Polityka - 6 lipca 1974 (nr 27/905)

 

Marta Wesołowska

Horoskop w sprawie genów

 

- Widok ucharakteryzowanego aktora z bliska jest całkiem inny od oglądanego na scenie - można przeżyć bardzo nieprzyjemne rozczarowania. Albo scenografia: trochę inne oświetlenie i pejzaż robi się sztuczny, brzydki. Odarty z tajemnic. Ale kiedy wracam na widownię i widzę znowu jasny horyzont -  zapominam o tamtym przykrym wrażeniu..

Urszula mówi o swoich zaskoczeniach za kulisami teatru. Tę rozmowę będziemy ciągnąć i będziemy ją przerywać, zgodnie z rytmem prac gospodarskich. Teraz na przykład jest czwarta i trzeba karmić cielaki.

Popołudnie na wsi. Sielsko spokojne, z oleodrukowym słońcem nad łąką. Stara matka na przyzbie, też w ten nastrój, jak świątek drewniany, wtopiona. - Wszystkie moi sześcioro do miast poszli - babcine oczy zachodzą łzami, łzy skapują ciurkiem po nosie i spadają na ręce. złożone modlitewnie, z wżerami brudu, palce powykrzywiane, jeden paznokieć siny całkiem - tylko to najmłodsze już po naszym srebrnym weselu urodzone, tu zostało. Mówili ludzie: Flisowa, sześcioro wam się udało, ale to siódme to już za późne. A ja im: co Bóg dał, ksiądz ochrzci, niech się dzieje wola boża (syn Zygmunt, dyrektor: mamusia obecnie o skłonnościach mocno mistycznych).

Wszystkie siedmioro do nauki zdolne, ale ta jedna i do pracy. Sama dźwiga gospodarkę, bolą nieraz ręce, nogi... Toż dziewczyna przecie. Więc jej mówię: córko, będzie twoja wola wyjechać na studia - zdamy te 17 hektary na Skarb Państwa, ja do bloków mieszkać pójdę, dla ciebie dziecko kochane.

A ona - nie.

Bo miłuje ziemię jak Maria Konopnicka: "tylko temu pług i socha, co tę czarną ziemię kocha"... Pani mówi głośniej, bo ja głucha - babci wstyd przed ludźmi, powiedzieć co trzeba, głośno, powie, a usłyszeć - jak ten pień dębowy u boru... Mówimy głośno zatem i po chwili już wiemy, że sześcioro dawno na ludzi wyszło (córka Halina, redaktor: to sprawa genów zapewne). Prokurator, dyrektor, dziennikarz, dwie księgowe... Szkoły pokończone, w miastach siedzą, pożenione, dzieciate. Poszczęściło się, Bogu dzięki. Syn najstarszy, studentem będąc, na czapce miał wyszyte: tempus permutandum. Po łacinie znaczy: czasy się zmieniają. Pewnie, że się zmieniają, ale stara wie najlepiej po swoich, jak chłopskiemu dziecku w mieście. W szkole tych ze wsi agrykolą nazywają, też z łaciny. No, dziś rolnik do godności podniesiony, wszyscy patrzą mu na ręce, co też dla miasta odda... - A Halinkę widziała pani to Warszawie? I co, różni się od tych miastowych?

Nie. Niczym się nie różni. Skończyła polonistykę, pracuje w stołecznej gazecie, ma męża, dwoje dzieci; w klubie dziennikarzy przed obiadem rozgrywa z Hrabią, dobrze notowanym w każdym prawie towarzystwie, partyjkę modnej gry ekonomicznej RYNEK.

Urszula, to najmłodsze, co jeszcze na ludzi nie wyszło, 23 lata, gruby ciemny warkocz, krąży wokół nas niespokojnie jakby. Nie wytrzymuje wreszcie: - Mama nie opowiada głupstw! - krzyczy starej w ucho, a ta uśmiecha się bezzębnie, naiwnie i chytrze zarazem.

 

Będzie herbata.

Panieński pokoik wydaje się mniejszy jeszcze, przez pryzmy książek pod ścianami (ascetyczny? Siostra: ona jest jak asceta wśród sybarytów). Pryzmy są zdyscyplinowane: gdzie klasyka, gdzie awangarda, gdzie roczniki periodyków; literatura polska, obca. Agronomia. Komplety Dostojewskiego, Szekspira. Kafka, Genet, Okudżawa, Baudelaire. Bogusławski: "Siły i środki naszej sceny". "Teatr", "Dialog", "Literatura na Świecie", "Twórczość", "Miesięcznik Literacki". Słuszny stosik programów teatralnych. "Norwid" na wierzchu. Była w Narodowym i po spektaklu puściła się biegiem do Prochowni; na "Gwiazdę" jeszcze chciała zdążyć. Ale deszcz spadł akurat, taksówek nie było i przepadło... Czy można strawić jednego wieczora? Psychicznie? Cóż, rzadko bywa w Warszawie - w końcu dzień podróży w jedną stronę - więc stara się wchłonąć jak najwięcej. Zresztą - "Norwid".., U Hanuszkiewicza nie było nic odkrywczego, taka dobrze zrobiona składanka.

W Warszawie oglądała ostatnio "Rewizora", w Krakowie "Lillę Wenedę", w Gdańsku "Ulissesa". Marzy jej się teatralny "Mizantrop". Oczywiście zna całego Moliera, a "Mizantropa" z adaptacji telewizyjnej Hubnera, ale jednak to jest całkiem inaczej, kiedy się wraca z teatru prawdziwego.

Wyjazd do teatru, na dwa, trzy dni - frajda, święto, odpoczynek, jedyne wakacje. Przed wyjazdem każdym - ogromne rąbanie drzewa. Planowanie - wiele miesięcy naprzód. Co warto obejrzeć (a selekcję ostrą musi przecież prowadzić) doradzają znajomi aktorzy, recenzenci. Przysyłają programy, rezerwują bilety. Dostają potem długie listy ze Wsi (to są głęboko przemyślane, kompetentne krytyki teatralne, surowsze, bardziej bystre od gazetowych. - Ryszarda Hanin).

Adresatów wybiera ostrożnie. Długo, Czemu aktorzy akurat? Pisarze? Drażliwe to pytanie, głupie. Czemu? Temu, że ludzi, z którymi chce rozmawiać, nie może poznać inaczej - tylko przez lekturę albo przez telewizję. Zainteresowanie twórczością rodzi potrzebę korespondencji, wymiana myśli - ciekawość człowieka samego... Czy dlatego, że jestem rolnikiem a pan iks aktorem, pisarzem - musi być między nami przepaść nie do przebycia?

 

Wieczorne dojenie.

Pod ławką, przy kamiennych schodkach leży kundel łaciaty i warczy monotonnie. Kundlowi sąsiedzi kamieniem grzbiet przetrącili, wyżył jakoś, ale urazę do obcych zachował. Babcia łzawi teraz nad tą ludzką podłością, co niewinne stworzenie nawet dotknąć potrafi... W Urszulkę rzucali, ale nie sięgli, w okna trafiło...

To po tym Tele-Echu. Sensacja była - Flisówna w telewizorze! Mówiła o teatrze, o znajomych z listów. O wsi też, niestety. Nie najlepiej. Że jak po szkole, lat temu cztery, gospodarkę objęła - nikt jej, samotnej, nie pomógł, tylko najwyżej palcami wytykali. I było jeszcze coś lekceważącego w tym jej mówieniu. To coś ludzi ubodło.

W pociągu z Warszawy sława była jeszcze sympatyczna, Tele-Echo nobilituje. We Wsi - przez parę dni bała się nosa za drzwi wychylić. Potem zaczął się najazd dziennikarzy. Organ Komitetu Wojewódzkiego, kulturalny miesięcznik, dwa regionalne tygodniki, radio, gazety rolnicze. - Każdy przyjeżdża do mnie z gotowym obrazem tego, co chciałby znaleźć - narzeka bohaterka sezonu - każdy chce mnie dopasować do profilu gazety. Jeden redaktor rolny, na przykład, chciał koniecznie, żeby mu przytwierdziła - że hodowlę rozwinie, gruntów dokupi... - No czy to nie denerwujące? Niby mnie podziwia, że na tych 17 ha daję jakoś radę, a pyta się o takie rzeczy. Przecież ja nie mogę robić pięknych gestów na pokaz!

Na pokaz zrobiła brzydki gest wobec wsi. Nie dość, że w telewizorze, to jeszcze w jednej gazecie. - Oj, była złość na Urszulkę, była! - sąsiadka zza płota deklaruje bezstronność. - Jedna to ją na ulicy opluła nawet... Czy ja wiem czy słusznie? W gazecie powiedziała, że jest najlepszym oraczem we wsi, i że weterynarze są do niczego, co nie polega na prawdzie.. Niby wszyscy głupi, ona mądra. No i miała wypowiedzi kłamliwe względem redaktor Dziedzic. Bo niestety - jak się zwróciła, każdy chętnie pomagał. Mąż mój jej świniaki na rynek wyprowadzał, ręce miał od szarpaniny pokrwawione, to tego jednak nie nadmieniła. Poza tym: jak ona donosi! Klimczuka w telewizji obgadała, w Panoramie, czy gdzieś, że jak sieje, to nie dosiewa. Robotnicy z pegeeru śmieli się z niego... Jak to!! Wiadomo, że ona! A kto inny ze Wsi ma tam znajomości?!

Kamienie były w robocie nie raz, mówią ludzie. Ot - jak anonim do kuratorium napisała, że Kryszczakowa dzieci swoje wali bez opamiętania, głodem morzy. Anonim podpisany był, owszem, ale co kogo obchodzi, jak kto swoje rodzone chowa? Kryszczakowa miała nieprzyjemności, a dzieci bije i tak. No, może nie tak silno... (właściwie rzecz nie do obrony; o biciu silno wiedział każdy przecież, i każdy mówił: jak przyjedzie karetka, po dzieciaka przetrąconego czy zabitego, to powiem jak było, szczerą prawdę. Urszuli się ubzdurało, że wtedy za późno będzie mówić. No i dała glos przed czasem. Od rezonansu szyby poleciały).

 

Parny wieczór. Kontury przedmiotów na podwórku bezładnie rozrzuconych - porozmazywane. Przetrącony kundel z bezpiecznego miejsca pod ławką rozszczekał się krótko, zgryźliwie. W telewizorze dają "Al Capone i inni", więc nie ma oglądania. Urszula nie traci czasu na  c h a ł t u r y. Nieraz się dziwi - patrzy na ludzi, co filologię polską kończyli. wydawałoby się, że powinni dalej tę literaturę miłować, po to chyba szli na studia. A oni chłodni są, z rezerwą. Czytają, oglądają kryminały, czyli - jakby chałturzyli. -  Zresztą - czy ja wiem - próbuje usprawiedliwienia - jeżeli oni muszą na lekcjach wykładać o różnych pięknych ideałach, może to jest odpoczynek dla nich? A ona znowu odpoczywa, kiedy sięgnie po wielką literaturę. Ostatnio np. miała taką miłą przygodę z Tomaszem Mannem. A szczególnie z "Żywotem Józefa". Dużo tam głębi o człowieku i taka sympatyczna postać Racheli... Bo najciekawszy jest człowiek od środka. O Szopenie, weźmy, czytała dużo, ale najprawdziwszego Szopena - człowieka znalazła u Iwaszkiewicza dopiero.

I od tego znaleziska zaczęła się pierwsza, do dziś trwająca korespondencja.

I to właśnie jest wspaniałe: kiedy dwoje ludzi mówi tym samym językiem, mimo wszystko co ich dzieli...

I wcale nie chodzi o to, żeby to był człowiek bardzo popularny. Zresztą czasem ludzie popularni są równocześnie bardzo wartościowi. Tak się jakoś składa.

Niekiedy kontakty przynoszą rozczarowania. Albo podwójne widzenie człowieka. Z Siemionem, na przykład, tak było. - Dla mnie jest dwóch Siemionów. Jeden - ten, który robił i robi wielkie rzeczy, u Dejmka, potem u siebie i drugi - Siemion telewizyjny, ten co przyjeżdża do małego miasteczka, robi chałturę, sprzedaje się za tę parę złotych. Jest mi wtedy cholernie przykro...

Pierwsze autentyczne przeżycie teatralne to był "Ulisses" w 1971, w Gdańsku. Z panią Winiarską. Szok i olśnienie. Książka też. - Zachwycił mnie końcowy monolog Molly, szczególnie od momentu, kiedy ona mówi: kocham kwiaty. Bloom kiedyś porównał ją do kwiatu alpejskiego i ona wtedy uświadomiła sobie, że ją rozumie. Odkrył w niej coś intymnego, sam, bez jej pomocy, dlatego pokochała go inaczej niż mężczyzn dotychczas spotykanych... Urszula szanuje porządek swojego teatralnego świata i uczucia zaludniających go postaci. Dlatego ma głęboki żal do pewnej pani z gazety za spłaszczenie powyższej wypowiedzi w druku; tamta pani streściła ją tak: "Molly kochała kwiaty i wyszła za mąż za Blooma". Więc chyba różnica jest jasna?

 

- Pani, ona dzika jest! Chłopcy kiedyś do niej zaszli, normalnie jako do panny, matka w polu była. Pofiglować chcieli, młode toto, psoty w głowie. Może byli podpici, ale żeby aż! Porządni chłopcy, na miejscu, wiem, bo i mój siostrzeniec był z nimi. Może jej z jeden rękę na kolanie położył - wszystko! A ta wrzasku narobiła, płaczu, po milicję dzwonić poleciała! Ona głupia - ten mój siostrzeniec gada - ona głupia, ciociu, że nas tak obsądziła. My przyszli porozmawiać... - Siedzimy przed chatą, stara kobietą wsparta na sękatym kiju do swoich słów, tolerancyjnych pogodnie się uśmiecha, o figlach, o zalotach opowiada. - Przyjeżdżał do niej jeden z B. Spokojny, dobry chłopak. Urodny nie był, jąkała, ale robotny. To go wyprychała z domu. Mówi potem do mnie: cham i przygłup. Pewnie, ona uczona, jej niełatwo znaleźć takiego co by się nadał...

Jeszcze jeden był. Łojów Staszek. Z tutejszych. Ojciec jego z matką Urszuli już postanowili dwie gospodarki piękne, obok siebie położone zgrupować. Stary Łój obiecał konia dodać. I znowu nic. Do ludzi potem ona mówiła: Chciał mnie Łój za konia i osła przetargować. Osioł, to niby Łój młody... No to dziwno, że jej we wsi nie kochają? Nikt sroce spod, ogona nie wypadł.

Stary Łój, człowiek rozsądny, praktyczny, dobry gospodarz - przytwierdza. Chciał, żeby się jego Staszek z Urszulką Flisów żenił. Bardzo dobre ludzie, dobrze żylim zawsze, pomagalim, sprzęgalim się. Ale z zalotów syn przychodzi i powiada, że pożartować chciał, jak to młodzież, a ona mu gazetę pod nos podetkała, czytać kazała. Że niby uświadomić się miał, czy co. Palić zakazała...

Młody Łój słucha, co ojciec mówi, jak burak czerwony i zły. Głupia sprawa - dawniej czarną polewkę dawali, dziś gazetę, do czytania. Na jego rozum - kobiecie na wsi szkoła podstawowa dosyć. Chęć do roboty mieć powinna. Taki ma ideał żony Łój Stanisław, lat 26. I tu stary jego, co radnym i sołtysem był - musi inne zdanie wygłosić; on Urszulkę ceni, choć mu synową zostać nie chciała, bo ona idzie prawidłowo w kierunku swoim jako rolniczka. A że jakieś korespondencje prowadzi, bardziej naukowe? A co to komu przeszkadza? Różni ludzie na wsi potrzebni.

Takie jest votum separatum Łoja Jana, lat 53.

I tyle w sprawach miłosnych. Niemożliwe, żeby przed czujnym okiem wiejskiego forum jakiś inny jeszcze romans się ukrył.

 

W Powiecie wysyłali mnie - no koniecznie, towarzyszko, jak już tam będziecie - do państwa Waliców.

Bo wstyd doprawdy, jeszcze pomyślę, że cała Wieś jakaś zacofana. Idę więc i rzeczywiście jest bardzo milo. Domeczek przytulny, czyściutki, za siatką rabaty jak w miejskim parku. Roześmiana, hoża gospodyni w wieku kwitnienia, seredecznie zaprasza.

O książkach rozmawiamy, co w życiu przeszkadzają, bo robota goni dzień cały, nawet "Przyjaciółki" nie ma kiedy przeczytać, tyle co te porady kuchenne... Jaka z Urszuli gospodyni? A szczerze powiedzieć? Żadna. Baba bez chłopa na wsi rady nie da, bo choć wytrzymalsza, ale w głowie, w rękach słabsza (poza tym mówią, babie bez chłopa mózg się gotuje). Zresztą niech redaktorka sama patrzy oczami: tak jak u Urszuli tutaj? No faktycznie. Nie ma u Urszuli ani serwantki z połyskiem, ani tym bardziej ślubnego zdjęcia nad rozłożystą wersalką , ozdobioną rzędem koronkowych poduszek. A jaka kuchnia nowoczesna: maszynka na gaz, proszę zapalić! W garażu fabrycznie nowa skoda, ach, przy okazji może byśmy pana fotografa o zdjęcie poprosili, rodzinne... Pan domu szybciutko wyprowadza skodę z garażu, żona staje z prawej, lewa ręka na dachu, mąż z lewej, prawa ręka. na otwartych drzwiach, dwie córeczki przed maską, wszyscy wyprężeni. błyszczący na tym podwórku zochędożonym... Czego państwu jeszcze do szczęścia, do stuprocentowego?

Pani Walicowa rada by meble w tylnym pokoju zamienić na nowe. telewizor kolorowy, no, dzieci kształcić, bynajmniej zawód dziś mieć trzeba. Różowy sweter grubo dziergany, spódnica w zieloną kratę, gospodyni przypomina dojrzałą truskawkę-ananasówkę, pełna i radosna. Jeszcze syna urodzi - i będzie komplet.

Nie omylili się w Powiecie, dobrze doradzili... Wieś też kocha państwa Waliców.

Wieś nie kocha Urszuli, to jasne, nie kocha się nieudaczników, a ona, najbliżsi nawet przyznają: życie już przegrała.

Brat Urszuli. Zygmunt, mieszka w Powiecie, w bloku, ze śliczną żoną-nauczycielką i dwojgiem udanych dzieci. Urszula? Cóż, pasjonatka, ambitna. zdolna - niestety - uparła się zostać. Chyba wybrała za trudną formę losu. Nie uznaje wpływów rodziny i środowiska, łatwo wpada w konflikty, a wieś to wieś - nie Wersal, w Wersalu zresztą leż różnie bywało. Za to łatwo ulega fascynacjom, u niej tych emocji o jeden stopień za dużo. Ona ma w sobie coś z dziwadła, to taki Nikifor literacki, imponują jej pozorne sukcesy, jak Iwaszkiewicz raz na rok odpisze z grzeczności...

On, Zygmunt, inne ma podejście: sam pisze wiersze i prozę, wydaje, ale normalnie pracuje, normalnie żyje. Woli być szarym fruwającym wróblem niż pawiem ze związanymi skrzydłami. Zacytuje Przybosia: "Deszcz jest dlatego piękny, że rośnie kapusta". Tak - realizować trzeba się wymiernie. Mann mawiał, że prawdziwy artysta nie musi silić się na ekstrawagancję, bo jego artyzm tkwi w nim samym. I właśnie u działaczy, twórców i wielbicieli kultury drażni go ta efektowna pustka wnętrza...

Zygmunt-dyrektor i poeta zarazem w prasowym wywiadzie wiarę wyraża, że "w głębi ludzi, jak w głębi ziemi kryją się rozległe tajemnice i nieznane bogactwa. Oraz, ze "poezja winna toczyć dialog z otaczającą ją rzeczywistością". Nie jest też mu obca "obawa o zło, które tkwi w człowieku, co genialnie ukazał Camus w "Dżumie"..."

Urszula pilnie śledzi jego twórczość, najłaskawiej ocenia pierwsze porywy. Ostatnio, mówi, brat świeżość widzenia traci. A Zygmunt jakby jej odpowiadał wierszem:

 

Widziałem Syzyfa. Nie pchał

kamienia.

Siedział bezradnie z opuszczonymi

rekami.

O ileż trudniejsza od zmagania

się ze skałą

Jest świadomość niemocy.

Jakże ciężko ją dźwigać.

 

Cóż, on ma 37 lat i życiowy sukces. Ona o 15-lecie, blisko, mniej.

Co też z nią zrobić? - zastanawiają się życzliwie krewni, znajomi i działacze. Niby owszem: orze, sieje, zbiera - ale... jadzie ciągnikiem i Wielką Improwizację sobie przepowiada. Niby techniczka rolna, do ciężkiego trudu i zgrzebności obyczaju przyzwyczajona - a obchodzenia ze sobą w rękawiczkach białych, jak córką profesora jakiego, żąda.

- Z takimi na wsi to kłopot - wzdychają we władzach powiatowych (wiedzą, która to, pewnie, w telewizorze niepotrzebnych rzeczy naopowiadała, przeszłość, oczywiście, przewentylowaliśmy) - trzeba by dla niej oddzielnie kojce zakładać...

Irena Dziedzic, która zna się na ludziach, przegadała z nią parę godzin przed programem (z każdym tak robi, każdego teleechowego rozmówcę zaprasza do domu: tutaj go muszę, przepraszam, rozprawiczyć, podejrzeć jak naprawdę się zachowuje, jak się wyraża, muszę przełamać obciachy wszystkie), no więc Irena Dziedzic na przykład - kiepskie daje prognostyki tej osobie. -  Ta mała - to biały pingwin! Mówi naszym językiem, ale czuje po chłopsku, zawzięta, uparta, ukamienują ją, jak dalej będzie taka wyniosła i pogardliwa. Jeżeli do miasta wyjedzie - też będzie biały pingwin! Bo zabierze ze sobą cały bagaż dziedzicznych obciążeń swojej kondycji społecznej. Jedno pani Irena rozwiązanie widzi: żeby władze zrobiły ją naczelniczką gminy. Wtedy wszyscy jej wrogowie zastanowią się: urząd dostała? To widocznie te książki, te teatry nie takie znowu wariactwo...

Siostra Halina, kiedy Hrabia odszedł od stolika, mówi bez uśmiechu, że lat trzeba i samodyscypliny, żeby się człowiek ze wsi tutaj wessał, zapuścił korzenie, został uznany. Ale pewnie - niech by przyjechała na studia do Warszawy. Tylko że... Ona jest taka zamknięta. Nie znosi koterii. układów towarzyskich, rozgrywek osobistych, całej tej gry...

Zygmunt jeszcze inaczej kombinuje. Gospodarkę zwinąć powinna, ale na wsi zostać. Do miasta - za późno już... On osobiście robotę jej w PGR załatwiłby, dobrze płatną. Mogłaby pracować jako agronom, studiować zaocznie rolnictwo. Niektóre koleżanki-techniczki tak się pourządzały i zadowolone. Rano pracują. w unasiennianiu przeważnie, po południu przebiorą się, umyją, eleganckie na potańcówkę idą (inna sprawa, że Urszulka jest abnegatką żywnościową i ubraniową). Matka -  cóż, poszłaby na rentę za gospodarstwo, zresztą to byłoby z duchem czasu. Zygmunt nie wierzy w przyszłość drobnego rolnictwa, a tylko w duże, wyspecjalizowane fermy.

x

...dlaczego? Dlaczego ja muszę toczyć bój z rodzeństwem i z panią teraz, przekonywać, udowadniać?! Ja tu żyję, tu, na tym gospodarstwie, przecież to już jest wybór, do diabła! ...Patrzę na moje rodzeństwo. Czy oni są lepsi ode mnie? Bardziej wartościowi, bo wywieźli swoje zdolności do miast? ..Chcę mieć prawo być rolnikiem, który czyta i zimą odwiedza teatralnych przyjaciół, a nie dziwnym zjawiskiem i materiałem na... (z listu).

x

Wieś, w której żyje Urszula, leży w granicach Miasta Powiatowego. Według planu zagospodarowania przestrzennego na tym miejscu, gdzie dziś smutna, zaniedbana chatka, obora z cielakami, szopa z ciągnikiem i pole - wystrzelą niedługo w niebo nowoczesne, optymistyczne wieżowce.

 

 

 


 

Żeby nie bolało (1998) - https://youtu.be/PQ-oMvqqhnU
 

W 1974 roku dziennikarka Marta Wesołowska z "Polityki" i fotografik Erazm Ciołek odwiedzili Urszulę Flis, młodą rolniczkę gospodarującą samodzielnie na 13 hektarach. Towarzyszył im wówczas Marcel Łoziński ze swoją ekipą. Tak powstał reportaż prasowy "Raport w sprawie genów" i film dokumentalny "Wizyta", rejestrujący kolejne etapy pracy dziennikarki. Po 23 latach dokumentalista postanowił powtórzyć tamtą sytuację. Do Urszuli Flis ruszył ponownie z tą samą ekipą i Erazmem Ciołkiem, Martę Wesołowską natomiast, która porzuciła dziennikarstwo i wyjechała do Szwecji, zastąpiła Agnieszka Kublik z "Gazety Wyborczej". W efekcie nowy film składa się z dwóch części. Pierwsza - utrzymana w tonacji sepiowej - to dokument sprzed lat zatytułowany "Wizyta", druga - w kolorze - jest zapisem ubiegłorocznego spotkania z panią Urszulą. W 1974 roku młodziutkiej Urszuli, oczytanej wielbicielce teatru, która postanowiła, że przejmie pozostawione przez zmarłego ojca gospodarstwo, sąsiedzi nie dawali szans. Mówili, że buja w obłokach i za dużo "siedzi w książkach", więc nie poradzi sobie na roli. Pełna niepokoju o nią była też matka, która pragnęła dla córki normalnego, kobiecego szczęścia: nie samotnej harówki od świtu, ale męża i dzieci. Urszula zaś, wyraźnie górująca poziomem intelektualnym nad otoczeniem, atakowana pytaniami dziennikarki, broniła aż do łez słuszności swojej decyzji. Po latach pani Urszula jest nadal sama, tym bardziej że zmarła jej matka. Nadal ciągle czyta, nie wyrywa się już jednak do teatru: nie ma z kim zostawić krów. Minione lata ją zmieniły, tak jak i zmieniło się jej otoczenie. Pozostała jednak sobą, wierna sobie mimo wszystko. Nie uciekła ze swego biednego gospodarstwa, choć mogłaby to zrobić, śladem rodzeństwa, które dawno wyrwało się ze wsi. Jest dojrzałą, fascynującą kobietą, która pod koniec wizyty filmowców mówi: "Jest mi miło, że Marcel chciał po latach zrobić ten film, nie chciałabym jednak, żeby to bolało". Zdanie to, które zdecydowało o tytule filmu, jest dla widza sygnałem, że choć w dokumencie tym najważniejsza jest, oczywiście, jego bohaterka i zestawienie jej dwóch obrazów, równie istotny jest jednak sposób, w jaki reżyser pokazał ją w jego pierwszej i drugiej części. Znak, że tym razem wyznaczył sobie pewne granice.

https://filmpolski.pl/fp/index.php?film=428873