować będą tylko po 4 godziny dziennie, przez pięć dni w tygodniu.

 

Dr ing. JACK BEN SILBERSTEIN

Consul General OSTERREICH

17 VIEN PRADERGASSE 174

HOTEL MONOPOL ORBIS

 

Wizytówki robiły stosowne wrażenie na podrywanych panienkach.

Później personel konsularny powiększył się o Krystynę K. (znów kamufluję personalia), blond studenta o dziecięcoanielskiej aparycji oraz dwóch szoferów. Śliwa bowiem rozwiązywał swoje kłopoty komunikacyjne w ten sposób, że wsiadał do taksówki, najchętniej mercedesa, wdawał się z taksiarzem w rozmowę, proponował mu służbę dla Republiki Austrii za ponad 10 tys. miesięcznie, nie licząc dolarów, i kazał usuwać zewnętrzne znaki świadczące, że auto jest taksówką.

Konsularne wcielenie Śliwy byłoby równie efemeryczne, jak wszystkie jego poprzednie kostiumy, gdyby nie piekielna podejrzliwość attache ekonomicznego Camratisa. Teraz konsul co się rano budził, to bieżył do miasta i ciężko pracował nad organizacją placówki, aby tylko dać swoim współpracownikom odpowiednie widowisko. Główne jego zajęcie polegało na kupowaniu willi mającej pomieścić Konsulat Generalny. W jednej z relacji o przebiegu takiej ceremonii podano, że przed willę na sprzedaż zajechał któregoś ranka mercedes, z którego wysiadł dr Ben Silberstein ubrany w lakierki i smoking z naszytym na kieszeni austriackim orłem. Konsulowi, poza jego personelem in corpore, towarzyszył architekt, który miał willę oszacować. Silberstein siada w fotelu, architekt się krząta, bada ściany, opiniuje. Konsul wsuwa mu do kieszeni dwa tysiące złotych, a po odejściu eksperta oferuje właścicielce za willę jakieś tam oszałamiające miliony. Potem, ni z tego ni z owego, zwraca się do gospodyni domu: "Czy może mi pani ufarbować brodę?"

"Zachowywał się wyniośle, ale bardzo elegancko" - wspomni tę wizytę właścicielka willi.

Gdy czytuje się o grasujących w Polsce farmazonach, w opowieściach tych zawsze występuje czarno-biały schemat łajdaka-oszusta i jego ofiar poczciwych, acz naiwnych. Prawie wszyscy ludzie, wystrychnięci na dudka przez Śliwę, sami pokazali przybrudzone rączki: to skłonni byli przyjmować pieniądze w dowód wdzięczności za czyny nie dokonane, to nielegalnie pohandlować walutą. Krystyna K. - anielska sekretarka Silbersteina - dawała się obsypywać ciuchami i kłamała obu panom attache, że wyjeżdżała z Silbersteinem do Wiednia. Dość licznie podrywane przez konsula panienki po kilku godzinach lub minutach znajomości okazywały gotowość wyjścia zań za mąż i radykalnej zmiany miejsca zamieszkania. Państwo K. zaś, właściciele zakopiańskiej willi, o którą Silberstein targował się na konsularny dom wczasowy, oświadczyli bez zmrużenia oka konsulowi, że już porozumieli się co do ceny willi bezpośrednio z ambasadą Austrii, doszli do ugody i winien on dać im o pół miliona więcej, niż proponuje.

Nie jestem łajdakiem - powie Czesław Śliwa w pokoju widzeń Aresztu Śledczego we Wrocławiu. - Jednym zabierałem, drugim dawałem. Wszyscy rwali się, żeby mnie oszukać. Jestem taki sam jak inni, tylko sprytniejszy. Współczesnemu oszustowi nie jest dziś trudno zostać Robin Hoodem, jeśli operuje w środowisku o handlowych skłonnościach.

CODZIENNE ŻYCIE "HIGH LIFE'U"

Państwo Camratisowie, którzy tę przygodę traktują jako tragedię, bo czują się ośmieszeni, powiadają mi, że Silberstein, cokolwiek by o nim myśleć, był sympatyczny. Lubił ludzi, wszystkich ludzi. Kogokolwiek poznawał, zaraz proponował mu u siebie pracę i ciągnął do knajpy.

Co wieczór przy jego stoliku lał się alkohol. On sam prawie nie pił. Cieszył się, że inni - jego goście - dobrze się bawią.

Studentka Krystyna K. - sekretarka konsula - otrzymała 5 skoroszytów i prowadziła w nich zapiski kancelaryjne urzędu. Zachowała się w tych skoroszytach swoista buchalteria: wydatki monopolowe 9000, papier do pisania 1000 zł, wyjazd do Zakopanego... Preliminarz poborów podzielony jest na rubryki, w których personalia pracowników określane są bardzo familiarnie: Jacek, Nina, Krysia itd. Budżet placówki na rok 1970 opiewał na 200 000 dolarów i 4 600 000 zł. Szkolenie personelu pochłonąć miało 230 000 zł i byłoby nie od rzeczy, bo studentka K. pisała "pieczontka". Na przyjęcie inauguracyjne wydać miano 300 000.

Śliwa był z pewnością najintensywniej i na najwyższej stopie żyjącym dyplomatą obcym, jakiego nosi polska ziemia.

Pielęgniarka z Zabrza opowiada: bawiła z koleżanką w restauracji "Fregata". Nagle kelnerka przynosi jej wizytówkę od siedzącego przy pobliskim stoliku brodatego cudzoziemca: Dr ing. Jack Ben Silberstein, Consul General Oesterreich, 17 Vien Pradergasse 174, Hotel "Monopol" Orbis. Za wizytówką zjawia się właściciel i pyta pielęgniarkę, czy by się z nim nie napiła. Panna by się nie napiła. A jaki prezent życzyłaby sobie otrzymać piękna pani? - pyta nie zrażony konsul. Chcę brodę! - rzecze panienka, wskazując na ozdobę Śliwy.

Konsul jest wytrwały pod każdym względem. Wychodzi z knajpy i wkrótce wraca z paczką. W środku są rajstopy i pończochy, dziewczyna wsiada więc z nim do mercedesa. W środku leżą dalsze prezenty: buciki, 2 swetry i sukienka. Auto konsula pruje w kierunku Zakopanego. Po drodze nowa narzeczona dostaje kożuch za 6 tysięcy, a Silberstein prosi o jej rękę. Z Zakopanego dziewczyna wiezie konsula do swoich rodziców. Chce im przedstawić przyszłego męża. Potem wyjeżdża z nim do Warszawy i Gdyni. Stąd dziewczyna wraca do domu załatwiać dokumenty potrzebne do zawarcia ślubu. Przybywa z nimi do Gdyni, ale po oblubieńcu nie ma tu już ani śladu. Szuka go bezskutecznie. Potem dostaje odeń pocztówkę: miał wypadek samochodowy. Kuruje się i kocha.

Dopiero z gazet pielęgniarka dowiedziała się, że był oszustem. Wysłał jej z więzienia kartę z życzeniami noworocznymi. Odpisała. Kończąc swoje zeznania stwierdza, że bardzo by chciała jeszcze go kiedyś spotkać.

Zostało jej po nim zdjęcie: pies bernardyn na tle konsula, konsul na tle górskiego potoku.

Konsul lubił uszczęśliwiać kobiety na wszelkie możliwe sposoby i każdej potrafił przychylić takiego nieba, jakiego najbardziej pragnęła.

ATTACHE CAMRATIS

Attache ekonomiczny, Camratis, był niezwyczajnie podejrzliwy. Co wieczór trapiły go wątpliwości, czy Silberstein jest aby zupełnie prawdziwym i naprawdę legalnym konsulem, czy zakładanie we Wrocławiu placówki konsularnej nie jest to austriackie gadanie, i co rano Silberstein musiał te wątpliwości rozpraszać.

Zamówił pieczęcie podłużne: "Consul Generalny Austrii dr inż. Jacek Ben Silberstein", "Attache Ekonomiczny Camratis" i kilka innych. Wrocławska wytwórnia wykonała je bez przeszkód, dopełniając wszystkich stosownych formalności.

Blasku bijącego z pieczęci wystarczyło na dwa dni. Camratis niepokoił się o swoje pieniądze: konsul, zamiast sięgać po portfel, ciągle kiwał nań palcem każąc płacić, a zwykł był podróżować po całej Polsce w otoczeniu swojego personelu, najchętniej wynajętymi taksówkami. Biesiadował wystawnie i najwdzięczniejszą po sobie pamięć pozostawił właśnie w sferach kelnerskich. Zeznaje kelnerka z warszawskiej restauracji "Amica", obecnie "Kameralna": Zapamiętałam go. Pił pejsachówkę. Rachunek wynosił 1800. Napiwku dał 500. Mówił o sobie z uszanowaniem w trzeciej osobie: "Jacek zamawia jeszcze pół litra". Twierdził, że wyjeżdża do Kanady i przyśle mi stamtąd piękne upominki. Zapisał mój adres. Przychodził zawsze z szoferem.

Żeby uspokoić swego attache ekonomicznego i utwierdzić w przekonaniu, że wykładanie przezeń pieniędzy na płacenie rachunków konsula nie spowoduje ich bezpowrotnej utraty, konsul wręczył Camratisowi książeczkę czekową. Otworzył sobie zwyczajne konto w PKO, po czym na grzbiecie książeczki nakleił pasek papieru z prawdziwą pieczęcią ambasady Austrii (część jakiegoś ogłoszenia, które gwizdnął z budynku ambasady) i wypisał nad nią stan konta konsulatu: miliony złotych, dziesiątki tysięcy dolarów.

Któregoś dnia konsul wręczył synowi Camratisa dwa zaproszenia na mecz piłkarski i kazał wypisać nazwisko Camratisa-juniora na jednym i kolegi, z którym junior pójdzie, na drugim. Zapamiętał sobie to drugie nazwisko. Wkrótce oświadczył Camratisowi, że z oddanej pod jego pieczę książeczki zginął czek na 170 tysięcy. Pojechali razem do banku. Konsul sam wszedł do środka, po wyjściu zaś oświadczył, że czek został zrealizowany i wymienił nazwisko złodzieja, nazwisko kolegi syna Camratisa! Teraz zagroził, że odda sprawę do prokuratora. Przerażony attache ekonomiczny zgodził się kwotę tę spłacać i przycichł. Silberstein podyktował swojej sekretarce zapis do dziennika urzędowego konsulatu: Pokazać książeczkę czekową kanclerzowi Austrii, żeby zobaczył, jakie napotykam trudności.

Wkrótce wszakże grecka część personelu konsularnego znowu jęła się domagać dowodów legalności ich posad. Konsul oświadczył, że jedzie do Wiednia po stosowne dokumenty i istotnie był prawie że w Wiedniu, bo w Krakowie. Znalazł tam drukarza, który podjął się lewej roboty. Obaj attache's konsularni otrzymali paszporty dyplomatyczne, podpisane przez kanclerza Austrii. Takiż dokument miał teraz sam Silberstein, jego żona, sekretarka i szofer. Owe zadrukowane kartki zapełnione tekstem w nie istniejącym języku opieczętowane były unurzaną w tuszu plakietką, jaką sportowcy noszą na piersi. Na austriackich paszportach odciśnięty był herb Węgierskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Byłoby mi trudno stwierdzić kategorycznie, że reaktywowanie Austro-Węgier nie mieściło się w możliwościach Czesława Śliwy.

Camratis mógł się wkrótce przekonać, że dokumenty te są honorowane bez oporów: jeżdżący wciąż po Polsce całym stadem konsulat meldowany był na ich podstawie bez przeszkód w hotelach. Z rewerencją potraktowała je milicja drogowa, kiedy Śliwa i kompania ulegli wypadkowi samochodowemu pod Mławą, a wizytówki z wydrukowanymi tytułami konsularnymi robiły właściwe wrażenie na podrywanych panienkach. Z honorami przyjmowani też byli konsul i jego attache w Polskich Liniach Oceanicznych w Gdyni, gdzie z mozołem załatwiali sprawę przetransportowania pięciu mercedesów służbowych Silbersteina z Hamburga do Polski.

Silberstein w żadnych okolicznościach nie bał się posługiwać fałszowanymi dokumentami. Był uczynny, więc w rozmaitych państwowych placówkach interweniował jako konsul w sprawach przyjaciół i ich krewnych. Trzykrotnie wyciągał rękę z "Paschportte Consulare" do funkcjonariuszy milicji. Jego zaświadczenia Krystyna K. dołączyła do dokumentów, kiedy wyrabiała sobie dowód osobisty i załatwiała zabagnione sprawy studiów.

NA SALONACH

Śliwa zwykle jeździł mercedesami, na których kazał przytwierdzać tabliczki "CD". Kiedy w towarzystwie swego personelu raz zajechał do Warszawy pociągiem, miał tu już zamówionego mercedesa do rozjazdów. Przed współpracownikami udawał, że wydzwania w sprawie tego wozu z ambasady Austrii. Łebkarz powiózł więc konsula z nieufnym attache do jednego z centralnych urzędów, gdzie wszystkie jego podejrzenia miały się już definitywnie rozwiać. Silbersteina traktowano tam z rewerencjami i tytułowano "panie konsulu".

Jeszcze przed tą wizytą duet Silberstein-Camratis złożył wizytę w Prezydium Rady Narodowej m. Wrocławia. Przyjął ich kierownik stosownego wydziału i zapewnił, że władze miejskie pomogą w znalezieniu dla konsulatu siedziby, jeśli tylko otrzymają z warszawskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych papiery urzędowo potwierdzające zgodę Polski na otwarcie placówki. Silberstein oświadczył, że takie dokumenty już są w drodze.

Następnie obaj panowie udali się w kierunku kancelarii Rady Państwa z zamiarem złożenia listów uwierzytelniających, które konsul przygotował na tę okazję, nadając im następujące brzmienie: "Rada Państwa PRL. Uwierzytelniając listę Corpusu Dyplomatycznego Austrii dla Corpusu Generalnego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Urząd Kanclerski Austrii powołał na lat czterech Consula Generalnego Austrii w PRL Dr ing. Jacka Ben Silbersteina nadając rangę Consularną".

W dzieciństwie, pamiętam, z wielkim staraniem i marnując sporo tuszu, sporządzałem patenty orderowe i manifesty podpisywane "cesarz wszechświata". Rozumiem więc Śliwę jak kolega kolegę, chociaż z wiekiem zmieniłem rodzaj rozrywek i przestałem udawać, że piszę coś ważnego. Przynajmniej tak mi się zdaje.

Silberstein samopas, czyli już dla czystej przyjemności sprawowania swego urzędu, zjawił się również u dyrektora Polskich Linii Lotniczych i odbył rozmowę w związku z uprowadzeniem polskiego samolotu do Wiednia.

Do lubianych przez konsula zajęć "corpusu consularnego" należało składanie kwiatów. Oglądano Silbersteina z wieńcem przed pomnikiem w Treblince. Na cmentarzu zakopiańskim składał uroczyście wiązanki na grobach Chałubińskiego i Witkacego.

Po rundzie stołecznej wycieczka wróciła do Wrocławia. Konsul i jego attache powtórnie odwiedzili Prezydium Rady Narodowej, ubolewali, że jeszcze nie nadeszły dokumenty z MSZ i przyjęli do wiadomości, iż na razie siedzibą konsulatu będzie hotel "Monopol". Przyjmujący konsula urzędnik wysłał swego podwładnego do dyrektora hotelu dla załatwienia sprawy wynajęcia Silbersteinowi apartamentu i czterech pokoi oraz przystosowania części hotelu do potrzeb biurowych konsulatu.

Silberstein nie zamierzał rozpocząć urzędowania w "Monopolu". Wiedział, że posiadanie stałej rezydencji byłoby nadmiernie niebezpieczne. Znowu więc udał przed współpracownikami, że jedzie do Wiednia i wrócił z wiadomością, iż pan kanclerz polecił mu konsulat otworzyć dla odmiany w Krakowie, nie we Wrocławiu, że warszawska ambasada ulegnie likwidacji i że stosunki polsko-austriackie ograniczą się do konsularnych, przy czym on sam otrzyma tytuł ambasadora. Człowiekowi ambitnemu w samej rzeczy trudno być przez całe życie tylko konsulem. To samo czuł ongiś również Napoleon.

Logiczną konsekwencją tych politycznych decyzji szefa rządu Austrii była wizyta Silbersteina i Camratisa w Prezydium Rady Narodowej miasta Krakowa. I tu oczywiście powiedziano konsulowi, że przede wszystkim MSZ musi dać odpowiednie zlecenie, ale poważnie zaczęto dumać o wykwaterowaniu jednej ze szkół z pałacyku, do którego w imieniu Wiednia Śliwa zgłosił pretensje jako do austriackiego mienia państwowego.

Zbyt efektownym byłoby powiedzenie, że Śliwie udało się nabrać kilku urzędników państwowych rezydujących w budynkach ozdobionych budzącymi respekt szyldami. Osiągnął on właściwie to tylko, że, jak każdy interesant, brany był za tego, za kogo się podawał. Od czasu do czasu pokazywał on w urzędach swój dokument z nadrukiem "Generale Consulare", "Paschportte Consulare", ale zwykła uprzejmość nie pozwalała urzędnikom wczytywać się zbyt pilnie w te makaronizmy. Po wyjściu konsula rozdzwaniały się telefony.

Zajmujący się lokalowymi kłopotami Śliwy urzędnik telefonował na przykład również do ambasady Austrii, pytając czy znają tam konsula Silbersteina. Ambasada odpowiedziała, że nie, ale polski urzędnik sądził, że niedobrze zapamiętał nazwisko swego interesanta, austriacki zaś przypuszczał, że chodzi o konsula innego kraju.

Pracownicy administracji są przyzwyczajeni, że sprawy wiszą gdzieś pomiędzy resortami i toczą się w powolnym, papierkowym rytmie. Nie są zaś przyzwyczajeni do zjawiania się w ich gabinetach fałszywych reprezentantów państw obcych i to jeszcze mających farbowaną brodę. Z takich to przyczyn powtórne zjawienie się Śliwy w tym samym budynku nie powodowało wezwania milicji. Kargul vel Kierbel naprawdę mógłby mu czyścić buty.

Oczywiście Śliwa bardzo ryzykował. Ryzykował mianowicie to, że może na swojej drodze spotkać urzędnika, który nie ograniczy się do wykonania tylko swoich obowiązków podstawowych, polegających na zawiadomieniu o odbytej rozmowie innych zainteresowanych urzędów i swoich przełożonych oraz oczekiwaniu na nadejście poleceń. Urzędnik, który po wyjściu konsula generalnego Silbersteina zapragnąłby dynamicznie załatwiać sprawę lokalu dla konsulatu, stwierdziłby natychmiast mistyfikację. Śliwa nie miewał w swoim życiu zbyt wielu kłopotów z innymi niż więzienna kancelaria urzędami, ale widać intuicyjnie przeczuł ich naturę.

Echa działalności konsula Silbersteina docierały również do zacisznej willi przy warszawskiej ulicy Gagarina, gdzie mieści się Ambasada Republiki Austrii. Powiedziano mi tu, że polskie MSZ pytało ambasadę, czy ma jakieś plany rozbudowania swojej służby konsularnej, a ktoś dowiadywał się telefonicznie, czy Austria otwiera we Wrocławiu konsulat. Przychodziły na adres ambasady zwracane poczcie listy na nazwisko Silbersteina. W przedstawicielstwie handlowym Austrii zjawił się jakiś pan z Wrocławia i utrzymywał, że austriacki konsul kupuje u niego willę. Tamże przybył pewnego dnia nieufny attache Camratis, niby to szukać swojego szefa. Rzeczywistą intencją wizyty było sprawdzenie, czy go w ogóle w ambasadzie znają. Wydaje się, że Anioł Stróż Czesława Śliwy jest wyjątkowo sprawnym funkcjonariuszem. Przedstawiciel handlowy Austrii odesłał Camratisa do ambasady (mieszczącej się w innej dzielnicy miasta), a ponieważ było już po godzinach urzędowania, konsul uniknął zdemaskowania. Potem austriackie linie lotnicze informowały swą ambasadę, że dyrektora LOT odwiedzał austriacki konsul Jacek Ben Silberstein. Wreszcie hotel "Monopol" we Wrocławiu uprzejmie pytał, czy ambasada Austrii potwierdza zamówienie na cztery pokoje i apartament za 600 tysięcy rocznie. Ambasada odpowiedziała, że nie potwierdza i - jak mi opowiedział radca przedstawicielstwa dyplomatycznego Austrii - zapytała wiedeński MSZ, czy może oni coś o tym wiedzą.

Pomiędzy momentem, kiedy przedstawicielstwo dyplomatyczne Austrii ustnie zawiadamiało nasz MSZ o dziwnych ewenementach, a chwilą, gdy ambasada zredagowała oficjalne pismo w tym względzie - konsul Silberstein jadący autem w okolicach Katowic zauważył, że sunie za nim jakiś wóz, którego jego mercedes w żaden sposób nie może zgubić. Silberstein nakazał kierowcy ucieczkę. Wkrótce zatrzymała go milicja drogowa i poczęła sprawdzać dokumenty. Kiedy to się działo, konsul zauważył, że jego auto otacza kilka milicyjnych wozów. Chyba mnie zabiorą - powiedział spokojnie do swej sekretarki.

Kierowca, sekretarka i konsul wylegitymowali się milicji swoimi "Paschportte Consulare". Tym razem nie spowodowały one uprzejmego salutowania i wolnej drogi.

WSPOMNIENIA SEKRETARKI

Z Krystyną K. - byłą sekretarką Silbersteina, a obecnie na powrót studentką - spotykam się w tej samej sali dansingowej hotelu "Monopol", gdzie pewnego wieczoru rozpoczęła swoje urzędowanie u boku konsula. Tu, na dansingu, załatwiała formalności wizowe grupie Cyganów, mających ochotę ruszyć taborem w szerszy świat. Miejsce jest więc sposobne do wspomnień. Kiedy wieczorami korpus konsularny obsiadał stolik, do panny K., blond-pięknotki, lepili się danserzy. Konsul nie puszczał jej na parkiet - opowiada panna K. - mówiąc, że wszyscy ci amatorzy tańca są to nasłani agenci, którzy pragną z niej wyciągnąć tajemnice państwowe Austrii.

Krystyna K. twierdzi, że ona naprawdę wierzyła, że Silberstein jest konsulem, wierzyła w to jeszcze nawet wówczas, kiedy po aresztowaniu i po nocy spędzonej za kratami wieziono ją milicyjnym wozem z Katowic do Wrocławia. Silberstein uprzedzał bowiem, że ambasada Austrii może inscenizować aresztowanie ich przez rzekomą milicję, aby tym sposobem sprawdzić lojalność austriackich urzędników! Pod koniec rozmowy z byłą sekretarką jestem już przekonany, że Krystyna K. naprawdę wierzyła w konsulat. Gdyby bowiem świadomie brała udział w mistyfikacji, dziś przekonywałaby dziennikarza, że można było ulec złudzeniu, że konsulat prezentował się prawdopodobnie. Blondyneczka wspomina swoją przygodę inaczej: każdy krok, każde słowo konsula, każde zdarzenie, kiedy dziś na nie patrzy, wydają jej się być kiepskim teatrem. Spostrzegła na przykład, że on w ogóle nie zna niemieckiego.

Już w czasie swego sekretarzowania zauważyła, że Silberstein jest komediantem. Razu jednego wyszedł z tej oto sali w "Monopolu" do toalety z jakimś nagabującym go mężczyzną i wrócił z obandażowaną ręką. Mówił, że otrzymał postrzał. Nie pozwolił się prowadzić do lekarza ani zmienić opatrunku. Nazajutrz bandaż zniknął - dłoń była nienaruszona. Innym razem znalazła go w łóżku jęczącego. Powiedział, że ma atak serca. Pobiegła do telefonu wzywać pogotowie. Natychmiast wyzdrowiał. Wizytując dawny obóz zagłady, rzucał się na ziemię i bił czołem.

Kiedyś doszło doń bose, żebrzące Cyganiątko. Dał mu stówę i cały dzień miał zły humor - tak przejął go ten widok. Może to była też błazenada, a może nie.

Zdaniem byłej sekretarki, Silberstein chorobliwie poszukiwał u ludzi aplauzu, uznania, szacunku. Ciągle chciał się potwierdzać w oczach otoczenia, budzić zachwyt. Wszelkie oznaki braku uznania, niedowierzania lub kpiny irytowały go niepomiernie. Nie znosił samotności. To, czego naprawdę wymagał od opłacanych przez się ludzi, to ustawicznego dotrzymywania mu towarzystwa. Dziś, kiedy Krystyna K. wie, że ponad 11 lat spędził Śliwa w więzieniu, rozumie, dlaczego tak łasy był na towarzystwo, wesołość, wrażenia, tak chciał błyszczeć, być ważnym, szanowanym, podziwianym. Rozumie również, czemu ustawicznie jeździł z miasta do miasta, trzymał swój personel w bezlitosnym pogotowiu wyjazdowym, spędzał gros czasu w samochodach i pociągach. Bał się aresztowania zapewne. Ale nade wszystko potrzebował ruchu i wrażeń.

"SERWUS CZESIEK!"

Po aresztowaniu Śliwa pierwej grał rolę konsula, którego dyplomatyczny immunitet został brutalnie podeptany. Zapytano go, kto jest prezydentem Austrii. Odpowiedział bez wahania: "Benchort". A ministrem spraw zagranicznych? "Wiliam Prescher".

Następnie oświadczył, że jest autorem dzieł naukowych Textyllorvitt i Styllopolonit, że ukradziono mu cenne wynalazki i wyraził życzenie spotkania się z dwoma głowami państw. Potem przyznał, że jest lipnym konsulem, natomiast pracuje w Polsce potajemnie jako szef wywiadu izraelskiego podległy Centrali Wiesenthala w Wiedniu. Potem mówił różne inne zabawne rzeczy i zmuszał milicję do szukania jego fortuny, rzekomo ukrytej w nie istniejącym warszawskim hotelu prywatnym Dawida Salomona. Jednym słowem fikał i fika nadal w sposób właściwy ludziom wolnym. Osadzony za kratami, Śliwa - jako wielokrotny recydywista - jest człowiekiem w pewien sposób wolnym, bo swobodnym od niepokoju o własny los. Nowy Kodeks karny determinuje go wyraziście, nie pozostawiając nadziei ni złudzeń.

W czasie rewizji osobistej Czesława Śliwy, dokonanej po aresztowaniu konsula, znaleziono przy nim m. in.: Kodeks karny, Kodeks postępowania karnego, Kodeks wykonawczy i Kodeks postępowania administracyjnego, pastę do butów, wiersze Broniewskiego, 3 flamastry, poduszkę do tuszu, 69-kartkowy zeszyt zapisany wierszami własnymi oraz zdjęcie przedstawiające człowieka płci żeńskiej z napisem na odwrocie: "Ukochanemu, szlachetnemu i wielkiemu Jackowi - Marta, Łódź".

Z powszedniości kroniki kryminalnej, z grona kolegów pomysłowych, oszukujących na wielkie sumy farmazonów, Silbersteina vel Śliwę wyodrębnia rozmach spektaklu, który inscenizował. Ale także osobowość niebanalna, do której klucza trzeba by szukać w odległej dosyć przeszłości rzeszowskiego dzieciństwa Śliwy i w czasie, kiedy zamiast kopać węgiel w Wałbrzychu przebrał się w inżynierski uniform i począł urzeczywistniać marzenia o awansie społecznym, pieniądzach i splendorze, prezentując ludziom swe pierwsze fałszywe wcielenia. Z kryminalnej szarzyzny wyodrębnia też casus konsula to, że wrocławska farsa była krzywym zwierciadłem, w którym przeglądnęło się mnóstwo ludzi: pomocników i ofiar konsula, jego przyjaciół i przyjaciółek. Swe szkaradne lub komiczne oblicze ujrzeli też statyści spektaklu: kelnerzy, taksówkarze, właściciele domów na sprzedaż i urzędnicy, którym uszczknął dostojeństwa. A gdy się nad dziejami 100 dni Śliwy głębiej zadumać, można z jego doświadczeń wyczytać i prawdy głębsze. Jest on jako psycholog społeczny znakomitym intuicjonistą, więc w końcu nie był przypadkowym żaden kostium, który ubierał: dyplomaty, uczonego, Austriaka, inżyniera, "swojego chłopa".

Do wszystkiego się przyznałem, ale naprawdę nie jestem Czesławem Śliwą! - zapewniał mnie Śliwa w pokoju widzeń wrocławskiego Aresztu Śledczego. Wystarczy - przekonywał mnie konsul - żebym zadzwonił do kilku wskazanych mi przezeń osób, a ustalę z całą pewnością, że zawsze był inżynierem Silbersteinem. Śliwa przekonywał mnie tak sugestywnie, z takim żarem, taką pewnością siebie, że mimo wszystkich ekspertyz i zeznań w aktach jego sprawy, postanowiłem, cóż mi szkodzi, na własną rękę jednak sprawdzić ten życiorys. Wyszliśmy z pokoju widzeń. Wybierałem się wprost do telefonu.

- Serwus Czesiek! - zawołał do Silbersteina współwięzień pucujący korytarz.

- Siedzieli razem w sześćdziesiątym trzecim - objaśnił mnie strażnik. Do długiej listy oszukanych Śliwa właściwie może i mnie dopisać.

 

maj 1970