GUY SORMAN
O religii, która najszybciej podbija
świat
W analizach poświęconych dominującej pozycji Ameryki w
dzisiejszym świecie ogromną rolę przypisuje się wielkiej przewadze
militarnej, jaką Stany Zjednoczone zyskały nad innymi państwami. To przede
wszystkim dominacji tej dziedziny Ameryka ma zawdzięczać swą imperialną
pozycję.
Guy Sorman zwraca uwagę na inny nośnik imperialnej ideologii
amerykańskiej, zdecydowanie niedoceniany w zlaicyzowanej Europie: żarliwą
religijność. Podkreśla, że "amerykańska religia", nierozłącznie związana z
amerykańskim patriotyzmem, zdobywa cały świat: "Wypiera Kościół
rzymskokatolicki z Ameryki Łacińskiej, wdziera się na ziemie islamu w
Afryce, wygrywa z konfucjanizmem w Azji, przedostaje do Indii, podbija -
czasem odzyskuje - Rosję i Europę Zachodnią".
Niedziela, 11.00
rano, godzina, w której wypełniają się świątynie w Stanach Zjednoczonych.
Nie brakuje przedstawicieli żadnej istniejącej religii. Z wieloma z
nich można się spotkać wyłącznie w USA. W 1794 r. Talleyrand pisał z
Filadelfii do swej paryskiej adresatki: "Ten kraj liczy 30 religii i tylko
jedno danie". Nasz biskup, który bardzo nudził się w Ameryce, wolałby na
pewno sytuację odwrotną. Religie pozostały od tamtego czasu wszechobecne.
I wszystkie ze sobą współzawodniczą. Ten zapał pojawił się już w chwili
założenia Stanów Zjednoczonych. A jednak religijny charakter fundamentów
narodu nie pozwala zrozumieć, dlaczego - w przeciwieństwie do Europy - nic
się tu nie zmieniło.
Według Tocqueville'a rozdział państwa i Kościołów
ocala Kościoły. To "mur" - aby użyć słynnego określenia Jeffersona - który
biegnie między religią i państwem, trudniejszy do sforsowania niż w
przypadku francuskiej "laickości". W Stanach Zjednoczonych jest nie do
pomyślenia, by miejsca kultu były finansowane - jak to się zdarza we
Francji i często w Europie - przez instytucje publiczne. Jest również
niemożliwe, by państwo zakazywało noszenia rzucających się w oczy symboli
religijnych. Byłoby to naruszenie zasady oddzielenia religii i polityki
oraz naruszenie praw człowieka. Konstytucja amerykańska zostałaby w ten
sposób pogwałcona podwójnie. "Mur" jest nieustannie wzmacniany decyzjami
wymiaru sprawiedliwości: pamiętamy, jak w 2003 r. sędzia federalny nakazał
usunięcie z Pałacu Sprawiedliwości w Montgomery wizerunku tablic z
Dziesięcioma Przykazaniami.
Co prawda żłóbki bożonarodzeniowe mogą być
wystawiane w miejscach publicznych, ale tylko dlatego, że Boże Narodzenie
postrzegane jest jako wydarzenie zarazem świeckie, handlowe i religijne. A
mimo to obrońcy laickości każdego roku domagają się przed wymiarem
sprawiedliwości - w imię Konstytucji - rozbiórki tych żłóbków.
Religie czy kluby?
Taki właśnie rozdział między
religiami i Republiką miał umożliwiać Amerykanom - w przeciwieństwie do
Europejczyków - stać się demokratami, nie doprowadzając do niszczenia
ołtarzy.
Jednak to oparte na historii tłumaczenie zakłada, że
dzisiejsze wspólnoty religijne są spadkobiercami purytanów-założycieli. Co
rzadko jest prawdą. W większości przypadków Kościoły narodziły się z
Republiki i nie są od niej wcześniejsze. Entuzjazm wiernych, widoczny we
wszystkich zgromadzeniach, daleki od surowości czasów założycielskich,
jest w większym stopniu dłużnikiem demokratycznej atmosfery niż jej
poprzednikiem. Dzisiejsze Kościoły nie są już takie same jak w czasach
Tocqueville'a. Na początku XIX w. nikt nie mógł przypuszczać, że Kościoły
anglikańskie, wówczas najbardziej konserwatywne, staną się najbardziej
liberalne.
I będą wyświęcać na kapłanów kobiety oraz udzielać
małżeństw homoseksualistom.
Socjologowie, którzy w USA - podobnie jak
w Europie - są racjonalistami, nie mogą się pogodzić z faktem, że 67 proc.
Amerykanów należy do wspólnot religijnych.
Co prawda 300 tys.
mieszkańców USA uważa się za zdeklarowanych pogan, ale oni także mają
swoją wspólnotę i uczestniczą w przepojonych entuzjazmem pogańskich
świętach (Pagan Parade). Rozumiane w ten sposób religie, twierdzi autor
tej interpretacji - Daniel Bell, byłyby jedynie pozorem religii. Każdy
kościół, świątynia czy synagoga jest tylko klubem jednej ze społecznych
grup i to demokratyczny konformizm - a nie przesłanki duchowe - wymaga
przystąpienia do jednego z tych klubów. Ten właśnie konformizm ma
sprawiać, że każdy kandydat w wyborach określa się jako wierzący; każdy
prezydent Ameryki, bez różnicy, czy był demokratą, czy konserwatystą,
deklarował swą wiarę. Na dowód przewagi czynnika społecznego nad
religijnym Daniel Bell podkreśla łatwość, z jaką wierni zmieniają
wyznanie, kiedy przenoszą się do innej dzielnicy, zawierają kolejny
związek małżeński lub trafiają do innej klasy społecznej. Swą pierwotną
wspólnotę religijną zmienia jedna trzecia Amerykanów. Czasem dochodzi do
łączenia wyznań: wystarczy przypomnieć modne hybrydy, jak np. Jewboos,
żydzi-buddyści, do których zaliczał się beatnik, poeta Allen Ginsberg.
Można jeszcze lepiej - autor kronik w "New York Times", dziennikarz David
Brooks, który wymyślił sławną nazwą Bobo, Bourgeois-Boheme (Burżuazyjna
Cyganeria), dla określenia postnowoczesnych, demokratycznych elit
Wschodniego Wybrzeża, twierdzi, że spotkał córkę pastora metodystów, która
przedstawiła się jako "metodystka - taoistka - hinduistka -
kwakierka - prawosławna - buddystka - żydówka".
A jednak socjologiczna ironia nie pozwala zrozumieć, dlaczego
kościoły, świątynie i synagogi odwołują się do Boga. Dzieje się tak
prawdopodobnie dlatego, że socjologowie nie przyjmują do wiadomości, że
wierni wierzą. 96 proc. Amerykanów deklaruje wiarę w Boga, 90 proc. - w
raj, 75 proc. modli się każdego dnia, jedna trzecia chrześcijan uważa, że
osobiście spotkała Jezusa. Dlaczego więc nie pogodzić się z faktem, że oni
rzeczywiście w to wierzą?
Tak naprawdę presja społeczna leżąca u
źródeł ich wiary nie ma większego znaczenia. Lepiej byłoby przyznać, że
nie istnieje prosta relacja między modernizacją Stanów Zjednoczonych a
ateistycznym racjonalizmem w europejskiej postaci. Z uwagi na nasze
doświadczenia my, Europejczycy, jesteśmy źle przygotowani, by przyznać, że
można być jednocześnie nowoczesnym i coraz bardziej wierzącym. Bo przecież
wiara w Ameryce nie tylko nie cofa się, lecz zdobywa nowe tereny. Jako że
nie potrafimy tego zrozumieć, zadajmy sobie pytanie: w co wierzą
Amerykanie w czasach, w których Europejczycy wierzą w tak niewiele?
Nowa amerykańska religia
Każdy, kto w Ameryce
uczestniczył w wielu nabożeństwach różnych wyznań oraz oglądał ich sporo
na religijnych kanałach telewizji, musi dostrzec podobieństwa. Wszystkie
te kulty, teoretycznie odmienne, przypominają się nawzajem.
Ich
podobieństwa wydają się istotniejsze od zazwyczaj przywoływanej opozycji
między dwoma tendencjami amerykańskiej religijności - umiarkowaną i
fundamentalistyczną. Trudno zaprzeczyć, że baptyści fundamentalistyczni są
w konflikcie z baptystami umiarkowanymi, a ortodoksyjni żydzi z żydami
reformowanymi. Jednak te spory, niezwykle istotne dla wyznawców każdego z
pojedynczych zgromadzeń, nie są już tak ważne dla zewnętrznego
obserwatora. Opozycja "umiarkowani" kontra "fundamentaliści" nie powinna
przesłaniać konwergencji wszystkich religii, bez wyjątku, w punkcie
docelowym, jaki stanowi duchowe, osobiste doświadczenie Boga, religia
spersonalizowana i skuteczna. Za badaczem literatury Haroldem Bloomem
będziemy ją nazywać "nową religią amerykańską". Można także zauważyć, że
im bardziej jakiś Kościół zbliża się do tego amerykańskiego ideału, tym
skuteczniej nawraca. A te, które są od niego dalekie - tak jak w przypadku
Kościoła rzymskokatolickiego i Episkopalnego - tracą wiernych.
Jak
wygląda punkt dojścia religii amerykańskiej, w którym zbiegają się
wszystkie kulty? Bóg stworzyciel, biblijny, bliższy Staremu niż Nowemu
Testamentowi, zajmuje tu pozycję centralną. Ten Bóg sytuuje się nie tyle
nad głowami wiernych, co w nich samych. Pastorzy, księża, rabini, szamani
religii amerykańskiej zachęcają do szukania Boga w sobie, do spoglądania
raczej we własne wnętrze niż w niebiosa. Większość Amerykanów deklaruje
bez ogródek, że Bóg ich kocha, mówi do nich i oni mówią do Niego;
chrześcijanie rozmawiają z Jezusem Chrystusem. Trzy czwarte twierdzi, że
co najmniej raz doznali światła łaski, epifanii, która zmieniła bieg ich
życia i są odtąd prowadzeni przez Boga. Boga miłościwego, niezbyt
wymagającego w sferze obyczajowej - jak można sądzić po liczbie rozwodów:
jedno małżeństwo na dwa (mimo że zostało zawarte w obecności kapłana)
rozpada się. Pastor jest tutaj nie tyle głosicielem prawdziwego Bożego
słowa, co pośrednikiem między ja i Bogiem. Pastor, kapłan czy rabin (z
wyjątkiem rabinów ortodoksyjnych) bardzo rzadko dokonuje oceny
postępowania swych owieczek. Moralność stała się sprawą prywatną, Bóg już
jej nie dyktuje.
Pastorzy gromadzą wiernych raczej dzięki cechom
charyzmatycznym niż teologicznej biegłości.
W nowej religii
amerykańskiej samouk, samozwańczy kapłan świetnie sobie radzi, a wszelkie
teologiczno-kulturowe improwizacje jego autorstwa są przyjmowane z
zadowoleniem, o ile skracają drogę między Bogiem i ja. Przydaje się każda
technika: śpiew, trans, hipnoza czy chrześcijański pop.
W 2003 r.
koncertująca w kościołach grupa Passion Experience sprzedała 12 mln płyt z
piosenką, której refren brzmiał: "Boże, kocham Cię".
Oto komentarz
jednego z teologów: "Tak oto chrześcijański pop gratuluje Bogu, że jest
Bogiem".
Czego oczekiwać od Boga we mnie? Wyznawcy nowej religii
amerykańskiej wolą konkretne rezultaty tu i teraz, nie mają zamiaru czekać
na "tamten świat". Śmierć obecna jest w nabożeństwach tylko z rzadka, tak
jakby wszyscy Amerykanie mieli żyć wiecznie. Wierni nie życzą sobie
religii tragicznej. Śmierć Chrystusa, wyjąwszy Kościół katolicki,
przedstawia się rzadko. U protestantów Chrystus jest żywy, a krzyż -
pusty. Na freskach mormonów Jezus i jego apostołowie są muskularni,
opaleni, trzymają formę, jakiej mogliby im pozazdrościć kalifornijscy
surferzy. U zielonoświątkowców krzyż zastępuje gołębica, symbol Ducha
Świętego. Jak 60 lat temu napisał teolog Richard Niebuhr: "Chrześcijanie
amerykańscy czczą Boga, który nie zna gniewu, prowadzi ludzi bez grzechu
ku Królestwu bez Sądu Ostatecznego, z pomocą Chrystusa bez krzyża".
Kiedy w 2004 r. Mel Gibson nakręcił "Pasję" i ukazał w niej krwawe
ukrzyżowanie, Amerykanie, nieprzyzwyczajeni do widoku cierpiącego
Chrystusa, byli zszokowani. Krzyczano, że to skandal, ponieważ codzienny
Bóg nowej religii amerykańskiej to Ten, który ulepsza egzystencję -
materialną, uczuciową, fizyczną. Jest często Bogiem, który uzdrawia.
Zdrowie to jedna ze stałych obietnic amerykańskich Kościołów, a
fundamentem niektórych jest uzdrowienie ciała - jak w przypadku
scjentystycznego Kościoła Chrystusa, założonego w 1875 r. przez Mary Baker
Eddy.
Albo Kościoła adwentystów założonego przez Ellen White w 1863 r.
Jednym z jego wiernych, wezwanym do sławy, był John Kellog, wynalazca
kornfleksów. Amerykańskie śniadanie, które podbija świat, jest ukrytym
hołdem złożonym zdrowiu przez Chrystusa. W wielu kościołach baptystów,
którzy zdominowali amerykański protestantyzm, z pomocą Jezusa walczy się z
otyłością, chorobą narodową Amerykanów: "Jezu, spraw, żebym stracił trzy
kilo!" albo "Dzięki Jezu, że schudłem dzięki Tobie!". Podobne praktyki
wzbudzają sarkazm Europejczyków, lecz Amerykanie są bardziej tolerancyjni.
Biorą pod uwagę, że pastorzy rzeczywiście mogą dysponować pewnymi mocami
czy wiedzą.
Nowa religia amerykańska jest więc religią skuteczną,
szczególnie w przypadku Ameryki. Czy to oznacza, że Bóg jest Amerykaninem?
Wielu Amerykanów jest o tym przekonanych, jednak tylko mormoni mówią to
otwarcie. Według świętej księgi mormonów anioł, Moroni, wyjawił Josephowi
Smithowi, ich prorokowi, że między zmartwychwstaniem a wniebowstąpieniem
Jezus głosił dobrą nowinę Indianom w Ameryce.
Te 40 dni, o których
Ewangelie milczą, pobudzają wyobraźnię religijną amerykańskich pastorów.
Wierni wszystkich innych wyznań, choć nie są tak radykalni jak mormoni
- wyznawcy jedynej bez reszty amerykańskiej religii, widzą w Stanach
Zjednoczonych ziemię obiecaną, nawet Ziemię Obiecaną w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Natomiast Żydzi są rozdarci między miłością do Ameryki a
wiernością Izraelowi. I nawet jeżeli Izrael pozostaje na pierwszym
miejscu, USA są czymś ważniejszym niż ziemia wygnania. Stanowią bez
wątpienia jeden z elementów woli Boga.
Wszystkie te podobne do siebie
praktyki religii amerykańskiej uzupełnia wspólny model organizacyjny -
Kościół jako przedsiębiorstwo. Dobry pastor potrafi zbierać fundusze
umożliwiające ekspansję. W 1925 r. Bruce Barton, specjalista w zakresie
reklamy, opublikował dzieło, które przez długie lata świetnie się
sprzedawało. "Człowiek, którego nikt nie zna" to biografia Chrystusa,
przedstawiająca Go jako "świetnego organizatora, który zwerbował dwunastu
ludzi z dołów społecznych i uczynił z nich grupę sprzedaży, która podbiła
świat". Reklama i Kościoły zawsze do siebie pasowały: w XIX wieku, by
ściągnąć wiernych na nabożeństwo, pastorzy rozdawali ulotki, w XX wieku
kościoły - zanim na ten pomysł wpadli handlowcy - wabiły neonowymi
szyldami; od samych narodzin radia pastorzy posługiwali się nim, by
nadawać kazania, tak samo w latach 50. wykorzystali telewizję.
Czyż
napływ środków i wiernych na niezwykle konkurencyjnym rynku religii nie
jest dowodem boskiej przychylności? Wierni chętnie w to wierzą. Uczciwi
pastorzy - również. Nikt nie wymaga od nich, by żyli w biedzie, byłoby to
postrzegane raczej jako dowód klęski niż świętości. Przed amerykańskimi
kościołami na miejscu parkingowym zarezerwowanym dla pastora często stoi
luksusowy samochód. Jeżeli Bóg nieraz dopomógł pastorowi, to czy nie
pomoże także jego owieczkom?
A szarlatani? Tych jest niemało, ale jak
ich rozpoznać? W ostatniej instancji to urząd skarbowy nadaje Kościołowi
certyfikat autentyczności. W chwili, gdy przedsiębiorstwo religijne
spełnia obiektywne kryteria, które uprawniają do zwolnienia z podatków,
staje się Kościołem. Pojęcie "sekty" tutaj nie istnieje, w gruncie rzeczy
każdy z amerykańskich Kościołów mógłby zostać nazwany sektą. Co więcej -
nikt nie może zostać oskarżony o herezję, ponieważ Konstytucja gwarantuje,
że można pomyśleć, wyrażać i wierzyć, w co się tylko chce. Ta tolerancja
dotyczy - oczywiście - również muzułmanów, których liczba wzrasta wraz z
imigracją z Indii i krajów arabskich.
Kiedy w tym roku dyrektor szkoły
w Muskogee w stanie Oklahoma zakazał 11-letniej dziewczynce noszenia
islamskiej chusty, sędzia federalny odwołał ten zakaz w imię wolności
religijnej i przyznał rodzinie odszkodowanie z racji poniesionych szkód.
Doszło do sytuacji odwrotnej w stosunku do tej, jaką znamy z Francji,
gdzie zasada laickości ma pierwszeństwo wobec wszystkich form wyrażania
uczuć religijnych, które mogłyby zagrozić społecznej spójności.
Tym,
co umacnia religię w Ameryce, jest czas i sukces. Dotyczy to np. Kościoła
Scjentologicznego, cieszącego się pełnią praw w Ameryce, a w Europie
uważanego za sektę. Zarzut sekciarstwa byłby zresztą trudny do postawienia
w USA, ponieważ zgodnie z amerykańską ideologią oraz Konstytucją
autorytety polityczne nie powinny wypowiadać sądów wartościujących.
Podobne oskarżenie przywołałoby złe wspomnienia. Bo przecież angielscy
Ojcowie-Pielgrzymi szukali schronienia w Ameryce, by nie zostać
oskarżonymi o sekciarstwo. A chodzi tu w końcu o fundamenty Ameryki -
nawet jeżeli dawne sekty purytańskie i dzisiejszą religię amerykańską
niewiele łączy.
Religijne imperium światowe
Houston, Teksas. David Self, pastor Pierwszego Kościoła
baptystów, tłumaczy, jak trudno mu w czasie wyjazdów do północnych stanów
Ameryki znaleźć świątynię, która nadawałaby się do odprawienia
nabożeństwa.
Jego Kościół odgrywa w Stanach Zjednoczonych rolę podobną
do tej, jaką ma we Włoszech Kościół rzymskokatolicki - dominującą, niemal
oficjalną.
To Kościół białych, władczy, pozostawiający swym wiernym
niewielki margines interpretacji. Tutaj nie ma miejsca na transy - w
trakcie muzyki i śpiewów wszyscy panują nad sobą.
Czy jest to Kościół
fundamentalistyczny? David Self nie zgadza się na taką definicję - uważa,
że baptyści z Południa uosabiają złoty środek. Jego stanowisko w kwestii
teorii ewolucji, stanowiącej kryterium podziału między fundamentalistami i
liberałami, jest następujące: nie odrzuca darwinizmu w całości, natomiast
domaga się, by był on nauczany wraz z biblijnym kreacjonizmem. Natomiast
jeśli chodzi o aborcję oraz homoseksualizm - jego postawa jest
nieprzejednana.
Kościół baptystów z Południa jest potęgą finansową i
rusza na podbój. Jak mu idzie na Północy? Jankesi, mówi David Self, są
nieprzejednanymi poganami. Na początku tego roku wysłał misję na
Manhattan, głównym celem mieli być ludzie mediów i sztuki. Przybyli z
Południa młodzi baptyści rozdali wychodzącym z biur zbożowe batony z
adresem strony internetowej, na której można dokonać konwersji i modlić
się on-line. Niestety! Metoda, która sprawdziła się na Białorusi, w Nowym
Jorku zawiodła.
Pozostaje szeroki świat. Z Houston wyruszają misje do
Europy Środkowej, Rosji, Korei, Ameryki Łacińskiej. Self wraca z
Litwy, niegdyś katolickiej. Jego zdaniem kraj ten gotowy jest przejść do
obozu baptystów. Czyżby to, co jest herezją w Nowym Jorku, okazało się
prawdą objawioną w Wilnie? Nie tylko baptyści chcą nawracać świat na
amerykańską religię. Zielonoświątkowcy i mormoni odnoszą podobne sukcesy w
dawnych krajach komunistycznych i w Afryce. W Ameryce Łacińskiej Kościoły
ewangelickie przejmują miejsce Kościołów katolickich. Pełne entuzjazmu
protestantów z Południa USA lepiej uwodzą tłumy niż posoborowy katolicyzm.
Dochodzi do tego prawdopodobnie zafascynowanie Stanami Zjednoczonymi.
Pastorzy z USA dysponują sporymi środkami finansowymi. Czasem kupują
nawrócenia, ale ważniejsze, że uosabiają amerykański sukces, do którego
aspirują biedne kraje. Czyż mieszkańcy Gwatemali lub Litwy, przechodząc na
baptyzm, nie stają się po trosze Amerykanami? Tak więc religia, która
najszybciej podbija świat, nie należy do jednego wyznania. Jest za to
amerykańska. Zalicza się do chrześcijaństwa, głosi ją ok. 60 tys. pastorów
- ewangelików, mormonów, zielonoświątkowców, charyzmatyków. Zdobywa
kontynenty. Ta nowa religia wypiera z Ameryki Łacińskiej Kościół
rzymskokatolicki, wdziera się na ziemie islamu w Afryce, wygrywa z
konfucjanizmem w Azji, przedostaje do Indii, podbija - czasem odzyskuje -
Rosję i Europę Zachodnią.
Czy misjonarze nowej religii amerykańskiej -
często wcale niebędący Amerykanami, werbowani na miejscu - są wysłannikami
amerykańskiego imperium? Twierdzą, że nie, jednak ich zapał religijny
przyjmuje często formę amerykańskiego patriotyzmu. W krajach kłopotliwych
dla USA stanowią awangardę, niejednokrotnie oddają usługi wywiadowi.
Tak wiele mówi się o islamie i tak mało o Kościołach amerykańskich. A
jednak to Dobra Nowina głoszona z entuzjazmem przez te ostatnie odnosi
dziś zwycięstwo nad innymi formami religijności.
przeł. Tomasz
Bieroń
Guy Sorman, ur. 1944, pisarz, liberał, publicysta związany z "Le Figaro Magazine". Wydał m.in.: "Amerykańska rewolucja konserwatywna", "Rozwiązanie liberalne", "Państwo-minimum", "Nowe bogactwo narodów", "Le progres et ses ennemis".